Wiem, wiem wciąż tylko miniaturki i miniaturki... No ale cóż zrobić? Mimo wszystko obiecuję, że następną notką będzie "Horror a'la Hizumi", a jeszcze następną "Monsters".
Shot powstał w dziwnych
okolicznościach – podczas mojego spaceru nad morze (w krótkich spodenkach,
rajstopach i glanach do kolan, bluzce na krótki rękaw i kurtce przy
temperaturze -12 stopni… Czy jestem inteligentna? Niekoniecznie… Moja mama
twierdzi, że to i tak sukces, że nie poszłam w japonkach (x.x)’’). Miałam iść
do sklepu; ubierać mi się nie chciało, bo niby po co, przecież to blisko i…
jakoś tak wyszło, że zboczyłam z drogi i brnęłam drogą przez las w śniegu po
kostki przez cztery kilometry, żeby stanąć w końcu niemalże na końcu pokrywy
lodowej utworzonej na morzu – po co? Żeby zaśpiewać „The Cape of Storms”. Heh…
Tytuł: „The Cape of Storms”
Paring: HYDE (L'Arc~en~Ciel, VAMPS) x Gackt
Typ: miniaturka
Gatunek: angst (?) ->
nie jestem tego tak do końca pewna, bo końcówka nie jest taka jak powinna być w
angst’cie, a bynajmniej tak mi się wydaje (=.=)’’
Beta: -
Szedłem
po lodowej pokrywie, która zaścielała morze; w tym roku wyjątkowo daleko.
Porywisty wiatr podrywał śnieg z ziemi. Puch unosił się nad nią w białych
smugach. Gdzieniegdzie lód został odsłonięty tworząc coś w rodzaju śliskich
pułapek, na których nieraz traciłem równowagę. Mróz szczypał mnie w zaróżowione
policzki i niczym nieosłonięte dłonie. Zgrabiałymi rękoma co chwila odgarniałem
włosy z twarzy, którymi bawił się zimny podmuch. Zatrzymałem się na granicy,
gdzie lód nie trzeszczał złowieszczo pod moimi nogami. Zapatrzyłem się na
niespokojną wodę, wziąłem głęboki wdech mroźnego powietrza i zrobiłem to, po co
tutaj przyszedłem:
- „So where do I sail?
A ship losing control
My cries swallowed up, lost in the raging
sea.
So where has love gone?
Will I ever reach it?
The Cape of Storms echoes the pain I feel
inside.”
- mój
niski głos wydawał się wręcz brutalny wśród ciszy, którą przecinał jedynie
wysoki świst wiatru. Upajałem się tym, jak moje własne słowa unoszone są przez
podmuch wraz ze śniegiem i zdają się wirować wokół mnie, osaczać, krążąc tuż
nad ziemią. Przymknąłem powieki, kiedy tą idealną harmonię przerwał drugi głos.
- „You will never notice
The colour
of sin
Just
as the storm cloud closes in
It’s
dark.
Here in the shadows
I’m pursued
Until the ends od the Earth
Embraced.
The ghost ship wanders far
For there is no guiding star
And this treasure has no meanding
anymore.”
Musiałem
przyznać, że w jego wykonaniu brzmiało to naprawdę dobrze. Nie potrzebowałem odwracać
się, żeby wiedzieć, kto za mną stoi. Poznałbym ten głos nawet w grobie. Zresztą,
któż inny mógłby być tak nienormalny, żeby przyjść na plażę przy takiej
temperaturze i pogodzie, a uprzednio jeszcze przedzierać się przez zaspy
miejscami nawet po kolana? No tak, ja… Ale nie licząc mnie, pozostaje tylko
jedna taka osoba.
–
Głupio się pytasz – prychnął i podszedł do mnie. Stanął obok, jednak nie tak blisko,
jak miał to w zwyczaju robić w przeszłości. Nasze ramiona nie stykały się. Nie
miałem odwagi spojrzeć mu w twarz. – Naprawdę, Hideto, pytasz, gdzie odeszła
miłość, czy kiedykolwiek ją dostaniesz… Powiedz, w którym momencie byłem zbyt
mało przekonujący i pozwoliłem zagnieździć się niepewności w twoim sercu, która
następnie odebrała mi cię? – spojrzał na mnie tymi przenikliwymi oczyma o
lodowatej barwie. Zadrżałem. W jednej chwili chłód otoczenia stał się niczym w
porównaniu do tego, którym potraktował mnie Gakuto. Jego wzrok niemal palił
mnie, jednak nie wyczuwałem w nim gniewu; jedynie bezbrzeżne rozżalenie,
zawiedzenie i smutek… - Zamierzasz traktować mnie jak powietrze? – zacisnął dłonie
w pięści, wbijając paznokcie w ich wewnętrzną stronę, jednak to wciąż nie był
wyraz złości – jedynie bezsilności.
-
Szukam odpowiednich słów – odezwałem się cicho. – Chyba… - dodałem po namyśle. –
Czegoś, co mogłoby mnie usprawiedliwić w twoich oczach; czegoś, co zabrzmiałoby
wystarczająco sensownie, żeby dać ukojenie moim wyrzutom sumienia; czegoś, co
nie zabrzmi w moich ustach jak kłamstwo… Problem w tym, że takie słowa nie
istnieją – spuściłem głowę. Kamui westchnął ciężko i, w zupełnym zaprzeczeniu
do tego, co uczyniłem, on spojrzał w zasnute szarymi chmurami niebo. Gdzieś w
oddali widać było nikły, rozmazany okrąg słońca, który przybrał chorobliwy
odcień pomiędzy żółcią a bielą.
- Mam
wrażenie, że to właśnie ty nigdy nie zastanawiałeś się nad kolorem grzechu –
spojrzałem na niego zdziwiony, niekoniecznie wiedząc, o czym mówi. – Piosenka. Piosenka,
Hideto… Czy raczej powinienem powiedzieć Takarai-san? – rzucił mi wyczekujące
spojrzenie.
-
Przestań… - pokręciłem głową. Jeszcze tego brakuje, żeby zwracał się do mnie z
tym udawanym szacunkiem, zupełnie jak do osoby obcej…
Gackt
znów westchnął.
- W
sumie ja też nie wiem, jaki kolor ma grzech – wzruszył ramionami. – Ale wiem,
jaki kolor ma zawód, ból, tęsknota… W zasadzie to właśnie te uczucia towarzyszą
osobie, wobec której zgrzeszyłeś, więc chyba można uznać, że to jedno i to
samo, prawda? Jak myślisz? – nie odpowiedziałem. Zraniłem go swoim odejściem;
zraniłem go tak mocno, iż sam postrzegałem to w kategoriach grzechu, którego
nigdy sobie nie wybaczę i którego nikt mi nie odpuści. – A może jednak nie?
Zresztą nieważne, każdy może postrzegać to inaczej… - machnął lekceważąco ręką.
– W każdym razie nie jest to kolor czarny ani biały – uśmiechnął się do siebie;
smutno. – Nie jestem taki szablonowy. Nie jest to też kolor czerwony ani żaden
inny pochodzący z palety kolorów, którymi twoje dzieci malują laurkę dla
najlepszego tatusia na świecie – znów się uśmiechnął; tym razem cierpko. – Jest
to zmieszany kolor kawy, którą codziennie mi parzyłeś; dokładnie to tej ostatniej
kawy, którą znalazłem na blacie w kuchni, kiedy wciąż była jeszcze ciepła,
jednak ciebie już nie było; bieli papieru i czerni atramentu, którym napisałeś
te kilka zdań… Zdań kończących wszystko. Zaskakująca jest potęga słowa, prawda?
Ale ja nie o tym - pokręcił głową – dodaj jeszcze szczyptę zamętu, kilka
rzewnych łez i kolorową mozaikę, która za każdym razem stawała mi przed oczyma,
kiedy zalałem się w trupa, żeby zapomnieć o tobie i – ta-dam! – oto właśnie
otrzymałeś kolor… - zawahał się. – Właśnie, kolor czego? – rozłożył ręce. - Nazwij
to jak chcesz… – wzruszył ramionami.
-
Proszę cię, przestań… - potarłem twarz rękami, będąc załamanym.
-
Ciężko się tego słucha? – spojrzał na mnie kątem oka. – Wyobraź sobie, że ja
słucham tego codziennie od czterech lat. Zresztą, ja mogę być na tyle uprzejmy,
żeby się zamknąć, ale wspomnienia w mojej głowie nie – jego twarz wciąż nie
wyrażała absolutnie nic, co jednocześnie napawało mnie strachem i sprawiało, że
poczucie winy stawało się jeszcze bardziej dotkliwe.
- Do
cholery, to nie miało być tak! – jęknąłem. – Miałeś o mnie zapomnieć i od nowa
poukładać sobie życie!
- No
popatrz, nie udało się – zaśmiał się krótko. Uśmiechnięty spojrzał na mnie
mętnymi oczyma. – Budowaliśmy razem nasz świat, ale ty postanowiłeś odejść.
Zostawiłeś mnie jedynie z połową fragmentów, z których mogłem coś stworzyć. Jak
myślisz, co z tego wyszło? Budowla, która zostanie wykonana z nietrwałych
materiałów, a w dodatku jedynie ich części zawsze się zawali – wyciągnął z
tylnej kieszeni paczkę papierosów. – W dodatku wciąż jestem zaślepiony tobą –
poczęstował mnie używką, po czym wsunął jedną między wargi i odpalił ją. Podał
mi także zapalniczkę. – Zawsze je gubiłeś – odpowiedział na moje nieme pytanie „skąd
wiedziałeś, że nie mam jej przy sobie?”. – Obecnie zachowuję się jak ślepiec
próbujący ułożyć obrazek z puzzli posiadający jedynie ich część. Wiesz jak
cholernie trudno jest ułożyć puzzle, kiedy nie dość, że nie wie się, co ma się
ułożyć, to w dodatku nie widzi czy robi się to dobrze, czy też nie?
-
Przyszedłeś, żeby mnie tym zadręczać? Myślisz, że moje życie wygląda tak
różowo? Podświadomość wciąż nie daje mi spokoju; wciąż nie mogę i nie chcę tego
sobie wybaczyć – stchórzyłem! Wybacz! Mogę paść przed tobą na kolana i błagać
cię o rozgrzeszenie, ale to i tak mija się z celem; bo go nie chcę. Chcę,
kurwa, chcę do końca życia patrzeć na moją żonę i poddawać się uczuciu, że to
nie ona powinna tutaj przede mną stać; chcę czuć ten cholerny ból, który jest
dla mnie czymś w rodzaju pokuty… chcę… - zająknąłem się, głos mi zadrżał. Mimo
tak usilnej walki po mojej twarzy potoczyły się pierwsze łzy. – Chcę czuć te
kilka wersów aż do samego końca…
„You know completely
The taste of the sin
Melting sweet in your mouth
Like chocolate.
A moment od pleasure
You are fulfilled
But every dream has its time
To die.
(…)
The Cape of Storms echoes the pain I feel
inside.”
- Nie
przyszedłem cię zadręczać – odpowiedział ze stoickim spokojem.
- Więc
po co? Co niby robiłeś aż do tej pory? – warknąłem.
- Wiesz
dobrze, że zawsze lubiłem odgryźć się; choćby odrobinę – odparł niewinnie. – Z
kolei ja wiem, że ciebie zabolało to równie głęboko, przez co chyba nigdy nie
zrozumiem twoich pobudek… ale to już nie ma najmniejszego znaczenia –
spojrzałem na niego z niezrozumieniem wypisanym na twarzy. Gakuto machnął w
powietrzu ręką wykonując coś na kształt krzyża. Przez moment wpatrywał się w
niespokojne morze, po czym starł kciukiem łzę z mojego policzka, odwrócił się
na pięcie i zawrócił. – Rozgrzeszam cię. Idź w pokoju… wszystkich bożków,
całego tego badziewia i tego, czego tam sobie jeszcze chcesz – krzyknął nie
odwracając się. Wypowiedział te słowa niby beztrosko, jednak zdawałem sobie
sprawę, ile kosztowało go to. Zawsze był świetnym aktorem…
Po raz
pierwszy w życiu patrzyłem na oddalającą się sylwetkę Gackta i czułem się
spokojnie. Mało tego – miałem wrażenie, że Kamui ściągnął z moich ramion
ogromny ciężar…
… tylko
zastanawiam się czy przy tym nie podwoił ciężaru, który sam dźwigał?