"Closer to Ideal" cz.10

Witam szanownych, nowych obserwatorów i... cóż właściwie to na tyle, co dziś mam do powiedzenia - więcej ogłoszeń parafialnych pojawi się w środę, toteż nie będę teraz niepotrzebnie przedłużać.

„Closer to Ideal” cz.10

Leżąc koło Zero w łóżku, zastanawiałem się nad tym wszystkim, co miało miejsce między nami; zastanawiałem się czy jest sens dalej uciekać, czy może jednak zatrzymać się, dać się złapać szatynowi… a może…
W każdym razie przyjemnie leżało się koło Shimizu. Zdałem sobie sprawę, że naprawdę lubię, kiedy chłopak przytula się do mnie podczas snu, obejmując mnie na wysokości talii, kiedy jego ciepły oddech owiewał moje ucho, a jego wolny rytm kołysał do snu, przynosząc wyciszenie oraz ukojenie zszarganym po całym dniu nerwom.
Obróciłem się w jego objęciach, wtulając twarz w jego tors; taki ciepły… też przyjemny… W zasadzie jak większość rzeczy w basiście.
Z czasem uświadomiłem sobie, że te drobne gesty ze strony muzyka, te drobne niuanse w naszych relacjach były dla mnie zaskakująco ważnym elementem, bez którego obecnie zapewne ciężko byłoby mi się obejść. Nie potrafiłem już wyobrazić sobie poranka bez delikatnego gładzenia po włosach przez Michiego, bez pocałunku w kark, podczas szykowania wspólnego śniadania, jego wpychania mi się do łazienki, kiedy wykonywałem poranną toaletę, czułego tulenia w jego ramionach, kiedy wspólnie oglądaliśmy jakiś film… w sumie było tego całkiem sporo, bo przecież w końcu mieszkaliśmy ze sobą już ponad miesiąc. Jak ten czas leci…
Dalej podążając tym tropem zdałem sobie sprawę również, że to wcześniejsze spostrzeżenie mogło świadczyć o tym, iż nie znałem sam siebie. Zawsze byłem święcie przekonany, że posiadam dwa oblicza – Yoshidę Hiroshi oraz Hizumiego. Yoshida był słabym popychadłem, bezuczuciową lalką, która czasem jedynie przejawiała o jakże irytujące oznaki sentymentalizmu, podczas gdy Hizu to sceniczna bestia, rozwydrzony awanturnik, którego postać ocieka z każdej strony nonszalancją i cynizmem, ale to właśnie na tym polegała jego siła – w końcu nikt nie ośmieliłby się pomiatać osobą o tak ogromnej pewności siebie, prawda? Zawsze twierdziłem też, że Hiroshi jest moim prawdziwym obliczem, kryjącym się za Hizumim; zawsze dusiłem Yoshidę w sobie, karciłem go, próbowałem się od niego uwolnić, usilnie starając się przeobrazić w Hizu pełną gębą… nigdy to jednak mi się nie udało – jeszcze jakiś czas temu powiedziałbym, że niestety mi się nie udało, jednak dziś ten epitet wydawał mi się być zbędny.
Hizumi nie był uczuciowy. Był w pełni stworzonym przeze mnie sztucznym tworem, który szczegółowo zaplanowałem, więc mogłem stwierdzić to z całą pewnością. Ponad to od pewnego czasu nie przybierałem jego maski, a więc nie mogło być mowy o tym, aby to właśnie ta część mnie tak bardzo przywiązała się do Shimizu… w takim razie zostawał tylko Yoshida.
Hiroshi zawsze mnie wkurzał, mimo iż tak naprawdę nigdy nie dałem mu tak do końca odsłonić swojej prawdziwej twarzy. Nie poznałem go zbyt dobrze, a mimo wszystko już próbowałem go uśmiercić – a on jednak usilnie trzymał się przy życiu, nawet jeśli próbowałem zepchnąć go do najdalszych rejonów podświadomości. Pytanie brzmi: dlaczego? Każdy inny, normalny już dawno by się poddał… On jednak tego nie zrobił. Dlaczego?
Dlatego, że chciał mi pokazać, jaki jest naprawdę, skorygować moje błędne postrzeganie – a przez długie lata jedyną formą, w jakiej mógł próbować się wyrazić była muzyka. No bo, nie oszukujmy się dłużej, Hizumi nie potrafiłby napisać żadnej piosenki przepełnionej tak uczuciami i emocjami jak Yoshida. Hizu nie był nigdy typem jakiegoś myśliciela; raczej był tym idiotą, który zawsze pakuje grupę przyjaciół w tarapaty, maskotką, grupowym błaznem. Jednak teraz, kiedy Hiroshi został pozbawiony wszelkiej formy, w której mógł się w jakiś sposób objawiać, nieco mu odbiło, przez co w ostatnim czasie zachowywałem się raczej mało racjonalnie, a ponad to miałem problemy w dojściu do porozumienia sam ze sobą. Niemniej podejrzewałem, że ten wybuch sprzecznych emocji był jednie przejściowy i szybko mógłby się skończyć, czego finałem mogłoby być faktyczne zniknięcie Yoshidy raz na zawsze. Niestety Hizumi, który przecież został stworzony na scenie, bez muzyki również nie pociągnąłby długo – a utrata dwóch twarzy, którymi się posługiwałem i które stanowiły o moim charakterze oraz usposobieniu, zakończyłaby się dla mnie destrukcyjnie; nie wykluczone nawet, że w pewnym sensie stałbym się roślinką, która po prostu egzystuje, ale faktycznie nie żyje. Całe szczęście do tego wszystkiego nie dopuścił Zero, który tak desperacko starał się utrzymać Hiroshiego przy życiu – pominę już, że jego żywot został zagrożony przez niego samego, ale w gruncie rzeczy przez jego pokręcony plan dopiero teraz, zdawało mi się, że poznałem sam siebie. Kiedy Michi po raz pierwszy wyjawił mi swoje motywy i cele działania dzień po tym, jak odszedłem z zespołu, wydawało mi się to wszystko głupie i bez sensu – teraz dopiero dojrzałem w tym jakąś pokrętną i chorą, ryzykowną logikę… ale jednak jakąś.
W końcu uświadomiłem sobie, że to właśnie nikt inny jak Yoshida odpowiadał za całą emocjonalną i sentymentalną część mnie; w końcu go doceniłem i uświadomiłem sobie, że próby pogrzebania go żywcem były po prostu skończonym idiotyzmem z mojej strony.
Jakby tego wszystkiego było mało, zdałem sobie sprawę, że wykreowałem głupią osobowość Hizumiemu. Hizu był prostakiem i chamem, bucem, awanturnikiem i cholerykiem… był strasznie irytujący. Aż dziw mnie brał, kiedy myślałem, że reszta zespołu przez tyle czasu musiała mnie znosić, kiedy przywdziewałem tę maskę; aż dziw brał, że Zero, nie dość, że to wszystko znosił, zaakceptował, to jeszcze potrafił mnie przejrzeć i mimo wszystko, wciąż ze mnie nie zrezygnować. Zdawało się, że basista zauważył to wszystko we mnie wcześniej i musiał mi to pokazać, niczym małemu dziecku, wskazując owe wszystko palcem, niemal wciskając mi głowę w obraz, który musiałem zobaczyć. Byłem takim krótkowzrocznym ignorantem, że nie wystarczyły mi jedynie delikatne uwagi, które miały nakierować mnie na właściwy trop. Doprawdy, przerażające… A mówi się, że człowiek sam siebie zna najlepiej…
Cóż, przydałoby się w końcu wypuścić Yoshiego na spacer, na światło dzienne, na świeże powietrze. W końcu należało mu się coś od życia po spędzeniu tylu lat w nieustannej ciemności.
Początki zawsze były dla mnie czymś trudnym, z czym naprawdę kiepsko sobie radziłem, ale kiedyś trzeba było w końcu zrobić ten pierwszy krok – myślę, że i tak już wystarczająco długo z nim zwlekałem. Możliwe, że podczas pierwszych prób Hiroshi raz czy drugi wyłoży się nawet na prostej drodze, ale w gruncie rzeczy w końcu dojdzie do celu; poza tym do pomocy jeszcze miałem Shimizu. Teraz tak doskonale rozumiałem, jak wiele mogłem mu powierzyć, jak bardzo próbował mnie odciążyć i wspomóc. Byłem mu za to niesamowicie wdzięczny.
Yoshida, broń boże, nie był silny – tę silniejszą wersją mnie był Hizumi. Yoshi był raczej bardzo uczuciowy, sentymentalny, dość niepewny siebie, nieco skryty; dlatego właśnie Hizu był dla niego tak idealną przeciwwagą.  Niemniej tym razem to jednak to zwierzę sceniczne postanowiłem strącić na drugi plan, dając większe pole do popisu Hiroshiemu – niestety jednak Yoshida nie był tak samodzielny jak Hizumi. Potrzebował kogoś, kto by go wsparł, choćby w tych pierwszych, najtrudniejszych krokach; kogoś silnego, ale jednocześnie opiekuńczego i niepozbawionego uczuć… a przecież taki właśnie był Zero.
Spojrzałem z dołu wręcz rozczulony na wciąż śpiącego chłopaka i mocniej się do niego przytuliłem. Zaciągnąłem się jego zapachem, całując delikatnie jego odsłonięte ramię.
- Cholera, chyba cię kocham… - szepnąłem, po czym sam przymknąłem powieki, gdyż była wciąż jeszcze ciemna noc.

***

W końcu postanowiłem mu o tym powiedzieć. Przecież, jakby nie patrzeć, Michi już obdarzył mnie zaufaniem. On pierwszy przełamał i otworzył się przede mną – teraz oczekiwał, aż ja zrobię to samo. Zdawało się, że nastał na to idealny moment; moment, w którym wciąż targały mną niepewności – niepewności, z którymi Zero mógłby pomóc mi się uporać. Sam zdawałem sobie sprawę, że zbyt długo odwlekałem w czasie tę chwilę, wystawiając nerwy i cierpliwość szatyna na nie lada próbę. Gdyby nie mój ośli upór oraz intrygi Shimizu, zdałem sobie sprawę, że już dawno moglibyśmy znaleźć się w miejscu, w którym obecnie stoimy. Można powiedzieć, że jesteśmy nieco opóźnieni, jeśli chodzi o łączące nas relacje. Jasne, ponosiłem winę za to, co się stało lub właśnie nie stało, a przynajmniej mogło stać się szybciej, ale nie można było zapomnieć, że żaden konflikt na tym świecie nie jest winą tylko i wyłącznie jednej strony. Muzyk mógł odpuścić sobie te podstępy, krętactwa i wszystkie drogi na opak, które wybrał – niemniej nie próbuję w tym momencie w żaden sposób odwrócić uwagi od własnych przewinień, skupiając się na jego. Po prostu próbuję być szczery; a jeśli jeszcze mam mówić wprost, to powiem, że basista spartolił wszystko koncertowo. A ja nie pozostawałem mu dłużny. Obaj byliśmy dysfunkcyjnymi kalekami społecznymi, ale powoli się zmienialiśmy. Zabawne jak dwa uszkodzone twory próbowały wzajemnie się reperować i uzupełniać, dążąc ponownie do utraconej poprawnej formy. Tak, zabawne…
- No więc… - zakończyłem mój monolog, w którym zawarłem wszystkie myśli nękające mnie dzisiejszej nocy w łóżku. – Do takich właśnie wniosków doszedłem – rozłożyłem ręce, jakby dobitniej pokazując, że powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia.
- Ach tak… - Zero zaśmiał się cicho pod nosem i posłał mi ciepły uśmiech. Taksował mnie łagodnym spojrzeniem spod przymrużonych powiek, przy czym wyglądał niczym ukontentowany, choć wciąż nie tracący apetytu na więcej kot.
- Pomyliłem się gdzieś? – spojrzałem na niego zdumiony.
- Odrobinę – odparł wymijająco. – Jedynie w pewnych kwestiach – dodał uspakajająco. – Wiesz…
- Nie wiem – przerwałem mu. – Cóż, w zasadzie byłbym jeszcze bardziej zdziwiony, gdyby od razu udało mi się dotrzeć do właściwych wniosków za pierwszym razem – wzruszyłem ramionami. – Będę uczył się na błędach, z czasem korygując je –oświadczyłem. – Ty może i już przejrzałeś mnie na wylot, ale ja dopiero teraz zaczynam dostrzegać sam siebie, więc proszę, nie podpowiadaj mi, a jedynie dyskretnie nakierowuj na właściwy tok myślenia i czuwaj nade mną, opiekuj się mną. Pozwól mi się mylić i gubić, kręcić w kółko; tylko w ten sposób uda mi się do czegoś dojść, wypracować własne prawdy, w które będę mógł niezachwianie wierzyć. Jeśli wciąż będziesz mnie tak bezczelnie prowadził za rękę, nigdy nie dorosnę. Przyjmę wiadomości, które stopniowo będziesz mi wpajał, ale wciąż będę je poddawał wątpliwościom. Wiesz… To tak samo jak z wiedzą teoretyczną; niby wiesz, ale jednak niedowierzasz, póki nie zobaczysz tego na własne oczy, nie przekonasz się na własnej skórze. Ponoć tak samo powinno uczyć się dzieci; dać im się od czasu do czasu sparzyć, żeby zapamiętały, co wolno, a co nie, co jest dobre, a co niekoniecznie. Jeśli będziesz mi wciąż wskazywać drogę, to po pewnym czasie z chęci zrobienia ci na przekór będę chciał z niej zboczyć, czego pewnie potem bardzo bym żałował. Będę jak dziecko we mgle, które bez swojego przewodnika będzie bało się zrobić chociaż krok do przodu – wziąłem głębszy oddech. – Bo w zasadzie gdzieś tam w głębi to wciąż nie dorosłem... i wciąż zachowuję się jak taki smarkacz… Więc jeśli to ty będziesz mi wciąż dyktować, co jest złe, a co dobre, zgłupieję do reszty. Stanę się rozwrzeszczanym bachorem, które wsadzi rękę do ognia tylko po to, aby sprawdzić czy rodzic miał rację, mówiąc, że ten jest gorący i…
W tym momencie Shimizu zamknął mi usta krótkim pocałunkiem, ucinając moją tyradę. Objął mnie ciasno w pasie, a następnie przesunął nosem po moim policzku, uśmiechając się do siebie. Właściwie… to w ostatnim czasie Zero często się uśmiechał. Wyglądał na rozpromienionego, przez co zdawał się być jeszcze bardziej przystojny niż był zazwyczaj.
- Zrozumiałem – owiał moje wciąż wilgotne od pocałunku usta ciepłym oddechem. Zachichotał. – Zrozumiałem… - powtórzył, a następnie ponownie złączył nasze usta, tym razem w o wiele bardziej pasjonującym i dłuższym pocałunku.

***

Właśnie wyszedłem z łazienki. Z mokrych włosów wciąż skapywały krople, znacząc moją drogę drobnymi rozbryzgami wody na podłodze. Rozejrzałem się po mieszkaniu w poszukiwaniu Michiego, ale, co dziwne, nie było go w nim.
Już chciałem chwycić za telefon, kiedy nagle moją uwagę przykuły uchylone drzwi frontowe. Przez niewielką szparę pomiędzy drzwiami a futryną dojrzałem dwie postacie stojące na korytarzu. Jedną z nich był oczywiście basista, drugą Osamu. Właściwie… co tu robił Żyrafa? I w dodatku o tak późnej porze? W zasadzie po wyjaśnieniu całej akcji z domniemanym drugim wokalistą przez szatyna, nie żywiłem już jakiejś głębokiej urazy do tego monstrualnego faceta. Oczywiście nie oznaczało to, że niespodziewanie zacząłem pałać do niego wielką i gorącą miłością, ale… po prostu akceptowałem i przyjmowałem do wiadomości fakt jego realnej egzystencji na tym samym świecie.
Zaciekawiony tą dziwną wizytą zacząłem nasłuchiwać. Podejrzane wydało mi się być także to, że Zero nie zaprosił znajomego do środka, tylko trzymał go na korytarzu. Nie podejrzewałem, jakoby mógł knuć za moimi plecami kolejne wspaniałe intrygi ani tym bardziej zdradzać mnie z tym chłopakiem o fizjonomii goryla, ale cóż… Ciekawość wzięła górę. Nie mogłem się oprzeć.
- Naprawdę… - prychnął Osamu. – Wciąż nie rozumiem, dlaczego jesteś z tym zakompleksionym dupkiem… No i dlaczego poświęcasz się tak dla niego? On nie jest wart nawet połowy tego, co już dla niego zrobiłeś i nadal robisz – fuknął, przewracając oczyma. Shizmizu w odpowiedzi uśmiechnął się szeroko i zaśmiał krótko.
- Mówiąc tak o Hiroshim, tylko dowodzisz tego, że tak naprawdę nic o nim nie wiesz – poklepał znajomego po ramieniu. – A tak swoją drogą… Jeśli dalej masz ochotę prawić mi swoje obiekcje względem Yoshidy… cóż, to może lepiej byłoby, gdybyś się już zbierał – zakończył dość oschle, a uśmiech z jego twarzy zniknął.
- No proszę – Żyrafa uniósł wysoko brwi – nie wiedziałem, że wpadłeś po uszy – zaśmiał się.
- Co proszę? – muzyk wydawał się być zdziwiony.
- Absolutnie straciłeś głowę dla tego chłopaka – śmiał się dalej. – Nie wiedziałem, że jesteś zdolny zakochać się w kimś tak mocno, Zero – teraz to z kolei brunet poklepał basistę po ramieniu. – Wiesz, może masz rację… Nie znam tego twojego chłoptasia, ale widzę, że zmienił cię i to diametralnie – pokiwał głową, jakby dla potwierdzenia, że zgadza się z własnymi słowami. – Myślę, że taka zmiana wyjdzie ci na dobre; i mimo iż wciąż nie rozumiem twoich pobudek i powodów, dla którego tak bardzo go kochasz, to cieszę się, że masz kogoś, na kim ci zależy. Wydajesz się być przez to dużo szczęśliwszy – zakończył przyjaznym uśmiechem. – No, to jednak będę się zbierał – obrócił się na pięcie i skierował z powrotem w stronę winy. – Tylko pamiętaj o treningu w czwartek! – krzyknął na odchodne. – Ostatnimi czasy rzadko pokazywałeś się na boisku, więc musisz się poprawić!
Michi w ramach pożegnania posłał mu krzywy uśmiech, po czym pokręcił głową z politowaniem i wywrócił oczyma. Sam również odwrócił się, wchodząc ponownie do mieszkania – w tym samym momencie ja uskoczyłem w bok, w jednej chwili stając przed otwartą lodówką. Wyjąłem butelkę zimnej wody i udawałem jakby nigdy nic, że przez cały ten czas zajmowałem się sobą.
- Z kim rozmawiałeś? – zapytałem, starając się nie okazywać nadmiernego zainteresowania w moim głosie.
- Ty już dobrze wiesz z kim – zaśmiał się, po czym poklepał mnie po ramieniu, przez co mało nie udławiłem się właśnie pitą wodą.
Cholera, chyba serio go kocham…

***

Z mijającym czasem utwierdzałem się w moim uczuciu do szatyna, ale jednocześnie było ono wystawiane na coraz cięższe próby. Czas jest najlepszym weryfikatorem dla większości rzeczy… Niestety, nie jest to coś, z czego mógłbym się cieszyć.
Z owym mijającym czasem zniknęła ta magiczna otoczka nowopowstałego związku. Tak chyba zawsze jest… Najpierw bawimy się w postacie z bajki, idealizujemy nasze wspólne życie, a potem powoli zaczynamy popadać w rutynę, przez co zaczynamy tęsknić za tym księciem na białym rumaku, którym przecież jeszcze nie tak dawno temu był nasz ukochany i piękną księżniczką, jaką była nasza ukochana. To w tym właśnie momencie rozpada się najwięcej związków, które nie przechodzą tej próby. Z czasem wychodzi coraz więcej wad towarzyszącej nam osoby, które z początku ukrywała, próbując nam się przypodobać. W ten oto sposób z naszego księcia robi się przeciętny chłopek–roztropek, a z białego rumaka niemniej przeciętny muł do orania pola – ta, i weź tu nie bądź rozczarowany człowieku…
Oczywiście to wszystko jest prawdą, o ile wierzymy w prawdziwość przesłań dram, seriali, filmów i książek o miłości, na których bazowała moja wiedza – bo przecież moje własne doświadczenie wciąż było dość niewielkie.
Nie mogę powiedzieć, jakoby Zero w czymś mnie rozczarował. Znałem go przecież już dłuższy czas i wiedziałem, jakim człowiekiem jest. Po prostu… z czasem chyba przestaliśmy celebrować takie zwykłe czynności. Wspólna toaleta poranna nie była już niczym zabawnym, okazją do okazywania sobie uczuć w czułych, drobnych, niepozornych gestach, a uciążliwym przypadkiem. Bo przecież przy umywalce jest tylko jeden kontakt, a Shimizu musi oczywiście prostować włosy, kiedy ja chcę je wysuszyć; bo ja myję zęby, kiedy on bierze prysznic, zabierając mu przy tym ciepłą wodę. Wspólne urzędowanie w kuchni też przestało być już tak przyjemne. W naszym mieszkaniu kuchnia niestety była dość mała, przez co kiedy jedna osoba stała przy blacie, druga musiała się mocno namęczyć, żeby przecisnąć się między barem a plecami tej osoby – no i zazwyczaj tą pierwszą, stojącą przy blacie, byłem ja, a tą drugą, przepychającą się, Michi. Basista musiał mieć zawsze tak wspaniałe wyczucie czasu, że musiał przepychać się w momencie, kiedy piłem kawę, przez co nieraz przyozdobiłem sobie bluzkę ciemnobrązową, dość mało apetyczną plamą. Kiedyś wykorzystywaliśmy to nieudogodnienie jako pretekst do przytulenia się do pleców ukochanego, do pocałowania go w kark, zaplecenia dłoni na jego brzuchu; obecnie to przeciskanie miało raczej charakter ponaglający, dość despotyczny. Znowu nie było, komu wynieść śmieci, bo przecież ja zarzekałem się, że wczoraj prasowałem, więc powinienem mieć wolne, a chłopak z kolei twierdził, że umył podłogę, więc teraz moja kolej zająć się obowiązkami domowymi. Bo nie było, komu ryżu kupić, przez co na obiad znów były zupki typu instant. Bo codzienne przygotowywanie trzech pełnych posiłków dla dwóch osób było uciążliwe – wymagało czasu, wkładu pracy, pieniędzy, pomysłu… czasem tęskniłem za czasami, kiedy nikt nie patrzył na to, co jem lub nie jem; kiedy nie gotowałem wcale i się tym nie przejmowałem, żywiąc się głównie kawą. Co więcej Zero lubił zdrowo jeść, więc zabraniał mi podjadania słodyczy, przez co się na niego boczyłem. No i miał alergię na niektóre składniki, o czym musiałem pamiętać, kiedy stałem już przy garach. Wspólne popołudnia również nie wyglądały już tak samo. Nie leżeliśmy już wtuleni w siebie na sofie, udając, że oglądamy film, podczas gdy tak naprawdę większość czasu spędzaliśmy na całowaniu się. Obecnie szatyn po przyjściu z pracy naprawdę siadał przed telewizorem i coś oglądał, podczas gdy ja zajmowałem fotel z laptopem na kolanach i zajmowałem się swoim nowym projektem o nazwie „Umbrella”. Potrafiliśmy tak trwać w ciszy nawet przez kilka godzin – głównie wtedy, kiedy nachodziła mnie wena i potrzebowałem ciszy, żeby się skupić.
Czy oddalaliśmy się od siebie? Całkiem możliwe… Czasem przyłapywałem się na tym, że zacząłem wyliczać w myślach błędy muzyka zamiast liczyć jego dobre strony, co wcześniej mi się nie zdarzało. Irytowały mnie jego nawet najmniejsze potknięcia i niedopatrzenia, jak na przykład to, że miał jakiś dziwny, denerwujący nawyk wstawiania brudnych naczyń do zlewu zamiast od razu do zmywarki. Niby nic, ale jednak już jakiś pretekst, żeby warknąć coś pod nosem i przewrócić oczyma – i z czasem takich „niby nic” robiło się coraz więcej zarówno dla mnie, jak i dla niego. Wyliczałem mu te drobne niedociągnięcia, podczas gdy kiedy już emocje we mnie opadły, orientowałem się, że przecież sam nie byłem idealny; że tak samo potrafiłem notorycznie i do znudzenia powtarzać jeden błąd, irytując go w ten sam sposób, w jaki on irytował mnie. Właściwie to byliśmy siebie warci, ale kiedy emocje brały górę, zapominaliśmy się, zrzucając winę na tę drugą osobę, jednocześnie wybielając się we własnych oczach.
Teraz, z dystansu jeszcze dłuższego czasu, zorientowałem się także, że to ja byłem tym gorszym złośnikiem w naszym związku. To ja częściej wprowadzałem atmosferę zdechłego Azorka, w której z czasem można było powiesić nie tylko siekierę, ale cały czołg. Miałem huśtawki nastrojów. Raz chodziłem podminowany, raz nachodziła mnie ochota na odrobinę czułości, ale wtedy Michi, zarażony moim wcześniejszym złym humorem, nie miał na nią ochoty, przez co czułem się odtrącony. W tym wszystkim rozpaczliwie próbowałem poznać sam siebie, dostrzec prawdziwą twarz Yoshidy. Próbowałem rozpoznać, co sprawia mu najwięcej przyjemności, jakie zachowania u niego przeważają… jednak w gruncie rzeczy teraz już wiem, że moje obserwacje nie wniosły nic nowego, że stałem wciąż w miejscu. Ulga, jaką przynosiło wypowiedzenie na głos gniewnych myśli była tylko chwilowa, szybko zastępowana przez poczucie winy, które dręczyło mnie potem przez znacznie dłuższy czas. Z kolei duszenie tych wszystkich emocji w sobie dawało mi poczucie, jakbym na nowo próbował pogrzebać żywcem Hiroshiego, moją prawdziwą osobowość, jakbym się dusił naprawdę. Tuląc się w nocy do boku Shimizu coś wciąż nie dawało mi spokoju, wzbudzało we mnie niepokój i obawy, których nie mogłem pojąć, a co za tym idzie, rozwiać. Wszystko to nawarstwiało się i kumulowało w naszej dwójce. To, co robiliśmy do tej pory, aby poradzić sobie z tym napięciem było jak spuszczanie z ogromnego basenu wody przez dziurkę, nakłucie igły – bezsensowne, żmudne, ale nieefektowne. Nie dało się już tego dłużej powstrzymywać; coś po prostu musiało pójść nie tak. Ciśnienie wody w końcu rozerwało nakłucie, tworząc w jego miejsce gigantyczną wyrwę, przez którą woda z naszego basenu wylała się w kilka chwil – a to też niedobrze.
I tak oto wypowiedziałem kilka najgłupszych słów w moim życiu. Kazałem mu się wynosić. Pokłóciliśmy się. To była nasza pierwsza poważna kłótnia. Basista wyszedł z trzaskiem drzwi. Dopiero po kilku chwilach, kiedy zdążyłem jako-tako ochłonąć, uświadomiłem sobie, jakim jestem skończonym idiotą. Oparłem się plecami o ścianę i zsunąłem się po niej w dół, następnie obejmując rękoma kolana i ukrywając wśród nich twarz. Zapłakałem.

Tym razem skupiłem się na własnych błędach. Cholera… Co mi odbiło? Wcale nie byłem lepszy od niego. Może nawet gorszy?... Właściwie… komu to teraz oceniać?

5 komentarzy:

  1. Oh :(... Nie chcę, żeby się rozstawali...tak po prostu XD
    //Yūko-san

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie wiem co mam napisać...
    Lubię to opowiadanie i najchętniej napisałabym same ochy i achy. Najbardziej lubiłam hizumiego, ktory był taki pokręcony.
    Ficek nadal trzyma swój klimat i czyta się go dobrze ( mimo ze białe litery na prawie czarnym tle bolą w oczy. Okrutnie) jednak... Brakuje mi tu czegoś.
    Pamiętam jeszcze jak Zero się wprowadził do hizumiego, Hizu zawsze był zły na zero, śmiesznie sie sprzeczali. A tu nagle hizu zmienia się o 180 stopni, już mu zero nie przeszkadza, nagle z takiej trochę nienawiści się zakochał.
    Brakuje mi czegoś w tym opku. Jakiegos połączenia?
    Nie wiem...
    mam cichą nadzieję, że to ja jestem jakaś dziwna i nie ogarniam ;x

    Niemniej jednak podoba mi się i czekam na dalszy rozwój sytuacji... Koncówka jest porażająca ;_; Rozstano się ;_;?!

    Tulam
    Midziak

    OdpowiedzUsuń
  3. Zgadzam się z Midziakiem. Tęskno mi do ich dawnych sprzeczek xd Zazwyczaj tracę zainteresowanie opowiadaniem lub mangą, gdy bohaterowie są już w związku, ale dalsza część, gdy Hizu wkroczył w fazę rutyny, skutecznie mnie pozbyła tych myśli. Najgorsze jest to, że czułam się, jakbyś opisywała mój związek... T_T I ja bym w nim była tym Hizumim, tylko trochę bardziej wrednym.. i bez wspólnego mieszkania xd Czekam na dalsze opowiadania i wracam do nauki na poprawy i potem do pisania dla Ciebie Hizu x Zero :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Gdy to zobaczyłam umarłam ze szczęścia. Oh Buddo.. Pięknie opisane emocje, piękne zagubienie Hizumiego.. Po prostu cudowne.... Kocham pokręconego Hizumiego i chodź teraz jest już inaczej pokręcony to wciąż mnie oczarowuje. Klimat cudowny.. Dzięki tak dobremu napisaniu/opisach wciąż pochłania czytelnika. Chodź musze przyznać dziwnie mi gdy Hizumi jest taki zakochany i tp.. Ale ciesze się że nie zrobiłaś z tego sielanki i szczęścia bo nie wyobrazam sobie tego.. Żeby zakończyć w takim momencie... Ranisz mnie.. Me serce i umysł krwawią... Pragnę kontynuacji, pragnę więcej.. Ah czemuż to było takie krótkie? No cóż pozostaje mi tylko z niecierpliwością czekać na kolejną część

    OdpowiedzUsuń
  5. Tak się ciesze że to dodałaś ❤ Poprawiło mi to humor gdy zobaczyłam że jest nowa część Closer to Ideal ❤
    Co do notki... Genialnie napisana. Można się wczuć w Hizu i przeżywać to co on. Gdy to czytałam emocje jake przezemnie przechodziły na raz były niesamowite. Rzadko co mnie wprowadza w taki stan.
    Szkoda że zaczęło im się psuć. Takie wyjście po kłótni nic dobrego nie wróży ;-; Jestem strasznie ciekawa co dalej.

    Pozdrawiam, życze weny i czekam na kolejny rozdział ze zniecierpliwieniem ~

    OdpowiedzUsuń