"Closer to Ideal" cz.10

Witam szanownych, nowych obserwatorów i... cóż właściwie to na tyle, co dziś mam do powiedzenia - więcej ogłoszeń parafialnych pojawi się w środę, toteż nie będę teraz niepotrzebnie przedłużać.

„Closer to Ideal” cz.10

Leżąc koło Zero w łóżku, zastanawiałem się nad tym wszystkim, co miało miejsce między nami; zastanawiałem się czy jest sens dalej uciekać, czy może jednak zatrzymać się, dać się złapać szatynowi… a może…
W każdym razie przyjemnie leżało się koło Shimizu. Zdałem sobie sprawę, że naprawdę lubię, kiedy chłopak przytula się do mnie podczas snu, obejmując mnie na wysokości talii, kiedy jego ciepły oddech owiewał moje ucho, a jego wolny rytm kołysał do snu, przynosząc wyciszenie oraz ukojenie zszarganym po całym dniu nerwom.
Obróciłem się w jego objęciach, wtulając twarz w jego tors; taki ciepły… też przyjemny… W zasadzie jak większość rzeczy w basiście.
Z czasem uświadomiłem sobie, że te drobne gesty ze strony muzyka, te drobne niuanse w naszych relacjach były dla mnie zaskakująco ważnym elementem, bez którego obecnie zapewne ciężko byłoby mi się obejść. Nie potrafiłem już wyobrazić sobie poranka bez delikatnego gładzenia po włosach przez Michiego, bez pocałunku w kark, podczas szykowania wspólnego śniadania, jego wpychania mi się do łazienki, kiedy wykonywałem poranną toaletę, czułego tulenia w jego ramionach, kiedy wspólnie oglądaliśmy jakiś film… w sumie było tego całkiem sporo, bo przecież w końcu mieszkaliśmy ze sobą już ponad miesiąc. Jak ten czas leci…
Dalej podążając tym tropem zdałem sobie sprawę również, że to wcześniejsze spostrzeżenie mogło świadczyć o tym, iż nie znałem sam siebie. Zawsze byłem święcie przekonany, że posiadam dwa oblicza – Yoshidę Hiroshi oraz Hizumiego. Yoshida był słabym popychadłem, bezuczuciową lalką, która czasem jedynie przejawiała o jakże irytujące oznaki sentymentalizmu, podczas gdy Hizu to sceniczna bestia, rozwydrzony awanturnik, którego postać ocieka z każdej strony nonszalancją i cynizmem, ale to właśnie na tym polegała jego siła – w końcu nikt nie ośmieliłby się pomiatać osobą o tak ogromnej pewności siebie, prawda? Zawsze twierdziłem też, że Hiroshi jest moim prawdziwym obliczem, kryjącym się za Hizumim; zawsze dusiłem Yoshidę w sobie, karciłem go, próbowałem się od niego uwolnić, usilnie starając się przeobrazić w Hizu pełną gębą… nigdy to jednak mi się nie udało – jeszcze jakiś czas temu powiedziałbym, że niestety mi się nie udało, jednak dziś ten epitet wydawał mi się być zbędny.
Hizumi nie był uczuciowy. Był w pełni stworzonym przeze mnie sztucznym tworem, który szczegółowo zaplanowałem, więc mogłem stwierdzić to z całą pewnością. Ponad to od pewnego czasu nie przybierałem jego maski, a więc nie mogło być mowy o tym, aby to właśnie ta część mnie tak bardzo przywiązała się do Shimizu… w takim razie zostawał tylko Yoshida.
Hiroshi zawsze mnie wkurzał, mimo iż tak naprawdę nigdy nie dałem mu tak do końca odsłonić swojej prawdziwej twarzy. Nie poznałem go zbyt dobrze, a mimo wszystko już próbowałem go uśmiercić – a on jednak usilnie trzymał się przy życiu, nawet jeśli próbowałem zepchnąć go do najdalszych rejonów podświadomości. Pytanie brzmi: dlaczego? Każdy inny, normalny już dawno by się poddał… On jednak tego nie zrobił. Dlaczego?
Dlatego, że chciał mi pokazać, jaki jest naprawdę, skorygować moje błędne postrzeganie – a przez długie lata jedyną formą, w jakiej mógł próbować się wyrazić była muzyka. No bo, nie oszukujmy się dłużej, Hizumi nie potrafiłby napisać żadnej piosenki przepełnionej tak uczuciami i emocjami jak Yoshida. Hizu nie był nigdy typem jakiegoś myśliciela; raczej był tym idiotą, który zawsze pakuje grupę przyjaciół w tarapaty, maskotką, grupowym błaznem. Jednak teraz, kiedy Hiroshi został pozbawiony wszelkiej formy, w której mógł się w jakiś sposób objawiać, nieco mu odbiło, przez co w ostatnim czasie zachowywałem się raczej mało racjonalnie, a ponad to miałem problemy w dojściu do porozumienia sam ze sobą. Niemniej podejrzewałem, że ten wybuch sprzecznych emocji był jednie przejściowy i szybko mógłby się skończyć, czego finałem mogłoby być faktyczne zniknięcie Yoshidy raz na zawsze. Niestety Hizumi, który przecież został stworzony na scenie, bez muzyki również nie pociągnąłby długo – a utrata dwóch twarzy, którymi się posługiwałem i które stanowiły o moim charakterze oraz usposobieniu, zakończyłaby się dla mnie destrukcyjnie; nie wykluczone nawet, że w pewnym sensie stałbym się roślinką, która po prostu egzystuje, ale faktycznie nie żyje. Całe szczęście do tego wszystkiego nie dopuścił Zero, który tak desperacko starał się utrzymać Hiroshiego przy życiu – pominę już, że jego żywot został zagrożony przez niego samego, ale w gruncie rzeczy przez jego pokręcony plan dopiero teraz, zdawało mi się, że poznałem sam siebie. Kiedy Michi po raz pierwszy wyjawił mi swoje motywy i cele działania dzień po tym, jak odszedłem z zespołu, wydawało mi się to wszystko głupie i bez sensu – teraz dopiero dojrzałem w tym jakąś pokrętną i chorą, ryzykowną logikę… ale jednak jakąś.
W końcu uświadomiłem sobie, że to właśnie nikt inny jak Yoshida odpowiadał za całą emocjonalną i sentymentalną część mnie; w końcu go doceniłem i uświadomiłem sobie, że próby pogrzebania go żywcem były po prostu skończonym idiotyzmem z mojej strony.
Jakby tego wszystkiego było mało, zdałem sobie sprawę, że wykreowałem głupią osobowość Hizumiemu. Hizu był prostakiem i chamem, bucem, awanturnikiem i cholerykiem… był strasznie irytujący. Aż dziw mnie brał, kiedy myślałem, że reszta zespołu przez tyle czasu musiała mnie znosić, kiedy przywdziewałem tę maskę; aż dziw brał, że Zero, nie dość, że to wszystko znosił, zaakceptował, to jeszcze potrafił mnie przejrzeć i mimo wszystko, wciąż ze mnie nie zrezygnować. Zdawało się, że basista zauważył to wszystko we mnie wcześniej i musiał mi to pokazać, niczym małemu dziecku, wskazując owe wszystko palcem, niemal wciskając mi głowę w obraz, który musiałem zobaczyć. Byłem takim krótkowzrocznym ignorantem, że nie wystarczyły mi jedynie delikatne uwagi, które miały nakierować mnie na właściwy trop. Doprawdy, przerażające… A mówi się, że człowiek sam siebie zna najlepiej…
Cóż, przydałoby się w końcu wypuścić Yoshiego na spacer, na światło dzienne, na świeże powietrze. W końcu należało mu się coś od życia po spędzeniu tylu lat w nieustannej ciemności.
Początki zawsze były dla mnie czymś trudnym, z czym naprawdę kiepsko sobie radziłem, ale kiedyś trzeba było w końcu zrobić ten pierwszy krok – myślę, że i tak już wystarczająco długo z nim zwlekałem. Możliwe, że podczas pierwszych prób Hiroshi raz czy drugi wyłoży się nawet na prostej drodze, ale w gruncie rzeczy w końcu dojdzie do celu; poza tym do pomocy jeszcze miałem Shimizu. Teraz tak doskonale rozumiałem, jak wiele mogłem mu powierzyć, jak bardzo próbował mnie odciążyć i wspomóc. Byłem mu za to niesamowicie wdzięczny.
Yoshida, broń boże, nie był silny – tę silniejszą wersją mnie był Hizumi. Yoshi był raczej bardzo uczuciowy, sentymentalny, dość niepewny siebie, nieco skryty; dlatego właśnie Hizu był dla niego tak idealną przeciwwagą.  Niemniej tym razem to jednak to zwierzę sceniczne postanowiłem strącić na drugi plan, dając większe pole do popisu Hiroshiemu – niestety jednak Yoshida nie był tak samodzielny jak Hizumi. Potrzebował kogoś, kto by go wsparł, choćby w tych pierwszych, najtrudniejszych krokach; kogoś silnego, ale jednocześnie opiekuńczego i niepozbawionego uczuć… a przecież taki właśnie był Zero.
Spojrzałem z dołu wręcz rozczulony na wciąż śpiącego chłopaka i mocniej się do niego przytuliłem. Zaciągnąłem się jego zapachem, całując delikatnie jego odsłonięte ramię.
- Cholera, chyba cię kocham… - szepnąłem, po czym sam przymknąłem powieki, gdyż była wciąż jeszcze ciemna noc.

***

W końcu postanowiłem mu o tym powiedzieć. Przecież, jakby nie patrzeć, Michi już obdarzył mnie zaufaniem. On pierwszy przełamał i otworzył się przede mną – teraz oczekiwał, aż ja zrobię to samo. Zdawało się, że nastał na to idealny moment; moment, w którym wciąż targały mną niepewności – niepewności, z którymi Zero mógłby pomóc mi się uporać. Sam zdawałem sobie sprawę, że zbyt długo odwlekałem w czasie tę chwilę, wystawiając nerwy i cierpliwość szatyna na nie lada próbę. Gdyby nie mój ośli upór oraz intrygi Shimizu, zdałem sobie sprawę, że już dawno moglibyśmy znaleźć się w miejscu, w którym obecnie stoimy. Można powiedzieć, że jesteśmy nieco opóźnieni, jeśli chodzi o łączące nas relacje. Jasne, ponosiłem winę za to, co się stało lub właśnie nie stało, a przynajmniej mogło stać się szybciej, ale nie można było zapomnieć, że żaden konflikt na tym świecie nie jest winą tylko i wyłącznie jednej strony. Muzyk mógł odpuścić sobie te podstępy, krętactwa i wszystkie drogi na opak, które wybrał – niemniej nie próbuję w tym momencie w żaden sposób odwrócić uwagi od własnych przewinień, skupiając się na jego. Po prostu próbuję być szczery; a jeśli jeszcze mam mówić wprost, to powiem, że basista spartolił wszystko koncertowo. A ja nie pozostawałem mu dłużny. Obaj byliśmy dysfunkcyjnymi kalekami społecznymi, ale powoli się zmienialiśmy. Zabawne jak dwa uszkodzone twory próbowały wzajemnie się reperować i uzupełniać, dążąc ponownie do utraconej poprawnej formy. Tak, zabawne…
- No więc… - zakończyłem mój monolog, w którym zawarłem wszystkie myśli nękające mnie dzisiejszej nocy w łóżku. – Do takich właśnie wniosków doszedłem – rozłożyłem ręce, jakby dobitniej pokazując, że powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia.
- Ach tak… - Zero zaśmiał się cicho pod nosem i posłał mi ciepły uśmiech. Taksował mnie łagodnym spojrzeniem spod przymrużonych powiek, przy czym wyglądał niczym ukontentowany, choć wciąż nie tracący apetytu na więcej kot.
- Pomyliłem się gdzieś? – spojrzałem na niego zdumiony.
- Odrobinę – odparł wymijająco. – Jedynie w pewnych kwestiach – dodał uspakajająco. – Wiesz…
- Nie wiem – przerwałem mu. – Cóż, w zasadzie byłbym jeszcze bardziej zdziwiony, gdyby od razu udało mi się dotrzeć do właściwych wniosków za pierwszym razem – wzruszyłem ramionami. – Będę uczył się na błędach, z czasem korygując je –oświadczyłem. – Ty może i już przejrzałeś mnie na wylot, ale ja dopiero teraz zaczynam dostrzegać sam siebie, więc proszę, nie podpowiadaj mi, a jedynie dyskretnie nakierowuj na właściwy tok myślenia i czuwaj nade mną, opiekuj się mną. Pozwól mi się mylić i gubić, kręcić w kółko; tylko w ten sposób uda mi się do czegoś dojść, wypracować własne prawdy, w które będę mógł niezachwianie wierzyć. Jeśli wciąż będziesz mnie tak bezczelnie prowadził za rękę, nigdy nie dorosnę. Przyjmę wiadomości, które stopniowo będziesz mi wpajał, ale wciąż będę je poddawał wątpliwościom. Wiesz… To tak samo jak z wiedzą teoretyczną; niby wiesz, ale jednak niedowierzasz, póki nie zobaczysz tego na własne oczy, nie przekonasz się na własnej skórze. Ponoć tak samo powinno uczyć się dzieci; dać im się od czasu do czasu sparzyć, żeby zapamiętały, co wolno, a co nie, co jest dobre, a co niekoniecznie. Jeśli będziesz mi wciąż wskazywać drogę, to po pewnym czasie z chęci zrobienia ci na przekór będę chciał z niej zboczyć, czego pewnie potem bardzo bym żałował. Będę jak dziecko we mgle, które bez swojego przewodnika będzie bało się zrobić chociaż krok do przodu – wziąłem głębszy oddech. – Bo w zasadzie gdzieś tam w głębi to wciąż nie dorosłem... i wciąż zachowuję się jak taki smarkacz… Więc jeśli to ty będziesz mi wciąż dyktować, co jest złe, a co dobre, zgłupieję do reszty. Stanę się rozwrzeszczanym bachorem, które wsadzi rękę do ognia tylko po to, aby sprawdzić czy rodzic miał rację, mówiąc, że ten jest gorący i…
W tym momencie Shimizu zamknął mi usta krótkim pocałunkiem, ucinając moją tyradę. Objął mnie ciasno w pasie, a następnie przesunął nosem po moim policzku, uśmiechając się do siebie. Właściwie… to w ostatnim czasie Zero często się uśmiechał. Wyglądał na rozpromienionego, przez co zdawał się być jeszcze bardziej przystojny niż był zazwyczaj.
- Zrozumiałem – owiał moje wciąż wilgotne od pocałunku usta ciepłym oddechem. Zachichotał. – Zrozumiałem… - powtórzył, a następnie ponownie złączył nasze usta, tym razem w o wiele bardziej pasjonującym i dłuższym pocałunku.

***

Właśnie wyszedłem z łazienki. Z mokrych włosów wciąż skapywały krople, znacząc moją drogę drobnymi rozbryzgami wody na podłodze. Rozejrzałem się po mieszkaniu w poszukiwaniu Michiego, ale, co dziwne, nie było go w nim.
Już chciałem chwycić za telefon, kiedy nagle moją uwagę przykuły uchylone drzwi frontowe. Przez niewielką szparę pomiędzy drzwiami a futryną dojrzałem dwie postacie stojące na korytarzu. Jedną z nich był oczywiście basista, drugą Osamu. Właściwie… co tu robił Żyrafa? I w dodatku o tak późnej porze? W zasadzie po wyjaśnieniu całej akcji z domniemanym drugim wokalistą przez szatyna, nie żywiłem już jakiejś głębokiej urazy do tego monstrualnego faceta. Oczywiście nie oznaczało to, że niespodziewanie zacząłem pałać do niego wielką i gorącą miłością, ale… po prostu akceptowałem i przyjmowałem do wiadomości fakt jego realnej egzystencji na tym samym świecie.
Zaciekawiony tą dziwną wizytą zacząłem nasłuchiwać. Podejrzane wydało mi się być także to, że Zero nie zaprosił znajomego do środka, tylko trzymał go na korytarzu. Nie podejrzewałem, jakoby mógł knuć za moimi plecami kolejne wspaniałe intrygi ani tym bardziej zdradzać mnie z tym chłopakiem o fizjonomii goryla, ale cóż… Ciekawość wzięła górę. Nie mogłem się oprzeć.
- Naprawdę… - prychnął Osamu. – Wciąż nie rozumiem, dlaczego jesteś z tym zakompleksionym dupkiem… No i dlaczego poświęcasz się tak dla niego? On nie jest wart nawet połowy tego, co już dla niego zrobiłeś i nadal robisz – fuknął, przewracając oczyma. Shizmizu w odpowiedzi uśmiechnął się szeroko i zaśmiał krótko.
- Mówiąc tak o Hiroshim, tylko dowodzisz tego, że tak naprawdę nic o nim nie wiesz – poklepał znajomego po ramieniu. – A tak swoją drogą… Jeśli dalej masz ochotę prawić mi swoje obiekcje względem Yoshidy… cóż, to może lepiej byłoby, gdybyś się już zbierał – zakończył dość oschle, a uśmiech z jego twarzy zniknął.
- No proszę – Żyrafa uniósł wysoko brwi – nie wiedziałem, że wpadłeś po uszy – zaśmiał się.
- Co proszę? – muzyk wydawał się być zdziwiony.
- Absolutnie straciłeś głowę dla tego chłopaka – śmiał się dalej. – Nie wiedziałem, że jesteś zdolny zakochać się w kimś tak mocno, Zero – teraz to z kolei brunet poklepał basistę po ramieniu. – Wiesz, może masz rację… Nie znam tego twojego chłoptasia, ale widzę, że zmienił cię i to diametralnie – pokiwał głową, jakby dla potwierdzenia, że zgadza się z własnymi słowami. – Myślę, że taka zmiana wyjdzie ci na dobre; i mimo iż wciąż nie rozumiem twoich pobudek i powodów, dla którego tak bardzo go kochasz, to cieszę się, że masz kogoś, na kim ci zależy. Wydajesz się być przez to dużo szczęśliwszy – zakończył przyjaznym uśmiechem. – No, to jednak będę się zbierał – obrócił się na pięcie i skierował z powrotem w stronę winy. – Tylko pamiętaj o treningu w czwartek! – krzyknął na odchodne. – Ostatnimi czasy rzadko pokazywałeś się na boisku, więc musisz się poprawić!
Michi w ramach pożegnania posłał mu krzywy uśmiech, po czym pokręcił głową z politowaniem i wywrócił oczyma. Sam również odwrócił się, wchodząc ponownie do mieszkania – w tym samym momencie ja uskoczyłem w bok, w jednej chwili stając przed otwartą lodówką. Wyjąłem butelkę zimnej wody i udawałem jakby nigdy nic, że przez cały ten czas zajmowałem się sobą.
- Z kim rozmawiałeś? – zapytałem, starając się nie okazywać nadmiernego zainteresowania w moim głosie.
- Ty już dobrze wiesz z kim – zaśmiał się, po czym poklepał mnie po ramieniu, przez co mało nie udławiłem się właśnie pitą wodą.
Cholera, chyba serio go kocham…

***

Z mijającym czasem utwierdzałem się w moim uczuciu do szatyna, ale jednocześnie było ono wystawiane na coraz cięższe próby. Czas jest najlepszym weryfikatorem dla większości rzeczy… Niestety, nie jest to coś, z czego mógłbym się cieszyć.
Z owym mijającym czasem zniknęła ta magiczna otoczka nowopowstałego związku. Tak chyba zawsze jest… Najpierw bawimy się w postacie z bajki, idealizujemy nasze wspólne życie, a potem powoli zaczynamy popadać w rutynę, przez co zaczynamy tęsknić za tym księciem na białym rumaku, którym przecież jeszcze nie tak dawno temu był nasz ukochany i piękną księżniczką, jaką była nasza ukochana. To w tym właśnie momencie rozpada się najwięcej związków, które nie przechodzą tej próby. Z czasem wychodzi coraz więcej wad towarzyszącej nam osoby, które z początku ukrywała, próbując nam się przypodobać. W ten oto sposób z naszego księcia robi się przeciętny chłopek–roztropek, a z białego rumaka niemniej przeciętny muł do orania pola – ta, i weź tu nie bądź rozczarowany człowieku…
Oczywiście to wszystko jest prawdą, o ile wierzymy w prawdziwość przesłań dram, seriali, filmów i książek o miłości, na których bazowała moja wiedza – bo przecież moje własne doświadczenie wciąż było dość niewielkie.
Nie mogę powiedzieć, jakoby Zero w czymś mnie rozczarował. Znałem go przecież już dłuższy czas i wiedziałem, jakim człowiekiem jest. Po prostu… z czasem chyba przestaliśmy celebrować takie zwykłe czynności. Wspólna toaleta poranna nie była już niczym zabawnym, okazją do okazywania sobie uczuć w czułych, drobnych, niepozornych gestach, a uciążliwym przypadkiem. Bo przecież przy umywalce jest tylko jeden kontakt, a Shimizu musi oczywiście prostować włosy, kiedy ja chcę je wysuszyć; bo ja myję zęby, kiedy on bierze prysznic, zabierając mu przy tym ciepłą wodę. Wspólne urzędowanie w kuchni też przestało być już tak przyjemne. W naszym mieszkaniu kuchnia niestety była dość mała, przez co kiedy jedna osoba stała przy blacie, druga musiała się mocno namęczyć, żeby przecisnąć się między barem a plecami tej osoby – no i zazwyczaj tą pierwszą, stojącą przy blacie, byłem ja, a tą drugą, przepychającą się, Michi. Basista musiał mieć zawsze tak wspaniałe wyczucie czasu, że musiał przepychać się w momencie, kiedy piłem kawę, przez co nieraz przyozdobiłem sobie bluzkę ciemnobrązową, dość mało apetyczną plamą. Kiedyś wykorzystywaliśmy to nieudogodnienie jako pretekst do przytulenia się do pleców ukochanego, do pocałowania go w kark, zaplecenia dłoni na jego brzuchu; obecnie to przeciskanie miało raczej charakter ponaglający, dość despotyczny. Znowu nie było, komu wynieść śmieci, bo przecież ja zarzekałem się, że wczoraj prasowałem, więc powinienem mieć wolne, a chłopak z kolei twierdził, że umył podłogę, więc teraz moja kolej zająć się obowiązkami domowymi. Bo nie było, komu ryżu kupić, przez co na obiad znów były zupki typu instant. Bo codzienne przygotowywanie trzech pełnych posiłków dla dwóch osób było uciążliwe – wymagało czasu, wkładu pracy, pieniędzy, pomysłu… czasem tęskniłem za czasami, kiedy nikt nie patrzył na to, co jem lub nie jem; kiedy nie gotowałem wcale i się tym nie przejmowałem, żywiąc się głównie kawą. Co więcej Zero lubił zdrowo jeść, więc zabraniał mi podjadania słodyczy, przez co się na niego boczyłem. No i miał alergię na niektóre składniki, o czym musiałem pamiętać, kiedy stałem już przy garach. Wspólne popołudnia również nie wyglądały już tak samo. Nie leżeliśmy już wtuleni w siebie na sofie, udając, że oglądamy film, podczas gdy tak naprawdę większość czasu spędzaliśmy na całowaniu się. Obecnie szatyn po przyjściu z pracy naprawdę siadał przed telewizorem i coś oglądał, podczas gdy ja zajmowałem fotel z laptopem na kolanach i zajmowałem się swoim nowym projektem o nazwie „Umbrella”. Potrafiliśmy tak trwać w ciszy nawet przez kilka godzin – głównie wtedy, kiedy nachodziła mnie wena i potrzebowałem ciszy, żeby się skupić.
Czy oddalaliśmy się od siebie? Całkiem możliwe… Czasem przyłapywałem się na tym, że zacząłem wyliczać w myślach błędy muzyka zamiast liczyć jego dobre strony, co wcześniej mi się nie zdarzało. Irytowały mnie jego nawet najmniejsze potknięcia i niedopatrzenia, jak na przykład to, że miał jakiś dziwny, denerwujący nawyk wstawiania brudnych naczyń do zlewu zamiast od razu do zmywarki. Niby nic, ale jednak już jakiś pretekst, żeby warknąć coś pod nosem i przewrócić oczyma – i z czasem takich „niby nic” robiło się coraz więcej zarówno dla mnie, jak i dla niego. Wyliczałem mu te drobne niedociągnięcia, podczas gdy kiedy już emocje we mnie opadły, orientowałem się, że przecież sam nie byłem idealny; że tak samo potrafiłem notorycznie i do znudzenia powtarzać jeden błąd, irytując go w ten sam sposób, w jaki on irytował mnie. Właściwie to byliśmy siebie warci, ale kiedy emocje brały górę, zapominaliśmy się, zrzucając winę na tę drugą osobę, jednocześnie wybielając się we własnych oczach.
Teraz, z dystansu jeszcze dłuższego czasu, zorientowałem się także, że to ja byłem tym gorszym złośnikiem w naszym związku. To ja częściej wprowadzałem atmosferę zdechłego Azorka, w której z czasem można było powiesić nie tylko siekierę, ale cały czołg. Miałem huśtawki nastrojów. Raz chodziłem podminowany, raz nachodziła mnie ochota na odrobinę czułości, ale wtedy Michi, zarażony moim wcześniejszym złym humorem, nie miał na nią ochoty, przez co czułem się odtrącony. W tym wszystkim rozpaczliwie próbowałem poznać sam siebie, dostrzec prawdziwą twarz Yoshidy. Próbowałem rozpoznać, co sprawia mu najwięcej przyjemności, jakie zachowania u niego przeważają… jednak w gruncie rzeczy teraz już wiem, że moje obserwacje nie wniosły nic nowego, że stałem wciąż w miejscu. Ulga, jaką przynosiło wypowiedzenie na głos gniewnych myśli była tylko chwilowa, szybko zastępowana przez poczucie winy, które dręczyło mnie potem przez znacznie dłuższy czas. Z kolei duszenie tych wszystkich emocji w sobie dawało mi poczucie, jakbym na nowo próbował pogrzebać żywcem Hiroshiego, moją prawdziwą osobowość, jakbym się dusił naprawdę. Tuląc się w nocy do boku Shimizu coś wciąż nie dawało mi spokoju, wzbudzało we mnie niepokój i obawy, których nie mogłem pojąć, a co za tym idzie, rozwiać. Wszystko to nawarstwiało się i kumulowało w naszej dwójce. To, co robiliśmy do tej pory, aby poradzić sobie z tym napięciem było jak spuszczanie z ogromnego basenu wody przez dziurkę, nakłucie igły – bezsensowne, żmudne, ale nieefektowne. Nie dało się już tego dłużej powstrzymywać; coś po prostu musiało pójść nie tak. Ciśnienie wody w końcu rozerwało nakłucie, tworząc w jego miejsce gigantyczną wyrwę, przez którą woda z naszego basenu wylała się w kilka chwil – a to też niedobrze.
I tak oto wypowiedziałem kilka najgłupszych słów w moim życiu. Kazałem mu się wynosić. Pokłóciliśmy się. To była nasza pierwsza poważna kłótnia. Basista wyszedł z trzaskiem drzwi. Dopiero po kilku chwilach, kiedy zdążyłem jako-tako ochłonąć, uświadomiłem sobie, jakim jestem skończonym idiotą. Oparłem się plecami o ścianę i zsunąłem się po niej w dół, następnie obejmując rękoma kolana i ukrywając wśród nich twarz. Zapłakałem.

Tym razem skupiłem się na własnych błędach. Cholera… Co mi odbiło? Wcale nie byłem lepszy od niego. Może nawet gorszy?... Właściwie… komu to teraz oceniać?

Pierdolnik codzienny, czyli pitolenie o niczym

Ostatnim czasy dość dużo pisałam o niczym, toteż i tym razem inaczej nie będzie. Czy dopadła mnie już tęsknota za naszym wspaniałym Krajem Cebuli? No cóż, wciąż upierałabym się przy tym, że nie, ale jednakowoż faktem jest też to, że narzekać mi się chce – ludzki odruch, kiedy idzie źle, nie? (choć będziemy mogły na ten temat polemizować, kiedy przeczytacie kolejną część „Horror a’la Hizumi”)
Niemniej tym razem jednak zaczniemy od bardziej pocieszającej wiadomości, a więc takowej, że znów zaczęłam pisać, mimo iż wciąż nie mam biurka (ale nie zaprzestaję polowań na nie). Niestety faktem, który może nieco tonizować wasz entuzjazm będzie to, że piszę, ale głównie rzeczy, które zapewne nie ujrzą światła dziennego – ale ficki też się staram! Serio! Mam nawet od dłuższego czasu pomysł na nową serię, za sprawą której mogłybyście zostać odciążone od mojego narzekania. Tak, wyżywałabym się na głównych postaciach. Nie, nie byłoby to nic w rodzaju sado-maso ani żadnych traumatycznych wypadków, po prostu opisywałabym w tym zdarzenia, które w większej mierze przytrafiły się mojej nieskromnej osobie w prawdziwym życiu. W pierwotnym zamyśle paring miał obejmować Chizuru x Minpha z Pentagon, ale obecnie uznałam, że lepiej nadawaliby się do tego Takashi x Yoshiatsu z DADAROMA. Konkretnych informacji nie chcę zdradzać, gdyż chcę aby to pozostało niespodzianką; mimo wszystko ktoś by się na to pisał? Tak z ciekawości się pytam… (tak, zdaję sobie sprawę z tego, że mam pierdyriald niedokończonych serii… Ale co ja zrobię, że jestem takim typem człowieka, który zbyt dużo myśli, a przede wszystkim zbyt dużo wymyśla? Poza tym tak oprócz pisanego lata świetlne temu „Liceum” to nie pamiętam, żeby jakaś seria miała podobną [a więc znaczącą] „rzeszę fanów”, toteż czekam na wasze życzenia w komentarzach, co chciałybyście abym pisała z większą częstotliwością/wznowiła [opowiadania z The GazettE odpadają, przypominam]).
Moje plecy protestują, ale próbuję pisać na łóżku.
Obecnie staram się też o staż jako dziennikarka w polskiej gazecie wydawanej w Anglii, toteż mój krzyż będzie obciążony dwukrotnie, ale się nie poddam. Prędzej dostanę garbu od notorycznego garbienia się.
A tak już z mniej optymistycznych rzeczy to pluskwy pogryzły mnie do tego stopnia, iż, jak to określił malowniczo mój tata, wyglądam jakbym była parchata. W końcu jedynak zaaplikowałam specjalne środki na to dziadostwo (dwa psikacze, dwie bomby dymne, proszek), przy czym przy sprzątaniu tegoż proszku nawdychałam się tych pestycydów (gdyż mój mądry ojciec zasypał nim też odkurzacz, który potem rozpylił to wszystko pięknie na moją twarz). Z tej racji nabawiłam się kaszlu niczym wieloletni palacz, przy czym zdarza mi się także krwawić twarzą (notorycznie krew leci mi z nosa lub odkasłuję krwią). A jakby tego było mało, kiedy dopadł mnie atak kaszlu akurat, kiedy wychodziłam z domu, moja sąsiadka, przerażona moim stanem, niemal wezwała ambulans, od czego odwieść mi się udało ją jedynie cudem – a wierzcie mi lub nie, ale ciężko jest kaszleć i mówić jednocześnie w dodatku w innym języku.
Ale mam nadzieję, że przynajmniej teraz będzie lepiej. Albo te gnidy wymrą od tych środków, albo ja. To jest wojna!
A tak poza tym z takich rozterek bardziej codziennych to przyznam się, że dopadła mnie jakaś nostalgia. Na jakiejś stronie znalazłam takie zdjęcie, gdzie był spis obecnie już starych piosenek i podpis, iż jeśli je pamiętasz to jesteś dinozaurem dla nowych pokoleń Internetów xD Oczywiście nie mam się za dinozaura, ale dzięki temu uświadomiłam sobie, że ja serio utknęłam gdzieś między 2008 a 2010 rokiem. Wtedy, przyznam, byłam najbardziej na bieżąco z wiadomościami, jeśli chodzi o j-rock, a także, zdaje mi się, najbardziej aktywna społecznościowo. Wtedy miałam kontakty z różnymi ludźmi, po których obecnie nie został ślad w bezkresie Internetów. Większość z nich zniknęła, „wyrosła” (o ile można „wyrosnąć” z jakiejś muzyki). A co w tym wszystkim najstraszniejsze (?) to, to że wszyscy oni (z wyłączeniem mojej osoby) są już dawno na studiach lub przynajmniej zaczynają je wraz z nowym rokiem szkolnym/studenckim. Z jednej strony czuję się zacofana, a z drugiej „nieprzyzwoicie młoda” (tak, zdaję sobie sprawę, jak absurdalnie brzmi to określenie).  Co więcej, kiedy teraz przeglądam stare fora, na które kiedyś wchodziłam regularnie (kto obecnie używa jakiś forum w dobie facebooka?), zdawało mi się, że fandom był kiedyś bardziej rozbudowany i zróżnicowany. Kiedyś The GazettE było jednym z wielu tematów, dziś jest to niemal religia (tak, to mój ulubiony temat, który uwielbiam poruszać). Obecnie właściwie jedyną stałą jest Gazetto, podczas gdy pozostałe zespoły są trendem jednego-dwóch wpisów bądź też „fazą” lubianego admina/blogerki – oczywiście w tym momencie nie mówię o całej scenie Visual-kei, ale jedynie o strefie polskiego VK. Tak samo oczywistym jest, że ktoś się ze mną nie zgodzi, co przyjmuję do wiadomości. Niemniej, jeśli jest tu ktoś, kto nie zamyka się w jednym temacie, a rozszerza swoje zainteresowanie japońską muzyką, prowadząc własnej „wojaże”, to proszę, błagam o pozostawienie jakiegoś widocznego znaku – bo może jest tak, że istnieje nawet dość liczna grupa osób, która interesuje się czymś ponad, ale po prostu… niewystarczająco głośno manifestujemy swoje zdanie i odmienność gustu.
Rozszerzając jeszcze wątek „pisarski” – zdawałam sobie sprawę, że chyba trochę próbowałam zrobić z siebie maszynę. Pisać co tydzień. Nowa notka zawsze w niedzielę, a pierdoły w środę. Miało to na celu zwiększenie liczby komentarzy, ale… jak wyszło? No nie wyszło, szczerze powiedziawszy albo przynajmniej zaczęło dość szybko obumierać. Zauważyłam, że moje inne teksty, które przeszły dłuższy okres „kwarantanny”, a więc zostały pozostawione same sobie na pewien czas, abym potem mogła do nich powrócić ze świeżym podejściem i poprawić błędy, były bardziej logiczne, przemyślane… (dopiszcie w tym miejscu inne synonimy tych wyrazów). Niemniej nie uważam, aby powrót do starego, chaotycznego trybu był lepszy. Może to sprawdza się przy blogerkach, które wstawiają coś raz na miesiąc lub rzadziej – wtedy ta notka jest bardziej wyczekiwana, wzbudza większy zachwyt… niemniej ja tak nie potrafię. Nie potrafię pisać tak mało czy powstrzymywać się. Nie lubię też „chomikować” zbyt dużej ilości tekstu, który mogłabym wstawić na bloga, ale nie wstawię… bo nie i już. Z chęcią od razu podzieliłabym się z wami wszystkim, co dopiero skończyłam pisać, ale to nie byłby najlepszy pomysł. Tak więc… póki co wszystko zostaje po staremu, gdyż nie obmyśliłam żadnej lepszej strategii.
Dobra, co ja jeszcze chciałam napisać?… Bo napisać chciałam dużo, to pewne.
Zapomniałam.
Skleroza nie boli.

Ech, niech będzie, że na odchodnym powiem, że kolejna część „Closer to Ideal” jest gotowa. I tym optymistycznym akcentem pożegnam się z wami na dziś.

"Książę z bajki" cz.5

To dopiero piąta część, a ja się czuję, jakbym pisała dwudziestą... Huh...

„Książę z bajki” cz.5

Minęło kilka dni.
Kilka – pojęcie względne; jednak nie dla relacji międzyludzkich. Co to dokładnie oznacza? No, między innymi to, że głęboka i szczera nienawiść, jaką żywili członkowie mojego zespołu do początkującego wokalisty Bird as Omen, zdążyła w tym owym czasie kilku dni doszczętnie wygasnąć.
Dosłownie.
Zdawało się, że moi współpracownicy zaczęli go po prostu tolerować – jego nachalność i dociekliwość, upierdliwość i szczeniacką miłość, jaką żywił do wszystkich i wszystkiego… no dobra, może do mnie już mniej.
A mnie zaczął wkurwiać.
Ot co.
Bo ja zawsze musiałem być na przekór wszystkim i wszystkiemu – ot tak dla zasady.
Stan apatii, którego czułe ramiona przecież jeszcze nie tak dawno temu ciasno mnie obejmowały, teraz wydawał mi się być tak odległy i nierealny, ulotny niczym mgła i podobnie też przezroczysty. Właściwie to w obecnym momencie wolałbym napić się terpentyny i naszczać do ognia niż jeszcze raz popaść w ten przeklęty stan; za dużo podczas niego popełniałem błędów i na zbyt wiele sobie pozwalałem.
Znów powrócił stary, dobrze mi znany stan wiecznego wkurwu, z którego przecież słynąłem… i z tej racji właśnie mogłem zabić. Zajebać, cholera. I przy tym nawet powieka by mi nie drgnęła. Tylko szukałem zwady, jakiegokolwiek powodu, który mógłby zadziałać na mnie niczym zapalnik i dać mi powód do zrobienia czegoś, co sam nazywałem „wejściem smoka” – polegało to na tym, że darłem się od progu na wcześniej upatrzone ofiary, a kiedy nie przynosiło to pożądanych efektów, co oznaczało, że nie zauważyłem widocznego aktu skruchy za wszystkie grzechy tego świata lub, co gorsza, ktoś wpadł na pomysł stawiania mi się, przechodziłem do rutynowego mordobicia.
Znaczy… przynajmniej taką miałem nieodpartą ochotę i tak zakładała teoria. Póki co nie doszło jeszcze do rękoczynów, ale, jak mniemałem, to tylko kwestia czasu.
Właśnie szedłem korytarzem, zmierzając na balkon, który na naszym piętrze pełnił funkcję palarni, kiedy nagle doszły mnie pewne głosy.
- Zawsze taki był? – odezwał się Crena.
Wyjrzałem zza rogu, jednocześnie wciąż pozostając ukrytym za ścianą. Zorientowałem się, kogo rozmowę mam przyjemność podsłuchiwać. Jak się okazało na korytarzu dysputę uskuteczniali Ketsueki i Cazqui.
- Nie zawsze – odpowiedział Caz. – Właściwie to zmienił się odkąd wrócił ze Stanów. Nie wiem, co tam się wydarzyło, że wymusiło na nim aż tak diametralną zmianę, ale po prostu stało się. Jeśli mogę wyrazić swoje zdanie to powiem, że USA, to dla mnie dziki kraj. Wszyscy tam chodzą z bronią i w ogóle… nie możesz czuć się bezpiecznie, cały czas jesteś w stanie gotowości, żeby momentalnie móc przejść na tryb natychmiastowej defensywy. Może to tak na niego wpłynęło?… a może zastrzelili mu w tej Ameryce ukochanego chomika czy coś? – sarknął.
Szybko zorientowałem się, że mówili o mnie – no i masz, znalazłem swój „zapalnik”…
Takiej zniewagi nie mogłem puścić płazem, oj nie. Właśnie nadszedł czas na „wejście smoka”.
- Mój ulubiony gitarzysto – wychyliłem się, ujawniając się z mojej prowizorycznej kryjówki. – Ty lepiej uważaj, żebym ja ci nie zastrzelił twojego ukochanego chomika – wymownie spojrzałem na jego krocze. – Bo będzie bolało. I będziesz śpiewał altem – prychnąłem.
Muzyk przewrócił oczyma, podczas gdy brunet wbił we mnie zdziwione, może nawet przerażone spojrzenie. Widocznie moja obecność okazała się być dla niego nie lada szokiem. Możliwe także, iż oczekiwał, że przejdę od razu do drugiej części „wejścia smoka”, ale na nic podobnego się nie porwałem. Właściwie to byłem ukontentowany reakcją chłopaka, który rekompensował mi lekceważące podejście jasnowłosego.
Po dogłębnym zastanowieniu doszedłem także do wniosku, że jego zachowanie mogło być uwarunkowane również tym, jak potraktował mnie w klubie. Z jednej strony chciał pokazać, jaki to stał się nagle okrutny, twardo stąpający po ziemi, jak to nie był na mnie obrażony i wściekły, kiedy w rzeczywistości wyszło, że wciąż się mną interesuje i za moimi plecami uskutecznia swoje ociekające lukrem optymizmu i wiarą w moją „lepszą stronę” poczynania. Pewnie zastanawiał się, ile zdążyłem już usłyszeć.
Minąłem ich, znikając za kolejnym zakrętem korytarza, choć wciąż nie przestałem nasłuchiwać. Zatrzymałem się, aby być pewnym, co do reakcji, jakie udało mi się wywołać. Cóż, skłamałbym gdybym nie przyznał, że zawsze byłem ciekaw skutków, jakie niosło ze sobą moje zachowanie.
- Myślisz, że coś jeszcze da się z tym zrobić? – dociekał młody muzyk, kontynuując rozmowę jakby nigdy nic.
- Wątpię – wyznał Cazqui. – Przez tyle lat się nie zmienił, to chyba już nic go nie ruszy. Wątpię, aby coś nagle tknęło go niczym samo oświecenie – fuknął. – Chociaż… w zasadzie…
- Co? Co takiego? – brunet widocznie się ożywił.
- W sumie wydaje mi się, że jest jedna rzecz, właściwie osoba, która mogłaby nim zatrząsnąć; i to porządnie, tak od podstaw… ale nie jestem pewien, co do rezultatów. Zmiana z pewnością będzie drastyczna, ale nie potrafię przewidzieć czy na plus, czy na minus. Tak samo jak mógłby zamienić się w hasającego po łące radości skrajnego optymistę, mógłby przeobrazić się w jeszcze gorszego pesymistę, dla którego Mordor to nawet byłoby za mało… Jesteś pewien, że chcesz tak ryzykować? – upewnił się.
Prychnąłem.
Co za idioci.
Co oni niby mogliby na mnie mieć?
- Kto to jest? Godzilla? – ironizował Ketsueki.
- Zaryzykowałbym stwierdzeniem, że nawet gorzej… - wyznał jasnowłosy, a w jego głosie zaczęła dominować nuta strachu.

***

- Nie przeszkadzam? – zapytałem retorycznie, a właściwie to warknąłem na gitarzystę mojego zespołu, który jakby nigdy nic wszedł do kuchni, otworzył lodówkę i wyjął z niej dwa piwa, po czym podał jedno rozwalonemu na kanapie brunetowi; kurwa, wszedł do MOJEJ kuchni, otworzył MOJĄ lodówkę, zabrał MOJE piwo, a na ten drugi wylegiwał się na MOJEJ kanapie! Co tu się, do cholery jasnej, dzieje?! – A wy tu w ogóle po co? – burknąłem. – Ktoś was tu zapraszał? – posłałem obu miażdżące spojrzenie. Caz nie przejął się tym jednak, podczas gdy Crena uciekł wzrokiem, nie mogąc dłużej na mnie spoglądać.
- No niby nikt nie zapraszał – odparł obojętnie Cazqui. – My tak z ciekawości wpadliśmy na ten spektakl – oświadczył, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
- Spektakl? – powtórzyłem zdziwiony.
Nie dane było mi jednak dowiedzieć się, o co dokładnie mu chodziło, gdyż znów rozległ się dźwięk dzwonka przy drzwiach. Sapnąłem ciężko, kierując się do wejścia, jednocześnie odpowiednio się tym razem ustawiając, aby nikt nie mógł prześlizgnąć się ani wcisnąć na siłę do mojego mieszkania bez mojego wyraźnego pozwolenia, w przeciwieństwie do tego jak zrobili to dwaj muzycy. Otworzyłem drzwi i… stanąłem jak wryty w podłogę.
Przede mną stała niewysoka, szczupła kobieta w kwiecie wieku. Jej drobną, ładną twarz zdobiły już gdzieniegdzie bruzdy zmarszczek, jednak spojrzenie jej przenikliwych ciemnych oczu wciąż pozostawało czujne i chłodne. W żadnym razie nie przypominała tych roześmianych mamusiek i babć z kreskówek dla dzieci. Jej czarne, półdługie włosy były idealnie proste, zupełnie tak jakby nawet pojedynczy włosek nie śmiał ruszyć się ze swojego miejsca, dobrze wiedząc, że mogłoby skończyć się to surową karą. Wszystko w niej – postawa, wyraz twarzy, ubiór, spojrzenie – zdradzało zamiłowanie do twardej dyscypliny. Jej mina w zasadzie przypominała bardziej wyraz twarzy dowódcy wojskowego niż nieszkodliwej kobietki, którą przecież w istocie była.
… nie, poprawka. Wcale nie była nieszkodliwa – za dobrze ją znałem, aby wierzyć w to, że była to pierwsza lepsza kobieta, która nie ma nic do powiedzenia.
- Mama? – wydusiłem z siebie z trudem, będąc zszokowanym do granic możliwości.
- A kogo się spodziewałeś? – prychnęła, mierząc mnie nieprzychylnym spojrzeniem. – Panienki lekkich obyczajów? – pokręciła głową z dezaprobatą. – Zresztą, długo zamierzasz jeszcze tu tak stać? Zamierzasz mnie dziś wpuścić czy postoimy sobie jeszcze na tym przeciągu? – posłusznie odsunąłem się, przepuszczając rodzicielkę w drzwiach. Ku mojej rozpaczy zauważyłem, że ciągnęła za sobą niewielką czarną walizeczkę. O przewrotny losie, czemuż mnie tak pokarałeś?!
Kobieta skierowała się od razu do salonu, gdzie urzędowali moi nieproszeni goście. W jednej chwili obydwaj poprawili się na siedzeniach ze swoich półleżących pozycji. Zdążyli także wypić do dna po piwie, które, jak zgadywałem, opróżnili zapewne „na odwagę”. Malowniczo ustawili puste butelki za jedną z nóg niskiej ławy, która stała przed sofą, tym samym odsuwając od siebie wszelkie podejrzenia i zrzucając je na mnie.
- Hiro! – huknęła moja matka, tak jak się tego spodziewałem. – Kto to widział, żeby przyjmować gości w takim chlewie?! – ściągnęła groźnie brwi. – I co mają oznaczać te puste butelki?! Ty moczymordo jeden! Już ja się za ciebie wezmę! – obiecała, a ja poczułem, że cała krew odpływa mi z twarzy i nagle robi mi się słabo. Z trudem udało mi się wycelować w fotel, na który opadłem ciężko, aby następnie zakryć twarz dłońmi w akcie rozpaczy. – Dobrze, że po mnie zadzwoniłeś, Caz-kun – odezwała się już znacznie łagodniej, klepiąc chłopaka po ramieniu w akcie uznania. – Miałeś rację, że mój syn zaniedbał się i przestał sobie radzić – zgromiła mnie spojrzeniem ciskającym gromami. – Dobrze przynajmniej, że ma takich dobrych przyjaciół jak wy – westchnęła, spoglądając niemal rozczulona na obydwu nieproszonych gości. – Choć szczerze powiedziawszy to nie wiem, czemu wciąż się z nim zadajecie i dlaczego jesteście dla niego tacy dobrzy, jeśli to, co mi powiedziałeś przez telefon, Caz-kun, jest prawdą – wzięła głębszy oddech, aby nieco się uspokoić. – Niemniej mój Hiro ma u was ogromny dług wdzięczności – spojrzała na mnie wyczekująco.
Pod naciskiem twardego spojrzenia rodzicielki niechętnie i powoli skinąłem głową, jednocześnie posyłając jednoznaczną niewerbalną wiadomość brunetowi i jasnowłosemu: „Zabiję, zabiję kurwa. Zginiecie obaj; w okropnych męczarniach.”, a na koniec zakończyłem przymilnym uśmiechem, który był niczym znak interpunkcyjny i nadawał całej wypowiedzi obrzydliwego, przerażającego tonu. Cazqui starał się pozostać na to niewzruszonym, jednak na dnie jego oczu dojrzałem obawę, a Crena aż zadrżał ze strachu. Musiałem wyglądać naprawdę okropnie, skoro udało mi się wystraszyć nawet gitarzystę mojego zespołu, który jednocześnie był moim wieloletnim znajomym.
I zdrajcą.
Ale o tym miałem tę nieprzyjemność dowiedzieć się dopiero teraz.
Zapłacą mi, oj zapłacą… Coś czuję, że w odwecie poleje się krew…

***

Po wielogodzinnym truciu, jakiego musiałem pokornie wysłuchać – bo przecież nie mogłem wydrzeć się na własną rodzicielkę ani tym bardziej wyjść w trakcie jej despotycznego monologu, nawet jeśli miał nieco obraźliwe zabarwienie, z trzaskiem drzwi; tak się po prostu nie robi – moja matka stwierdziła, że moje mieszkanie jest urządzone absolutnie bez gustu. Jeśli chodzi o styl, to nigdy nie mogłem się z nią w tej kwestii dogadać; ja lubiłem proste i funkcjonalne modernistyczne kształty, podczas gdy ona uwielbiała przepych i zbytek, kwiatki i szlaczki, wzorki i różne inne takie, które mnie przypominały gryzmoły Stesuko. Niemniej rodzicielka ma zawsze rację i jest to prawda niepodważalna; a ona właśnie uznała, że należy jak najszybciej zmienić wystrój mojego sanctrum. W tym celu musieliśmy udać się do jednego z centrów.
Oczywiście na dobieraniu fikuśnych wazonów czy kwiatków w masywnych doniczkach, na które kobieta wydała wyrok śmierci w chwili włożenia je do koszyka, który ja z kolei musiałem pchać, nie mogło się skończyć. Oprócz sklepów z akcesoriami domowymi musieliśmy odwiedzić także nieskończoną ilość sklepów odzieżowych, przez co mój miernik wkurwu znalazł się na niebezpiecznym czerwonym polu, osiągając stan tak wysoki, że nawet nie potrafiłem już sięgnąć pamięcią, kiedy ostatnio byłem tak wściekły. Gdybym był postacią z anime i w wyrazie złości rysownik rysowałby mi te pulsujące znaczki na czole, w tej chwili musiałby pokryć nimi całą moją postać… a może nawet jeszcze więcej.
Ale nie mogłem nic zrobić. Gryzłem wewnętrzne strony policzków aż do krwi, żeby nie chlapnąć czegoś głupiego lub obraźliwego – tu już nawet nie chodziło o szacunek, którego, bądź co bądź, ale matka mnie nauczyła, ale o to, że musiałbym potem znosić długofalowe i bardzo ciężkie skutki jednego głupiego wybryku.
Teraz, kiedy stałem pod ścianą korytarza, który prowadził do toalet, z których wciąż wydobywał się świergot ptaków (w Japonii w damskich toaletach jest taki przycisk, który kiedy naciśniemy to zaczyna lecieć muzyczka ćwierkających ptaszków, żeby zagłuszyć plusk wody w toalecie od aut.). Już nawet nie bardzo miałem siłę się wkurzać. Po prostu stałem opadnięty z sił, opierając się o zimną ścianę wyłożoną czarnymi kafelkami. Poprawiłem nieodłączne okulary przeciwsłoneczne na nosie i przestąpiłem z nogi na nogę, krytycznie przyglądając się kręgowi toreb, torebek i torebeczek, którymi byłem szczelnie otoczony, zarzucony niczym wielbłąd.
Ta, dromader się znalazł…
Bez zainteresowania przyglądałem się kolejce do damskiej toalety. Kiedyś próbowałem rozgryźć tę zagadkę, dlaczego to właśnie do męskiej toalety nigdy jej nie ma, ale wtedy poległem sromotnie – teraz, kiedy właściwie nie zagłębiałem się w jakieś problemy egzystencjonalne, nie wyzwałem na pomoc sił transcendentnych ani nie szukałem podpowiedzi w gwiazdach, odpowiedź jakby nasunęła się sama.
Co można robić tak długo w łazience? No dobra, w domu można brać kąpiel, malować się, przebierać… ale w publicznej? Co łączy publiczną toaletę i tą prywatną w domu? Umywalka – ale co można robić przy niej tak długo? Myć ręce? Nie, to raczej odpada. Lustro – w domu wykonanie makijażu czy fryzury od zera może zająć trochę czasu, ale poprawianie wyglądu, wprowadzenie delikatnych upiększających zmian i detali nie rozciąga się jakoś drastycznie w czasie. Więc to też odpada. Także zostaje tylko toaleta – pomijając fizjologię (gdyż nie zakładam, że w toaletach publicznych kobiety dostają zbiorowych problemów fizjologicznych ani nie jest to ich nieustanna naturalna przypadłość) człowieka zostaje tylko filozofia. Dziwne? Głupie? Już wyjaśniam – zdawało się, że mimo iż to faceci zyskali przydomek tej płci, która rozmyśla nad sensem istnienia lub skończoności Wszechświata w toalecie, jednak wychodziło na to, że kobiety wcale nie są od nas w tym gorsze lub nawet przodują w tym – tak oto rozwiązałem zagadkę, która trawiła ludzkość od wielu pokoleń.
- Hej – usłyszałem tuż przy uchu. Zwróciłem rozbiegane, nieobecne spojrzenie w stronę mojego rozmówcy; był nim nikt inny jak Crena. Czasem zastanawiałem się czy on mnie śledzi?... – Co tu robisz? – zapytał.
Jesteśmy, kurwa, w centrum handlowym, a ja stoję obładowany siatami – a ty się pytasz, co tu robię? Przyszedłem, cholera, podziwiać glazurę w publicznych toaletach, ot co! Taki nowy fetysz! – pomyślałem… ale w gruncie rzeczy nic nie powiedziałem. Nawet nie wydałem z siebie cichego mruknięcia. Moje usta jakby się zrosły. Przez cały czas, odkąd moja matka przekroczyła próg mojego mieszkania, a więc właściwie od rana, a podkreślę, że było już późne popołudnie, właściwie wieczór, nie odezwałem się ani razu; jedynie kiwałem lub kręciłem głową, snując się jak cień. Byłem wycieńczony. Czułem się, jakby ktoś mnie spałował, a potem kazał przebiec maraton, wypuszczając za mną jednocześnie stado rozemocjonowanych psycho-fanek, które miały „usprawnić” moje tempo, abym przypadkiem się nie wlókł.
- Uch, to było głupie pytanie… - zafrasował się i zakłopotany podrapał po karku.
Brawo, a więc jednak czasem włączasz myślenie! Moje gratulacje! Słyszysz w tle te oklaski, te owacje na stojąco; to wszystko dla ciebie! – wrzeszczałem w myślach, ale moje usta wciąż nie chciały się otworzyć. Nawet jeden mięsień nie drgnął na mojej twarzy, zupełnie tak jakby ta została sparaliżowana albo ktoś wstrzyknął mi za dużo jadu kiełbasianego… choć w gruncie rzeczy to i tak wyszłoby na to samo…
- Jesteś wściekły za to, co zrobiłem ci razem z Cazem? – a ten wciąż trajkotał jak najęty; a ja wciąż milczałem uparcie niczym zaklęty. – Huh… - zaśmiał się pod nosem. – Przypomina mi się trochę nasze pierwsze spotkanie… Na początku też mi nie odpowiadałeś, starając się mnie ignorować – uśmiechnął się, mimo iż wcale nie było mu do śmiechu.
Z daleka rozpoznałem ten twardy, niemal żołnierski chód i głośny stukot wysokich obcasów. Odepchnąłem Ketsekiego, chowając go zza rogiem ściany, a sam chwyciłem wszystkie tobołki i co tam się jeszcze dało, kierując się zaraz za moją rodzicielką, która przywołała mnie do siebie jedynie gestem ręki.
Serio, wolałem, żeby jednak nie zauważyła bruneta…

***

Wracaliśmy piechotą. Moja matka zawsze odmawiała mi zdolności do prowadzenia wszelakich pojazdów zmotoryzowanych; twierdziła nawet, że jak na chłopca jako dziecko słabo radziłem sobie z samochodzikami sterowanymi na pilota…
Oczywiście w jedną stronę skorzystaliśmy z udogodnień komunikacji miejskiej, jednak drogę powrotną nie mogliśmy już za jej pomocą odbyć, o nie. Musieliśmy wracać piechotą; nawet jeśli od mojego domu do centrum handlowego było z dobre dwa kilometry, przez które moja rodzicielka z dumą kroczyła w monstrualnie wysokich szpilkach. Nie skrzywiła się przy tym ani razu, utrzymując stałe, szybkie tempo marszowe, podczas gdy ja usilnie próbowałem nie wyłożyć się na bruk, obwieszony tobołkami wszelkiej maści i rozmiaru niczym choinka bożonarodzeniowa, której, psiamać, nawet nie stawiałem w domu na święta, gdyż ich najzwyczajniej w świecie nie obchodziłem – bo w końcu byłem buddystą… albo właściwie to nawet i nie… Sam nie wiem czy mógłbym zaliczyć się do jakiejkolwiek wspólnoty wyznaniowej (no może oprócz międzygalaktycznej wspólnoty wyznawców Wkurwu, pisanego wielką literą), ale tej kobiecie, temu szatanowi wcielonemu moje moralne rozterki naprawdę nie przeszkadzały w zrobieniu ze mnie żywego drzewka świątecznego…
Przechodziliśmy koło placu zabaw, na którym, mimo późnej pory, wciąż kręciło się kilka dzieciaków. Zwolniłem kroku jeszcze bardziej, przyglądając się im. Oczywiście nie umknęło to uwadze mojej towarzyszce.
Przyglądałem się tym beztroskim twarzom, wsłuchiwałem się w radosne, niewymuszone śmiechy. Ze zdziwieniem, jakbym nagle zdał sobie sprawę z tego pierwszy raz w życiu, stwierdziłem, że ja też kiedyś taki byłem – i nie, nie miało to miejsca w epoce dinozaurów. Bo przecież kłamstwem by było, gdybym powiedział, że od początku byłem zgorzkniały; bo nikt tak absolutnie od początku nie był zacietrzewiały i zepsuty. Wszyscy w swoim czasie żyliśmy w swoistej sielance, kiedy najgorszym problemem, z jakim przyszło nam się spotkać był brak słodyczy lub złamana kredka – w czasach, kiedy nie umieliśmy długo rościć do czegoś pretensji, obrażać się, nie mieliśmy w zwyczaju szukać dziury w całym. Przypomniało mi się, jak Crena pytał Cazquiego o to, kiedy przeszedłem na tę „złą stronę mocy”… Właściwie… dobre pytanie; kiedy? Sam nie umiałem nawet z grubsza określić, w jakim okresie mojego życia mogło to się zadziać. Jasnowłosy twierdził, że zmieniłem się po powrocie ze Stanów Zjednoczonych… czy to możliwe, że moja „przemiana” mogła dokonać się tak stosunkowo niedawno?
Moja rodziciela przystanęła i odwróciła się do mnie. Ja również na moment stanąłem, by zaraz jednak zrównać z nią krok. Kobieta zwolniła, maszerując ze mną ramię w ramię.
Trwaliśmy w ciszy. Zdawało się, że po długich godzinach umoralniania mnie i dawania mi niezbędnych, bezcennych życiowych rad, powiedziała już wszystko, co powiedzieć miała. Kiedy tak nadawała i ganiła mnie bez końca, marzyłem tylko o tym, aby w końcu zamilkła, a teraz, wbrew sobie, wręcz zatęskniłem za jej głosem. Dziwnie się czułem nie mając nawet żadnego tematu, jaki mógłbym poruszyć z własną matką.
- Co u taty? – odezwałem się po raz pierwszy od naprawdę długiego czasu.
- W porządku – odparła lakonicznie. – To co zwykle – rozłożyła bezradnie ręce. – Ale mógłbyś przyjeżdżać częściej, żeby nas odwiedzić.
Skinąłem głową – bo cóż innego mogłem zrobić? Nie było sensu w tym, aby tłumaczyć jej, że byłem zajęty, że pracuję, a jeśli już nie pracuję, to chciałbym też czasem odpocząć. Niemniej, prawdą było też to, że w rzeczywistości nie odwiedzałem ich zbyt często.
- Kupiłaś w końcu ten nowy…
- Nie – przerwała mi. – Bo w końcu przecież nie wybrałeś koloru kamienia.
- Czy moje zdanie jest naprawdę aż tak ważne? – spojrzałem na nią z pobłażaniem. Nie mogłem uwierzyć, że tylko dlatego iż nie wyraziłem swojej opinii, wstrzymała się z zakupem tak ważnej rzeczy.
- Ależ oczywiście! – zgromiła mnie wzrokiem. – Przecież to sprawa rodzinna, więc powinniśmy decydować wszyscy razem! Twojemu bratu podobał się inny kolor niż mnie, więc twój głos mógłby rozwikłać tę sporną sytuację i…
- Przecież mam beznadziejny gust – zaśmiałem się, przerywając jej. – Sama tak powiedziałaś – wypomniałem jej.
- Owszem – skinęła głową. – Dlatego podejrzewałam, że wybierzesz ten drugi odcień, ten sam, co twój brat…
- Nieważne – przewróciłem oczyma. – Czy kolor naprawdę ma jakieś większe znaczenie? Dla mnie niekoniecznie, więc rozstrzygnijcie to między sobą – wzruszyłem ramionami.
- Hiro! – matka zmroziła mnie spojrzeniem, jednak gromy, które biły z jej oczu szybko straciły na swej zabójczej mocy, a sam wyraz twarzy kobiety z rozsierdzonego zmienił się na bardziej zasmucony. – Od kiedy jesteś takim ignorantem? Z tego co zaobserwowałam dzisiaj, naprawdę mało rzeczy cię interesuje, żeby nie powiedzieć, że właściwie nic.
Przystanąłem raz jeszcze, tym razem pod furtą prowadzącą na niewielkie ogrodzone podwórze dookoła mojego bloku. Cudem wyswobodziłem jeden palec z supłów rączek toreb, które dzierżyłem, i wystukałem kod policyjny, otwierając bramkę rodzicielce.
- Ignorantem? – powtórzyłem. – Cóż… Może masz rację, że w ostatnim czasie nie przejawiałem jakiejś nad wyraz silnej inicjatywy twórczej ani chociażby zaangażowania, ale czy nie uważasz, że porwałaś się na zbyt ostre słowa? – spojrzałem na nią wymownie. – Może to nie ja jestem totalnym ignorantem, a wy jesteście nadgorliwymi pedantami dbającymi o szczegóły, które w istocie nie mają żadnego większego znaczenia? Czy naprawdę kolor kamienia jest tu czynnikiem priorytetowym? – pokręciłem głową z dezaprobatą. – Faktem jest, że po prostu trzeba postawić nowy pomnik, bo stary popękał od mrozów – rozłożyłem ręce, jednocześnie przywołując przyciskiem windę. – Czy ze względu na to, że nie możecie się między sobą dogadać co do koloru kamienia, ojciec ma mieć popękany pomnik? Czy całym swoim życiem nie zapracował na nic więcej niż wyszczerbiony, podniszczony kawałek kamienia? – zirytowałem się.
Rodzicielka spojrzała na mnie zaskoczona. Stała nieruchomo z uchylonymi ustami i wpatrywała się we mnie tak, jakby zobaczyła mnie pierwszy raz w życiu.
Ja też w zasadzie spoglądałem na nią podobnie – bo w istocie po raz pierwszy zdarzyło mi się ją zobaczyć w takim stanie, kiedy zabrakło jej słów.
Winda przyjechała.

***

- Ja obstawiałam przy impali, ale twój brat twierdzi, że lepsza byłaby kayani grey (kolory granitów nagrobkowych od aut.) – tłumaczyła matka, wskazując na kolejne zdjęcia wyświetlone na stronie internetowej. – A tobie, który bardziej się podoba, Hiro?
- Mnie też bardziej podoba się impala – przyznałem. Kobieta spojrzała na mnie wręcz przerażona.
W zasadzie ja również byłem poruszony, choć nie dawałem tego po sobie aż tak dobitnie poznać – bo prawdą było, że niezwykle rzadko udawało nam się dojść do porozumienia.
Prawie niemożliwe, a jednak wykonalne.
Zaskakujące, prawda?
Równie zaskakujące dla mnie było też to, że moja matka tak dobitnie pokazywała dziś wszystkie swoje emocje. To było u niej raczej niespotykane. Można powiedzieć, że to właśnie na niej wzorowałem się, kiedy po raz pierwszy próbowałem przywdziać tę statyczną maskę, za którą chowałem swoje prawdziwe uczucia – jej twarz jednak była po prostu chłodna i opanowana, podczas gdy ja mojej nadałem jeszcze obrzydliwego prześmiewczego wyrazu, kreując sam siebie przy tym na skończonego dupka.
Teraz, z perspektywy czasu zastanawiało mnie to, dlaczego właśnie tak postąpiłem? Dlaczego nie wystarczyło mi po prostu przekopiowanie maski matki? Jak zwykle musiałem wtrącić przy tym swoje trzy grosze, co, jak później się okazało, nie wyszło mi to jednak na zdrowie.
Uch, uparty to ja jednak byłem zawsze…

***

Stałem zgarbiony na balkonie. opierałem się przedramionami o zimną barierkę i paliłem papierosa. Było już naprawdę późno, o czym informował mnie kolor nieboskłonu oraz fakt, że moja rodzicielka poszła już spać, przy czym, rzecz jasna, musiała zająć moje łóżko, w czego efekcie ja wylądowałem na kanapie. Ach, ta sprawiedliwość… Mówili, będziesz miał swój dom, będziesz ustalał w nim swoje zasady – acha, już, akurat…
Próbowałem odnaleźć odpowiedzi na dręczące mnie przez cały dzień pytania – czy rzeczywiście wina mogła leżeć tylko po jednej stronie? Czy rzeczywiście tylko ja byłem tu winny i byłem skończonym ignorantem, chamem i bucem, podczas gdy inni nie mogli sobie niczego zarzucić? A nawet jeśli wina leżała gdzieś pośrodku, to nie unikało wątpliwości, że byłem okropny i nie próbowałem się z tym kryć – właściwie to kiedy przybrałem tę maskę i dlaczego nadałem jej tak paskudnego wyrazu?
Na żadne z tych pytań wciąż nie umiałem odpowiedzieć.
Jedyne, do czego doszedłem, kontemplując tak zawzięcie rozgwieżdżone niebo to, to że moja maska naprawdę dużo ważyła. Nagle jakby cały jej ciężar przygniótł mnie; do tego stopnia, że niemal nie miałem sił ruszyć się z miejsca – ale dlaczego nigdy wcześniej tak dobitnie nie czułem jej wagi tak jak teraz?
W mojej głowie wciąż rodziły się nowe pytania, a odpowiedzi, standardowo, ani widu, ani słychu.
Pogubiłem się gdzieś – to było pewne.
Ale jak miałem niby teraz się odnaleźć?
Czy w ogóle to jeszcze było możliwe?
Wtem coś mokrego spłynęło po moim policzku. Zdziwiony przesunąłem palcami po twarzy, ocierając pojedynczą kroplę. Rozejrzałem się, ale przecież nie kropiło – więc skąd ta woda?
Rozglądając się tak, dostrzegłem własne, niewyraźne odbicie w szybie. Zszokowany zdałem sobie sprawę, że płaczę.

Ta woda… to łzy.

"Nowy Świat" cz.12



„Nowy Świat” cz.12

- Wiesz… - [Genshō] zmrużył oczy, przyglądając mi się jeszcze uważniej. – Masz w sobie coś takiego, że ludzie chcą ci zaufać… - westchnął. – Jedynym problemem jest twoja orientacja… (…) Nie lubię gejów – odparł, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
- No to masz problem, bo ja… - nie było mi dane skończyć, gdyż Ryūdōin przerwał mi pocałunkiem, a właściwie całusem. Musnął moje usta, a ja zamilkłem, wpatrując się w niego z przerażeniem wypisanym na twarzy. – Ale… ale powiedziałeś, że… że nie lubisz…? – wydukałem będąc zszokowanym do granic możliwości.
- No powiedziałem, że nie lubię gejów – wzruszył ramionami – i to się zgadza. Ale orientacja nie jest chyba wszystkim, co cię determinuje, prawda? – spojrzał na mnie wymownie.
Odskoczyłem od Genshō niczym oparzony, kiedy usłyszałem ten charakterystyczny, cichy dźwięk otwieranego zamka w drzwiach łazienki. (…) [Karma] z ręcznikiem przerzuconym przez ramiona, z wciąż wilgotnymi włosami usiadł między mną a blondynem. (…) Muzyk kilkakrotnie przenosił spojrzenie ze mnie na Ryūdōina i z powrotem, będąc zdezorientowanym.
- Ominęło mnie coś ciekawego? – zapytał prosto z mostu.
(…) Coś czuję, że następne kilka nocy spędzę razem z brunetem w salonie na czytaniu haiku… (…)
- Alex… Alex… Alex! – brunet dźgnął mnie łokciem pod żebra. - (…) Śpisz mi na ramieniu, gdybyś nie zauważył. (…) Idź się połóż do łóżka.
- Nie.
- Dlaczego? - na to pytanie aż uchyliłem powieki. Zacisnąłem szczęki, z trudem przełykając ślinę. Podniosłem się z pozycji półleżącej i sięgnąłem po tom, którego wciąż nie skończyłem czytać.
- No przecież nie śpię, nie śpię… - wymamrotałem pod nosem, leniwie przesuwając wzrokiem po pionowych linijkach tekstu, absolutnie nic nie rozumiejąc z tego, co przeczytałem.
- Nie, wcale – zaśmiał się pod nosem. – No już, nie męcz się – zabrał mi tomik poezji i z powrotem odłożył go na stolik. Wskazał wymownie na swoje kolana. Cóż, skłamałbym, gdybym powiedział, że nie ucieszyłem się na tę propozycję. – Skoro nie chcesz tak bardzo wracać do swojego pokoju, to możesz spać tutaj, ale połóż się już, bo jesteś ledwo żywy.
- Dzięki – mruknąłem, kładąc głowę na jego kolanach. Karma delikatnie gładził mnie po włosach, co wpływało na mnie wręcz kojąco, działało niczym kołysanka. (…) Ciepło bijące od ciała chłopaka było niczym delikatna pieszczota. Czułem się przy nim naprawdę dobrze, bezpiecznie, swobodnie… O miłosierny Buddo, jeszcze trochę i się w nim zakocham…


Unikanie blondyna i sypianie Karmie na kolanach nie było dobrym pomysłem, jeśli ktoś chciałby poznać moją opinię. Sypiałem mało, a w dodatku zapadałem jedynie w krótkie, niespokojne drzemki, przez co sen nie przynosił mi odpowiedniego ukojenia i nie pozwalał zrewitalizować sił. „Jakość” mojego snu można było zaliczyć z czystym sumieniem do tej najniższej kategorii, gdyż mimo iż wokalista AvelCain był na tyle dobry, żeby zawsze gasić wszelkie niepotrzebne światła, to faktem było, że nie umiał czytać w ciemności, więc zawsze jakieś źródło światła jednak mnie oślepiało. Przy brunecie czułem się naprawdę dobrze, jednak jego kolana były dość kościste i nie mogły równać się poduszce – nie ma co ukrywać.
Cholera! A to wszystko znowu przez Ryūdōina, psiamać! Zachciało mu się odwalać jakieś dziwne teatralne scenki, przez które serce podjeżdżało mi do gardła! Nie to, żebym podejrzewał go o coś, ale po prostu wolałem nie kusić losu, a więc nie dawać mu nawet szansy zostania sam na sam – to właśnie z tego powodu, tak przezornie, trzymałem się muzyka niczym ostatniej deski ratunku – tonący Karmy się chwyta, nie? Nie, chwila… Chyba coś przekręciłem…
Przez zaistniałą sytuację w ostatnich kilku dniach chodziłem niczym żywy zombie. Byłem zmęczony, rozdrażniony, a pod moimi oczami zaczęły malować się wory większe niż te, które zwyczajowo na kartkach bożonarodzeniowych Mikołaj-strong-man ciąga ze sobą po świecie. Zmęczony tym wszystkim podczas przerwy na lunch wybrałem się do parku. W okolicy, w której mieszkałem nie znajdował się żaden choćby zielony skwerek, przez co zatęskniłem za roślinnością, chociażby tak ściśle kontrolowaną przez rękę człowieka. W zasadzie to nigdy nie przepadałem za lasami czy ogółem terenami zielonymi „pozostawionymi samym sobie”, to znaczy, całkowicie naturalnych; umiałem docenić kunszt japońskich ogrodników, ich ciężką pracę i oddanie, a przede wszystkim dziękowałem im za to, że nie musiałem walczyć z chmarą insektów, aby móc przez chwilę nacieszyć oko zielenią – choćby parkową.
Od mojego miejsca pracy nie było znowu aż tak daleko do osławionego i gigantycznego Yoyogi Park. Była to ogromna plama zieleni na szarym tle planu miasta; mieściło się tu pięć zbiorników wodnych, świątynia Meiji Jingū, jej biuro (widział ktoś kiedyś, żeby założyć coś podobnego jak Shrine Office?), Mejiji-jingū Kaikan Hall, Treasure Museum, a także National Olympics Memorial Youth Center. Ponad to park mieścił się zaraz przy stacji metra Yoyogi-hachiman Station oraz Stacji Harajuku, a więc łatwo było do niego dotrzeć. Przez dłuższą chwilę kręciłem się po alejkach, umyślnie wybierając te mniej zatłoczone. W końcu dotarłem do „serca” parku, gdzie w zasadzie ludzie przewijali się jedynie w pojedynczych egzemplarzach, jeśli mogę się tak wyrazić. Większość raczej kierowała się do znanych przybytków mieszących się na obrzeżach parku lub wybierała go jako „drogę przelotową”, nie zapuszczając się tak głęboko jak ja.
Klapnąłem ciężko na ławce, wzdychając. Na jej drugim końcu siedział młody chłopak, ale nie zwróciłem na niego szczególnej uwagi – zmęczenie było zbyt przytłaczające, abym mógł skupić się na czymkolwiek innym niż to, jak bardzo chciało mi się spać. Głowa opadała mi na pierś, gdyż nie miałem sił utrzymać jej prosto. W końcu poddałem się i przymknąłem powieki, jak mi się zdawało, jedynie na chwilkę…

***

Obudził mnie zimny podmuch wiatru szarpiący moimi włosami. Niechętnie podniosłem powieki, orientując się, że jestem czymś przykryty. Była to lekka, czarna, skórzana kurtka, która mimo wszystko dość dobrze chroniła mnie przed porywistym wiatrem, który właśnie się zerwał. Rozejrzałem się dookoła, szukając jej właściciela. Dopiero po chwili dostrzegłem tego samego chłopaka, który siedział na drugim końcu ławki, kiedy tutaj przyszedłem, a teraz aktualnie leżał na tej samej ławce z rękami pod głową i podkurczonymi nogami; zdawało się, że również spał.
Przyjrzałem mu się uważnie. Miał długie, różowe włosy i mocny makijaż. Miał drobną twarz o delikatnych rysach i bladej cerze. Był dość niski. Całe jego ciało było drobne i wydał mi się nawet nieco za szczupły; nawet jak na Japończyka. Ubrany był w czarne spodnie i szary sweter zapinany na duże białe guziki. Sweter wyglądał na wełniany, a więc ciepły, jednak po bladym kolorze jego ust i drżących z zimna dłoniach wnioskowałem, że jednak odczuwał chłód otoczenia dość dobitnie.
Przypominał mi kogoś – w zasadzie to nawet nie „kogoś” a dokładnie pewną osobę, ale nie chciało mi się wierzyć, że to naprawdę on. Może to jakiś cosplay’owicz? Albo ktoś, kto przynajmniej zawzorował się na osobie, którą miałem na myśli? Albo ich podobieństwo to zwyczajnie czysty przypadek…
Z niechęcią zdjąłem z siebie skórzaną kurtkę i wstałem, okrywając nią chłopaka. Wygrzebałem z kieszeni telefon, orientując się, która godzina…
- Cholera! – syknąłem pod nosem, dowiedziawszy się, że przespałem ponad godzinę!
Na wyświetlaczu komórki pysznił się mrożący krew w żyłach sms od Genshō, którego treść brzmiała następująco: „Masz przejebane. Nie wiem, gdzie jesteś, ale jeśli myślałeś, że takie ciągłe znikanie działa na twoją korzyść, to grubo się przeliczyłeś. Moja ciotka jest na ciebie wściekła. Lepiej, żebyś już dzisiaj nie pokazywał się w hotelu; przejąłem za ciebie zmianę. Licz się jednak z tym, że jutro będziesz musiał się z tego solidnie wytłumaczyć.”. Cudnie! Po prostu cudnie! Barwo, Alex! Oby tak dalej! Gratulacje, kretynie – masz pracę, którą mogłaby wykonywać małpa, ale wygląda na to, że nawet to potrafisz spartolić! Doprawdy, geniusz!
- Coś się stało? – doszedł mnie zaspany głos. Spojrzałem na różowowłosego, który, ziewając rozdzierająco, windował się do pozycji siedzącej. – Wyglądasz na zmartwionego… - zauważył.
- Em… - zająknąłem się. – Nie, to nic takiego – posłałem mu standardowy uśmiech, który rzucałem wszystkim klientom, podając im klucze do ich pokojów lub przedstawiając oferty hotelu. – Dziękuję za użyczenie kurtki i… przepraszam za kłopot – skinąłem mu głową w geście przeprosin.
- Nie masz, za co dziękować ani tym bardziej za co przepraszać – machnął ręką i uśmiechnął się ciepło.
- Obudziłem cię? – zaniepokoiłem się.
- Nie, nie – pokręcił głową. – Już od dawna nie spałem, ale nie mogłem się podnieść – zaśmiał się. – Niestety, zrobiło się już zimno… - spojrzał w niebo, które zasnuło się ciężkimi, ołowianymi chmurami, gotowymi uraczyć nas rzęsistym deszczem w każdej chwili. – Chyba rozsądnie byłoby się już zbierać – zauważył.
Nie odpowiedziałem. Cóż, nie bardzo wiedziałem, co mam zrobić. Z pewnością dłuższe przesiadywanie w parku nie miało sensu, ale w takim razie, gdzie miałem iść? Mój zmiennik odradzał mi wrócenie do pracy… ale czy w dobrym tonie byłoby gdybym od tak poszedł do domu? Czy nie pogorszyłbym przez to swojej i tak już nienajlepszej sytuacji? Choć z drugiej strony, gdybym teraz wpadł do hotelu i spotkał rozsierdzoną do granic możliwości panią Yukimoto to również mogłoby się skończyć nienajlepiej… Gdybym pojawił się tam dopiero jutro, właścicielka miałaby trochę czasu na ochłonięcie i wyzbycie się tych niezwykle kuszących planów, które obejmowały urwanie mi głowy lub wyrzucenie mnie na zbity pysk… A może nie? Może moja zwłoka w czasie zdenerwowałaby ją tylko jeszcze bardziej?
Chłopak wystawił dłoń, spodem do góry, na którą spadła pierwsza kropla deszczu.
- Kropi – oświadczył. – No i jest zimno – spojrzał na mnie wymownie. – Mieszkam niedaleko. Co ty na to, gdybym zaproponował ci herbatę? – zapytał z uśmiechem.
Ja tu się właśnie martwię o to, co zrobić, aby zachować pracę i nie wyjść przy tym na skończonego aroganta czy idiotę, a ten wyjeżdża mi tu z herbatą! Jak ja mogę w takiej chwili myśleć o herbacie?!
Czy chcę herbatę?!
Ależ oczywiście, że tak!
- Z przyjemnością przyjąłbym zaproszenie – odparłem spokojnie. – Więc jak? Zaproponowałbyś tę herbatę? – spojrzałem na niego rozbawiony.
- Jeszcze się pytasz – chłopak wstał i przywołując mnie gestem ręki, ruszył przed siebie, kierując mnie w stronę swojego domu.
Musiałem skupić moje myśli na czymś innym – myślę, że herbata mogłaby mi w tym pomóc.

***

Stałem oparty o blat kuchenny, trzymając w dłoni piękną filiżankę z gorącym naparem, która parzyła moje zmarznięte dłonie. Opuszki moich palców stały się już czerwone, ale przyjemność jaką dawało mi rozpełzające się powoli po moim ciele ciepło, uzależniało zbyt mocno, abym mógł odstawić gorące naczynie. Różowowłosy siedział na owym blacie, gdyż w jego mieszkaniu nie było krzeseł – właściwie to w ogóle było w nim mało mebli, bo, jak już zdążył poinformować mnie wcześniej, dopiero co zaczął się wprowadzać do nowego mieszkania.
Herbata skutecznie uciszyła moje nerwowe myśli dotyczące pracy. Wpatrywałem się w zielony, parujący napój, stwierdziwszy, że co ma być to będzie i nic już nie mogę z tym zrobić. Zniosę to, co znieść będę musiał i tyle – sam nawarzyłem sobie piwa, to teraz muszę je wypić.
- Alex, – głos chłopaka przywrócił mnie do rzeczywistości – co cię tak gryzie? – zaciekawił się.
Chwila… Nie przypominam sobie, żebym się przedstawiał…
- Skąd znasz moje imię? – zdziwiłem się.
- Hm? – zamrugał kilkakrotnie, ściągając brwi w niezrozumieniu. – No przecież cię poznałem, kiedy tylko usiadłeś obok – wyjaśnił, jakby to było oczywiste. – Logicznym jest chyba, że nie zaprosiłbym tak bezpardonowo obcej osoby z parku do domu na herbatę – rozłożył ręce. Teraz to ja z kolei ściągnąłem brwi w niezrozumieniu.
W zasadzie jego wytłumaczenie, biorąc pod uwagę to, jak poznałem Crenę, nie było już dla mnie znowu tak logiczne i oczywiste, ale wolałem przemilczeć tę kwestię, skupiając się na ważniejszych pytaniach, które nie dawały mi spokoju.
- To my się znamy? – zapytałem dość niepewnie.
- No… W sumie tak nie do końca – zaśmiał się i wyciągnął do mnie rękę w geście powitania. – Yuuki – przedstawił się.
- Alex – uścisnąłem jego dłoń. – Więc… skąd mnie znasz?
- Z branży, można powiedzieć – zaśmiał się. – Ochida ponoć dość dużo o tobie mówił, ale ja go zbyt dobrze nie znam. Mnie o tobie opowiedział Hiro – spojrzałem na niego zdziwiony. – No wiesz, z Nocturnal Bloodlust…
- Wiem, wiem, który Hiro – zaoponowałem.
- Karma też o tobie wspominał – dodał. – Wiesz, ta dwójka to moi bliscy przyjaciele, więc można powiedzieć, że dzięki ich opowieściom miałem okazję całkiem nieźle cię poznać – posłał mi ciepły uśmiech, jednocześnie zakładając włosy za ucho.
Byłem zszokowany. Że też muzycy nie mają, o czym innym nawijać podczas spotkań towarzyskich jak o mnie… Trochę mnie to speszyło, przyznaję. Miałem nadzieję, że snując opowieści o mnie, ci dwaj nie wykreowali ze mnie jakiegoś monstrum w oczach Yuukiego… choć może z drugiej strony to dość oczywiste, gdyż gdyby tak było w rzeczywistości, z pewnością nie zaprosiłby mnie do siebie i nie chciałby mnie poznać. O ile o opinię Karmy byłem jeszcze spokojny, o tyle bałem się, że Hiro mógł przedstawić mnie w niezbyt łaskawym świetle – w końcu zachowałem się wobec niego okropnie. Kiedy tylko wróciłem wspomnieniami do momentu, kiedy Ochida wyrzucił mnie i wokalistę Nokuruby z mieszkania… Uch, aż nie mogłem powstrzymać kwaśnego grymasu, który wpłynął na moje usta.
- Spokojnie – zaoponował różowowłosy, widząc moją minę. – Mówili o tobie same dobre rzeczy – jego uśmiech był naprawdę cudowny. – Możesz być spokojny – poklepał mnie po ramieniu. – Ale… - zająknął się, co ponownie zmusiło mnie do pełnego skupienia. – Właściwie była jedna rzecz, którą obaj powtarzali z uporem maniaka i to nie daje mi spokoju… Właściwie… ani z Karmą, ani z Hiro nie znasz się zbyt długo, prawda? – zapytał, odbiegając nieco od tematu.
- No… nie – przyznałem zgodnie z prawdą.
- No właśnie – skinął głową, jakby się ze mną zgadzał. – A obaj tak powtarzają, że… hm, jakby to ująć? Dobrze patrzy ci z oczu… Nie, to nie to. To tak jakbyś… wzbudzał zaufanie! – pstryknął palcami, kiedy wpadł w końcu na to, jak można ubrać w słowa to, co miał na myśli. Uśmiechnąłem się słabo pod nosem, przypominając sobie, że Genshō powiedział coś podobnego. Naprawdę… co z tymi ludźmi jest nie tak?
- Ty też tak uważasz? – spojrzałem na niego rozbawiony. Chłopak wzruszył ramionami.
- Wyglądasz na miłego chłopaka – przekrzywił głowę, przyglądając mi się uważnie. – Reszta wyjdzie w praniu – ponownie wzruszył ramionami. W odpowiedzi skinąłem głową, zgadzając się z nim.
Nagle Yuuki zeskoczył z blatu i błyskawicznie się do mnie przysunął, lustrując mnie niemal z nabożną czcią. Zmrużył oczy, jakby starał się coś we mnie dojrzeć. W końcu zbliżył się do mnie tak bardzo, iż opierał się o mnie całym ciałem, niemal przygniatając mnie do mebli kuchennych za moimi plecami. Jako, że byliśmy równego wzrostu (Yuuki ma 160cm wzrostu, a Alex 161cm… ale to tak w gwoli ścisłości xp a tak w uściśleniu ścisłości to jeśli ktoś pamięta jeszcze z prologu [o co nikogo nie podejrzewam], Alex waży 47kg, podczas gdy Yuuki 45kg [prawdziwa waga Yuukiego], na co wychodzi, że Alex jest cięższy o 2kg, a wyższy tylko o 1cm, co raczej nie jest jakąś dużą różnicą – piję oczywiście do tego, kiedy Alex rzekomo wspominał, że Yuuki jest trochę zbyt szczupły… No wiecie, lepiej się patrzy na kogoś innego niż na siebie, nie? od aut.) żaden z nas nie górował nad drugim – przyznam, że była to przyjemna odmiana, gdyż, jak do tej pory, wszyscy mężczyźni, których spotkałem na swojej drodze – Daisuke, Genshō, Crena i Hiro – byli ode mnie sporo wyżsi. Niemniej, odległość w jakiej znajdował się ode mnie wokalista Lycaon nie była już tak przyjemna. Czułem się niezręcznie, kiedy stał tak blisko, iż wystarczyłoby tylko, żebym minimalnie ruszył głową, a nasze usta zetknęłyby się.
- Masz bardzo ładnie wykonany makijaż – stwierdził w końcu, uśmiechając się promiennie i owiewając mój policzek ciepłym oddechem o zapachu zielonej herbaty z dodatkiem kwiatów wiśni, którą, notabene, jeszcze nie dopił. – Wybacz mi moje zachowanie – odsunął się na normalną, „zdrową” odległość – ale zastanawiałem się czy w końcu masz ten makijaż, czy też nie. Wygląda to tak naturalnie, iż musiałem przyglądać się naprawdę z bliska, żeby dostrzec w końcu, że jednak go wykonujesz – wyjaśnił. – W sumie… Może pozwoliłem sobie na zbyt wiele – speszył się po chwili, przez którą nie odpowiedziałem. – Może to było dla ciebie trochę niekomfortowe… prawda? – spojrzał na mnie ze skruchą. – Wybacz, ale wiesz… jestem dalekowidzem – rozłożył bezradnie ręce.
- Nie mam ci tego za złe – pokręciłem głową. – Ale zaskoczyłeś mnie… to fakt – uśmiechnąłem się nieco sztucznie. Wokalista odpowiedział mi tym samym gestem, jednak już w stu procentach szczerym.
- Cieszę się, że się nie gniewasz – wyciągnął rękę i przeczesał palcami moje włosy. – Masz takie ładne włosy… - mruknął, przyglądając się ich pasmom. Odniosłem dziwne wrażenie, że różowowłosy ma jakiś odruch dotykania wszystkiego, aby lepiej to poznać… choćby to miałaby być nawet druga osoba. – Nie myślałeś kiedyś, żeby zająć się… no nie wiem… makijażem? Bo z tego co słyszałem i widzę – wskazał na mój uniform – póki co pracujesz w hotelu, prawda?
- Tak, zgadza się – przytaknąłem. – Proponujesz mi, żebym został wizażystą? – upewniłem się, że dobrze zrozumiałem, o co mu chodzi.
- „Proponuję”? – powtórzył zamyślony. – W zasadzie to tak. Właśnie tak; proponuję. Proponuję ci zostanie wizażystą. Jedna z wizażystek mojego zespołu zaszła w ciążę i wzięła urlop, więc potrzebujemy kogoś na zastępstwo. Co ty na to? – spojrzał na mnie wyczekująco.
- Ale… - zająknąłem się. – Jak to? – zaśmiałem się nerwowo, choć wcale do śmiechu mi nie było. – Przecież w ogóle się nie znamy, nie wiesz czy nadaję się do tego w jakimkolwiek stopniu, więc…
- Bazuję na opowieściach o tobie – przerwał mi. – Cóż, jasne, że póki co nie wiem o tobie praktycznie nic, ale to przecież może się zmienić, racja? – uśmiechnął się delikatnie. – Gdybyś przystał na moją propozycję, miałbym możliwość ocenienia, ile w tych wspaniałym historiach krążących wokół ciebie jest prawdą, a ile nie; mógłbym wtedy dopiero stwierdzić czy nadawałbyś się do tego, czy też nie – wyjaśnił. – Więc jak, spróbujesz? Dasz sobie chociaż szansę? – posłał mi ciepłe spojrzenie. – Pamiętaj, że zgadzając się na to, nie robisz tego dla mnie, a dla siebie; ja prędzej czy później znajdę na to miejsce kogoś lepszego lub gorszego, to nie jest problem. Ale dlaczego nie miałbyś to być właśnie ty, gdybyś miał być w tym dobry i dobrze się w tym czuć? – miałem wrażenie, że w jego ciemnych oczach zamieszkały dwa małe słońca.

***

Rozmowa z panią Yukimoto nie przebiegła gładko – choć skłamałbym, gdybym powiedział, że spodziewałem się, iż mogła ona w ogóle tak wyglądać. Ta z pozoru tak łagodna i spokojna kobieta w kwiecie wieku potrafiła wyciągnąć tak wysokie dźwięki, którymi mogła torturować decydenta bez przerwy, aż ten przyznał się do najgorszych zbrodni – w tym ludobójstwa włącznie.
Rozumiałem swój błąd i właściwie nie dziwiłem się reakcji właścicielki hotelu. Oficjalnie dostałem upomnienie, jednak zdawało się, że to właśnie „nieoficjalnie” poniosłem gorszą karę; wyglądało na to, że przychylności kobiety nie uda mi się odzyskać… prawdopodobnie już nigdy… Wnioskowałem to nie tylko po jej wybuchu złości, który, gdybym miał do czegoś porównać, przyrównałbym go do wybuchu bomby wodorowej, ale także po słowach blondyna, który w końcu znał ją lepiej niż ja, gdyż pracował tam dłużej, a ponad to była jego ciotką…
Westchnąłem ciężko, zmieniając koszulę uniformu na swój wygodny t-shirt. Właśnie zamykałem swoją szafkę na zapleczu, gdzie zazwyczaj zostawiałem rzeczy, kiedy do pomieszczenia wpadł niczym błyskawica Ryūdōin.
- Alex! – zacharczał od progu. Spojrzałem na niego przerażony. Czyżby on także zamierzał prawić mi jakieś morały odnośnie mojej pozostawiającej wiele do życzenia postawy względem pracy? – Alex! – chłopak mocno złapał mnie za ramię i potrząsnął. – Błagam cię, błagam… - wydyszał zmęczony. – Biegnij do domu! Byle szybko!
- Co?... Dlaczego? – wydusiłem z siebie z trudem.
- O dobra Kannon… - dyszał ciężko. – I wszyscy bożkowie shinto… miejcie nas w swojej opiece! Karma chce gotować! – jęknął żałośnie; pierwszy raz w życiu widziałem emocje tak wyraźnie malujące się na tej, zazwyczaj, tak kamiennej i statycznej twarzy.
- Co? Karma? – nie mogłem uwierzyć. Ten kompletny paliwoda?
- Nie stój tu jak kołek tylko leć do domu! – popchnął mnie w kierunku wyjścia. – Byle szybko! Udało mi się na jakiś czas odwieść go od tego pomysłu, ale kiedy wyszedłem do pracy pewnie znowu coś mu strzeliło do łba! – ciężko klapnął na ławeczkę, która stała pod rzędem szafek i miała nam ułatwić przebieranie się. – No już! – ponaglał mnie.
Zdziwiony do granic możliwości opuściłem miejsce pracy szybkim krokiem. Nie biegłem, tak jak życzył sobie tego Genshō, ale szedłem dość szybko, stwierdzając, że połączenie wokalisty AvelCain i kuchni to może naprawdę niekoniecznie dobre zestawienie. Zapewne spieszyłbym się bardziej, gdyby nie niespokojne myśli, które kołatały mi się w głowie, na których skupiałem się bardziej. Nikomu póki co nie powiedziałem o propozycji, jaką złożył mi tak nagle Yuuki, z nikim jeszcze tego nie przedyskutowałem, ale intensywnie nad tym rozmyślałem. Cóż, w mojej obecnej pracy nagrabiłem sobie, więc może dobrym pomysłem byłoby się zmyć? Szczerze powiedziawszy i tak nie traktowałem tego stanowiska jakoś poważnie. Bycie recepcjonistą to nigdy nie był szczyt moich marzeń. Nie spełniałem się w tym; nie umiałem czerpać tej dumy i satysfakcji z pełnionego zadania, tak jak to robili Japończycy – to chyba właśnie dlatego doprowadziłem do takiej a nie innej sytuacji.
Ale z drugiej strony – czy spełniałbym się jako wizażysta? Nigdy nie widziałem siebie w tej roli. Nie to, że teraz mam na celu urażenie kogoś, ale wydawało mi się być to dość niemęskim zajęciem – nawet dla mnie. Co prawda może jakieś podstawy wykonywania makijażu znałem, ale żeby zaraz bawić się w wizażystę? Nie skończyłem żadnej szkoły w tym kierunku ani nawet kursu… pewnie gdybym złożył podanie, to odrzuciliby je bez wahania… Chociaż może to nie miało wyglądać tak. Może nie było zwykłej rekrutacji pracowników, może nawet nigdzie nie dali ogłoszenia o poszukiwaniu człowieka na to stanowisko; może po prostu Yuuki zamierzał wkręcić mnie „po znajomości”? Nie powiem, żebym był z tego zadowolony, gdyż było to po prostu nieuczciwe, ale musiałem także przyznać, że byłem zainteresowany. Niemniej, nawet jeśli wokalista Lycaon zamierzał mnie po prostu wcisnąć na tę posadę ze względu na to, kim sam był, przydałoby się, żebym przynajmniej skończył jakiś kurs i zaczął uważniej oglądać toturiale na youtube. No cóż, taka prawda… Wypadałoby też, żebym dowiedział się o tym stanowisku nieco więcej – kogo oni tam właściwie chcą? Czego będą ode mnie oczekiwać? Żeby znowu nie wyszło tak jak z tą wytwórnią filmów erotycznych… Brr… Na samo wspomnienie przechodzą mnie dreszcze…
Tak czy siak, musiałem jeszcze spotkać się z różowowłosym i pociągnąć go za język – inaczej na nic nie będę się pisał. Raz poszedłem w ciemno i nie skończyło się to dla mnie dobrze; dziękuję, postoję.
Jednym co jest pewne to, to że chcę zmienić pracę. Nie mogę zatrzymać się na stanowisku, do którego właściwie również nie mam żadnych kwalifikacji, na którym męczę się i przestaję rozwijać. Powinienem zacząć szukać czegoś w swojej profesji, ale myślę, że nawet zmiana pracy z recepcjonisty na wizażystę mogłaby coś wnieść do mojego życia. Później zawsze znowu ewentualnie będę mógł zmienić pracę – grunt, żeby przestać robić coś, co kompletnie mi nie leży.
Chyba zacznę się nad tym poważnie zastanawiać…
Z głową w chmurach doszedłem do stacji metra. Już widziałem schody prowadzące w betonowe trzewia podziemi miasta, kiedy nagle ktoś mnie złapał – notabene ponownie za to bolące ramię, które mój współpracownik jeszcze chwilę temu potraktował stalowym uściskiem.
- Huh? – podniosłem głowę, aby spojrzeć prosto w oczy…! – Daisuke?! – wydarłem się zdziwiony i nagle wściekły do granic możliwości.
- Ty cholerny dzieciaku! – wokalista Kagerou jak zwykle roztaczał wokół siebie burzliwą atmosferę. – Gdzie on jest?! Gadaj!
- Co? O co ci chodzi?! – ściągnąłem brwi w niezrozumieniu, próbując mu się wyrwać, jednak bezskutecznie.
- Gdzie on jest?! – ryknął wściekle, wykręcając mi rękę. – Gadaj, do kurwy nędzy, albo pożałujesz!
- Au! – zawyłem żałośnie. – Niby kto, do cholery?!
- Nie udawaj idioty! – wściekł się jeszcze bardziej… o ile to możliwe… - Gdzie jest Saitou?!
- A skąd ja mam to, kurwa, wiedzieć?! Nie spotykam się z nim! – odparowałem, zagryzając wargi, aby nie wrzeszczeć z bólu, gdyż muzyk nie zamierzał wciąż puścić mojej wykręconej ręki. Przechodnie omijali nas z daleka, rzucając nam zaniepokojone spojrzenia.
- Przyniósł ci rzeczy do hotelu, w którym pracujesz, po tym jak cię wyrzuciłem! Utrzymywałeś z nim kontakt! – upierał się przy swoim.
- Widziałem go wtedy ostatni raz!
- Nie kłam, bo…
- Nie kłamię, do cholery, kretynie! Po co niby miałbym to robić?! – przerwałem mu.
Ochida posłał mi miażdżące spojrzenie. Przez chwilę walczył sam ze sobą, ale w końcu puścił mnie, gdyż zdawało się, że nie chciał robić większego widowiska niż już robił. Ktoś jeszcze mógłby wezwać policję…
Jednak mnie w tej chwili to nie obchodziło. W ramach rewanżu zamachnąłem się i przywaliłem mu pięścią w twarz. Daisuke zachwiał się, zrobił kilka chwiejnych kroków w tył, ale ostatecznie udało mu się utrzymać pion. Złapał się za obolałą szczękę.
- Weź ty się, kurwa, lecz psychicznie, człowieku! – wydarłem się. – Napadasz ludzi na środku ulicy, bijąc ich i drąc się na nich za Budda wie co! – spojrzałem na niego z wyrzutem.
- Gdzie on jest? – powtarzał jak mantrę, tym razem jednak o wiele spokojniej.
- Saitou? – rozłożyłem bezradnie ręce. – Skąd mam to wiedzieć? Mówię przecież, że nie widziałem się z nim, odkąd ostatni raz przyszedł do hotelu, oddać mi rzeczy – syknąłem wściekle. – Ale co się dziwić… - fuknąłem, wywracając oczyma. – Całe szczęście ja już nie muszę się z tobą użerać, ale za to wielokrotnie współczułem temu biednemu chłopakowi, że musiał z tobą mieszkać – warknąłem. – Nie dziwię się, że uciekł. Też bym na jego miejscu tak zrobił – skrzywiłem się.
Wokalista Kagerou drgnął. Przez moment nawet jego bezbrzeżna złość ustąpiła zdziwieniu, które zdominowało jego wyraz twarzy – jednak był to tylko krótki moment; błyskawiczny skurcz mięśni mimicznych, po którym przyjął jeszcze gorszy wyraz twarzy.
- A więc myślisz, że uciekł przeze mnie?... – spuścił głowę, śmiejąc się pod nosem.
- A niby przez kogo innego? – prychnąłem. – Chyba nie przeze mnie? – pokręciłem głową z politowaniem dla jego krótkowzroczności. Czy on naprawdę był tak ślepy? Jeśli tak, przyjdzie mu to przypłacić samotnością…
- Może i nie byłem święty, zgoda – o dziwo przytaknął – ale ty też nie – posłał mi krzywy uśmiech.
- Co takiego? – ściągnąłem brwi.
- Sam wypominałeś mi egocentryzm, a nie jesteś lepszy ode mnie; wyszedłeś z jego życia z trzaskiem drzwi. Ze mną mogłeś zakończyć swój rozdział, ale zapomniałeś o tym cholernym, rozemocjonowanym dzieciaku, który w międzyczasie zdążył obdarzyć cię silnym uczuciem… - odezwał się cicho, co było u niego rzadkością.
Zamarłem.
Nie… to nie może być prawda…

…nie może, prawda?