Zamknięcie "działalności"

Witam serdecznie po (kolejnej) przedłużającej się przerwie na tym blogu. 
Właściwie tylko po to, żeby zapowiedzieć kolejną, jeszcze dłuższą.
Tym razem to nawet nie zapowiadam już przerwy, a koniec ostateczny (taki Nostradamus ze mnie, huh ^^''). Doszłam do wniosku (a ostatnio miałam trochę też czasu na przemyślenia), że nie ma po co ani dla kogo już tego ciągnąć. Starałam się wszelkimi możliwymi sposobami wskrzesić tego trupa, którym jest Tainted World, ale za każdym razem odnosiłam klęskę. Próbowałam przywrócić mu jego "cześć i chwałę", ale się nie udało. No i w sumie trudno.
Wiem, że już kiedyś odgrażałam się, ale kiedyś to była inna sytuacja. Obecnie sama nie zaglądam już na tego blog, nic na niego nie piszę i jakoś mi z tym dobre. Już za tym nie tęsknię, tak jak kiedyś, więc z czystym sercem mogę zamknąć tę "działalność". Mam jeszcze na dysku mnóstwo nieopublikowanych tekstów, ale nie będę już ich tu wrzucać. Niech sobie siedzą w kącie, w cieniu, może jeszcze kiedyś do czegoś się przydadzą po pewnych poprawkach. Nie ma sensu, żebym "obnażała" się tu ze wszystkiego na "hurra!", bo pisać w eter to żadna przyjemność, a kto wie, może kiedyś w przypływie jakiejś nadmiernej pewności siebie zgłosiłabym jakieś wypociny na konkurs czy coś.
Obecnie wkręciłam się też w publikowanie innej serii, którą próbowałam (bezskutecznie) zainteresować czytelników Tainted World, która nagle przybrała na popularności i znalazła sobie stałych fanów. Nie chcę ich zawieść, a poza tym sama uważam, że tamto opowiadanie jest jednym z moich najlepszych (i najdłuższych) wypocin i przynosi mi ono dużo więcej radości niż trup Doki iri no Sekai, więc no... ^^''
To nie jest, tak jak kiedyś, próba wymuszenia jakiegoś ruchu czy odzewu na blogu, ale po prostu informacja, że nie będzie on już kontynuowany. Nie zamierzam też go usuwać, może sama czasem wrócę do czegoś po jakieś pomysły, ale pozwolę mu już umrzeć w spokoju i nie będę już dłużej maltretować tego nieboszczyka (bo to niekulturalne!). Nie mam też o nic do nikogo pretensji i nie będę straszyć nikogo pochodniami i widłami (tak, jak to było wcześniej) tylko już zaakceptowałam ten stan rzeczy takim, jaki jest. Poza tym, zdaje się, że w końcu zrozumiałam, co to znaczy "wyrosnąć" z takiej tematyki - zwyczajnie człowiek z czasem zaczyna się interesować czymś innym i nie ma, co się na siłę w czymś kisić, szczególnie jeśli to "coś" nie przynosi wymiernych rezultatów. I nie ma w tym nic złego. Poniekąd poszerzanie swoich horyzontów i zainteresowań może świadczyć o rozwoju człowieka, prawda?
No dobra, to by było na tyle z moich wyjaśnień i tłumaczeń. Możliwe, że do zobaczenia... gdzieś indziej ^^''

"世界が急に変わればいい" cz.1 Yohio x Nihit (ex Killaneth), Nihit x Kai (TRNTY D:CODE, ex Killaneth), Nihit x MiA (Mejibray)

Dobra, zdecydowałam się zacząć poblikować tę nową, wcześniej zapowiedzianą serię, gdyż... cóż, nic innego nie cieszy się zainteresowaniem (a więc i autorowi na głodzie nie chce się pisać >.<), więc może to opowiadanie będzie miało chociaż trochę więcej szczęścia i zgarnie więcej czytelników (?).

Tytuł: "世界が急に変わればいい" (jap. "Sekai ga kyuu ni kawaba ii", pol. "Mam nadzieję, że świat nagle się zmieni")
Paring: Yohio x Nihit (ex Killaneth), Nihit x Kai (TRNTY D:CODE, ex Killaneth), Nihit x MiA (Mejibray)
Typ: seria -> cz.1/?
Gatunek: obyczajowe
Beta: -

Zdjęcie z instagrama Kaia, które swego czasu posłużyło mi za inspirację:


Westchnąłem ciężko, popychając równie ciężkie jak i moje westchnięcie, szklane drzwi prowadzącego do obszernego hallu. Ciemna, granitowa posadzka błyszczała się jak tyłek niemowlaka w ostrym świetle podwieszanych lamp. Ściany nie były upiększane w tradycyjny sposób obrazami czy jakimiś malowidłami, ale zdobiły je akwaria. W nich z kolei pływały małe, mieniące się wszystkimi kolorami tęczy rybki oraz falowała ospale morska zielenina przypominająca paprocie i sałatę. Ta, nawet tego zielska nazwać poprawnie nie potrafiłem, bo zazwyczaj w latach szkolnych byłem tym, który na lekcjach zajmował się absolutnie wszystkim tylko nie tym, czym powinien... Nie, żebym jakoś wyjątkowo tego żałował, ale czasami zastanawiałem się czy abym na pewno dobrze w życiu wybrał. Może mogłem trochę bardziej się postarać w czasie edukacji, załapać jakąś standardową, nudną pracę w biurze, nosić przepocony garnitur i wychodzić codziennie na drinka ze współpracownikami, żeby utopić całą swoją frustrację w alkoholu, stając się przy tym żywą definicją salarymana? 
Może...
Nie no, do cholery, kogo ja próbuję oszukać? Nie wytrzymałbym takiego trybu życia nawet tygodnia. Zapewne w końcu puściłyby mi nerwy i zrobiłbym coś nieprzewidywalnego i głupiego, czego później mógłby srogo żałować... i nie mógłbym wykluczyć, że nie polałaby się przy tym krew.
Podszedłem do recepcjonistki siedzącej za wysokim, również granitowym kontuarem. Przedstawiłem się i kulturalnie poprosiłem, żeby dała znać szefowi, że stawiłem się już na spotkanie, na które byłem umówiony. Ta skinęła mi głową i chwyciła za słuchawkę telefonu, wskazując mi w międzyczasie miejsce na jednej ze skórzanych, czarno-białych kanap. Udałem się we wskazanym kierunku, zajmując siedzenie oraz ledwo powstrzymując się od poddania się palącej chęci, wyciągnięcia obolałych nóg i założenia ich na niski, biały stolik, który został ustawiony tuż przed sofami. Byłem zmęczony ganianiem od jednego spotkania do drugiego, płaszczenia się raz za razem, żeby ktoś łaskawie w końcu dał mi i mojemu projektowi szansę. Przy okazji byłem także zmęczony słuchaniem ciągłych odmów. "No niestety (...)", "Może innym razem.", 'Życzymy dalszych sukcesów na drodze karierze z innymi wspólnikami.". No pewnie. Jasne. Piękne, puste kurtuazyjne słówka, psia mać. Problem polegał jednak na tym, że nie interesowały mnie żadne wymówki tylko kontrakt. Kontrakt i pieniądze, bo przecież potrzebowałem funduszy na sprzęt, nagranie teledysku do singla, transport, stroje i wiele innych... W końcu za darmo to boli gardło nie? No właśnie. I niestety nic więcej niż bolącego gardła za darmo nie dało się wysępić.
Powoli zaczynałem wątpić, że w ogóle coś z tego wyjdzie. Ta menda, Rushi, odszedł i wszystko popsuł. Nie mogłem jednak się poddać tylko i wyłącznie ze względu na to, że ten wybrał Jupiter ponad Killaneth. Na odchodne oschle rzuciłem, że go nie potrzebuję. Że mój zespół osiągnie sukces bez niego. Cóż... można powiedzieć, że ta opcja nie wypaliła, gdyż grupa ostatecznie została rozwiązana, toteż teraz musiałem skupić się na czymś innym, żeby nie zostać gołosłownym. Bo, co jak co, ale nie byłem tym typem człowieka, który rzuca słowa na wiatr. Nie wyszło z Killaneth, no to trzeba było założyć nowy projekt. Za wszelką cenę chciałem pokazać tej zdradliwej wszy, że byłem ponad nią. Dopadła mnie obsesyjna chęć sprawienia, żeby ten jeszcze pożałował swojej decyzji. Byłem zdeterminowany, żeby dopiąć swego, choć w chwilach takich jak ta byłem zwyczajnie zmęczony. Miałem ochotę na chwilę odejść od tego wszystkiego i zrobić sobie krótką przerwę. Wiedziałem jednak, że gdybym teraz odpuścił, wszystko posypałoby się i nie byłoby już od tego odwrotu. Nie mogłem się poddać. Nie teraz. Nie tutaj. Powtarzałem sobie, że jeszcze tylko trochę i ów wszystko wreszcie przybierze właściwy kształt i formę, zostanie nakierowane na właściwe tory, a ja znów będę mógł tworzyć. 
Musiałem przyznać, że mój zapał i upór znacznie szybciej zostałby złamany, gdyby nie Saku, który mnie wspierał. Nie chciałem i nie mogłam poddać się również ze względu na niego. Mój przyjaciel pokładał nadzieje w dzielonych wspólnie ze mną marzeniach, które musiały się spełnić dla nas obu. Nawet teraz pisał mi pocieszające wiadomości, jednocześnie powtarzając, że "wejście smoka", na które niezaprzeczalnie miałem ochotę, z pewnością byłoby efektowne i pozwoliłoby mi wprawić kolejnego sztywniaka we wspomnianym, przepoconym garniturze, z którym miałem się rozmówić, w niemały szok, jednak technika ta zdecydowanie była mało skuteczna, jeśli chodziło o negocjacje dotyczące podpisania kontraktu. Pisanie z chłopakiem przynajmniej trochę poprawiło mi humor. Saku zawsze wiedział, jak mnie pocieszyć, rozśmieszyć lub w ogóle, co powiedzieć w danym momencie, co chciałem usłyszeć. Czytał ze mnie, jak z otwartej księgi, a ja nie mogłem wyjść z podziwu dla jego przechodzących ludzkie pojęcie zdolności.
Po paru minutach recepcjonistka oświadczyła, że jegomość, z którym byłem umówiony na spotkanie, jest dzisiaj niedysponowany, toteż przyjdzie mi rozmawiać z kimś innym. Na te słowa podniosłem jedną brew, spoglądając na nią krzywo. Czy to są jakieś jaja? Już z miejsca potraktowali mnie jak śmiecia i postanowili przekazać moją sprawę, jak domniemałem, jakiemuś startującemu chłystkowi, który dostał odgórne polecenie przybicia mi pieczątki na czole: "Fail. Case closed."? Nie mogłem w to uwierzyć...
Zanim zdążyłem poczerwienieć ze złości i zerwać się na równe nogi, wyżywając się na niewinnej kobiecie, do hallu weszła kolejna osoba. Był to szczupły, tleniony blondyn, którego facjata już z daleka wydawała mi się znajoma. Pech (czy raczej moja własna głupota) sprawił jednak, że wyjątkowo dzisiaj założyłem kolorowe soczewki, które nie korygowały mojej wady wzroku, toteż z początku nie mogłem gościa rozpoznać. Wraz z tym jak ten zbliżał się do mnie, a jego kroki rozbrzmiewały nienaturalnie głośno, spotęgowane przez echo odbijające się od kamiennych ścian, dostrzegałem w nim coraz więcej szczegółów. Był blady jak duch, ubrany cały na biało. Jasne, niebieskie oczy spoglądały na mnie spod cienkich, pojedynczych kresek brwi zupełnie bez wyrazu, podczas gdy jego różowe, z pewnością napchane sylikonem usta rozciągały się przyjaźnie w nieszczerym uśmiechu. Drobny nos miał minimalnie zmarszczony w wyrazie, który mógłby sugerować, jakby poczuł jakąś nieprzyjazną woń - i zapewne to ode mnie trąciło problemami na kilometr, więc właściwie nie byłem zdziwiony jego reakcją, którą i tak z racji grzeczności starał się zamaskować.
- Zapraszam do biura - przywołał mnie do siebie gestem ręki, czekając aż do niego dołączę. - Nazywam się Yohio. Miło mi cię poznać - przedstawił się z wyraźnym akcentem.
- Kai - uścisnąłem jego dłoń i ruszyłem za nim do jego gabinetu.
Blondyn usiadł za masywnym biurkiem z rozłożoną na jego blacie dokumentacją. Mnie wskazał fotel naprzeciwko. Obrzuciłem pobieżnym spojrzeniem pełne przepychu, gigantycznych rozmiarów biuro. Za moimi plecami mieściły się kolejne kanapy i stolik do kawy, jakby nie było tu jeszcze wystarczająco miejsc do usadzenia całej kompanii wojska. Po mojej prawie rozpościerała się witryna z widokiem na miasto. Nice. Nie no, musiałem przyznać, że wystrój robił wrażenie. Ekskluzywnie i szykownie. Jeszcze tylko białego futerka na podłodze brakowało i kominka. Tylko po cholerę cała ta szopka i przedstawienie? Mnie zadowoliłaby zwykła pogadanka na mieście w jakiejś małej kawiarni albo w studiu, a nie w prywatnej komnacie pałacowej, ale cóż... było to, co dawali, a ja nie mogłem narzekać. Przynajmniej jeszcze nie teraz, kiedy póki co wciąż siedziałem tu z pustymi rękoma.
- Kawy? Herbaty? - zaproponował kurtuazyjnie.
- Spasuję - mruknąłem, zakładając nogę na nogę. 
- Na pewno? - upewnił się, sam sięgając po filiżankę stojącą na jego biurku. W odpowiedzi jedynie skinąłem mu głową. - No dobrze. W takim razie pomówmy o biznesach... - mruknął. - Przejrzałem dokumenty, które nadesłałeś oraz twoje portfolio. Muszę przyznać, że wygląda to całkiem interesująco, ale... - zawiesił głos, a mnie krew odpłynęła z twarzy. No dawaj, wysłów, że się wreszcie! - ...jednak po dogłębnej weryfikacji oraz konsultacji z moimi współpracownikami z przykrością muszę oznajmić, że jednak ty, Kai-san, i twoja grupa... - szybko zanurkował spojrzeniem w dokumenty - ...TRNTY D:CODE, nie jesteście partnerami, jakich Keios Entertainment poszukuje - splótł dłonie, spoglądając na mnie tak, jakby faktyczne mogłoby mu być przykro.
- Nie no, nie wierzę! - sapnąłem ciężko. - Przyznaj się, dostałeś te papiery parę minut przed moim przybyciem i nie było żadnej analizy, konsultowania się ze współpracownikami ani wróżenia z tabelek sprzedaży na przyszły kwartał! - przewróciłem oczyma. - Ktoś z góry ci po prostu powiedział, żeby mnie spławić, bo rozchodzi się właśnie o mnie, tak? - domyśliłem się. - Jasne, czaję, mam opinię awanturnika i chodzących kłopotów we własnej osobie - kontynuowałem zanim ten zdążył się odezwać. - Dobra, Yohio, słuchaj, darujmy sobie te grzecznościowe zwroty i porozmawiajmy normalnie - westchnąłem. - Jestem zmęczony łażeniem od agencji do agencji, od wytwórni do wytwórni, od studia do studia i błagania na kolanach, żeby ktoś mnie przyjął, ale przede wszystkim mam dość tego, że jestem zwyczajnie skreślany przez to, co mówią o mnie inni...
- Cóż, poniekąd jesteś sam sobie winny czyż nie tak? - przerwał mi. - Sam wyrobiłeś sobie taką opinię po tym, jak Rushi opuścił Killaneth, więc nie dziw się, że obecnie nikt nie chce mieć z tobą zbyt wiele wspólnego - wzruszył ramionami. - Owszem, ludzie mówią o tobie jako o awanturniku i "niestabilnym" muzyku, z którym ciężko współpracować, którego następne ruchy ciężko przewidzieć. Wiesz, może okazać się, że w pierwszym kwartale będziesz super gwiazdą i wszystko będzie świetnie, aż do czasu, kiedy znów zaczniesz mieć muchy w nosie i w drugim kwartale sprzedaż sięgnie dna. Z punktu widzenia czysto biznesowego nie jesteś zbyt atrakcyjnym partnerem i tyle w temacie - wyjaśnił. Jego prawdomówność i otwartość właściwie mnie zaskoczyły. Nie spodziewałem się czegoś podobnego po nim. - Jako spółka maczająca palce w biznesie muzycznym jesteśmy przygotowani na to, że sprzedaż może wyglądać różnie w różnych okresach, bo w końcu nie produkujemy tu ryżu, na który zawsze i wszędzie jest popyt. Raz coś się sprzeda od razu, czasem w ogóle, a nieraz trzeba poczekać na to wielkie "bum", kiedy ludzie zaczną walić do sklepów i na koncerty drzwiami i oknami. Niemniej jednak wciąż chcemy zarabiać i mieć z twojej pracy jakieś zyski, ale ty jesteś jedną wielką niewiadomą, która szybko może przyprawić nam tytuł bankruta. Rozumiesz już? - westchnął. - To nie tak, że wszyscy cię nie lubią i się na ciebie obrazili po tym, jak zrobiłeś awanturę Rushiemu. Można powiedzieć, że twój charakter ciągnie ze sobą również pewne zagrożenia finansowe - sięgnął nieprzejęty po swoją niedopitą herbatę raz jeszcze, wyglądając przy tym tak, jakby mówił o dzisiejszej pogodzie. Na moment aż mnie zamurowało z wrażenia. - Poza tym, jakbyś nie wiedział, to ja pełnie tu rolę CEO, więc nikt nie może mi wydawać rozkazów. Mogę co najwyżej zasugerować się czyjąś opinią lub zasięgnąć rady, ale to wszystko. Sam podejmuję decyzje - spojrzał na mnie dość nieprzychylnie ze względu na fakt, iż niejako mu ubliżyłem mając go za byle kogo. Cóż, nie spodziewałem się, że przyjdzie mi bezpośrednio rozmawiać z szefem całej spółki.
- Kminię - pokiwałem głową. - Przyjmuję do wiadomości twój punkt widzenia i twoje stanowisko, ale teraz to ty spróbuj zrozumieć mnie. Jestem muzykiem - rozłożyłem ręce, jakby to miało już wszystko wyjaśniać. Na szybko próbowałem przypomnieć sobie wszystko, co obiło mi się kiedyś o uszy na temat Yohio. - Muzykiem z wyboru i pasji, a nie z przymusu czy przypadku. Nie jestem podstawioną gwiazdką, która tylko rusza ustami do playbacku granego na koncertach. Też jesteś muzykiem, więc pewnie wiesz, jak się czuję... - spróbowałem go podejść, powołując się na solidarność znajomych po fachu.
- Z tego, co mi wiadomo to Noctscure również rozpadło się za sprawą kłótni miedzy członkami zespołu, w której brałeś udział - wytknął mi, krzywiąc się przy tym nieznacznie i upierając się przy swoim.
- No... może... - przyznałem niechętnie, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok. - Ale to było lata temu! - zawołałem.
- Sprawa z Rushim jest świeża - zauważył.
- Słuchaj, jestem tu tylko ze względu na kasę, okej? - westchnąłem ciężko. - Z chęcią poszedłbym w ślady X Japan i sam zostałbym własnym sponsorem, ale no patrz, jakoś jeszcze nie dorobiłem się wystarczająco, żeby być w stanie zrobić coś podobnego... - przewróciłem oczyma. - Wiem, co robię. Nie jestem pierwszym lepszym z ulicy. Jeszcze zrobisz na mnie biznes - próbowałem go przekonać.
- A wiesz, ile na tej ulicy jest muzyków? - prychnął. - Obecnie każdy chce być muzykiem - pokręcił głową z niedowierzaniem, że też musi tłumaczyć mi coś tak oczywistego. - Nie bój się, znajdziemy na twoje miejsce kogoś innego - uśmiechnął się jadowicie.
- A Saku? - postanowiłem ugryźć temat z innej strony. - To dobry muzyk! Wspaniały perkusista! - zachwalałem przyjaciela. - Na niego nic nie macie! - zauważyłem, uśmiechając się półgębkiem. - Jest znany z Vaatsu. Chciałbyś stracić taką możliwość usidlenia Saku? - nie dawałem za wygraną. - Można byłoby zrobić na nim niezły interes...
- Może tak, może nie - westchnął z lekka już poirytowany tą przeciągającą się rozmową. - Wiesz, Saku nie jest dla mnie wystarczającym argumentem, żeby zrobić cokolwiek w waszej sprawie... lub przynajmniej, żeby zrobić coś więcej niż wyrzucić wasze papiery do kosza - wskazał wymownie na makulaturę na biurku, a ja skrzywiłem się słysząc tak ostre słowa. - Może i Saku jest dobrym muzykiem, w żaden sposób nie próbuję mu ujmować, ale znów wracamy do tego samego tematu. Wiesz, ile w samym Tokio jest "dobrych" muzyków? - wzruszył ramionami. - Poza tym, sam zastanów się nad tym, co masz mi do zaoferowania, Kai. Postaw się na moim miejscu - nachylił się nad blatem, opierając się o niego łokciami. - Wyobraź sobie, że przychodzi ci do biura znany rozrabiaka z sąsiedztwa z mglistym planem na jakiś zespół, w którym póki co jest on i jego przyjaciel. Tylko wasza dwójka - spojrzał na mnie z politowaniem. - Nie macie żadnych klarownych planów ani nagrań, bo przecież wciąż macie niepełny skład. W mojej opinii nie macie nawet żadnych perspektyw. Inwestowanie w ciebie byłoby w moim przypadku strzałem w stopę - postawił sprawę jasno.
- Jestem w trakcie szukania odpowiednich członków - burknąłem. - Myślę, że jestem na dobrym tropie... - dodałem, choć w istocie wszystkich, których do tej pory przesłuchałem, odprawiałem do domu z kwitkiem. Blondyn westchnął ciężko. Wymownie zsunął wszystkie kartki z biurka w jeden stosik, dając mi tym samym do zrozumienia, że w jego opinii temat został wyczerpany. - No czekaj, nie wyrzucaj mnie jeszcze... - jęknąłem, na co ten włożył dokumenty do papierowej teczki, po czym wrzucił ją do kubła na śmieci i rzucił mi ostre spojrzenie, które nakazywało mi wyjść. - Serio, nie certolisz się w tańcu... - zagwizdałem.
- Odprowadzić cię do drzwi czy sam trafisz? - mruknął wyraźnie znudzony i zmęczony tą rozmową.
Wściekły niczym sam diabeł zgrzytnąłem zębami i wstałem ze swojego miejsca. Postąpiłem pierwsze kilka kroków w stronę wyjścia, jednak nagle zatrzymałem się gwałtownie. Doznałem olśnienia. Może moje następne zagranie było nieczyste, ale skoro wykorzystałem już wszystkie inne możliwości, to nie pozostało mi nic innego, jak chwyt za jaja... dosłownie i w przenośni.
Zawróciłem i podszedłem do mojego rozmówcy. Obszedłem jego biurko, po czym oparłem się jedną ręką na jego blacie, a drugą na oparciu jego krzesła obrotowego, więżąc go na jego siedzisku. Jasnowłosy spojrzał na mnie zaskoczony. W jego oczach mogłem zobaczyć strach przed tym, że mogłem go nawet uderzyć, jednak ja nie zamierzałem posuwać się do tak drastycznych i głupich środków... zamiast tego planowałem inne głupstwo, przez które w niedalekiej przyszłości zapewne miałem na siebie wyklinać i czuć wstręt i obrzydzenie do własnej osoby. No, ale cóż... czego nie robi się dla przyjaciół i spełnienia marzeń? Jeśli los nie chce ci dać tego, czego pragniesz, czasem sam musisz sobie to wziąć.
Nachyliłem się nad nim, naruszając przy tym jego przestrzeń prywatną. Trochę spanikował. Wiedział, że jestem od niego silniejszy i gdybym faktycznie chciał mu coś zrobić, to zapewne miałby mierne szanse na obronę.
- No to może podejdziemy do tych interesów z nieco innym nastawieniem, co? - zaproponowałem, szczerząc się figlarnie. - Może jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić, żebyś zmienił swoje zdanie, Yohio-san? - szepnąłem mu na ucho, specjalnie tytułując go w ten sposób, żeby nieco połechtać jego ego.
- Próbujesz mnie przekupić? - prychnął, próbując się ode mnie odsunąć. Bezskutecznie.
- "Przekupić" to takie brzydkie słowo - westchnąłem, owiewając przy tym oddechem jego szyję. - Powiedzmy, że ty weźmiesz pod uwagę pewne znaczące aspekty i kwestie, które z pewnych przyczyn nie zostały uwzględnione w moich dokumentach i portfolio, a o których wspomniałem ci podczas rozmowy, hm? - mruknąłem. - Możesz przecież wytłumaczyć innym, że przeprowadziłeś ze mną dogłębny i szczegółowy wywiad, który pozwolił ci rozwiać wszelkie wątpliwości odnośnie mojego projektu - polizałem krawędź jego ucha, na co ten zaczerwienił się jak piwonia, czego trudno było nie zauważyć na jego bladej twarzy.
- Żartujesz sobie ze mnie? - położył ręce na mojej klatce piersiowej, próbując mnie odepchnąć. - Jestem profesjonalistą! - ściągnął gniewnie brwi.
- A czy ja podważam twoje kompetencje? - zaśmiałem się cicho, przeciągając nosem po jego szyi. - Też jestem profesjonalistą - zacząłem składać drobne pocałunki na jego wrażliwej w tym miejscu skórze. - Profesjonalistą w wielu dziedzinach - dodałem wymownie i uśmiechnąłem się szelmowsko, na co ten spojrzał na mnie oczami szeroko rozwartymi w zdziwieniu. Przełknął z trudem. - Więc jak? Pójdziemy na układ? - zaproponowałem. - Ty dasz mi to, czego chcę, a ja odpłacę ci się tym samym - obiecałem i zacząłem sunąć dłonią po jednym z jego szczupłych ud, gładząc je delikatnie, niespiesznie zbliżając się do krocza. Nie chciałem go za mocno wystraszyć.
- Czekaj - złapał mnie za nadgarstek, zanim właściwie zdążyłem cokolwiek zrobić. - Jeśli tak sprawiasz sprawę to... to faktycznie jest coś, co mógłbyś dla mnie zrobić... - przyznał roztrzęsionym głosem.
- Wszystko, co zechcesz - szepnąłem mu na ucho, ponownie liżąc jego krawędź.
- Masz wciąż kontakt z Nihitem? - zapytał znienacka. 
Zdziwiony aż odsunąłem się od niego i spojrzałem na niego jak na kretyna. Myślałem, że ten zaraz zacznie mi tu opowiadać o swoich zboczeniach i fantazjach erotycznych, którym chciałby dać upust z moją osobą, a ten nagle wyskakiwał mi tu z tematem byłego gitarzysty mojego zespołu? Czego on mógł chcieć od Nihita?
- Mam, a co? - zapytałem totalnie zbity z tropu.
- Chcę... się z nim spotkać... - wyznał zawstydzony. 
- I to tyle? - uniosłem wysoko brwi. - Chcesz, żebym umówił cię na randkę z Nihitem i w zamian machniesz mi podpis na cyrografie? - upewniłem się.
- Nie na randkę tylko...!
- Dobra, dobra, mnie nie oszukasz - przerwałem mu i machnąłem lekceważąco ręką, odsuwając się od niego i siadając na blacie. - Mogę cię z nim umówić, ale wiesz, jeśli liczysz, że w ramach tego "umawiania" powiem mu, żeby poszedł z tobą do łóżka, to grubo się mylisz - założyłem ręce na piersi. - Nihit to mój przyjaciel. Ze mną możesz robić, co ci się podoba, ale wara od moich bliskich - zastrzegłem. - Mogę wam zorganizować spotkanie, ale to, co stanie się później będzie już zależało tylko i wyłącznie od ciebie - odezwałem się ostro.
- Nie chcę go przelecieć, tylko się z nim spotkać! - zaprzeczył gwałtownie. - Lubię go, więc... - urwał, zawstydzony.
- Więc chcesz dać mu wolną rękę, żeby sam zdecydował czy on także cię polubi, czy też nie. Chciałbyś, żeby to wszystko wyglądało możliwie jak najbardziej naturalnie i autentycznie, ale przy okazji nie chcesz dać takiej szansie przejść ci koło nosa, kiedy ktoś, kto może ułatwić ci dostęp do twojej skrytej miłości sam do ciebie przyszedł? - zgadłem, na co ten niemrawo skinął głową. - Dobra, myślę, że mogę pójść na taki układ, bo Nihit na tym za bardzo nie ucierpi. Najwyżej jak go wkurzysz, to da ci kosza - rozłożyłem ręce, na co ten znów tylko skinął głową. - Ej, Yohio? - szturchnąłem go, żeby wreszcie na mnie spojrzał, co ten zrobił niechętnie. - Musisz nieźle bujać się w Nihicie, skoro za samą możliwość pójścia z nim na randkę zamierzasz dać mi kontrakt - wyszczerzyłem się paskudnie.
- Zamilcz! - syknął. - Jak tylko coś spartolisz, to nie myśl, że będę ci krył dupsko! Wykopię cię stąd na krzywy ryj nim się obejrzysz, więc lepiej się pilnuj! - warknął. - Będę miał na ciebie oko... - burknął. - Po prostu daję ci warunkową szansę - pokreślił.
- Jasne, jasne... - pokiwałem głową. - No, więc? Kiedy mam się stawić z Saku, żeby przypieczętować cyrograf? - uśmiechnąłem się szeroko.
- W czwartek - oświadczył. - Przygotuję kontrakt krótkoterminowy - zastrzegł.
- Na początek dobre i to - wzruszyłem ramionami. - Dzięki - cmoknąłem go po przyjacielsku w policzek, na co ten znów zarumienił się obficie i odjechał na swoim krześle ode mnie na dobre kilka metrów. - Dasz mi swój numer? - zapytałem. - Napiszę ci, kiedy Nihit ma wolne i przy okazji dam także jemu twój numer, żeby mógł do ciebie zadzwonić jakby co - wyjaśniłem, widząc jego podejrzliwe spojrzenie.
- Dobra - westchnął, po czym sięgnął po swój telefon i podstawił mi pod nos wyświetlacz z numerem. Nie podał mi zwyczajnie swojej wizytówki z numerem do biura, co oznaczało, że faktycznie załatwialiśmy sprawy pod stołem... ale fajnie! Prawie jak w filmie! - Kiedy będziesz miał okazję się z nim zobaczyć? - zapytał.
- Dzisiaj - odparłem, już wysyłając gitarzyście wiadomość, że zamierzałem wpaść do niego wieczorem.
- Kai? - spojrzał na mnie niepewnie. - Weź tylko załatw tę sprawę w miarę delikatnie, a nie... tak typowo w swoim stylu - posłał mi karcące spojrzenie, na co ja z kolei spojrzałem na niego z niezrozumieniem. - Bo znając ciebie to jeszcze wyjaśnisz mu całą sprawę taki sposób, że wyjdzie na to, że jestem jakimś zboczeńcem albo gwałcicielem... - burknął. - A ja chcę się z nim tylko spotkać i poznać, dotarło? - upewnił się.
- Jasne - odparłem szczęśliwy, że udało mi się dopiąć swego. - Zboczeniec i gwałciciel... wspomnę mu o tym! - zaśmiałem się.
- Kai! - krzyknął rozeźlony.
- No już, spokojnie - uniosłem ręce w pokojowym geście. - Tylko się z tobą droczę - zapewniłem. - Ej, ale jak wam nie wyjdzie to nie cofniesz mi kontraktu, nie? - przestraszyłem się.
- Nie, przecież kontrakt jest objęty ramami czasowymi - westchnął. - Żeby zerwać go wcześniej musiałbym podać jakiś dobry powód, a fakt, że Nihit nie chciałby się ze mną spotykać jakoś kiepsko figurowałby w raporcie, nie uważasz? - przewrócił oczyma.
- No - mruknąłem mało inteligentnie. - To spoko. Skoro wszystko już sobie wyjaśniliśmy i ustaliliśmy, to ja spadam - zacząłem się zbierać do wyjścia. - Idę do Nihita wyjaśnić mu całą sprawę - rzuciłem na odchodne, na co ten kiwnął głową na znak zgody.
- Dasz mi znać, jaka była jego wstępna reakcja...? - zapytał cicho.
- W porządku - zgodziłem się. - No, to do zobaczenia! - pomachałem mu kierując się do wyjścia. - Właściwie to jak powinienem cię od dzisiaj tytułować? - zatrzymałem się z ręką na klamce. - Szefie? Managerze? - zachichotałem pod nosem, na co ten posłał mi tylko umęczone spojrzenie.
- Z tobą to faktycznie nie będzie to kontrakt, a prawdziwy cyrograf... - jęknął. - Już czuję się, jakbym podpisał pakt z diabłem... - podparł się załamany w niedbałej pozie.
- I słusznie! - zarechotałem, po czym w końcu wyszedłem.
- A ty morda w ciup! - krzyknął za mną. - Jak komuś coś powiesz, to ci zrobię z dupy jesień średniowiecza!
- Ma się rozumieć! - zasalutowałem. - Milczę jak grób! - zadowolony z siebie ruszyłem niemal tanecznym krokiem do wyjścia, wybierając przy tym numer Saku. - Przekładaj obiad u mamy! - zawołałem, kiedy ten tylko odebrał i roześmiałem się w głos. - W czwartek podpisujemy kontrakt! - zawołałem szczęśliwy.

*** 

Siedząc już wygodnie w salonie Nihita z piwem w ręku, opowiedziałem mu cały przebieg rozmowy z Yohio. Po wszystkim zdziwiony blondyn wpatrywał się we mnie tak, jakby zobaczył mnie po raz pierwszy na oczy.
- Ale dlaczego... ja? - wydukał. - Przecież ja go kompletnie nie znam - wzruszył ramionami.
- Proszę, Nihit, zgódź się! Zrób to dla mnie! - padłem przed nim na kolana. - Wiem, to było z mojej strony świńskie zagranie wobec ciebie - pokajałem się. - Nie powinienem był decydować za ciebie i w ogóle cię w to wciągać, ale... - spojrzałem na niego niczym zbity szczeniak. - Proooszę? - przeciągnąłem, wpatrując się w niego uporczywie.
Niby muzyk miał opcję, żeby się nie zgodzić i Yohio przyznał, że nie cofnąłby przez to swojej oferty, jednak ja wolałem zrobić "dobre pierwsze wrażenie" na prawdopodobnie moim przyszłym managerze, żeby możliwie zapewnić sobie pomyślną współpracę z nowym szefem.
- Nie mam ci tego za złe - machnął ręką. - W końcu dostałeś kontrakt, którego tak pragnąłeś praktycznie za darmo - uśmiechnął się delikatnie. - Poniekąd cieszę się, że chyba w jakiś sposób mogę czuć, że dołożyłem swoje trzy grosze do twojego sukcesu, prawda? - pogłaskał mnie po włosach, kiedy wciąż tak przed nim klęczałem, a właściwie to usadowiłem się między jego nogami, opierając ręce na jego kolanach.
- Oczywiście, że tak! - zawołałem, po czym przyciągnąłem go do siebie, obejmując go po przyjacielsku. - Więc zgodzisz się? - spojrzałem na niego z nadzieją.
- Tak, ale zrobię to tylko dla ciebie - westchnął, choć delikatny uśmiech wciąż figurował na jego wąskich ustach.
- Dziękuję! - uścisnąłem go.
- Cieszę się twoim szczęściem - poklepał mnie po plecach. - Kai, dusisz mnie! - jęknął, kiedy mój uścisk przybrał na sile. W końcu puściłem go, bo przecież nie mogłem pozbawić ostatniego tchnienia crush'a mojego szefa, prawda? - Wiesz... Ile to będzie musiało się ciągnąć? - zapytał nieco zaniepokojony. Ściągnąłem brwi w niezrozumieniu, niemo nakazując mu kontynuować, gdyż nie rozumiałem, o co ten tak właściwie mnie pytał. - Mam na myśli to, że raczej nie będę w stanie zbyt długo udawać, że jestem nim zainteresowany... - wyznał.
- Wcale nie musisz! - zamachałem rękami w powietrzu. - Jak ci się coś nie spodoba, to już na pierwszym spotkaniu możesz go oblać drinkiem i wyjść. Poza tym nie musisz się z nim spotykać już nigdy więcej, jeśli ten nie przypadnie ci do gustu - wyjaśniłem.
- Naprawdę? - ucieszył się. - To dobrze. To znacznie ułatwia sprawę - ulga widocznie odmalowała się na jego twarzy.
- Nie musisz udawać, że Yohio ci się podoba - zapewniłem.
- To naprawdę dobrze - pomógł mi się podnieść i usiąść na kanapie obok siebie. - Wiesz, kiepski ze mnie aktor - przyznał nieco zakłopotany. - W tematyce uczuć niestety jestem jeszcze bardziej nieporadny - podrapał się zafrasowany po karku. - Myślę, że nie umiałbym udawać, że interesuję się kimś takim jak Yohio, kiedy tak naprawdę już od jakiegoś czasu w głowie mam tylko jedną osobę... - mruknął. - Wydaje mi się, że Yohio szybko mógłby mnie przejrzeć...
- Co? - zdziwiłem się. - W kim się podkochujesz? - szturchnąłem go zaczepnie, na co ten zawstydzony spuścił wzrok na podłogę.
- W takim jednym... - westchnął, w delikatnym geście odgarniając włosy, które opadły mi na twarz. - ...pewnie go nie znasz... - uśmiechnął się zakłopotany, spoglądając mi prosto w oczy. Pod wpływem tego spojrzenia przeszły mnie dreszcze.
- Nihit... czy ty...? - urwałem, kiedy chłopak znów odwrócił ode mnie spojrzenie i wbił je w wykładzinę pod własnymi stopami. Niemrawo skinął mi głową.
- To dlatego nie chciałem już z tobą grać w jednym zespole... - wyznał. - Nie wiedziałem czy mógłbym to dłużej znieść... - niemal szepnął. - Kai, ja... przepraszam... - wydukał, wciąż skrupulatnie unikając mojego spojrzenia.
- Nihit... - przysunąłem się do niego, mimo iż ten uciekał ode mnie tak długo, aż w końcu skończył wciśnięty w oparcie sofy. Chwyciłem go za podbródek i zmusiłem go, żeby spojrzał mi w twarz. - Nie masz, za co przepraszać - odezwałem się przyciszonym głosem, po czym musnąłem jego usta.
Prawdą było, że nie do końca wiedziałem, co robię. Lubiłem Nihita. Był mi bliski, był moim przyjacielem. Z tej racji naprawdę byłem na siebie zły, że nie potrafiłem załatwić sobie kontraktu w żaden inny sposób niżby wplątując go w całą tę sprawę, która nie miała przecież z nim nic wspólnego. 
Lubiłem go, ale nie kochałem. Dlaczego zatem teraz go całowałem? Może dlatego, że ten wyznał mi swoje uczucia, a ja nie chciałem zostawić go z pustymi rękami. Bałem się, że nasze relacje się pogorszą. Nie chciałem stracić tego, co już miałem. Nie chciałem się cofać. W żadnym wypadku. Niestety, moja filozofia zakazując mi zrobienia kroku wstecz, nakazywała mi przy tym stanie w miejscu lub ruszenie do przodu. Póki co, mógłbym powiedzieć, że stanęliśmy na stabilnej, przyjacielskiej stopie z gitarzystą. Ja byłem szczęśliwy z obecnym stanem rzeczy, jednak on nie. On chciał zmiany, chciał się ruszyć. Do przodu albo do tyłu. Zostać zaakceptowanym lub odrzuconym. Zostać dla mnie kimś jeszcze bliższym lub wycofać się z mojego życia. Dostać konkretną odpowiedź czy idziemy w prawo, czy w lewo. Ze względu jednak na moją filozofię wyglądało na to, że nasz wybór był tylko teoretyczny, gdyż tak naprawdę podążaliśmy drogą jednokierunkową. Bo ja się nie cofałem. Parłem do przodu. A zatem nasza znajomość także musiała ruszyć dalej.
Nie czułem się źle z tym, co robiłem. Czułem się źle wisząc nad Yohio i próbując mu się zaoferować, kiedy nie miałem żadnych pozytywnych uczuć czy emocji wobec tego chłopaka. Z Nihitem było inaczej. Był moim przyjacielem. Wielu przyjaciół w ostateczności łączyło się w pary, prawda? Właściwie to nie widziałem żadnych przeciwwskazań, dla których faktycznie ja nie mogłem wziąć swoich uczuć do gitarzysty i pchnąć ich dalej. Mogłem się w nim zakochać. Tylko musiałem chcieć. Trochę się postarać. Muzyk był dobrym chłopakiem. Z pewnością zadurzenie się w nim przyjdzie mi z łatwością.
A przynajmniej tak próbowałem sobie wmówić, żeby pozytywnie nastawić się do całej tej sytuacji.
Inną sprawą było to, że gdybym go w tej chwili odtrącił czułbym się zwyczajnie jak niewdzięcznik. Ten zgodził się iść w mojej sprawie na randkę z Yohio i nawet nie zrobił mi awantury o to, że niejako podjąłem decyzję za jego plecami - a ja co? Miałem tak po prostu powiedzieć: "Sorry, ale myślę, że jakoś razem nam nie wyjdzie."? Możliwe, że w jakiś sposób chciałem mu się odpłacić za jego dobroć, nawet jeśli miałem świadomość, że wybrany przeze mnie sposób był daleki od mądrego posunięcia.
Kolejną kwestią był Yohio sam w sobie. Niby Nihit był dla mnie tylko przyjacielem i go nie kochałem, jednak z drugiej strony... na samą myśl o tym, że ten faktycznie mógłby zacząć dogadywać się ze Szwedem i zacząć się z nim umawiać... byłem zazdrosny. Bałem się, że go przez to stracę... Nie rozumiałem za bardzo własnego toku myślenia, ale ta chęć zachowania chłopaka tylko i wyłącznie dla siebie i poczucie winy wynikające z tego, że niejako umówiłem go na randkę w ciemno świadczyły w moim mniemaniu o tym, że może moje przyjacielskie uczucia względem gitarzysty zaczęły już samoistnie ewoluować w coś więcej, jednak ja wciąż się jeszcze na nich nie poznałem.
Blondyn odpowiedział na pocałunek. Z początku był nieśmiały, jednak szybko objął mnie za szyję. Zachęcony ruchem z jego strony objąłem go w pasie i przyciągnąłem blisko siebie. Polizałem jego dolną wargę, na co ten w odpowiedzi uchylił usta w zapraszającym geście. Nasze języki splotły się ze sobą. Chłopak mruknął zadowolony, kiedy zacząłem przesuwać dłońmi po bokach jego ciała. Nihit podniósł się i usiadł na mnie okrakiem. Uśmiechnąłem się, widząc, jak bardzo pragnął mojej bliskości. Wsunąłem ręce pod jego bluzkę, czując pod palcami jego wystające żebra. Gitarzysta oddychał coraz szybciej, a jego pocałunki były coraz bardziej natarczywe i pełne pasji. Przyduszał mnie, jednak nie miałem mu tego za złe. Właściwie to nawet nieźle się bawiłem.
Po pewnym czasie poczułem także coś więcej niżby tylko jego żebra pod palcami. Zaskoczony spojrzałem w dół, żeby zobaczyć wybrzuszenie w spodniach jasnowłosego, które wbijało mi się w brzuch. Na moment zaprzestaliśmy salwy pocałunków. Chłopak widząc, na co spoglądałem, spłonął dorodnym rumieńcem. Chciał ze mnie zejść, jednak nie pozwoliłem mu na to, mocno łapiąc go za biodra i unieruchamiając w miejscu.
- A dokąd to? - zaśmiałem się.
- Kai... - jęknął zawstydzony, starając się ukryć zaczerwienioną twarz.
- Miło widzieć, że aż tak mnie pragniesz - mruknąłem mu na ucho uwodzącym głosem, po czym pocałowałem go jeszcze raz.
Nihit odwrócił jednak głowę, naprawdę nie chcąc, żebym oglądał go w takim stanie. Zachichotałem widząc jego reakcję. Skoro nie miałem dostępu do jego ust, zacząłem obsypywać pocałunkami jego szyję oraz przesuwać dłońmi po jego udach. Blondyn zaczął wzdychać, kiedy dotarłem do wrażliwego punktu tuż pod szczęką, blisko ucha. Delikatnie pociągnąłem zębami za jeden z jego kolczyków, po czym zwyczajnie mocno przytuliłem go do siebie.
- Więc ty...? - odezwał się zakłopotany.
- Nie waż mi się zakochiwać w Yohio, bo nie dość, że stracę kontrakt, to jeszcze pewnie wsadzą mnie do pierdla za wykastrowanie go w nieprzystosowanych do tego warunkach - parsknąłem śmiechem. 
Słysząc to, jasnowłosy uśmiechnął się pod nosem i ułożył głowę na moim ramieniu. Przymknął powieki, a na jego ustach wciąż malował się delikatny uśmiech. Wyglądał na naprawdę szczęśliwego. Myślę, że udzielił mi się jego dobry humor. Był naprawdę słodki. Pocałowałem go w skroń, po czym pozwoliłem sobie zatonąć i upajać się tą przyjemną chwilą, w której chciałem trwać jak najdłużej.

"Książę z bajki" cz.11

Zdaje się, że miałam jeszcze raz sprawdzić ten rozdział, ale cóż... jest jak jest, gdyż moje pulsujące, zapchane zatoki uniemożliwiają mi sprawne funkcjonowanie, a przydałoby się coś w końcu wstawić ^^''

PRZYPOMINAM, ŻE JEST TO SWOISTY "TEST" - JEŚLI POD TYM WPISEM NIE BĘDZIE NALEŻYTEGO ODZEWU, TAK JAK POD POPRZEDNIMI, STARYMI OPOWIADANIAMI, ZAWIESZAM JE (na amen) I BIORĘ SIĘ ZA SYSTEMATYCZNE PISANIE NOWYCH RZECZY!

Więc jest to taki deal "use it or lose it" - jeśli nie będzie zainteresowania to nie będę więcej kontynuować "Księcia z bajki" oraz "Uważaj, czego pragniesz" (aka. "Bóg, chcąc nas ukarać, spełnia nasze marzenia").

“Książę z bajki” cz.11

Naprawdę nie wiem, jak to się stało. Kilka miesięcy jakby wycięto z mojego życia i tak oto obudziłem się pod koniec października. Wiosna i lato dawno przeminęły, a ja nie zwróciłem na to nawet najmniejszej uwagi będąc zaaferowanym przez rewelacje życia codziennego. Właściwie to zapewne dalej trwałbym w letargu w najlepsze, gdyby nie widmo zbliżających się imprez Halloweenowych i kłótnie chłopaków o to, kto w tym roku za kogo się przebierze, kto komu ukradł pomysł, gdzie będziemy pić i tak dalej. Powiedziałbym, że podobny rytuał stał się już coroczną rutyną, gdyby oczywiście ktoś interesował się moją opinią i mnie o nią zapytał. Tak się jednak składało, że nikogo nie trawiła wwiercająca się w mózg ciekawość dotycząca tego, co też mogło skrywać się w moim czerepie. Z tej racji właśnie milczałem, dobitnie boleśnie zdając sobie sprawę, że każde nieroztropnie wypowiedziane przeze mnie słowo mogło zostać użyte przeciwko mnie.
- A ty za kogo przebierzesz się w tym roku? - zapytał ktoś, kto był na tyle łaskaw, aby przypomnieć sobie o mojej egzystencji. Ja jednak okazałem się być skończonym chamem i nawet nie zanotowałem tożsamości rozmówcy. Też jak zwykle zresztą.
W odpowiedzi jedynie wzruszyłem ramionami. W tym roku jakoś wyjątkowo nie miałem ochoty ani robić z siebie pajaca w wymyślnych ciuszkach, ani bawić się z innymi pijąc na umór, mimo iż na ogół lubiłem Halloween i nawet nazywałem je swoim własnym świętem - w końcu koszmarny ze mnie dupek, przerażający ignorant i diabelny buc, nie? No właśnie. A w Halloween świętowało wszystko, co koszmarne, przerażające i diabelne. Rzec zatem można, że to takie moje drugie urodziny, osobliwa Wigilia i Gwiazdka w jednym. Takie combo.
Pomimo tego, że była już jesień, świat nie stracił nic z tego uroku, którym zachwycałem się, kiedy rośliny dopiero budziły się do życia. W tym roku mogliśmy cieszyć się wyjątkowo piękną jesienią. Niebo wciąż było niebieskie i bezkresne. Jedynie gdzieniegdzie wisiały pojedyncze, ciemne obłoki, jednak nie zapowiadało się na to, żeby te mogły okazać się jakimś zagrożeniem dla wysoko wiszącego, złotego talerza słońca, które wciąż dość mocno przygrzewało. Wiatr był silny, ale przyjemny - i właściwie tylko on utwierdzał mnie w przekonaniu, że naprawdę zastała mnie już jesień, że wiosna odeszła. Wszędzie dookoła wciąż było tyle życie, że aż zwyczajnie nie chciało się wierzyć, że pora wiosenna przeminęła.Tym razem wyjątkowo nawet kolorowe liście na drzewach wcale nie kojarzyły mi się z ulotnością życia i jego kruchością, brakiem, lecz wręcz przeciwnie. Ich barwy były tak wyraziste i głębokie w ostrych promieniach słońca jak jeszcze nigdy przedtem.
Przez cały ten czas, w którym moja świadomość postanowiła zrobić sobie wakacje, spotykałem się z Creną. Widywałem się z nim przynajmniej kilka razy w tygodniu. Dużo słuchałem, zdarzało się też, że czasem coś wtrąciłem, choć wciąż uparcie wystrzegałem się chlapania na prawo i lewo tego, co mi ślina na język przyniosła i gryzłem go, kiedy orientowałem się, że palnąłem za dużo. Niemniej jednak, chcąc, nie chcąc powoli otwierałem się przed nim. Raz towarzyszyło mi przy tym przeświadczenie, że robiłem dobrze, innym razem, myślałem, że popełniam ogromny błąd, którego później będę sromotnie żałował. Ostatecznie wciąż starałem się trzymać na wodzy, gdyż ufanie innym nigdy nie przychodziło mi łatwo, jednak nie dało się ukryć, że chłopak powoli i uparcie wyciągał ze mnie kolejne opinie i przemyślenia, którymi nie dzieliłem się z innymi nigdy wcześniej. Zmieniał mnie. Systematycznie budował we mnie zaufanie do swojej osoby.
Może moja nieufność i swoisty wstręt do ludzi mógł być dla niektórych czymś dziwnym, ale mnie było z tym dobrze. Wiedziałem, że prawdopodobnie tylko i wyłącznie dzięki takiemu usposobieniu udało mi się uniknąć wielu rozczarowań w życiu. Z drugiej strony jednak zdawałem sobie sprawę, że mogłem zabrnąć w tym trochę za daleko, przez co powoli zakrawałem na osobę niepełnosprawną w aspekcie socjalnym.
Wokalista Bird as Omen był jedyną osobą, która w jakiś sposób przywiązywała wagę do tego, co myślałem i mówiłem i pytała mnie o moje zdanie, które ewidentnie nie pozostawało mu obojętne… i czasem zwyczajnie z tego powodu nie mogłem się pohamować. Pokusa wypowiedzenia pewnych, szczególnie tych niewygodnych, drażniących myśli była zbyt wielka, żeby cały czas milczeć niczym posąg. Poza tym, niezależnie od tego, co myśleli o mnie inni czy tego, jaki wizerunek próbowałem wykreować sam sobie, ja też byłem jedynie człowiekiem, więc miałem swoje słabości, którym od czasu do czasu ulegałem. Tak jak wszyscy popełniałem czasem błędy lub traciłem nad sobą panowanie, dawałem się ponieść emocjom i chwili. A później nie pozostawało mi już nic innego, jak tylko pokornie błagać wszelkie istoty wyższe, żeby te moje uchybienia nie przyniosły przesadnie katastrofalnych skutków.

***

Gdybym bez żadnych konsekwencji mógł wyeliminować jedną, dowolną rzecz z tego świata, to zdecydowanie byłyby to gołębie. Nienawidziłem szczerze i z całego serca tej szarej, srającej zarazy szerzącej się w mieście. Z początku myślałem o eksterminacji idiotów, którzy je dokarmiali i zwabiali do przylatywania do skupisk ludzkich, ale później zrozumiałem, że dużo lepiej byłoby obrać taktykę, która pozwalała pozbyć się głównej przyczyny niżby leczyć wyłącznie objawy.
Tak, w chwili, kiedy mógłbym prosić o dowolną rzecz na świecie - o pokój na ziemi, zażegnanie głodu i ubóstwa, zatarcie różnic społecznościowych, o cudowny lek na wszystkie możliwe choroby, oświecenie lub chociażby o prywatną wyspę z willą z basenem i ładnym widoczkiem - ja poprosiłbym właśnie o unicestwienie gołębi. Dokładnie. O nic więcej. O nic innego. W dodatku poprosiłbym o to ładnie. Nawet bym się wysilił.
- Od dłuższego czasu wpatrujesz się nienawistnym spojrzeniem w tego gołębia. Zaczynam się martwić. Co ty kombinujesz? - zapytał zaalarmowany Crena
- Masową rzeź jego gatunku - mruknąłem, wskazując palcem ptaka, który spojrzał na mnie bezrozumnie okrągłymi oczami i przekrzywił ciekawsko główkę. Chłopak ledwo powstrzymał się od strzelenia klasycznego “face-palm” na moje słowa. W ostateczności tylko westchnął ciężko.
- Serio? - sapnął, choć ku mojemu zdziwieniu jego kąciki ust zadrżały i powędrowały ku górze w hamowanym uśmiechu. Najwidoczniej go bawiłem, podczas gdy ja pozostawałem całkowicie poważny. Śmiertelnie poważny.
- Serio - odparłem niezrażony, na co Ketsueki zachichotał niczym mała dziewczynka. - Co? - spojrzałem na niego z niezrozumieniem. Nie widziałem nic zabawnego w moich krwawych planach, dlatego nie rozumiałem jego reakcji.
- Może i inni z jakiejś racji mają cię za księcia Mordoru, ale masz swój urok, wiesz? - zaśmiał się.
- Ta, urok to ja mogę na ciebie rzucić, jak ty chcesz - prychnąłem. - Najlepiej jakiś czarnomagiczny. Na takich znam się najlepiej. Jakąś klątwę. Ponoć jestem w te klocki całkiem niezły. Chciałbyś się może o tym przekonać? - zapytałem znudzony, podpierając brodę na dłoni zaciśniętej w pięść.
- Możesz udawać, że nie obchodzi cię to, co inni o tobie myślą, ale ja widzę, że ich opinia bardzo cię dotyka - zauważył. Poruszyłem się niespokojnie na swoim siedzeniu usłyszawszy to niewygodne dla mnie stwierdzenie. - W sumie nie taki diabeł straszny, jak go malują. Ja cię tam lubię. Uważam, że dobry z ciebie gość… znaczy, przyznaję też, że potrafisz być czasem dość gruboskórny, ślepy i masz zakuty łeb, ale w gruncie rzeczy jesteś pocieszny - wyznał.
- Ty weź się zdecyduj czy prawisz mi komplementy, czy mnie obrażasz, co? - spojrzałem na niego nieprzychylnie. Muzyk westchnął ciężko raz jeszcze.
- O tym właśnie mówię… - przewrócił oczyma. Podniosłem jedną brew czekając aż ten rozwinie swoją myśl, jednak ten tylko machnął lekceważąco ręką i postanowił ugryźć temat z innej strony. - Dla mnie nie jesteś księciem Mordoru, a księciem z bajki - wyszczerzył się szeroko i poklepał mnie pokrzepiająco po ramieniu.
- A czy ty przypadkiem nie miałeś jeszcze niedawno jakiegoś innego księcia z bajki, do którego wzdychałeś? - zapytałem, przypominając sobie o tym, jak ten wspominał mi o chłopaku, z którym niezbyt mu się układało w ostatnim czasie.
- No zakuty łeb jak nic… - westchnął ponownie. - Czasami mam wrażenie, że nic do ciebie nie dociera - pokręcił głową z dezaprobatą. - Marudzisz, że ludzie nie są ze sobą szczerzy, że nie interesują się sobą wzajemnie… a nie pomyślałeś, że nie wszyscy potrafią czytać między wierszami? - założył ręce na piersi. - Ty, dla przykładu, jesteś w tym beznadziejny - skwitował. - Nie przeszło ci przez myśl, że może nie wszyscy są jak jeden mąż skończonymi ignorantami, ale ci po prostu nie potrafią dopatrzyć się pewnych rzeczy? - spojrzał na mnie wymownie, może nawet z lekka krytycznie. - Nie o wszystkim mówimy przecież wprost, prawda? Są pewne delikatne tematy, które wolelibyśmy obejść, a najlepiej przemilczeć lub które wymagają specjalnego traktowania. Czasem boimy się mówić o czymś otwarcie, innym razem mamy nadzieję na to, że ta druga osoba zna nas na tyle dobrze, aby zorientować się, że nie jesteśmy z nią do końca szczerzy z jakiegoś konkretnego powodu; aby zorientować się, o co tak naprawdę nam chodzi. Problem polega jednak na tym, że nikt nie jest mentalistą. Wszyscy wymagają, a znacznie mniej dają z siebie. Stąd właśnie biorą się wszelkie nieścisłości, nieporozumienia często odczytywane jako “brak wystarczającego zainteresowania” i błędne interpretacje prowadzące do kłótni lub ogólnego pogorszenia się relacji - stwierdził pewny siebie.
- Czyli… do czego właściwie pijesz? - pogubiłem się w tym jego przeciągającym się wywodzie i w tym, jak miał się on do mojej skromnej osoby.
- Do niczego - sapnął, wywracając oczyma. - Ale następnym razem przynajmniej postaraj się dopatrzeć jakiegoś drugiego, ukrytego dna w czyiś słowach zanim weźmiesz wszystko od razu “na chłopski rozum” tak, jak to zostało ci podane, co? - spojrzał na mnie z politowaniem. - Nie bierz wszystkiego tak, jak ci to prezentują inni, bo ci czasem nie mają odwagi, żeby stanąć twarzą w twarz z prawdą, a tym bardziej, żeby zaprezentować ją innym w pełnej krasie. A prawda jest tym, co cię interesuje, mam rację? - upewnił się.
- Tak… - przytaknąłem niemrawo. Chciałem go jeszcze o coś zapytać, ale ten podniósł się z miejsca po obrzuceniu spojrzeniem zegara naściennego.
- Muszę już iść - poinformował mnie. - Umówiłem się z chłopakami z zespołu - wytłumaczył się. - Na razie - pożegnał się z dziwnie mdłą ekspresją, zupełnie niepodobną do tego roześmianego dzieciaka, za którego go miałem.
- Aha… - wydusiłem z siebie z trudem. - To tak… N-na razie… - wydukałem, rozmyślając nad tym, co ten mi powiedział. 
Trzeba było przyznać, że brunet zostawił mnie z niezłym mętlikiem w głowie. To się nazywa efektowne wyjście - nawet dużo bardziej efektowne od kopnięcia z półobrotu w drzwi, które mogłyby się później zamknąć za nim z hukiem.

***

Wciąż rozmyślałem nad tym, co powiedział mi Crena dzisiaj rano. Zgodnie z jego radą próbowałem znaleźć jakiś ukryty, nie tak oczywisty sens w jego słowach. Niestety, bezskutecznie i póki co bezefektywnie. Jedyną możliwością, jaka nasuwała mi się na myśl, było przypuszczenie, że ten wcale nie był jednak z nikim w związku i mówiąc o swoim “ukochanym”, mówił tak naprawdę o mnie. Sam pytał mnie, co ma zrobić, żeby otworzyć mi oczy. To wyjaśnienie brzmiało jednak co najmniej naciąganie, żeby nie powiedzieć głupio i infantylnie nawet w moich własnych uszach. Jak jakiś przerysowany scenariusz mangi albo anime. Chciał wzbudzić we mnie zazdrość wyimaginowanym chłopakiem? Nie. To brzmiało bezsensownie. Ketsueki może i był w jakiś stopniu zdziecinniały, ale nie zachowałby się jak jakiś smarkacz z podstawówki, prawda? Przynajmniej nie do tego stopnia… Przynajmniej taką miałem nadzieję...
Siedziałem zamyślany na kanapie we własnym salonie. Koło mnie niczym honorowy gość miejsce zajmowała laurka narysowana przez Setsuko. Raz za razem wracałem spojrzeniem do rysunku przedstawiającego naszą dwójkę na pierwszym planie oraz różowy zamek wraz z tęczową fosą w tle. Naprawdę nie miałem najmniejszego pojęcia, dlaczego ta mała tak mnie polubiła i zawsze cieszyła się na mój widok. Chociaż jakby z drugiej strony, jakby wziąć to na chłopski rozum, to przecież za każdym razem, kiedy ze mną zostawała, kupowałem jej coś słodkiego, więc byłem zwyczajnie dobrą, wydajną krową mleczną. Smarkula doiła ze mnie, ile wlezie, a ja nie oponowałem. Nie karciłem ani nie prawiłem jej morałów, bo w końcu nie byłem jej rodzicem tylko jakimś "wujkiem" od siedmiu boleści, jakąś częścią mglistej w pojęciu dziecka, "pseudo" rodziny, siódmą wodą po kisielu. Nie dało się ukryć, że dzieci były jednymi z najlepszych socjologów i przy tym najgorszymi materialistami, jaki ten świat widział i nosił na swoim grzbiecie. 
Te kurduple przymilały się wyłącznie do osób, od których w danej chwili mogły uzyskać to, czego chciały, a w dodatku robiły to w oczywisty, niewyszukany i łatwy do przejrzenia sposób. W większej mierze było to uwarunkowane ich wiekiem i brakiem doświadczenia w sztukach manipulacji innymi, jednak pewną rolę w tym wszystkim odgrywał też fakt, iż one zwyczajnie nie musiały się z tym kryć. Były akceptowane w pełni takie, jakie były - wraz ze swoją skłonnością do stronienia do pewnych osób, do kierowania się w swojej codzienności czysto materialnymi korzyściami, jakimi była nowa zabawka czy słodki deser. To było dla mnie swoiste, przełomowe odkrycie. Dzieci miały opinię słodkich i niewinnych, wiele osób marzyło o ich posiadaniu i ubiegało się o nie, podczas gdy w istocie były to skurczone wersje najgorszych sukinkotów, jakich mogłeś spotkać na swojej drodze. Były bezczelne, to znaczy szczere niezależnie od sytuacji, chytre, samolubne, zaborcze, zmieniały zdanie na zawołanie, zdradzieckie i wystarczyło jedno "nie", żeby odwróciły się od ciebie plecami. A mimo to my wybaczaliśmy im tą postawę, ich absolutny brak skruchy za prezentowaną, wspomnianą postawę, a nawet więcej! Kochaliśmy je za nią! Pozwalaliśmy im być takimi, jakie te chciały być i godziliśmy się na wszelkie niewygody, jakie się z tym wiązały - chociażby tak prozaiczne, jak kieszenie opróżnione ze wszystkich drobnych. Dopiero później, z czasem zaczynaliśmy wymagać od nich coraz więcej, zaczynaliśmy je ograniczać i oczekiwaliśmy, że te w ostateczności wpasują się w skomplikowany, pełen niejasnych, niepisanych zasad świat dorosłych. Tylko dlaczego? Po jaką cholerę? Nie mogliśmy od początku do końca pozwolić sobie na wygodę bycia tym, kim i w jaki sposób chcieliśmy być? Dlaczego celowo utrudnialiśmy sobie własne życie? 
A dlaczego by tak nie odwrócić całej tej sytuacji? Dlaczego od razu nie narzucić dziecku tego, kim i jakie ma być, żeby te z czasem przywykło do narzuconego odgórnie scenariusza, mając czas na zaadaptowanie go, pogodzenie się z nim, a nawet uwierzenie w to, że ten był drogą życiową, którą ono samo sobie wybrało? Wydawało mi się, że dzięki takiemu podejściu moglibyśmy uniknąć wielu przypadków depresji, nerwicy i innych chorób wywołanych poczuciem ograniczenia, niemożliwości wyrażenia samego siebie, bycia zmuszonym do udawania kogoś innego, do zasłaniania się maskami, kiedy graliśmy na kartach naszej codzienności niczym na deskach najlepszego teatru.
A czym tak naprawdę różniły się dzieci od dorosłych? Dlaczego to, co uchodziło płazem Satsuko, nie było już akceptowane w moim wykonaniu? W gruncie rzeczy różniliśmy się tylko wzrostem. Bo przecież oboje mieliśmy dwie ręce, dwie nogi i głowę na karku. Głowę, którą potrafiliśmy czasem dość ostro kombinować, kiedy chcieliśmy dopiąć swego.
Po co w takim razie było mi rosnąć? Było zostać wiecznym kurduplem o wyglądzie uroczego trzylatka. No i wyszło mi teraz bokiem wciskane przez babcię mleko. "Pij, bo nie urośniesz!" - powtarzała. To piłem. I urosłem. Dorosłem. I z wielką chęcią zawróciłbym ten proces.
Było jednak także inne wytłumaczenie powodu, dla którego córka Daichiego mogła lubić ze mną przebywać. Wpatrując się tak w ten dość mocno abstrakcyjny rysunek zdałem sobie sprawę, że sam tak naprawdę zachowywałem się trochę jak dzieciak. Bynajmniej nie mówię tu jednak teraz o tych negatywnych cechach, o których wspomniałem już wcześniej. Bo owszem, byłem zaborczy, często się boczyłem i miałem muchy w nosie, ale gdyby tak pokopać w tym temacie trochę głębiej i spróbować dopatrzeć się przyczyny, dla której tak często chodziłem z pianą na twarzy... to mogliśmy napotkać pewien ciekawy i może niekoniecznie znowu tak oczywisty fakt traktujący o tym, że byłem idealistą. Nigdy się jeszcze do tego nie przyznałem przed żadną osobą trzecią, a nawet samym sobą, ale taka była prawda. W mojej głowie miałem pewne wyobrażenie wyidealizowanego świata, mojej małej idylli, którą koniecznie chciałem ożywić i sprowadzić ją na Ziemię niczym oświecenie i wieczną łaskę bytów wyższych. Irytowałem się, kiedy ktoś zachowywał się lub działał w sposób, który niszczył i podważał moje snute w podświadomości z wielką precyzją, niemal bez użycia woli sny. 
W gruncie rzeczy chciałem dla wszystkich jak najlepiej, ale nie każdy potrafił to docenić. Mało tego, nie każdy chciał dla samego siebie to, co najlepsze. Niektórzy mieli jakieś niezrozumiałe dla mnie skłonności masochistyczne lub zwyczajnie lubowali się w graniu ofiary pokrzywdzonej przez los, żeby zdobyć zainteresowanie lub ewentualne wsparcie innych, którzy przecież stawali w obronie słabszych. W takich chwilach byłem bezsilny, bo niezależnie od tego, jak bardzo bym się nie starał, pomóc osobie, która mojej pomocy nie chciała, była niemożliwa. Moje wysiłki pozostawały bezskuteczne tak długo, póki ów osoba z własnej woli nie zdecydowała się sięgnąć po moją wyciągniętą dłoń.
Snując te swoje fantastyczne mrzonki przypominałem dziecko śniące po nocach o ujarzmianiu smoków, pływaniu w morzu z syrenkami i czy co tam jeszcze. Byłem niepoprawnym marzycielem zamkniętym w twardej skorupie łatwo popadającego w furię buca. Bo koniec końców ja też musiałem się jakoś bronić, prawda? Fakt, iż z wielką chęcią zabawiłbym się w zbawiciela tego świata, nie oznaczał, że wszyscy inni też byli tak szlachetni jak ja. Na tej planecie żyły też prawdziwe gnidy, które czerpały radość z czynienia drugiemu człowiekowi krzywdy. W takim wypadku musiałem schować serce, które nosiłem wyciągnięte na dłoni, jeśli nie chciałem pisać się na kłopoty i pewne nieprzyjemności na własne życzenie.
Kolejną sprawą był fakt, iż niezależnie od tego, jakimi wspaniałymi mocami mogącymi uzdrowić nasze społeczeństwo, dysponowałem w mojej głowie, w rzeczywistości wciąż pozostawałem nikim innym jak tylko człowiekiem. Małą, słabą jednostką, która w pojedynkę nie mogła zdziałać zbyt wiele. Która popełniała błędy, myliła się i czasem nieumyślnie sama kogoś raniła, nawet pomimo tych szczerozłotych chęci pomocy, jakie nosiłem zawsze ze sobą i w sobie. Dlatego właśnie mogłem także się zrazić. Mogłem mieć dość bycia odrzucanym raz za razem, kiedy wyciągałem do kogoś tę pomocną dłoń, a ów osoba ostentacyjnie odwracała wzrok i mnie ignorowała. Zniechęciłem się. To chyba stąd wzięła się ta moja ostatnia awersja do ludzi. Zdaje się, że trochę zgorzkniałem przez taki obrót sytuacji.
Zaskakujące, do czego w konkluzji może dojść człowiek, wpatrując się gryzmoły trzylatki. Z bezmyślnego gapienia się w kawałek papieru przejść do głębokich rozmyślań na temat własnego jestestwa, charakteru, zacząć odkrywać siebie i dojść do wniosku... że sam się w tym wszystkim pogubiłem. Pozwoliłem sobie wmówić innym, że byłem zarozumiałym gburem, tracąc przy tym poczucie własnej wartości i świadomość, kim byłem tak naprawdę. Nieomal zatraciłem własną osobę na rzecz tego, co słyszałem na swój własny temat. Po tylu latach walki z wiatrakami byłem bliski poddania się presji wywieranej przez społeczeństwo i prawie uwierzyłem w to, w co otaczający mnie ludzie chcieli, żebym uwierzył. Omal porzuciłem własne idee i wartości na rzecz ich idei i wartości, które miałem zaabsorbować i zaadoptować do własnego stylu życia i myślenia.
Całe szczęście udało mi się obudzić rychło w czas. Otworzyłem oczy i wcisnąłem hamulec wagonika kopalnianego, którym jak do tej pory wesoło i beztrosko podróżowałem z zawrotną prędkością torami w stronę urwiska. Wyglądało na to, że ledwo udało mi się wyhamować.
Kiedy myślałem o tym, jak mało brakowało do tego, żeby doszło do tragedii, aż nie mogłem powstrzymać głębokiego westchnienia ulgi, które samo wyrywało mi się z piersi. Bo w tym wszystkim najgorsza była świadomość, że to była droga tylko w jedną stronę. Jak już raz zlecisz z urwiska, to raczej twoje szanse na powrót na górę są nikłe. No chyba, że ktoś będzie na tyle miły, żeby wyłowić twoje zdewastowane zwłoki i położyć je w pobliżu krawędzi urwiska jako znak ostrzegawczy dla innych...
Mogłem nie lubić dzieci, mogłem im zazdrościć i stronić od nich, ale jednego nie mogłem zaprzeczyć. Byłem dłużnikiem Setsuko. Bo to właśnie jej laurka skłoniła mnie do rozmyślań. Bezsprzecznie musiałem jej za to podziękować w formie jakiegoś wymyślnego deseru lub czegoś innego, co mogłoby przynieść na jej pyzatą buźkę uśmiech - w jakiś awangardowy sposób, który pasowałby do naszych awangardowych charakterów. Awangardowej, młodej malarki i nieco starszego już, mniej udolnego pisarza tworzącego we własnej głowie scenariusze, a nawet fabuły całych książek, ich postacie i wszechświaty na własne potrzeby.
Idąc dalej tropem tych rozmyślań, zdałem sobie sprawę, że z pewnością nie byłem ani pierwszym, ani jedynym, który znajdował się w podobnej sytuacji. Ludzie przecież byli tak różni i niezbadani jak czarne dziury. Niby mogliśmy starać się podejść jak najbliżej do innego człowieka, ale w gruncie rzeczy było to niebezpieczne zadanie, a ponad to i tak w większej mierze wciąż mogliśmy opierać się tylko na własnych założeniach i domysłach. Zbliżenie się do kogoś groziło ryzykiem zacieśnienia więzi, wzrostu wymagań i oczekiwań oraz ewentualnym rozczarowaniem w wypadku niespełnienia ów wymagań i oczekiwań. Mogliśmy oszukiwać się, że znamy kogoś na wylot, jednak prawdą było, że wszyscy przecież nosiliśmy w sobie jakąś niezbadaną, mroczną głębię, którą ciężko było zrozumieć, objąć rozumiem, a tym bardziej spenetrować. Z pewnością mogliśmy mówić tylko o sobie, choć i nawet nie zawsze, bo przecież, kiedy zaczynaliśmy się nad sobą zastanawiać tak głęboko jak ja w tej właśnie chwili, mogliśmy odkryć w sobie pewne cechy lub przekonania, o które nie posądzalibyśmy się wcześniej. Uważając, że znamy drugiego człowieka, byliśmy tak naprawdę ignorantami i narcyzami, wierzącymi we własną nieomylność. Bo koniec końców każdy z nas musiał czasem przemilczeć, zdusić i przełknąć pewne palące i drażniące przełyk niczym żółć słowa, które aż same cisnęły się na usta. Każdy z nas w pewnych momentach zakładał maskę i udawał kogoś innego, prawda? To zdarzało się nawet najbardziej bezczelnym ludziom od czasu do czasu. W końcu mówienie prawdy i tylko prawdy nie było zawsze najlepszym sposobem na ubicie dobrego biznesu. Czasem trzeba było ugiąć ten hardy kark.
Nawet, kiedy darzyliśmy kogoś bezgranicznym zaufaniem, nasz przyjaciel nie miał zazwyczaj okazji w pełni poznać naszego charakteru, gdyż nie trwał przecież przy nas dwadzieścia cztery godziny na dobę, nie obserwował uważnie, bez mrugnięcia okiem każdej naszej pojedynczej reakcji i nie rozmyślał nad tym czy była ona prawdziwa, czy też nie. W pewnych momentach, kiedy wychodziło z nas to, co ukryte, to, czym na ogół nie popisywaliśmy się przed innymi, zwyczajnie odpuszczaliśmy, nawet jeśli w pierwszej chwili mogło to być coś, czym chcielibyśmy podzielić się z ów przyjacielem, żeby zdjąć ten ciężar z własnych barków,. Bywało też tak, że zwyczajnie zapominaliśmy. Machaliśmy lekceważąco ręką i po prostu dawaliśmy za wygraną, chcąc dać męczącej nas sprawie spokój, chcąc od niej odpocząć i trochę się zrelaksować. Nie ujawnialiśmy przed innymi wszystkich swoich twarzy z osobna. Zawsze pozostawało w nas, w środku coś, co było ukryte, coś niezbadanego i owianego swoistą tajemnicą. W takim wypadku wychodziło na to, że mogliśmy wcale nie zdawać sobie sprawy z tego, jaka i kim była osoba, którą uważaliśmy za przyjaciela lub zwyczajnie za kogoś bliskiego.
Jaki ten świat skomplikowany...
Nie ma do niego przypadkiem jakiejś instrukcji? Albo czy przynajmniej każdy z nas nie powinien dostawać takowej na samym początku? Jeśli nie, to przynajmniej jakiś "samouczek" by się przydał albo coś, tak jak to było w grach, kiedy program w telegraficznym skrócie opisywał ci, do czego służą poszczególne przyciski i co oznaczają poszczególne tryby.