„Książę z bajki” cz.5
Minęło kilka dni.
Kilka – pojęcie względne; jednak nie dla relacji
międzyludzkich. Co to dokładnie oznacza? No, między innymi to, że głęboka i
szczera nienawiść, jaką żywili członkowie mojego zespołu do początkującego
wokalisty Bird as Omen, zdążyła w tym owym czasie kilku dni doszczętnie wygasnąć.
Dosłownie.
Zdawało się, że moi współpracownicy zaczęli go po
prostu tolerować – jego nachalność i dociekliwość, upierdliwość i szczeniacką
miłość, jaką żywił do wszystkich i wszystkiego… no dobra, może do mnie już
mniej.
A mnie zaczął wkurwiać.
Ot co.
Bo ja zawsze musiałem być na przekór wszystkim i
wszystkiemu – ot tak dla zasady.
Stan apatii, którego czułe ramiona przecież jeszcze
nie tak dawno temu ciasno mnie obejmowały, teraz wydawał mi się być tak odległy
i nierealny, ulotny niczym mgła i podobnie też przezroczysty. Właściwie to w
obecnym momencie wolałbym napić się terpentyny i naszczać do ognia niż jeszcze
raz popaść w ten przeklęty stan; za dużo podczas niego popełniałem błędów i na
zbyt wiele sobie pozwalałem.
Znów powrócił stary, dobrze mi znany stan wiecznego
wkurwu, z którego przecież słynąłem… i z tej racji właśnie mogłem zabić.
Zajebać, cholera. I przy tym nawet powieka by mi nie drgnęła. Tylko szukałem
zwady, jakiegokolwiek powodu, który mógłby zadziałać na mnie niczym zapalnik i
dać mi powód do zrobienia czegoś, co sam nazywałem „wejściem smoka” – polegało
to na tym, że darłem się od progu na wcześniej upatrzone ofiary, a kiedy nie
przynosiło to pożądanych efektów, co oznaczało, że nie zauważyłem widocznego
aktu skruchy za wszystkie grzechy tego świata lub, co gorsza, ktoś wpadł na
pomysł stawiania mi się, przechodziłem do rutynowego mordobicia.
Znaczy… przynajmniej taką miałem nieodpartą ochotę
i tak zakładała teoria. Póki co nie doszło jeszcze do rękoczynów, ale, jak
mniemałem, to tylko kwestia czasu.
Właśnie szedłem korytarzem, zmierzając na balkon,
który na naszym piętrze pełnił funkcję palarni, kiedy nagle doszły mnie pewne
głosy.
- Zawsze taki był? – odezwał się Crena.
Wyjrzałem zza rogu, jednocześnie wciąż pozostając
ukrytym za ścianą. Zorientowałem się, kogo rozmowę mam przyjemność
podsłuchiwać. Jak się okazało na korytarzu dysputę uskuteczniali Ketsueki i
Cazqui.
- Nie zawsze – odpowiedział Caz. – Właściwie to
zmienił się odkąd wrócił ze Stanów. Nie wiem, co tam się wydarzyło, że wymusiło
na nim aż tak diametralną zmianę, ale po prostu stało się. Jeśli mogę wyrazić swoje
zdanie to powiem, że USA, to dla mnie dziki kraj. Wszyscy tam chodzą z bronią i
w ogóle… nie możesz czuć się bezpiecznie, cały czas jesteś w stanie gotowości,
żeby momentalnie móc przejść na tryb natychmiastowej defensywy. Może to tak na
niego wpłynęło?… a może zastrzelili mu w tej Ameryce ukochanego chomika czy coś?
– sarknął.
Szybko zorientowałem się, że mówili o mnie – no i
masz, znalazłem swój „zapalnik”…
Takiej zniewagi nie mogłem puścić płazem, oj nie.
Właśnie nadszedł czas na „wejście smoka”.
- Mój ulubiony gitarzysto – wychyliłem się,
ujawniając się z mojej prowizorycznej kryjówki. – Ty lepiej uważaj, żebym ja ci
nie zastrzelił twojego ukochanego chomika – wymownie spojrzałem na jego krocze.
– Bo będzie bolało. I będziesz śpiewał altem – prychnąłem.
Muzyk przewrócił oczyma, podczas gdy brunet wbił we
mnie zdziwione, może nawet przerażone spojrzenie. Widocznie moja obecność
okazała się być dla niego nie lada szokiem. Możliwe także, iż oczekiwał, że
przejdę od razu do drugiej części „wejścia smoka”, ale na nic podobnego się nie
porwałem. Właściwie to byłem ukontentowany reakcją chłopaka, który
rekompensował mi lekceważące podejście jasnowłosego.
Po dogłębnym zastanowieniu doszedłem także do wniosku,
że jego zachowanie mogło być uwarunkowane również tym, jak potraktował mnie w
klubie. Z jednej strony chciał pokazać, jaki to stał się nagle okrutny, twardo
stąpający po ziemi, jak to nie był na mnie obrażony i wściekły, kiedy w
rzeczywistości wyszło, że wciąż się mną interesuje i za moimi plecami
uskutecznia swoje ociekające lukrem optymizmu i wiarą w moją „lepszą stronę”
poczynania. Pewnie zastanawiał się, ile zdążyłem już usłyszeć.
Minąłem ich, znikając za kolejnym zakrętem
korytarza, choć wciąż nie przestałem nasłuchiwać. Zatrzymałem się, aby być
pewnym, co do reakcji, jakie udało mi się wywołać. Cóż, skłamałbym gdybym nie
przyznał, że zawsze byłem ciekaw skutków, jakie niosło ze sobą moje zachowanie.
- Myślisz, że coś jeszcze da się z tym zrobić? –
dociekał młody muzyk, kontynuując rozmowę jakby nigdy nic.
- Wątpię – wyznał Cazqui. – Przez tyle lat się nie
zmienił, to chyba już nic go nie ruszy. Wątpię, aby coś nagle tknęło go niczym
samo oświecenie – fuknął. – Chociaż… w zasadzie…
- Co? Co takiego? – brunet widocznie się ożywił.
- W sumie wydaje mi się, że jest jedna rzecz,
właściwie osoba, która mogłaby nim zatrząsnąć; i to porządnie, tak od podstaw…
ale nie jestem pewien, co do rezultatów. Zmiana z pewnością będzie drastyczna,
ale nie potrafię przewidzieć czy na plus, czy na minus. Tak samo jak mógłby
zamienić się w hasającego po łące radości skrajnego optymistę, mógłby
przeobrazić się w jeszcze gorszego pesymistę, dla którego Mordor to nawet
byłoby za mało… Jesteś pewien, że chcesz tak ryzykować? – upewnił się.
Prychnąłem.
Co za idioci.
Co oni niby mogliby na mnie mieć?
- Kto to jest? Godzilla? – ironizował Ketsueki.
- Zaryzykowałbym stwierdzeniem, że nawet gorzej… -
wyznał jasnowłosy, a w jego głosie zaczęła dominować nuta strachu.
***
- Nie przeszkadzam? – zapytałem retorycznie, a
właściwie to warknąłem na gitarzystę mojego zespołu, który jakby nigdy nic
wszedł do kuchni, otworzył lodówkę i wyjął z niej dwa piwa, po czym podał jedno
rozwalonemu na kanapie brunetowi; kurwa, wszedł do MOJEJ kuchni, otworzył MOJĄ
lodówkę, zabrał MOJE piwo, a na ten drugi wylegiwał się na MOJEJ kanapie! Co tu
się, do cholery jasnej, dzieje?! – A wy tu w ogóle po co? – burknąłem. – Ktoś
was tu zapraszał? – posłałem obu miażdżące spojrzenie. Caz nie przejął się tym
jednak, podczas gdy Crena uciekł wzrokiem, nie mogąc dłużej na mnie spoglądać.
- No niby nikt nie zapraszał – odparł obojętnie
Cazqui. – My tak z ciekawości wpadliśmy na ten spektakl – oświadczył, jakby to
była najoczywistsza rzecz na świecie.
- Spektakl? – powtórzyłem zdziwiony.
Nie dane było mi jednak dowiedzieć się, o co
dokładnie mu chodziło, gdyż znów rozległ się dźwięk dzwonka przy drzwiach.
Sapnąłem ciężko, kierując się do wejścia, jednocześnie odpowiednio się tym
razem ustawiając, aby nikt nie mógł prześlizgnąć się ani wcisnąć na siłę do
mojego mieszkania bez mojego wyraźnego pozwolenia, w przeciwieństwie do tego
jak zrobili to dwaj muzycy. Otworzyłem drzwi i… stanąłem jak wryty w podłogę.
Przede mną stała niewysoka, szczupła kobieta w
kwiecie wieku. Jej drobną, ładną twarz zdobiły już gdzieniegdzie bruzdy
zmarszczek, jednak spojrzenie jej przenikliwych ciemnych oczu wciąż pozostawało
czujne i chłodne. W żadnym razie nie przypominała tych roześmianych mamusiek i
babć z kreskówek dla dzieci. Jej czarne, półdługie włosy były idealnie proste,
zupełnie tak jakby nawet pojedynczy włosek nie śmiał ruszyć się ze swojego
miejsca, dobrze wiedząc, że mogłoby skończyć się to surową karą. Wszystko w
niej – postawa, wyraz twarzy, ubiór, spojrzenie – zdradzało zamiłowanie do
twardej dyscypliny. Jej mina w zasadzie przypominała bardziej wyraz twarzy
dowódcy wojskowego niż nieszkodliwej kobietki, którą przecież w istocie była.
… nie, poprawka. Wcale nie była nieszkodliwa – za
dobrze ją znałem, aby wierzyć w to, że była to pierwsza lepsza kobieta, która
nie ma nic do powiedzenia.
- Mama? – wydusiłem z siebie z trudem, będąc
zszokowanym do granic możliwości.
- A kogo się spodziewałeś? – prychnęła, mierząc
mnie nieprzychylnym spojrzeniem. – Panienki lekkich obyczajów? – pokręciła
głową z dezaprobatą. – Zresztą, długo zamierzasz jeszcze tu tak stać?
Zamierzasz mnie dziś wpuścić czy postoimy sobie jeszcze na tym przeciągu? –
posłusznie odsunąłem się, przepuszczając rodzicielkę w drzwiach. Ku mojej
rozpaczy zauważyłem, że ciągnęła za sobą niewielką czarną walizeczkę. O
przewrotny losie, czemuż mnie tak pokarałeś?!
Kobieta skierowała się od razu do salonu, gdzie
urzędowali moi nieproszeni goście. W jednej chwili obydwaj poprawili się na
siedzeniach ze swoich półleżących pozycji. Zdążyli także wypić do dna po piwie,
które, jak zgadywałem, opróżnili zapewne „na odwagę”. Malowniczo ustawili puste
butelki za jedną z nóg niskiej ławy, która stała przed sofą, tym samym
odsuwając od siebie wszelkie podejrzenia i zrzucając je na mnie.
- Hiro! – huknęła moja matka, tak jak się tego
spodziewałem. – Kto to widział, żeby przyjmować gości w takim chlewie?! –
ściągnęła groźnie brwi. – I co mają oznaczać te puste butelki?! Ty moczymordo
jeden! Już ja się za ciebie wezmę! – obiecała, a ja poczułem, że cała krew
odpływa mi z twarzy i nagle robi mi się słabo. Z trudem udało mi się wycelować
w fotel, na który opadłem ciężko, aby następnie zakryć twarz dłońmi w akcie
rozpaczy. – Dobrze, że po mnie zadzwoniłeś, Caz-kun – odezwała się już znacznie
łagodniej, klepiąc chłopaka po ramieniu w akcie uznania. – Miałeś rację, że mój
syn zaniedbał się i przestał sobie radzić – zgromiła mnie spojrzeniem
ciskającym gromami. – Dobrze przynajmniej, że ma takich dobrych przyjaciół jak
wy – westchnęła, spoglądając niemal rozczulona na obydwu nieproszonych gości. –
Choć szczerze powiedziawszy to nie wiem, czemu wciąż się z nim zadajecie i
dlaczego jesteście dla niego tacy dobrzy, jeśli to, co mi powiedziałeś przez
telefon, Caz-kun, jest prawdą – wzięła głębszy oddech, aby nieco się uspokoić.
– Niemniej mój Hiro ma u was ogromny dług wdzięczności – spojrzała na mnie
wyczekująco.
Pod naciskiem twardego spojrzenia rodzicielki
niechętnie i powoli skinąłem głową, jednocześnie posyłając jednoznaczną
niewerbalną wiadomość brunetowi i jasnowłosemu: „Zabiję, zabiję kurwa.
Zginiecie obaj; w okropnych męczarniach.”, a na koniec zakończyłem przymilnym
uśmiechem, który był niczym znak interpunkcyjny i nadawał całej wypowiedzi
obrzydliwego, przerażającego tonu. Cazqui starał się pozostać na to
niewzruszonym, jednak na dnie jego oczu dojrzałem obawę, a Crena aż zadrżał ze
strachu. Musiałem wyglądać naprawdę okropnie, skoro udało mi się wystraszyć
nawet gitarzystę mojego zespołu, który jednocześnie był moim wieloletnim
znajomym.
I zdrajcą.
Ale o tym miałem tę nieprzyjemność dowiedzieć się
dopiero teraz.
Zapłacą mi, oj zapłacą… Coś czuję, że w odwecie
poleje się krew…
***
Po wielogodzinnym truciu, jakiego musiałem pokornie
wysłuchać – bo przecież nie mogłem wydrzeć się na własną rodzicielkę ani tym
bardziej wyjść w trakcie jej despotycznego monologu, nawet jeśli miał nieco
obraźliwe zabarwienie, z trzaskiem drzwi; tak się po prostu nie robi – moja
matka stwierdziła, że moje mieszkanie jest urządzone absolutnie bez gustu.
Jeśli chodzi o styl, to nigdy nie mogłem się z nią w tej kwestii dogadać; ja
lubiłem proste i funkcjonalne modernistyczne kształty, podczas gdy ona
uwielbiała przepych i zbytek, kwiatki i szlaczki, wzorki i różne inne takie,
które mnie przypominały gryzmoły Stesuko. Niemniej rodzicielka ma zawsze rację
i jest to prawda niepodważalna; a ona właśnie uznała, że należy jak najszybciej
zmienić wystrój mojego sanctrum. W tym celu musieliśmy udać się do jednego z
centrów.
Oczywiście na dobieraniu fikuśnych wazonów czy
kwiatków w masywnych doniczkach, na które kobieta wydała wyrok śmierci w chwili
włożenia je do koszyka, który ja z kolei musiałem pchać, nie mogło się
skończyć. Oprócz sklepów z akcesoriami domowymi musieliśmy odwiedzić także
nieskończoną ilość sklepów odzieżowych, przez co mój miernik wkurwu znalazł się
na niebezpiecznym czerwonym polu, osiągając stan tak wysoki, że nawet nie
potrafiłem już sięgnąć pamięcią, kiedy ostatnio byłem tak wściekły. Gdybym był
postacią z anime i w wyrazie złości rysownik rysowałby mi te pulsujące znaczki
na czole, w tej chwili musiałby pokryć nimi całą moją postać… a może nawet
jeszcze więcej.
Ale nie mogłem nic zrobić. Gryzłem wewnętrzne
strony policzków aż do krwi, żeby nie chlapnąć czegoś głupiego lub obraźliwego
– tu już nawet nie chodziło o szacunek, którego, bądź co bądź, ale matka mnie
nauczyła, ale o to, że musiałbym potem znosić długofalowe i bardzo ciężkie
skutki jednego głupiego wybryku.
Teraz, kiedy stałem pod ścianą korytarza, który
prowadził do toalet, z których wciąż wydobywał się świergot ptaków (w Japonii w
damskich toaletach jest taki przycisk, który kiedy naciśniemy to zaczyna lecieć
muzyczka ćwierkających ptaszków, żeby zagłuszyć plusk wody w toalecie od aut.).
Już nawet nie bardzo miałem siłę się wkurzać. Po prostu stałem opadnięty z sił,
opierając się o zimną ścianę wyłożoną czarnymi kafelkami. Poprawiłem
nieodłączne okulary przeciwsłoneczne na nosie i przestąpiłem z nogi na nogę,
krytycznie przyglądając się kręgowi toreb, torebek i torebeczek, którymi byłem
szczelnie otoczony, zarzucony niczym wielbłąd.
Ta, dromader się znalazł…
Bez zainteresowania przyglądałem się kolejce do
damskiej toalety. Kiedyś próbowałem rozgryźć tę zagadkę, dlaczego to właśnie do
męskiej toalety nigdy jej nie ma, ale wtedy poległem sromotnie – teraz, kiedy
właściwie nie zagłębiałem się w jakieś problemy egzystencjonalne, nie wyzwałem
na pomoc sił transcendentnych ani nie szukałem podpowiedzi w gwiazdach,
odpowiedź jakby nasunęła się sama.
Co można robić tak długo w łazience? No dobra, w
domu można brać kąpiel, malować się, przebierać… ale w publicznej? Co łączy
publiczną toaletę i tą prywatną w domu? Umywalka – ale co można robić przy niej
tak długo? Myć ręce? Nie, to raczej odpada. Lustro – w domu wykonanie makijażu
czy fryzury od zera może zająć trochę czasu, ale poprawianie wyglądu,
wprowadzenie delikatnych upiększających zmian i detali nie rozciąga się jakoś
drastycznie w czasie. Więc to też odpada. Także zostaje tylko toaleta –
pomijając fizjologię (gdyż nie zakładam, że w toaletach publicznych kobiety
dostają zbiorowych problemów fizjologicznych ani nie jest to ich nieustanna
naturalna przypadłość) człowieka zostaje tylko filozofia. Dziwne? Głupie? Już
wyjaśniam – zdawało się, że mimo iż to faceci zyskali przydomek tej płci, która
rozmyśla nad sensem istnienia lub skończoności Wszechświata w toalecie, jednak
wychodziło na to, że kobiety wcale nie są od nas w tym gorsze lub nawet
przodują w tym – tak oto rozwiązałem zagadkę, która trawiła ludzkość od wielu
pokoleń.
- Hej – usłyszałem tuż przy uchu. Zwróciłem
rozbiegane, nieobecne spojrzenie w stronę mojego rozmówcy; był nim nikt inny
jak Crena. Czasem zastanawiałem się czy on mnie śledzi?... – Co tu robisz? –
zapytał.
Jesteśmy, kurwa, w centrum handlowym, a ja stoję
obładowany siatami – a ty się pytasz, co tu robię? Przyszedłem, cholera,
podziwiać glazurę w publicznych toaletach, ot co! Taki nowy fetysz! –
pomyślałem… ale w gruncie rzeczy nic nie powiedziałem. Nawet nie wydałem z
siebie cichego mruknięcia. Moje usta jakby się zrosły. Przez cały czas, odkąd
moja matka przekroczyła próg mojego mieszkania, a więc właściwie od rana, a
podkreślę, że było już późne popołudnie, właściwie wieczór, nie odezwałem się
ani razu; jedynie kiwałem lub kręciłem głową, snując się jak cień. Byłem
wycieńczony. Czułem się, jakby ktoś mnie spałował, a potem kazał przebiec
maraton, wypuszczając za mną jednocześnie stado rozemocjonowanych psycho-fanek,
które miały „usprawnić” moje tempo, abym przypadkiem się nie wlókł.
- Uch, to było głupie pytanie… - zafrasował się i zakłopotany
podrapał po karku.
Brawo, a więc jednak czasem włączasz myślenie! Moje
gratulacje! Słyszysz w tle te oklaski, te owacje na stojąco; to wszystko dla
ciebie! – wrzeszczałem w myślach, ale moje usta wciąż nie chciały się otworzyć.
Nawet jeden mięsień nie drgnął na mojej twarzy, zupełnie tak jakby ta została
sparaliżowana albo ktoś wstrzyknął mi za dużo jadu kiełbasianego… choć w
gruncie rzeczy to i tak wyszłoby na to samo…
- Jesteś wściekły za to, co zrobiłem ci razem z
Cazem? – a ten wciąż trajkotał jak najęty; a ja wciąż milczałem uparcie niczym
zaklęty. – Huh… - zaśmiał się pod nosem. – Przypomina mi się trochę nasze
pierwsze spotkanie… Na początku też mi nie odpowiadałeś, starając się mnie
ignorować – uśmiechnął się, mimo iż wcale nie było mu do śmiechu.
Z daleka rozpoznałem ten twardy, niemal żołnierski
chód i głośny stukot wysokich obcasów. Odepchnąłem Ketsekiego, chowając go zza
rogiem ściany, a sam chwyciłem wszystkie tobołki i co tam się jeszcze dało,
kierując się zaraz za moją rodzicielką, która przywołała mnie do siebie jedynie
gestem ręki.
Serio, wolałem, żeby jednak nie zauważyła bruneta…
***
Wracaliśmy piechotą. Moja matka zawsze odmawiała mi
zdolności do prowadzenia wszelakich pojazdów zmotoryzowanych; twierdziła nawet,
że jak na chłopca jako dziecko słabo radziłem sobie z samochodzikami
sterowanymi na pilota…
Oczywiście w jedną stronę skorzystaliśmy z
udogodnień komunikacji miejskiej, jednak drogę powrotną nie mogliśmy już za jej
pomocą odbyć, o nie. Musieliśmy wracać piechotą; nawet jeśli od mojego domu do
centrum handlowego było z dobre dwa kilometry, przez które moja rodzicielka z
dumą kroczyła w monstrualnie wysokich szpilkach. Nie skrzywiła się przy tym ani
razu, utrzymując stałe, szybkie tempo marszowe, podczas gdy ja usilnie próbowałem
nie wyłożyć się na bruk, obwieszony tobołkami wszelkiej maści i rozmiaru niczym
choinka bożonarodzeniowa, której, psiamać, nawet nie stawiałem w domu na
święta, gdyż ich najzwyczajniej w świecie nie obchodziłem – bo w końcu byłem
buddystą… albo właściwie to nawet i nie… Sam nie wiem czy mógłbym zaliczyć się
do jakiejkolwiek wspólnoty wyznaniowej (no może oprócz międzygalaktycznej
wspólnoty wyznawców Wkurwu, pisanego wielką literą), ale tej kobiecie, temu
szatanowi wcielonemu moje moralne rozterki naprawdę nie przeszkadzały w
zrobieniu ze mnie żywego drzewka świątecznego…
Przechodziliśmy koło placu zabaw, na którym, mimo
późnej pory, wciąż kręciło się kilka dzieciaków. Zwolniłem kroku jeszcze
bardziej, przyglądając się im. Oczywiście nie umknęło to uwadze mojej
towarzyszce.
Przyglądałem się tym beztroskim twarzom,
wsłuchiwałem się w radosne, niewymuszone śmiechy. Ze zdziwieniem, jakbym nagle
zdał sobie sprawę z tego pierwszy raz w życiu, stwierdziłem, że ja też kiedyś
taki byłem – i nie, nie miało to miejsca w epoce dinozaurów. Bo przecież
kłamstwem by było, gdybym powiedział, że od początku byłem zgorzkniały; bo nikt
tak absolutnie od początku nie był zacietrzewiały i zepsuty. Wszyscy w swoim
czasie żyliśmy w swoistej sielance, kiedy najgorszym problemem, z jakim
przyszło nam się spotkać był brak słodyczy lub złamana kredka – w czasach,
kiedy nie umieliśmy długo rościć do czegoś pretensji, obrażać się, nie mieliśmy
w zwyczaju szukać dziury w całym. Przypomniało mi się, jak Crena pytał
Cazquiego o to, kiedy przeszedłem na tę „złą stronę mocy”… Właściwie… dobre
pytanie; kiedy? Sam nie umiałem nawet z grubsza określić, w jakim okresie
mojego życia mogło to się zadziać. Jasnowłosy twierdził, że zmieniłem się po
powrocie ze Stanów Zjednoczonych… czy to możliwe, że moja „przemiana” mogła
dokonać się tak stosunkowo niedawno?
Moja rodziciela przystanęła i odwróciła się do
mnie. Ja również na moment stanąłem, by zaraz jednak zrównać z nią krok.
Kobieta zwolniła, maszerując ze mną ramię w ramię.
Trwaliśmy w ciszy. Zdawało się, że po długich
godzinach umoralniania mnie i dawania mi niezbędnych, bezcennych życiowych rad,
powiedziała już wszystko, co powiedzieć miała. Kiedy tak nadawała i ganiła mnie
bez końca, marzyłem tylko o tym, aby w końcu zamilkła, a teraz, wbrew sobie,
wręcz zatęskniłem za jej głosem. Dziwnie się czułem nie mając nawet żadnego
tematu, jaki mógłbym poruszyć z własną matką.
- Co u taty? – odezwałem się po raz pierwszy od
naprawdę długiego czasu.
- W porządku – odparła lakonicznie. – To co zwykle
– rozłożyła bezradnie ręce. – Ale mógłbyś przyjeżdżać częściej, żeby nas
odwiedzić.
Skinąłem głową – bo cóż innego mogłem zrobić? Nie
było sensu w tym, aby tłumaczyć jej, że byłem zajęty, że pracuję, a jeśli już
nie pracuję, to chciałbym też czasem odpocząć. Niemniej, prawdą było też to, że
w rzeczywistości nie odwiedzałem ich zbyt często.
- Kupiłaś w końcu ten nowy…
- Nie – przerwała mi. – Bo w końcu przecież nie
wybrałeś koloru kamienia.
- Czy moje zdanie jest naprawdę aż tak ważne? –
spojrzałem na nią z pobłażaniem. Nie mogłem uwierzyć, że tylko dlatego iż nie
wyraziłem swojej opinii, wstrzymała się z zakupem tak ważnej rzeczy.
- Ależ oczywiście! – zgromiła mnie wzrokiem. –
Przecież to sprawa rodzinna, więc powinniśmy decydować wszyscy razem! Twojemu
bratu podobał się inny kolor niż mnie, więc twój głos mógłby rozwikłać tę
sporną sytuację i…
- Przecież mam beznadziejny gust – zaśmiałem się,
przerywając jej. – Sama tak powiedziałaś – wypomniałem jej.
- Owszem – skinęła głową. – Dlatego podejrzewałam,
że wybierzesz ten drugi odcień, ten sam, co twój brat…
- Nieważne – przewróciłem oczyma. – Czy kolor
naprawdę ma jakieś większe znaczenie? Dla mnie niekoniecznie, więc
rozstrzygnijcie to między sobą – wzruszyłem ramionami.
- Hiro! – matka zmroziła mnie spojrzeniem, jednak
gromy, które biły z jej oczu szybko straciły na swej zabójczej mocy, a sam
wyraz twarzy kobiety z rozsierdzonego zmienił się na bardziej zasmucony. – Od
kiedy jesteś takim ignorantem? Z tego co zaobserwowałam dzisiaj, naprawdę mało
rzeczy cię interesuje, żeby nie powiedzieć, że właściwie nic.
Przystanąłem raz jeszcze, tym razem pod furtą
prowadzącą na niewielkie ogrodzone podwórze dookoła mojego bloku. Cudem
wyswobodziłem jeden palec z supłów rączek toreb, które dzierżyłem, i wystukałem
kod policyjny, otwierając bramkę rodzicielce.
- Ignorantem? – powtórzyłem. – Cóż… Może masz
rację, że w ostatnim czasie nie przejawiałem jakiejś nad wyraz silnej
inicjatywy twórczej ani chociażby zaangażowania, ale czy nie uważasz, że
porwałaś się na zbyt ostre słowa? – spojrzałem na nią wymownie. – Może to nie
ja jestem totalnym ignorantem, a wy jesteście nadgorliwymi pedantami dbającymi
o szczegóły, które w istocie nie mają żadnego większego znaczenia? Czy naprawdę
kolor kamienia jest tu czynnikiem priorytetowym? – pokręciłem głową z
dezaprobatą. – Faktem jest, że po prostu trzeba postawić nowy pomnik, bo stary
popękał od mrozów – rozłożyłem ręce, jednocześnie przywołując przyciskiem
windę. – Czy ze względu na to, że nie możecie się między sobą dogadać co do
koloru kamienia, ojciec ma mieć popękany pomnik? Czy całym swoim życiem nie
zapracował na nic więcej niż wyszczerbiony, podniszczony kawałek kamienia? –
zirytowałem się.
Rodzicielka spojrzała na mnie zaskoczona. Stała
nieruchomo z uchylonymi ustami i wpatrywała się we mnie tak, jakby zobaczyła
mnie pierwszy raz w życiu.
Ja też w zasadzie spoglądałem na nią podobnie – bo
w istocie po raz pierwszy zdarzyło mi się ją zobaczyć w takim stanie, kiedy
zabrakło jej słów.
Winda przyjechała.
***
- Ja obstawiałam przy impali, ale twój brat
twierdzi, że lepsza byłaby kayani grey (kolory granitów nagrobkowych od aut.) –
tłumaczyła matka, wskazując na kolejne zdjęcia wyświetlone na stronie
internetowej. – A tobie, który bardziej się podoba, Hiro?
- Mnie też bardziej podoba się impala – przyznałem.
Kobieta spojrzała na mnie wręcz przerażona.
W zasadzie ja również byłem poruszony, choć nie
dawałem tego po sobie aż tak dobitnie poznać – bo prawdą było, że niezwykle
rzadko udawało nam się dojść do porozumienia.
Prawie niemożliwe, a jednak wykonalne.
Zaskakujące, prawda?
Równie zaskakujące dla mnie było też to, że moja
matka tak dobitnie pokazywała dziś wszystkie swoje emocje. To było u niej
raczej niespotykane. Można powiedzieć, że to właśnie na niej wzorowałem się,
kiedy po raz pierwszy próbowałem przywdziać tę statyczną maskę, za którą
chowałem swoje prawdziwe uczucia – jej twarz jednak była po prostu chłodna i
opanowana, podczas gdy ja mojej nadałem jeszcze obrzydliwego prześmiewczego
wyrazu, kreując sam siebie przy tym na skończonego dupka.
Teraz, z perspektywy czasu zastanawiało mnie to,
dlaczego właśnie tak postąpiłem? Dlaczego nie wystarczyło mi po prostu
przekopiowanie maski matki? Jak zwykle musiałem wtrącić przy tym swoje trzy
grosze, co, jak później się okazało, nie wyszło mi to jednak na zdrowie.
Uch, uparty to ja jednak byłem zawsze…
***
Stałem zgarbiony na balkonie. opierałem się
przedramionami o zimną barierkę i paliłem papierosa. Było już naprawdę późno, o
czym informował mnie kolor nieboskłonu oraz fakt, że moja rodzicielka poszła
już spać, przy czym, rzecz jasna, musiała zająć moje łóżko, w czego efekcie ja
wylądowałem na kanapie. Ach, ta sprawiedliwość… Mówili, będziesz miał swój dom,
będziesz ustalał w nim swoje zasady – acha, już, akurat…
Próbowałem odnaleźć odpowiedzi na dręczące mnie
przez cały dzień pytania – czy rzeczywiście wina mogła leżeć tylko po jednej
stronie? Czy rzeczywiście tylko ja byłem tu winny i byłem skończonym
ignorantem, chamem i bucem, podczas gdy inni nie mogli sobie niczego zarzucić?
A nawet jeśli wina leżała gdzieś pośrodku, to nie unikało wątpliwości, że byłem
okropny i nie próbowałem się z tym kryć – właściwie to kiedy przybrałem tę
maskę i dlaczego nadałem jej tak paskudnego wyrazu?
Na żadne z tych pytań wciąż nie umiałem
odpowiedzieć.
Jedyne, do czego doszedłem, kontemplując tak
zawzięcie rozgwieżdżone niebo to, to że moja maska naprawdę dużo ważyła. Nagle
jakby cały jej ciężar przygniótł mnie; do tego stopnia, że niemal nie miałem
sił ruszyć się z miejsca – ale dlaczego nigdy wcześniej tak dobitnie nie czułem
jej wagi tak jak teraz?
W mojej głowie wciąż rodziły się nowe pytania, a
odpowiedzi, standardowo, ani widu, ani słychu.
Pogubiłem się gdzieś – to było pewne.
Ale jak miałem niby teraz się odnaleźć?
Czy w ogóle to jeszcze było możliwe?
Wtem coś mokrego spłynęło po moim policzku.
Zdziwiony przesunąłem palcami po twarzy, ocierając pojedynczą kroplę.
Rozejrzałem się, ale przecież nie kropiło – więc skąd ta woda?
Rozglądając się tak, dostrzegłem własne, niewyraźne
odbicie w szybie. Zszokowany zdałem sobie sprawę, że płaczę.
Ta woda… to łzy.
Jooo! To było świetne! Śmiałam się jak głupia z niektórych fragmentów. Huh mam nadzieję, że Hiro -mimo wszystko- złagodnieje ^_^ no i że on płakał O_o tego się nie spodziewałam. Weny życzę.
OdpowiedzUsuńJooo! To było świetne! Śmiałam się jak głupia z niektórych fragmentów. Huh mam nadzieję, że Hiro -mimo wszystko- złagodnieje ^_^ no i że on płakał O_o tego się nie spodziewałam. Weny życzę.
OdpowiedzUsuń(Informuję już na początku, zmieniłam nazwę na Google... chamsko nie pozwala mieć kropki w nick'u...)
OdpowiedzUsuńO.O Nie jestem w stanie wyobrazić sobie płaczącego Hiro... (ta, jak zwykle zaczynam od końca)
Hiro się łamie... dlaczego mam wrażenie, że zmieni się w chodzącego depresanta? :|
W sumie, nie wiem, co jeszcze napisać ;-; Tak bardzo brak weny na komentarz... Ech... ;-; Wybacz. Jakoś ostatnio mam wenę do rysowania... a raczej zmieniania ludzi w ludzi lasu z porożem... XDD
Dobrej nocki~
~Yuna.miko
To rzeczywiście zastanawiające, dlaczego Hiro jest jaki jest. Mam nadzieję, że Crena pomoże mu znaleźć odpowiedź na to pytanie. (*-*)
OdpowiedzUsuńHiro od początku mnie urzekł. Dlaczego? Nie wiem.. Cudownie napisane, cudownie.. Matka Hiro to prawdziwy kataklizm nie zazdroszczę mu XD Jestem bardzo ciekawe czemu Hiro jest taki a nie inny.. Dlaczego.. Przez cały tekst albo się głupio uśmiechałam albo zagłębiałam w uczucia Hiro. Cudowny tekst a końcówka jest genialna. Mam tylko nadzieje że nie zmieni on się tak od razu diametralnie w charakterze na tego dobrego i nawet jak nastąpią zmiany to wciąż chodź trochę pozostanie takim jakim jest bo po mimo tego jego czasem denerwującego charakteru to właśnie z nim on mnie oczarował~ ❤
OdpowiedzUsuń