Mini-seria Shoya x Yo-ka (DIAURA) "Hayakki-yokō"

Siedem to wciąż nie dziesięć... Podobnie jak i cztery to nie pięć, ale już nie czepiajmy się tego, że nie potrafię policzyć tlenów na kartkówce z chemii... cii... gdybym tylko umiała liczyć do pięciu, ech...
Dobra, już nie narzekam; macie tu zgodnie z zapowiedzią wyczekiwane "cuś" z paringiem Shoya x Yo-ka (DIAURA). Mam nadzieję, że się spodoba. Naprodukowałam aż 11 stron, więc liczę na adekwatnej długości komentarze, bo poprzednie były bardzo... opiniotwórcze, że tak powiem. No i niech jeszcze raz ktoś mi powie, że nie umie pisać komentarzy to urwę łepetynę...


Tytuł: "Hayakki-yokō"
Paring: Shoya x Yo-ka (DIAURA)
Typ: mini-seria (?)
Gatunek: (na życzenie) fantasy
Beta: -

Nigdy nie możesz być pewnym, jak potoczy się twój los – jeśli wykażesz się zbyt wielką pychą, bądź pewien, że zostaniesz odpowiednio ukarany przez siły wyższe.
Brzmi okropnie, co? Jak bajanie podpitego kaznodziei, który zamierzał zbawiać świat, a skończył na dręczeniu dzieci z pobliskiego podwórka, nie? Cóż, życie nie zawsze bywa różowe… Miałem okazję przekonać się o tym na własnej skórze, kiedy cała siódemka bogów szczęścia odwróciła się do mnie plecami, żeby nie powiedzieć, że wypięła się na mnie dupą. Bezpośredni jestem, prawda? Potrafię nawrzucać nawet nieistniejącym personom, którym rzekomo przypisuje się owe karzące lub wynagradzające siły wyższe – mówiąc krócej, staczam się.
Ale po kolei! Nim zacznę swój pełen żalu do świata wywód, wypadałoby się przedstawić. Yasuhiko Kawamura (personalia wymyślone od au.), witam… czy może przedstawię się jako Yo-ka, gdyż pod tym pseudonimem jestem bardziej znany. Teraz zapewne zapytanie czy to „ten” Yo-ka… no cóż, samolubnie przyznam, że znam tylko jedną osobę, która używałaby takiego pseudonimu – i jestem nią właśnie ja. Tak, naprawdę, „ten” Yo-ka, młody pisarz powieści „z dreszczykiem”, japońskie wcielenie Kinga, człowiek, którego chociaż jedną książkę na półce ma każdy Japończyk… a przynajmniej tak twierdziły gazety…
Więc teraz przydałoby się pokrótce streścić mój problem… Cóż może nękać kogoś takiego jak ja – niemalże celebrytę, który ma pracę lżejszą od leżenia? Otóż okazuje się, że nawet tacy ludzie nie są zupełnie beztroscy, gdyż zdawało się, że nim moja kariera pisarska rozpoczęła się na dobre, zaraz przyjdzie jej zgasnąć. Czarno widziałem swoją przyszłość jako autora książek, gdyż wychodziło na to, że wypaliłem się zawodowo… w wieku dwudziestu ośmiu lat (obecny, realny wiek Yo-ki od aut.)… Zabijcie mnie…
Termin gonił za terminem, a ja na deadline potrafiłem oddać jedynie kilka marnych rozdziałów, z których każdy jeden wydawał się być wyrwany z innej historii, przez co teksty nie układały się w spójną całość. Nawet mój edytor w wysublimowany i uprzejmy sposób dał mi do zrozumienia, że mógłbym postarać się bardziej.
A ja chciałbym się postarać! Naprawdę! Przysięgam! Próbowałem i dawałem z siebie wszystko!... ale to, że nic z tego nie wychodziło, to już zupełnie inna sprawa.
- Cholera! – wrzasnąłem, kiedy przez przypadek szturchnąłem łokciem kręty rządek, w jakim ustawione były puste kubki po kawie na moim biurku, przez co ten, który stał tuż przy samej krawędzi, spadł i rozbił się, a drugi wylądował na moich kolanach, znacząc moje jasne spodnie resztkami obrzydliwie zimnego, niedopitego napoju. – Tu już drugie spodnie dzisiaj! – irytowałem się. – I trzeci zbity kubek… - dodałem, wzdychając ciężko.
Ewidentnie nic nie szło po mojej myśli.
Sięgnąłem ze złością po tlącego się papierosa, który radośnie toczył się po klawiaturze mojego laptopa, znacząc swoją ścieżkę siwym popiołem. Ekran komputera z dumą prezentował pustą kartkę kolejnego, nowego dokumentu Microsoft Word. Zaciągnąłem się głęboko, z żalem wypuszczając z płuc drażniący dym.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że muszę opuścić moje mieszkanie choćby na chwilę – albo w przeciwnym wypadku dostanę nagłego ataku kurwicy.
Westchnąłem, próbując się uspokoić.
Przebrałem się raz jeszcze, po czym pakując do kieszeni jedynie zapas papierosów oraz klucze, wyszedłem, trzaskając własnymi drzwiami. Przekręciłem klucz w zamku, kątem oka dostrzegając nowego lokatora, który musiał się wprowadzić do tego mieszkania obok, które od miesięcy stało puste. Kultura wymagała, abym powitał go, ale w tej chwili nie było mnie stać nawet na zwykłe „dzień dobry”. Byłem wściekły i nie chciałem ryzykować zainicjowania znajomości z nowym sąsiadem, która w jednej chwili mogłaby się przerodzić w bezbrzeżną nienawiść aż po grób. Serio, nie potrzebowałem i nie prosiłem się o to.
Nie przyglądałem mu się zbyt uważnie, gdyż nie miałem do tego zbytniej możliwości. Obserwowałem go tylko przez tę krótką chwilę podczas zamykania mieszkania – potem zwyczajnie odszedłem w swoim kierunku bez słowa. Niemniej przez ten moment udało mi się zauważyć w nim pewne charakterystyczne cechy. Nowy lokator był dość wysoki i miał długie, jasnobrązowe włosy, gdzieniegdzie przetykane blond pasmami. Miał przenikliwe, zimne spojrzenie, a jego niebieskie oczy ukryte w cieniu długiej grzywki wydawały się być fluorescencyjne.
Pewnie kolorowe soczewki…
Miał kształtne usta, w których dolnej wardze tkwił kolczyk. Mimo iż tak ładnie wykrojone, o tak pięknym kolorze, wydawały się być rozciągnięte w niezadowolonym grymasie. Może on też miał dzisiaj gorszy dzień?
Nie rozmyślając długo o chłopaku, dopadłem windy, nim ta zdążyła zatrzasnąć mi drzwi przed nosem. Pokrzepiony chociażby tym małym zwycięstwem z przedmiotem nieożywionym (a jakże złośliwym), wyszedłem z budynku, ruszając na długi spacer…
…no i może nie tylko spacer.

***


Było już naprawdę późno. Księżyc już dawno zaczął swe panowanie, górując nad horyzontem niczym władca absolutny. Dziś wydawał mi się być o wiele większy niż zwykle, zupełnie tak, jakby był na wyciągnięcie ręki… taki krwawy, taki piękny…
Byłem już nieco wstawiony, kiedy moje nogi same wybrały sobie drogę, jaka kierowała na szczyt wzgórza, na którym z kolei znajdowała się jedna z tak licznych w tej okolicy świątyń shinto. Był to ładny chram; zadbany i czysty, często odwiedzany przez wiernych – choć może niekoniecznie o tej porze oraz stanie, do jakiego się doprowadziłem… Czarne, wywijane dachy lśniły oleiście w czerwonej poświacie księżyca, przez co wyglądały, jakby spływały krwią. Uśmiechnąłem się do siebie pijacko – dobra sceneria do kolejnej akcji z moich książek.
Szczerze powiedziawszy nie była to byle jaka kapliczka a świątynia z prawdziwego zdarzenia. Samotna, na szczycie góry, którą potocznie zwano „wzgórzem, od którego kłuje w piersi” (naprawdę jest taka górka i znajduje się ona w Tokio, ale mniejsza z tym; tutaj jesteśmy w mojej krainie, więc… no wiecie, moja przeistoczona rzeczywistość od aut.), która w rzeczywistości wymusiła na mnie uraczenie zimnego, nocnego powietrza moim oddechem o zapachu śliwkowego wina poprzez ciężkie dyszenie z wysiłku, jaki musiałem włożyć w to, aby się na nią wdrapać. Właściwie to nawet nie wiem skąd miałem tyle motywacji, aby już na początku drogi nie poddać się i nie zawrócić. Może to znowu przez tę wronę? Cholerne ptaszysko od dłuższego czasu umiłowało sobie przesiadywanie na gałęzi drzewa, które znajdywało się tuż pod oknem mojej sypialni. Paciorkowate, ciekawskie oczy wpatrywały się we mnie zawsze tak intensywnie, aż przechodziły mnie ciarki. Teraz nie było inaczej; wrona jak zwykle mi towarzyszyła. Ciężko było ją wypatrzeć na tle lasu, który porastał wzgórze, a obecnie zatopiony był w nocnych cieniach, ale te błyszczące ślepia poznałbym nawet w grobie.
Wielki czerwono-biały kompleks świątynny wznosił się tuż nad brzegiem okrągłego niczym moneta jeziora. Zazwyczaj w nocy tafla wody przybierała srebrny kolor, odbijając światło księżyca, przez co naprawdę wyglądała jak wielki srebrny pieniążek, jednak dzisiaj jego łuna była krwistoczerwona, a więc i wody jeziorka wyglądały niczym niezakrzepła krew. Kuszące, doprawdy kuszące…
Do głównego budynku chramu wiodły murowane schodki, na których klapnąłem ciężko. Oparłem przedramiona na kolanach, zwieszając głowę i próbując uspokoić oddech. Z każdym wdechem rześkiego powietrza czułem jak trzeźwieję… cholera, i na co było wydawać tyle kasy w barze, żeby się upić, kiedy po tej wycieczce w domu z powrotem będę musiał się „dobić”?
Przez dłuższą chwilę bezcelowo przypatrywałem się w czerwonym, drewnianym filarom zwieńczonym u obu końców misternymi złoceniami, to dziwnym, fikuśnym również drewnianym twarzom o wyrazach, które mogłyby jednocześnie mówić wszystko i nic, mieszkającym w miejscach, w których belki nośne dachu spotykały się ze ścianą. Wpatrywałbym się w nie tępo dalej, gdyby nagle coś z wielką gracją nie osiadło na moim ramieniu.
Wrona.
Znowu ta przeklęta wrona!
- Czego ty tak właściwie ode mnie chcesz, co? – zapytałem burkliwie ptaka. – Przyczepiłaś się do mnie jak rzep do psiego ogona, wiesz? – wywróciłem oczyma, na co ptaszysko odpowiedziało mi głośnym krakaniem. – Można prosić o pół tonu ciszej? – warknąłem. – Ktoś tu już zaczyna trzeźwieć… - mruknąłem bardziej do siebie, gdyż pulsujący ból głowy, który zaczął rozsadzać mi czaszkę, z czasem tylko narastał, a wrzaski wrony nie były dobrym lekarstwem, które mogłoby go uśmierzyć.
Chwilę potem usłyszałem odgłos lekkich, pospiesznych kroków. Zdziwiony, że ktoś jeszcze zawitał tu o takiej porze, odwróciłem się, aby ujrzeć postać, która właśnie stanęła w progu głównego wejścia do świątyni.
- Yatagarasu! – zawołał zdziwiony.
Był to ten nowy lokator. Co prawda wyglądał zupełnie inaczej, ale i tak go poznałem. Długie włosy miał spięte szpilami kanzashi w misterną, choć z pewnością nie tradycyjną fryzurę. Tuż przy twarzy miał pozostawione dwa pasma włosów sięgające linii szczęki, a resztę spiętą w coś, co nazwałbym ignorancko artystycznym nieładem, choć niezaprzeczalnie nawet ja, osoba, która na fryzjerstwie nie znała się wcale, potrafiłem dostrzec jakąś zaskakującą harmonię w tym, w jaki sposób ułożone zostały kolejne pasma.
Ubrany był w czarne kimono oraz czerwoną yutakę, które odpowiadały jego makijażowi. Górna powieka została przyprószona czarnym cieniem, podczas gdy dolna czerwonym. Szczególnie owa czerwień nadawała jego twarzy jakiś szczególnie drapieżny i bezlitosny wyraz. Dookoła, wszędzie wśród tej wszechobecnej czerwieni i czerni nocy tylko jego oczy pozostawały wciąż niebieskie i lśniące, tak drastycznie kontrastujące z otoczeniem, iż jego spojrzenie wręcz sprawiało mi fizyczny ból.
- Co proszę? – zapytałem skonsternowany.
Chłopak wyciągnął przedramię, a ptak wzbił się w powietrze i przesiadł się z mojego ramienia na jego rękę osłoniętą kosztownymi materiałami tradycyjnego ubioru. Przyjrzał się uważnie ptakowi, jakby w jego czarnych ślepiach miał znaleźć odpowiedzi na wszelkie dręczące go pytania.
- Co ty tu robisz? – ściągnął groźnie brwi. – To nie miejsce dla ludzi…
Stan, w który wprowadziły mnie te słowa można bardzo obrazowo określić jako zawiecha.
- Ee… - zająknąłem się. – Nie miejsce dla ludzi, powiadasz? – podniosłem jedną brew w pobłażliwym grymasie. – A w takim razie ty, to kto jesteś, że pozwolę sobie zapytać? Ufoludek? – prychnąłem. Chłopak zaciął usta w gniewnym grymasie. – Przerwałem jakiś zlot fanów „Star Wars” czy jak?
- Właśnie trwa Hayakki-yokō (nocna parada demonów od aut.) – odparł zwięźle.
- Co? – zdziwiłem się, po czym parsknąłem śmiechem. – Co ty mi próbujesz wmówić, hę? Przecież w takie bajki nawet dzieci nie wierzą! – fuknąłem. – To jest tak kretyński zabobon, że nie idzie tego nawet w żadnej książce fantasy wykorzystać! – uśmiechnąłem się z politowaniem.
Cóż, taka prawda. W moich książkach wzorowałem się trendami, motywami czy nieraz nawet kulturą Zachodu – wszystko z Zachodu. W mojej rodzimej kulturze nie potrafiłem znaleźć nic interesującego, co mogłoby ująć czytelnika. Ot stek bzdur, które nawet nie mają ładu i składu, przecząc sobie wzajemnie.
Ani jeden mięsień nie drgnął na twarzy chłopaka, jednak cienie na niej wydłużyły się i pogłębiły na tyle, iż ukazywały jego właściciela w sposób, który mógłby świadczyć o tym, jakoby właśnie wpadł w furię i tylko siłą woli jeszcze powstrzymywał się przed przerobieniem mnie na ochłap zakrwawionego mięsa.
- Odejdź stąd, jeśli nie masz poszanowania dla tradycji – warknął groźnie.
- Tradycji? Jakiej znowu tradycji? – prychnąłem. - Hayakki-yokō to tylko bajka, która miała wystraszyć dzieciaki, żeby te nie latały po nocy same, gdzie im się podoba! – przewróciłem oczyma. – Zresztą… niech ci będzie. Jeśli mam tu spotkać więcej takich nawiedzonych patriotów jak ty, to rzeczywiście będzie lepiej, jeśli będę się już zbierał – skwitowałem i zszedłem dość chwiejnie po schodkach.
Kierowałem się w stronę schodów prowadzących z powrotem na jedną z głównych ulic, kiedy niespodziewanie zza jednego z drzew rosnącego na środku traktu wychyliła się piękna kobieta ubrana również w tradycyjny strój. Chwila… byłem pewien, że wcześniej nie było tu tego drzewa… W końcu zauważyłbym takie ogromne drzewo na środku drogi wiodącej do świątyni, nie?
Kobieta uśmiechnęła się do mnie zalotnie, zasłaniając rozciągnięte usta dłonią w kokieteryjnym geście, która z kolei skryta była w materiale długiego rękawa. Spoglądała na mnie ciekawsko, przywołując do siebie gestem ręki.
- Witaj – przywitała się grzecznie. – Czy nie zechciałbyś zostać ze mną na moment? – zachichotała uroczo i położyła mi dłoń na ramieniu.
Pierwsze co cisnęło mi się na usta to „nie”, ale pod wpływem jej ciepłego i kojącego dotyku moje zdanie uległo momentalnej zmianie. Usadziła mnie pod drzewem, zabawiając rozmową. Z czasem przestał docierać do mnie sens wypowiadanych przez nią słów, a ręka, którą nieprzerwanie trzymała na moim ramieniu, zdawała mi się ciążyć, jakby był to kamień sporych rozmiarów a nie drobna kobieca dłoń.
Z letargu i senności, jakie mnie ogarnęły, wyrwało mnie donośne krakanie. Z trudem podniosłem opadającą mi na pierś głowę, aby ujrzeć przed sobą ponownie mojego nowego sąsiada, który wciąż trzymał na przedramieniu czarnego ptaka. Wrona w tym momencie wydawała się jakby oburzona, rozwarła skrzydła, machając nimi wściekle i wbijając ostre spojrzenie rozumnych paciorkowatych oczu w moją towarzyszkę.
- Wystarczy już – syknął szatyn, a kobieta zawarczała niczym wściekłe zwierzę… Nie wiem dlaczego, ale patrząc na nią przyszło mi na myśl porównanie do lisa…
Chłopak wyrwał mnie z jej objęć i wywindował do pozycji stojącej. Trzymał mnie mocno za poły ubrania, gdyż nagle stałem się na tyle zmęczony, iż z trudem przychodziło mi nawet ustanie w miejscu o własnych siłach.
Nim się obejrzałem ponownie, zarówno kobieta jak i drzewo, zniknęli.
- Co… Co się stało? – zapytałem cicho.
- Miałeś tę wątpliwą przyjemność poznać tamamo no mae oraz jubokko – oznajmił.
- Co takiego? – ściągnąłem brwi w niezrozumieniu.
- Jubokko to drzewo żywiące się energią ludzi, a tamamo no mae to zły dziewięcioogoniasty lis pojawiający się pod postacią kurtyzany. Wabi ludzi, by potem ich zabić. Jubokko ułatwia jej zadanie, gdyż wysysając energię z człowieka, sprawia, że ten szybko staje się bierny i daje wyprowadzić się w pole – wyjaśnił.
- Nie… Nie wierzę… - pokręciłem głową, na co szatyn jedynie ciężko westchnął. – Jak ci w ogóle na imię? – zainteresowałem się.
- Shoya – odparł jak zwykle zwięźle i rzeczowo.
- Shoya – powtórzyłem. – Shoya, ja… - zacząłem, a następnie osunąłem się na jego tors. Wrona z wrzaskiem wzbiła się w powietrze, przysiadając dopiero na pobliskiej gałęzi wysokiego krzewu przyciętego tak, aby formował idealną kulę. – Słabo mi… - wyznałem. Chłopak podtrzymał mnie mocno.
- Widocznie jubokko wyssał z ciebie sporo energii – wywnioskował. – Trochę odpoczniesz i będziesz w stanie wrócić do domu o własnych siłach – zapewnił. – Byle tylko to stało się szybko, bo inaczej znów możesz wpaść w tarapaty – mruknął ciszej. – Niestety ja nie mogę opuścić Hayakki-yokō, więc musisz poczekać aż dojdziesz do siebie.
- Jasne… - mruknąłem, niewiele rozumiejąc z jego szybkich wyjaśnień.
Wtem coś huknęło, coś pisnęło i załoskotało. Rozległ się dźwięk bitej porcelany i pijacki śmiech, głośne tupanie. Chwilę potem zza rogu świątyni wyjrzał nawalony w sztok otyły mężczyzna z burzą rudych włosów sterczących na wszystkie strony tego świata oraz skołtunioną brodą, na której połyskiwały krople alkoholu. Jego czerwona, nalana twarz poznaczona była bruzdami zmarszczek i blizn. Ubrany był w marynistycznym stylu, w sprane łachy, które przesiąknięte były zapachem soli morskiej, potu i rumu. Szczerzył się w głębokim uśmiechu, ukazując światu braki w swoim uzębieniu i susząc, miejscami, niemal całkiem gołe dziąsła.
- Shoya! – ryknął zachrypniętym głosem. – Gdzie jesteś, psubracie! Cholerny dzieciak!
- Tutaj jestem, czcigodny Shōjō (japoński ryży duch mórz lubujący trunki od aut.) – chłopak skłonił się, jednocześnie nadal mnie podtrzymując. – Czyżbyś czegoś potrzebował, panie? – zapytał uprzejmie.
- Shoya, złociuchny! – krzyknął radośnie. – Każ no tym cholernym kuchisake-onna (japoński demon-kobieta o ustach rozciągniętych na całą twarz od aut.) i ohaguro-bettari (japoński demon bez twarzy, posiadający jedynie usta, które ma wiecznie rozciągnięte w uśmiechu, ukazującym sczerniałe zęby od aut.), żeby przyniosły w końcu te trunki! Obijają się, cholery jedne! A żeby je zaraza! – splunął ze złością. – Zrób że z nimi tam porządek, złociuchny!
- Jak pan każe, – skinął głową – jednak pozwoli czcigodny, że najpierw… - spojrzał wymownie na mnie.
- Daj no tu mnie tego szura lądowego! – wykrzyknął, przerywając szatynowi i przejmując mnie z jego rąk. – Już żeś się schlał, chłopaczyno? – szturchnął mnie.
- Czcigodny, to człowiek – wtrącił się chłopak, nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć. – Miał tę nieprzyjemność spotkać jubokko i…
- To durne zielsko?! – ryknął ryży duch. – Je też niech zaraza pochłonie! – splunął ponownie. – Choć no tu biedaku, zaraz cię na nogi postawię! – zaczął mnie ciągnąć w swoją stronę, a ja nawet się nie opierałem; jeśli miał mnie puścić szybciej, jeśli dojdziemy już tam gdzie chciał, to byłem w stanie pójść nawet i do piekła, byleby tylko nie czuć już tego obrzydliwego fetoru.
- Czcigodny pozwoli, że powtórzę się, ale to człowiek! – Shoya zaoponował ostro. – Nie może go czcigodny wprowadzić na Hayakki-yokō! – ale „czcigodny” już go nie słuchał.
- Chodź, dzieciaku – pociągnął mnie mocniej. – Opowiem ci historię, jak pokonałem kiedyś Abura-sumashi (duch żyjący w przełęczy w prefekturze Kumamoto od aut.). Wiesz jakie to bydlę wielkie było?! Fala tsunami to przy nim nic! Całą przełęcz zajmował, sukinsyn! – i dalej kontynuował, niezrażony tym, że nawet mu nie potakiwałem, gdyż naprawdę mało rozumiałem z tej pijackiej opowieści.
Nim się zorientowałem znaleźliśmy się w pięknej pagodzie, na której środku został ustawiony długi, niski stół zastawiony wykwintnymi potrawami i trunkami. W środku panował półmrok, który rozjaśniał jedynie czerwony blask księżyca wpadający przez rozsunięte papierowe drzwi. Ściany ozdabiały malowidła z symbolami klanów, pod którymi misternie ktoś wykaligrafował imiona wszystkich głów rodów. Ściany zdobiły formy podobne do pilastrów, które spływały czerwienią i pojedynczymi kroplami złota, przez co wyglądały jakby zalewały się połyskującymi łzami. W pomieszczeniu było duszno od kadzidła, zapachu potraw przemieszanego z medyczną wonią ziół i alkoholu.
U szczytu stołu po przeciwnym końcu do tego, przy którym ja się zatrzymałem, widać było, że zasiadła śmietanka towarzyska. Drobny mężczyzna o surowej, suchej twarzy, szkarłatnych włosach i ostrym spojrzeniu bawił się w towarzystwie dwóch kyūketsuki (japoński wampir od aut.), które szczerzyły swoje długie kły w nieszczerych uśmiechach. Również szczupły, lecz już zdecydowanie lepiej zbudowany mężczyzna o brązowych włosach, żółtych ślepiach i przenikliwym spojrzeniu spojrzał na mnie ciekawsko znad czarki sake. Miał smukłą, pociągłą twarz i delikatne dłonie; na pierwszy rzut oka widać było, że był wysoki, nawet pomimo tego, że się nieco garbił. Uśmiech, który mi posłał – przenikliwy i w jakiś dziwny sposób niezdrowy – wzbudzał we mnie pewną dozę niepokoju. Kolejny był barczysty brunet o zaciętej twarzy, którą przecinała długa blizna od prawego oka aż po lewy policzek. Siedział wśród kilku ryżych dzieciaków, które mu usługiwały, psocąc przy tym niemiłosiernie, jednak za chwilę odzyskiwały rezon i pokornie kuliły się w sobie pod ciężkim niczym grobowe wieko wzrokiem mężczyzny. Następny był białowłosy mężczyzna, również postawny, dumnie wyprostowany. Biła od niego pewność siebie i niezachwianie. Mówił głośno, a ton miał władczy, nieznoszący sprzeciwów. Obok niego siedział niski chłopak, właściwie jeszcze nie mężczyzna. Długie czarne włosy opadały na jego ramiona i plecy kaskadami. Kręcił się w miejscu niespokojnie, jednak nie była to wina stresu, lecz podekscytowania. Obracał coś w palcach, to znów znalazł sobie nową zabawkę, wił się niczym wąż na własnym siedzisku. Jego przenikliwie zielone oczy patrzyły bystro i czujnie, a usta były rozciągnięte w obrzydliwym półuśmieszku. Ostatnią z „elit” była kobieta o blond włosach, która zajmowała miejsce pośród mężczyzn i zachowywała się niemal tak jak oni. Piła, jadła, nie usługiwała nikomu. Z pozoru wydawała się przyjazna i opanowana, jednak jej czarne oczy zdradzały, że potrafi być istnie okrutna, jeśli tylko ma ku temu okazję, aby skierować przeciwko komuś swój gniew.
Nikt za bardzo nie zwrócił na mnie uwagi… no może poza szatynem popijającym alkohol, który rzucił mi przelotne spojrzenie i szybko stracił mną zainteresowanie. Zająłem pierwsze wolne miejsce, gdyż wciąż byłem słaby i kręciło mi się w głowie. Shōjō dołączył do śmietanki towarzyskiej, również przestając się mną interesować, kiedy zobaczył uroczą azukibabaa (japoński duch kobiety myjącej fasolę, pożerający ludzi od aut.). Ciężkie powietrze przesycone tyloma zapachami tylko utrudniało mi dojście do siebie. Czułem się nieswojo, dziwnie, ale nie rozmyślałem za bardzo o sytuacji, w której się znalazłem. Nie przeszkadzało mi za bardzo akanobei (humanoid, któremu wypada jedno oko od aut.), który kręcił się gdzieś za moimi plecami ani akashita (stworzenie na czarnej chmurze od aut.) kłębiące się gdzieś pod sufitem. Nie zwracałem uwagi na akateko (czerwona ręka zwisająca z drzewa od aut.), która zwisała z powały ani nawet nuppeppo (kawałek poruszającego się gnijącego mięsa ludzkiego od aut.), który wędrował z uporem maniaka przez kolejne potrawy ślizgając się na plamach powstałych z rozlanego sosu czy napoju. Ograniczyłem swój świat do mojej osoby i próbowałem zwalczyć w sobie odruch wymiotny.
Nagle ktoś mnie zaczepił. Odwróciłem się, aby ujrzeć za sobą ludzką twarz, która nagle rozciągnęła się do niewiarygodnych rozmiarów za sprawą wciąż rozwierających się szczęk. Sparaliżowany spoglądałem niemalże w przełyk stwora, nie mogąc się ruszyć z miejsca, kiedy niespodziewanie zamiast paskudnej paszczy przed twarzą pojawiła mi się stopa obuta w sandały zori. Zdziwiony spojrzałem na jej właściciela, którym okazał się być Shoya, który właśnie powalił stwora serdecznym kopniakiem. Dziwna istota zatrzymała się na papierowym parawanie, który rozdarła, ale na to nikt również nie zwrócił jakiejś szczególnej uwagi.
- Nic ci nie jest? – zapytał bez cienia emocji w głosie czy na twarzy.
- N…nie… - wydukałem z trudem.
- To był yubikajiri; demon pożerający głowy… ludzkie, rzecz jasna – dodał dla uściślenia.
- A… Aha… - pokiwałem głową ze zrozumieniem, ciesząc się, że jeszcze ją zachowałem. – A to? – wskazałem palcem na czarną postać, która pokracznie bujając się na nogach, jakie jakby odmawiały jej posłuszeństwa, próbowała nieść tacę, z której wszystko systematycznie spadało z brzdękiem lądując na podłodze.
- Nuribotoke; sczerniałe zwłoki ze zwisającymi oczyma – wyjaśnił.
- Mhm… - przytaknąłem raz jeszcze, gdyż cóż innego mogłem zrobić?
- Chodź, zabiorę cię stąd – złapał mnie za rękę i nie czekając na moją reakcję, niemal siłą wyprowadził mnie w pagody, prowadząc nad brzeg jeziora. – Tu będziesz bezpieczniejszy, ale pamiętaj, że nie całkiem bezpieczny. Myślisz, że dasz już radę wrócić do domu?
- Shoya… - niemalże jęknąłem, wciąż mając problem ze zrozumieniem wypowiadanych tak szybko słów. – Właściwie… Dlaczego mi pomagasz? – zapytałem.
- Ona mi każe – wskazał na wronę, która jakby na potwierdzenie zakrakała z wysokości pobliskiego drzewa.
- Ptak ci każe? – spojrzałem na niego jak na idiotę.
- To Yatagarasu! – warknął, irytując się. Powiedział to tak, jakby miało mi to coś wyjaśnić… Niemniej, w tym stanie postanowiłem nie wnikać już w to, co miał na myśli.
- Aa… - mruknąłem mało inteligentnie. – A tak właściwie… czym oni są? – wskazałem wymownie w stronę pagody, z której chłopak dopiero co mnie wyprowadził.
- Ayakashi (ogół japońskich demonów od aut.) – warknął. – Mówiłem ci, że to nie jest miejsce dla ludzi!
- Przecież chciałem odejść! – podniosłem ręce w obronnym geście. – Tylko mi nie wyszło… jak wszystko w ostatnim czasie… - mruknąłem do siebie rozbawiony sam nie wiem czym. – Ale… Chwila… Ty też jesteś ayakashi? Przecież jesteś normalny… - uszczypnąłem go w policzek, żeby się o tym dobitnie przekonać. Jako że kawałek jego skóry nie został mi w palcach, stwierdziłem, że wszystko jest w porządku. Szatyn westchnął ciężko, poirytowany moim zachowaniem.
- I co ona w tobie widzi, co? – prychnął. – Jestem hanyo, czyli pół-demonem – wyjaśnił.
- Mhm… - pokiwałem głową na znak zrozumienia. – To jak jesteś tylko pół, to mógłbyś zerwać się z połowy tej imprezy i mnie odeskortować do domu, bo znając moje szczęście, to zaraz gdzieś padnę na twarz? – uśmiechnąłem się krzywo.
Shoya przewrócił oczyma i spojrzał nienawistnie na ptaszysko, które zakrakało raz jeszcze, a ja osunąłem się na chłopaka i zdaje się, że zasnąłem.

***

Zimny, jakby oślizgły dotyk na mojej twarzy przywrócił mnie do rzeczywistości. Niepewnie uchyliłem powieki. Pierwsze co zobaczyłem to czarna, rozmazana plama, z której powoli zaczęły wyłaniać się kształty podobne do ludzkich. Minęła dość długa chwila nim rozbudziłem się na tyle, aby ujrzeć nad sobą długowłosego bruneta, którego, jak mi się wydawało, widziałem już wcześniej przy stole w pagodzie.
Chłopak wyszczerzył się do mnie, ukazując nieco spiczaste zęby. Miał wręcz chorobliwie bladą cerę poprzecinaną siną siatką drobnych naczyń krwionośnych. Jego oczy były intensywnie zielone, a białka chorobliwie pożółkłe, jak przy zatruciu pokarmowym wywołanym przez grzyby. Nie był brzydki, wręcz przeciwnie – powiedziałbym, że cechował się rysami twarzy o klasycznej urodzie, które przecież uchodziły za kanon piękna. Niemniej urody w znacznym stopniu odbierał mu jego chorobliwy wygląd – przypominał mi nieco topielca, którego znaleziono dopiero po kilku dniach… co prawda jego skóra nie była obrzmiała, ale usta sine, a włosy miały dziwny, matowy blask, nie miały objętości, przez co wyglądały jakby były przez cały czas mokre; niemalże przyklejały się do jego całego ciała, szczelnie je obejmując. Szczególnie upodobały sobie wicie się chaotycznie po jego twarzy, ale nie wydawało się, jakby miało to być dla niego problemem, gdyż nic z tym nie robił.
Tym, co przesuwało się po mojej twarzy, okazał się być jego palec. Wzdrygnąłem się. Jego dotyk był naprawdę nieprzyjemny…
- …budził… - mruknął pod nosem, odrywając dłoń od mojego policzka. – Człowiek sssię obudził… - powtórzył kilka razy pod rząd, sycząc przy tym niczym wąż, po czym zachichotał niczym mała dziewczynka i wlepił we mnie ciekawskie, jakby również mokre, spojrzenie.
- Kim jesteś? – wydusiłem po dłuższej chwili, windując się z trudem do siadu.
- Akamataa – przedstawił się. – A ty człeku, jak sssię zwiesisz? – zapytał wyraźnie zainteresowany.
- Ja… Em… Yo-ka… Tak mi mówią… - wybełkotałem nieskładnie, sam będąc zaskoczonym tym, jak trudno było mi ułożyć choćby proste zdanie.
Moje myśli były splątane, skołtunione. Miałem problem, żeby nadążyć za tym, co się dzieje, zupełnie tak jakby mój umysł przeszedł na jakieś wolniejsze obroty. Czułem się otumaniony i dziwnie bezsilny.
Rozejrzałem się dookoła. Znajdowałem się w jakimś małym pomieszczeniu, które, jak mi się zdawało, pełniło rolę składziku, gdyż pod ścianami stały poustawiane na sobie ciężkie skrzynie, a także nieużywane o tej porze drzwi zimowe (w tradycyjnych japońskich domach wymieniało się przesuwane drzwi na „zimowe” i „letnie”, które oczywiście różniły się grubością od aut.) oraz podniszczone parawany, które zapewne czekały, aż ktoś je odnowi. Nie było tu nawet okna, przez co było tu ciemno. Powietrze było ciężkie, gęste, zatęchłe. Musiała unosić się w nim masa kurzu, gdyż czułem, jak ten drapie mnie w gardle.
- Yo-kaa… - przeciągnął długowłosy, dźgając mnie palcem między łopatki, kiedy udało mi się już wywindować do siadu. – Miękkie… - mruknął. – Ciepłe… - przylgnął całą dłonią do moich pleców.
Spojrzałem na niego zaskoczony, ściągając brwi w niezrozumieniu, ale nim zdążyłem cokolwiek zrobić, drzwi nagle się rozsunęły, a w nich stanął nikt inny jak Shoya, którego oblicze zdawało się być bardziej pochmurne niż sugestywny wyraz twarzy samego Susano (japoński bóg burz i błyskawic od aut.).
- Akamataa! – zagrzmiał. – Zostaw go! – warknął. – No już, idź mi stąd! – pieklił się. – Suzaku-san cię szuka, więc leć do niego nim ten zadziobie nam całe towarzystwo!
- Zadziobie…? – powtórzyłem zdziwiony, na co szatyn odpowiedział mi miażdżącym spojrzeniem.
Brunet podniósł się z niechęcią i wymaszerował chwiejnym krokiem ze składziku. Jego nieelegancki chód nie był jednak wynikiem przedobrzenia z alkoholem. Zdawało się, że jego kończyny są tak wiotkie, iż z trudem utrzymywały w pionie jego wątłe ciało, zupełnie tak jakby wcale nie były do tego przyzwyczajone.
- A ty – szarpnął mnie za poły ubrania – nie myśl sobie, że jestem twoją cholerną niańką! – prychnął oburzony. – Skoro już się obudziłeś, to tym razem z pewnością będziesz już w stanie wrócić do domu o własnych siłach!
- Kim on jest? – zadałem pytanie, które kłębiło mi się w głowie, ignorując wywód chłopaka.
- Kto? – zapytał zbity z tropu hanyo.
- No ten cały Akamataa…
- To sławny duch węża z Okinawy i… a zresztą po co ja ci to tłumaczę?! – fuknął. – Won mi stąd do domu, zarazo jedna! – wściekł się, wyciągając mnie z ciemnego pomieszczenia do o wiele lepiej oświetlonego, choć ani trochę bardziej przyjaznego korytarza. Spojrzałem na niego zagubiony. O co mu właściwie chodziło? – Czego ty jeszcze nie rozumiesz, co? Trafiłeś na Hayakki-yakō, nocną paradę demonów! Nie jesteś tu zwykłym nieporoszonym gościem, a atrakcją, zabawką! Przez to, że Shōjō zaciągnął cię do głównej pagody, wszyscy są podnieceni wiadomością o pojawieniu się człowieka! Wiesz, co to dla ciebie oznacza? Niebezpieczeństwo! Cholerne niebezpieczeństwo! Znajdujesz się wśród ayakashi, gdybyś już zapomniał, więc nie stój mi tu jak kołek bezczynnie, tylko uciekaj stąd, póki możesz! – wrzasnął, a ja nadal potrafiłem jedynie tępo wpatrywać się w niego. – O doba Amaterasu (japońska bogini słońca, opiekunka domu cesarskiego i główne bóstwo shinto od aut.), czemuż wystawiasz moje zszargane nerwy na tak trudną próbę? – westchnął ciężko. – Nie dość, że jubokko wyssał z ciebie energię, to z pewnością jeszcze nawdychałeś się oparów boskiego ziela w pagodzie, przez co… twoja percepcja oraz zdolność analizowania i wyciągania wniosków została znacząco upośledzona – ładnie to ujął.
- Uwierz, też chciałbym wrócić do domu… Shoya… Wiem, że zrobiłeś już dla mnie wiele, ale czy naprawdę nie mógłbyś się wyrwać na chwilę, żeby mnie odprowadzić? Przecież mieszkamy obok siebie i…
- Czy do ciebie dociera to, co powiedziałem? – znów się zirytował. – Nie mogę! Nie mogę opuścić Hayakki-yakō przed jego zakończeniem! Żaden z demonów nie może! – pokręcił głową. – Parada zakończy się dopiero o wschodzie słońca… ale jeśli zamierzasz tylko liczyć na mnie, to do tego czasu możesz być już martwy – zastrzegł. Wcale nie wyglądał, jakby było mu do śmiechu. – Mam inne obowiązki niż niańczenie człowieka, którego upodobała sobie Yatagarasu! – wyrzucił ręce w powietrze w akcie desperacji i poirytowania. – Tak naprawdę to nie obchodzi mnie, co się z tobą stanie – rzucił zimno. – Ale jako główny opiekun tej świątyni nie życzę sobie krwawych śladów krwi na matach tatami… ciężko je się spiera… - wywrócił oczyma. – Pomogłem ci tylko dlatego, że chciała tego Yatagarasu, ot co. Zrobiłem to, co zrobić musiałem, – rozłożył ręce – ale w żadnym razie nie zamierzam wstawiać się za tobą w jakimś szczególnym napadnie miłosierdzia, więc idź już, póki masz ku temu okazję – zaciął usta w wąską, bladą linię.
- Ale… on nie był zły… chyba… - przypomniało mi się.
- Kto znowu nie był zły? – szatyn wyraźnie tracił do mnie cierpliwość.
- Akamataa… - mruknąłem. – Dopuściłeś go przecież do mnie…
- To wąż! – prychnął. – Pełza gdzie chce; nie ma możliwości, żeby go upilnować! Prędzej czy później zawsze znajdzie to, czego będzie szukał… - syknął. – A jako że znalazł ciebie, to tym bardziej znaczy, że powinieneś się zwijać… w trybie natychmiastowym – dodał dobitnie.
Wtem nagle rozsunęły się kolejne drzwi, w których progu tym razem pojawił się mnich w tradycyjnym pomarańczowym stroju. Skłonił się kurtuazyjnie, przemawiając tubalnym głosem z wciąż opuszczoną ku podłodze twarzą.
- Nasza czcigodna siódemka nalega na spotkanie, Yo-ka-san – spojrzał na mnie znacząco.
- Nie… - zaczął Shoya, jednak nie było dane mu skończyć.
- Z całym szacunkiem, Shoya-sama, ale chyba wiesz, że nie należy kwestionować zdania demonicznych bóstw – w jego oczach płonął żywy ogień… dosłownie! Jego oczodoły zdawały się być pustymi wnękami, w których płonęły miniaturowe pochodnie.
- Abura-bō… (ognista zjawa z prefektury Shiga przyjmująca postać mnicha od aut.) - szepnął ze zgrozą chłopak. – Wiesz co to oznacza?
- Oczywiście – zgodził się. – Yo-ka-san, proszę za mną. Nie chcemy, aby demoniczne bóstwa musiały czekać, prawda? To mogłoby doprowadzić ich do szału – posłał mi jednoznaczny uśmiech.
Nim zorientowałem się, co się dzieje, już byłem prowadzony z powrotem do pagody, w której odbywała się uczta. Tym razem, kiedy przekroczyłem jej próg, spotkałem się z nie lada ożywieniem. Przesunąłem wzrokiem po zebranych i dopiero jakby w tym momencie uświadomiłem sobie to, co Shoya próbował mi wbić do głowy przez cały ten czas.
Znajdywałem się wśród ayakashi na nocnej paradzie demonów – wśród żywych trupów i upiorów, które powinny pojawiać się jedynie w dawno zapomnianych legendach i bajkach… a jednak są żywe w każdym znaczeniu tego słowa, a ja tkwiłem niczym kij wbity w mrowisko w ich zbiorowisku. Dziwne, przerażające karykatury o nienaturalnie powyginanych kończynach (nieraz nawet tych dodatkowych), zdolne do rzeczy, które jeszcze chwilę temu zaliczyłbym do czystej fikcji, niebezpieczne i krwiożercze… zabójcze… a wśród nich ja – pisarz powieści z dreszczykiem.
O dobry Buddo Amido, ratuj!
Spiąłem się, a serce skoczyło mi do gardła. Mięśnie spięły się, będąc gotowymi do zerwania się do ucieczki w każdej chwili, tak mocno, aż sprawiło mi to ból. Krew uderzyła mi do głowy, przez co słyszałem jej szum w uszach i czułem łomot w skroniach, który rozsadzał mi czaszkę. Oddech przyspieszył.
O dobra Amaterasu, ratuj!
Nie chcę umierać!
Znów poczułem ten nieco słodkawy, otumaniający zapach… czy to o tym mówił Shoya? Czy to właśnie to było tym „boskim zielem”, o którym wspomniał? Momentalnie na powrót poczułem, jak myśli, które dopiero co pod wpływem strachu i stresu wyprostowały się, na powrót się kłębią i kołtunią. Co to było? Jakiś rodzaj narkotyku?
Tym razem zostałem usadzony w grupie, którą wcześniej w myślach nazwałem „elitą”. Jak mniemałem, to właśnie oni byli tymi demonicznymi bóstwami, o których wspomniał mnich.
O dobra Saraswati (indyjska bogini muzyki, sztuki i wiedzy; indyjski odpowiednik japońskiej Benzaiten od aut.) i wszystkie inne przychylne bóstwa, ratujcie!
Szatyn, który wcześniej obdarzył mnie spojrzeniem znad czarki sake uśmiechnął się kąśliwie na mój widok, przysuwając się do mnie znacząco.
- Witaj, człowieku – przywitał się uprzejmie. – Dziś dostąpił cię ten niesamowity zaszczyt spędzenia wieczoru w naszym towarzystwie – zatoczył dłonią koło, wskazując swoich towarzyszy, wśród których mieścił się, między innymi, duch węża z Okinawy, jak dotąd jedyny, którego miałem okazję „poznać”. – To prawdziwe wyróżnienie, zgodzisz się ze mną, prawda? Nie jesteś takim głupcem, aby je odrzucić, racja? – uśmiechnął się pobłażliwie. – Nazywam się Sōtangitsune, tak, to ja jestem właśnie tym osławionym lisem z Kioto – powiedział nieskromnie, śmiejąc się pod nosem. – Jestem także głową tej ceremonii, więc lepiej się pilnuj, – szepnął mi na ucho – bo to ode mnie zależy czy wyjdziesz z tej imprezy żywy – obdarzył mnie obrzydliwym, obłąkańczym uśmiechem.
W co ja się wpakowałem?

Shoya, ratuj! – załkałem w myślach.

11 komentarzy:

  1. O. Ra. Ny. To jest świetne!
    Shoya pół-demon. (◎_◎;)
    Te wszystkie stwory... Tyle tego... (◎_◎;)
    Notka rzeczywiście bardzo długa. I bardzo dobrze, bo dzisiaj jestem strasznie spragniona czytania. Z chęcią przeczytałabym jeszcze więcej.
    To jest... na prawdę cudowne. Brak mi słów, aby wyrazić zachwyt nad tym. Awww.
    Chcę więcej, więcej i więcej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale super. Strasznie mi się podoba ta otoczka japońskich legend i religii. W ogóle śliczne opisy, więcej opisów! :)
    I będę niecierpliwie oczekiwać drugiej części tego tworu, bo genialny. Tak naprawdę niepotrzebni są tam Yo-ka i Shoya jako oni sami. To znaczy, tak fajnie ich wykreowałaś, ze to nie musi być fik, tylko niezależne opowiadanie :)
    No, nie wiem co jeszcze mogę skomplementować. xd Klimat poważnie wciąga, fajnie fajnie <3
    Trzymaj się i weny, bo skończysz jak Yo-ka ;*
    ~Liv

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie umiem pisać komentarzy więc się nie wypowiem...

    OdpowiedzUsuń
  4. Podchodziłam do tej histori sceptycznie i niepewnie ale już po kilku zdaniach zachwyciła mnie ona i oczarowała. Bardzo ciekawie zapowiadająca się historia i oryginalna. Żałuję, że tak krótka notka bo najchętniej przeczytałabym całą historię naraz. Bardzo miło /fajnie i płynnie sie ją czyta. Wyczekuje ze zniecierpliwieniem na kontynuacje

    OdpowiedzUsuń
  5. Kyaaaa ! To jest świetne ! Shoya półdemonem ! *^* genialne !
    Bardzo fajnie się to czyta. Huh... i te wszystkie demony i wgl ! Mega !
    Yo-ka nie ogarniający co się z nim dzieje xDD
    Naprawdę świetnie ci to wyszło ! Weny na kolejne rozdziały ! :D

    P.S. Odkąd przeczytałam Nevermore (ładnych parę lat temu), kruki kojarzą mi się tylko z tą książką ^_^ I dzięki tobie, już nie tylko z nią :D

    OdpowiedzUsuń
  6. Przepraszam, że nie komentowałam! Ale kurde, miałam same poprawy na głowie i na swoim blogu również o tym powiadomiłam. Przynajmniej teraz mam kapkę czasu i chęci.
    Powiadomienie o tym, iż to opowiadanie będzie fantasy, automatycznie sceptycznie mnie do niego nastawiło, gdyż nie lubię fantasy. Taki ból, gdyż jestem realistą :/.
    Przeczuwałam, iż zacznie się nieco pesymistycznie, gdyż ostatnio odniosłam wrażenie, iż zaczynasz pisać tylko mroczne rzeczy, pozbawione wszelkiego szczęścia itp. Choć sądzę, że to przez "Księcia z bajki", tam to dopiero mi się rzygać ze śmiechu chce, jak czytam zażalenia Hiro, które właściwie mógłby nie wygłaszać xD.
    Podoba mi się to, że opisałaś wygląd Shoyi taki jaki lubię! Tzn, mam nadzieję, że o taki ci chodziło...
    Podejrzewałam pokrewieństwo pomiędzy Wroną a Shoyą 8). Lajk e Bos. Zaskoczyłaś mnie tym, że tytuł ma jakiekolwiek znaczenie. Myślałam, że jest zwyczajnie oryginalny, a tymczasem okazuje się, że to kolejne japońskie gówno (nie chcę urazić nikogo, jeśli tak się stało, to trudno).
    Nie lubię wampirów. I trochę mnie to odtrąciło. W ogóle nie lubię demonów. Raczej często sobie kpię ze wszystkich właściwie bezsensownych demonicznych postaci. Są zabawne, doprawdy, ale przyznam, że ich wyimaginowany wygląd i wszystkie mity i legendy z nimi związane, mogą być inspiracją dla nie jednego artysty.
    Pozdrawiam i mam nadzieję, że nie zjedzą Yo-ki, choć osobiście go nie lubię, ale prawie na każdego wokalistę mam cięte xD. I mam nadzieję, że coś yaoiowego się wydarzy! ^^

    OdpowiedzUsuń
  7. Wooo... To jest świetne! Chyba nigdy nie czytałam czegoś tak fajnego. Choć w sumie zawsze tak mam po przeczytaniu jakiegokolwiek Twojego opowiadania.
    Ogólnie to pomysł jest wręcz genialny,dobór postaci również,ale chwilowo od nagromadzenia tych wszystkich nazw demonów miałam mętlik w głowie.
    Pozdrawiam i weny życzę! c:

    OdpowiedzUsuń
  8. Nie spodziewalam sie takiej perełki wsrod opowiadan fantasy, a tu prosze! Bylam nastawiona na to raczej neutralnie, z dozą delikatnego, negatywnego niepokoju. Ale zaskoczylam sie i to bardzo. Brawa! :D Swietnie zebralas wszystko w calosc(tzn. demony, bostwa itd.) i genialnie wykreowalas glowne postacie. Szczegolnie podoba mi sie tu Shoya, taki stanowczy i po czesci wredny dla Yo-ki, a jednak slucha sie wrony... Swoja droga jestem ciekawa, czym(lub kim) ta wrona jest. No i dlaczego tak bardzo lubi tego skosnooka? ;P
    Niczego mi nie brakowalo, z tym ze przeczuwam, ze uczucie miedzy Yo-ką a Shoyą rozwinie sie w nastepnej czy moze ktorejs z kolei czesci.
    Biedny Yo siedzi pomiedzy demonami... Bleh, niech go tylko zaden nie zje, zabije czy zgwalci... Bo tu to widze w tej roli tylko wkurzonego Shoye ;)No i czekam, jak zawsze z niecierpliwoscia na cala reszte tej serii jak i innych :)
    Weny, weny, spokoju, radosci i weny! ^^

    OdpowiedzUsuń
  9. Mmmmm...! Jak mogłaś przerwać w takim miejscu? ;-; Chętnie przeczytałabym wszystko na raz...
    Gad. Te niebieskie soczewki skojarzyły mi się z Kei'em. W końcu, to on je sobie szczególnie upodobał... Um, odchodzę od tematu.
    Ogółem - radość wielka, największa, no po prostu jednorożce tańczące na piankach Marshmallow xD Uwielbiam demony. Nie, wszystko, co jest związane z tematyką świata po świecie (jak ja to nazywam). Anioły, demony, bóstwa itd. Więc masz ode mnie duże podziękowania~
    Szczególnie podoba mi się, jak opisałaś Shoyę. Taki bezlitosny, taki "mam gdzieś ludzi"... xD I znowu kojarzy mi się z tym Kei. No cóż, to nie moja wina. To wina Kei'a.
    Wracając do Shoyi. Jestem ciekawa, czy gdyby spotkał yo-kę w innych okolicznościach, byłby miły. I ciekawe, czy w swoim mieszkanku ma mnóstwo gumowych kaczuch, tak jak w rzeczywistości xD
    Nie mam czasu opisać swoich odczuć co do yo-ki. Oprócz tego. Jest taki nieogarnięty, że łomatko xD Nic, tylko dać go na pożarcie demonom xDDD
    ~sadist vampire Yuna.miko

    OdpowiedzUsuń
  10. Podobało mi się~ ^^ W pewnym momencie miałam wrażenie, że starasz się upchnąć tych demonów w tekście jak najwięcej, no i te przypisy co chwila trochę mnie irytowały (ale to być może tylko moje odczucia), ale poza tym była bardzo przyjemnie. Mam takie pytanie; wiem, że z bardziej "autorskich" opek piszesz Nowy Świat... Ale cóż, tam akcja również kręci się wokół j-rocka. Jestem ciekawa, czy napiszesz coś kiedyś w innych klimatach, takich nie-fanfickowych? Bo masz świetny styl pisania i chętnie przeczytałabym coś twojego, w czym nie byłoby słowa o Japonii xD Wiem, że to twoja pasja i tak dalej, ale moim zdaniem nadajesz się nie tylko do tego typu tekstów :3

    Pozdrawiam ^^'

    OdpowiedzUsuń
  11. Waaaa!
    To jest niesamowita i świetna norka!
    Po prostu powiedzieć super to za mało
    Życzę Oceanu weny
    P.S zapraszam na http://kiyomimyjrockstory.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń