Siedem to wciąż nie dziesięć... Podobnie jak i cztery to nie pięć, ale już nie czepiajmy się tego, że nie potrafię policzyć tlenów na kartkówce z chemii... cii... gdybym tylko umiała liczyć do pięciu, ech...
Dobra, już nie narzekam; macie tu zgodnie z zapowiedzią wyczekiwane "cuś" z paringiem Shoya x Yo-ka (DIAURA). Mam nadzieję, że się spodoba. Naprodukowałam aż 11 stron, więc liczę na adekwatnej długości komentarze, bo poprzednie były bardzo... opiniotwórcze, że tak powiem. No i niech jeszcze raz ktoś mi powie, że nie umie pisać komentarzy to urwę łepetynę...
Tytuł: "Hayakki-yokō"
Paring: Shoya x Yo-ka (DIAURA)
Typ: mini-seria (?)
Gatunek: (na życzenie) fantasy
Beta: -
Nigdy nie możesz być pewnym, jak potoczy się twój los
– jeśli wykażesz się zbyt wielką pychą, bądź pewien, że zostaniesz odpowiednio
ukarany przez siły wyższe.
Brzmi okropnie, co? Jak bajanie podpitego
kaznodziei, który zamierzał zbawiać świat, a skończył na dręczeniu dzieci z
pobliskiego podwórka, nie? Cóż, życie nie zawsze bywa różowe… Miałem okazję
przekonać się o tym na własnej skórze, kiedy cała siódemka bogów szczęścia
odwróciła się do mnie plecami, żeby nie powiedzieć, że wypięła się na mnie
dupą. Bezpośredni jestem, prawda? Potrafię nawrzucać nawet nieistniejącym
personom, którym rzekomo przypisuje się owe karzące lub wynagradzające siły
wyższe – mówiąc krócej, staczam się.
Ale po kolei! Nim zacznę swój pełen żalu do świata
wywód, wypadałoby się przedstawić. Yasuhiko Kawamura (personalia wymyślone od
au.), witam… czy może przedstawię się jako Yo-ka, gdyż pod tym pseudonimem
jestem bardziej znany. Teraz zapewne zapytanie czy to „ten” Yo-ka… no cóż,
samolubnie przyznam, że znam tylko jedną osobę, która używałaby takiego
pseudonimu – i jestem nią właśnie ja. Tak, naprawdę, „ten” Yo-ka, młody pisarz
powieści „z dreszczykiem”, japońskie wcielenie Kinga, człowiek, którego chociaż
jedną książkę na półce ma każdy Japończyk… a przynajmniej tak twierdziły
gazety…
Więc teraz przydałoby się pokrótce streścić mój
problem… Cóż może nękać kogoś takiego jak ja – niemalże celebrytę, który ma
pracę lżejszą od leżenia? Otóż okazuje się, że nawet tacy ludzie nie są
zupełnie beztroscy, gdyż zdawało się, że nim moja kariera pisarska rozpoczęła
się na dobre, zaraz przyjdzie jej zgasnąć. Czarno widziałem swoją przyszłość
jako autora książek, gdyż wychodziło na to, że wypaliłem się zawodowo… w wieku
dwudziestu ośmiu lat (obecny, realny wiek Yo-ki od aut.)… Zabijcie mnie…
Termin gonił za terminem, a ja na deadline
potrafiłem oddać jedynie kilka marnych rozdziałów, z których każdy jeden
wydawał się być wyrwany z innej historii, przez co teksty nie układały się w
spójną całość. Nawet mój edytor w wysublimowany i uprzejmy sposób dał mi do
zrozumienia, że mógłbym postarać się bardziej.
A ja chciałbym się postarać! Naprawdę! Przysięgam!
Próbowałem i dawałem z siebie wszystko!... ale to, że nic z tego nie wychodziło,
to już zupełnie inna sprawa.
- Cholera! – wrzasnąłem, kiedy przez przypadek
szturchnąłem łokciem kręty rządek, w jakim ustawione były puste kubki po kawie
na moim biurku, przez co ten, który stał tuż przy samej krawędzi, spadł i rozbił
się, a drugi wylądował na moich kolanach, znacząc moje jasne spodnie resztkami
obrzydliwie zimnego, niedopitego napoju. – Tu już drugie spodnie dzisiaj! –
irytowałem się. – I trzeci zbity kubek… - dodałem, wzdychając ciężko.
Ewidentnie nic nie szło po mojej myśli.
Sięgnąłem ze złością po tlącego się papierosa,
który radośnie toczył się po klawiaturze mojego laptopa, znacząc swoją ścieżkę
siwym popiołem. Ekran komputera z dumą prezentował pustą kartkę kolejnego,
nowego dokumentu Microsoft Word. Zaciągnąłem się głęboko, z żalem wypuszczając
z płuc drażniący dym.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to,
że muszę opuścić moje mieszkanie choćby na chwilę – albo w przeciwnym wypadku
dostanę nagłego ataku kurwicy.
Westchnąłem, próbując się uspokoić.
Przebrałem się raz jeszcze, po czym pakując do
kieszeni jedynie zapas papierosów oraz klucze, wyszedłem, trzaskając własnymi
drzwiami. Przekręciłem klucz w zamku, kątem oka dostrzegając nowego lokatora,
który musiał się wprowadzić do tego mieszkania obok, które od miesięcy stało
puste. Kultura wymagała, abym powitał go, ale w tej chwili nie było mnie stać
nawet na zwykłe „dzień dobry”. Byłem wściekły i nie chciałem ryzykować
zainicjowania znajomości z nowym sąsiadem, która w jednej chwili mogłaby się
przerodzić w bezbrzeżną nienawiść aż po grób. Serio, nie potrzebowałem i nie
prosiłem się o to.
Nie przyglądałem mu się zbyt uważnie, gdyż nie
miałem do tego zbytniej możliwości. Obserwowałem go tylko przez tę krótką
chwilę podczas zamykania mieszkania – potem zwyczajnie odszedłem w swoim
kierunku bez słowa. Niemniej przez ten moment udało mi się zauważyć w nim pewne
charakterystyczne cechy. Nowy lokator był dość wysoki i miał długie,
jasnobrązowe włosy, gdzieniegdzie przetykane blond pasmami. Miał przenikliwe, zimne
spojrzenie, a jego niebieskie oczy ukryte w cieniu długiej grzywki wydawały się
być fluorescencyjne.
Pewnie kolorowe soczewki…
Miał kształtne usta, w których dolnej wardze tkwił
kolczyk. Mimo iż tak ładnie wykrojone, o tak pięknym kolorze, wydawały się być
rozciągnięte w niezadowolonym grymasie. Może on też miał dzisiaj gorszy dzień?
Nie rozmyślając długo o chłopaku, dopadłem windy,
nim ta zdążyła zatrzasnąć mi drzwi przed nosem. Pokrzepiony chociażby tym małym
zwycięstwem z przedmiotem nieożywionym (a jakże złośliwym), wyszedłem z
budynku, ruszając na długi spacer…
…no i może nie tylko spacer.
***
Było już naprawdę późno. Księżyc już dawno zaczął
swe panowanie, górując nad horyzontem niczym władca absolutny. Dziś wydawał mi
się być o wiele większy niż zwykle, zupełnie tak, jakby był na wyciągnięcie
ręki… taki krwawy, taki piękny…
Byłem już nieco wstawiony, kiedy moje nogi same
wybrały sobie drogę, jaka kierowała na szczyt wzgórza, na którym z kolei
znajdowała się jedna z tak licznych w tej okolicy świątyń shinto. Był to ładny
chram; zadbany i czysty, często odwiedzany przez wiernych – choć może
niekoniecznie o tej porze oraz stanie, do jakiego się doprowadziłem… Czarne,
wywijane dachy lśniły oleiście w czerwonej poświacie księżyca, przez co
wyglądały, jakby spływały krwią. Uśmiechnąłem się do siebie pijacko – dobra
sceneria do kolejnej akcji z moich książek.
Szczerze powiedziawszy nie była to byle jaka
kapliczka a świątynia z prawdziwego zdarzenia. Samotna, na szczycie góry, którą
potocznie zwano „wzgórzem, od którego kłuje w piersi” (naprawdę jest taka górka
i znajduje się ona w Tokio, ale mniejsza z tym; tutaj jesteśmy w mojej krainie,
więc… no wiecie, moja przeistoczona rzeczywistość od aut.), która w
rzeczywistości wymusiła na mnie uraczenie zimnego, nocnego powietrza moim
oddechem o zapachu śliwkowego wina poprzez ciężkie dyszenie z wysiłku, jaki
musiałem włożyć w to, aby się na nią wdrapać. Właściwie to nawet nie wiem skąd
miałem tyle motywacji, aby już na początku drogi nie poddać się i nie zawrócić.
Może to znowu przez tę wronę? Cholerne ptaszysko od dłuższego czasu umiłowało
sobie przesiadywanie na gałęzi drzewa, które znajdywało się tuż pod oknem mojej
sypialni. Paciorkowate, ciekawskie oczy wpatrywały się we mnie zawsze tak
intensywnie, aż przechodziły mnie ciarki. Teraz nie było inaczej; wrona jak
zwykle mi towarzyszyła. Ciężko było ją wypatrzeć na tle lasu, który porastał
wzgórze, a obecnie zatopiony był w nocnych cieniach, ale te błyszczące ślepia
poznałbym nawet w grobie.
Wielki czerwono-biały kompleks świątynny wznosił
się tuż nad brzegiem okrągłego niczym moneta jeziora. Zazwyczaj w nocy tafla
wody przybierała srebrny kolor, odbijając światło księżyca, przez co naprawdę
wyglądała jak wielki srebrny pieniążek, jednak dzisiaj jego łuna była
krwistoczerwona, a więc i wody jeziorka wyglądały niczym niezakrzepła krew.
Kuszące, doprawdy kuszące…
Do głównego budynku chramu wiodły murowane schodki,
na których klapnąłem ciężko. Oparłem przedramiona na kolanach, zwieszając głowę
i próbując uspokoić oddech. Z każdym wdechem rześkiego powietrza czułem jak
trzeźwieję… cholera, i na co było wydawać tyle kasy w barze, żeby się upić,
kiedy po tej wycieczce w domu z powrotem będę musiał się „dobić”?
Przez dłuższą chwilę bezcelowo przypatrywałem się w
czerwonym, drewnianym filarom zwieńczonym u obu końców misternymi złoceniami,
to dziwnym, fikuśnym również drewnianym twarzom o wyrazach, które mogłyby
jednocześnie mówić wszystko i nic, mieszkającym w miejscach, w których belki
nośne dachu spotykały się ze ścianą. Wpatrywałbym się w nie tępo dalej, gdyby
nagle coś z wielką gracją nie osiadło na moim ramieniu.
Wrona.
Znowu ta przeklęta wrona!
- Czego ty tak właściwie ode mnie chcesz, co? –
zapytałem burkliwie ptaka. – Przyczepiłaś się do mnie jak rzep do psiego ogona,
wiesz? – wywróciłem oczyma, na co ptaszysko odpowiedziało mi głośnym krakaniem.
– Można prosić o pół tonu ciszej? – warknąłem. – Ktoś tu już zaczyna trzeźwieć…
- mruknąłem bardziej do siebie, gdyż pulsujący ból głowy, który zaczął
rozsadzać mi czaszkę, z czasem tylko narastał, a wrzaski wrony nie były dobrym
lekarstwem, które mogłoby go uśmierzyć.
Chwilę potem usłyszałem odgłos lekkich,
pospiesznych kroków. Zdziwiony, że ktoś jeszcze zawitał tu o takiej porze,
odwróciłem się, aby ujrzeć postać, która właśnie stanęła w progu głównego
wejścia do świątyni.
- Yatagarasu! – zawołał zdziwiony.
Był to ten nowy lokator. Co prawda wyglądał
zupełnie inaczej, ale i tak go poznałem. Długie włosy miał spięte szpilami
kanzashi w misterną, choć z pewnością nie tradycyjną fryzurę. Tuż przy twarzy
miał pozostawione dwa pasma włosów sięgające linii szczęki, a resztę spiętą w
coś, co nazwałbym ignorancko artystycznym nieładem, choć niezaprzeczalnie nawet
ja, osoba, która na fryzjerstwie nie znała się wcale, potrafiłem dostrzec jakąś
zaskakującą harmonię w tym, w jaki sposób ułożone zostały kolejne pasma.
Ubrany był w czarne kimono oraz czerwoną yutakę,
które odpowiadały jego makijażowi. Górna powieka została przyprószona czarnym
cieniem, podczas gdy dolna czerwonym. Szczególnie owa czerwień nadawała jego
twarzy jakiś szczególnie drapieżny i bezlitosny wyraz. Dookoła, wszędzie wśród
tej wszechobecnej czerwieni i czerni nocy tylko jego oczy pozostawały wciąż
niebieskie i lśniące, tak drastycznie kontrastujące z otoczeniem, iż jego
spojrzenie wręcz sprawiało mi fizyczny ból.
- Co proszę? – zapytałem skonsternowany.
Chłopak wyciągnął przedramię, a ptak wzbił się w
powietrze i przesiadł się z mojego ramienia na jego rękę osłoniętą kosztownymi
materiałami tradycyjnego ubioru. Przyjrzał się uważnie ptakowi, jakby w jego
czarnych ślepiach miał znaleźć odpowiedzi na wszelkie dręczące go pytania.
- Co ty tu robisz? – ściągnął groźnie brwi. – To
nie miejsce dla ludzi…
Stan, w który wprowadziły mnie te słowa można
bardzo obrazowo określić jako zawiecha.
- Ee… - zająknąłem się. – Nie miejsce dla ludzi,
powiadasz? – podniosłem jedną brew w pobłażliwym grymasie. – A w takim razie ty,
to kto jesteś, że pozwolę sobie zapytać? Ufoludek? – prychnąłem. Chłopak zaciął
usta w gniewnym grymasie. – Przerwałem jakiś zlot fanów „Star Wars” czy jak?
- Właśnie trwa Hayakki-yokō (nocna parada demonów
od aut.) – odparł zwięźle.
- Co? – zdziwiłem się, po czym parsknąłem śmiechem.
– Co ty mi próbujesz wmówić, hę? Przecież w takie bajki nawet dzieci nie wierzą!
– fuknąłem. – To jest tak kretyński zabobon, że nie idzie tego nawet w żadnej
książce fantasy wykorzystać! – uśmiechnąłem się z politowaniem.
Cóż, taka prawda. W moich książkach wzorowałem się
trendami, motywami czy nieraz nawet kulturą Zachodu – wszystko z Zachodu. W
mojej rodzimej kulturze nie potrafiłem znaleźć nic interesującego, co mogłoby
ująć czytelnika. Ot stek bzdur, które nawet nie mają ładu i składu, przecząc
sobie wzajemnie.
Ani jeden mięsień nie drgnął na twarzy chłopaka,
jednak cienie na niej wydłużyły się i pogłębiły na tyle, iż ukazywały jego
właściciela w sposób, który mógłby świadczyć o tym, jakoby właśnie wpadł w
furię i tylko siłą woli jeszcze powstrzymywał się przed przerobieniem mnie na
ochłap zakrwawionego mięsa.
- Odejdź stąd, jeśli nie masz poszanowania dla
tradycji – warknął groźnie.
- Tradycji? Jakiej znowu tradycji? – prychnąłem. -
Hayakki-yokō to tylko bajka, która miała wystraszyć dzieciaki, żeby te nie
latały po nocy same, gdzie im się podoba! – przewróciłem oczyma. – Zresztą…
niech ci będzie. Jeśli mam tu spotkać więcej takich nawiedzonych patriotów jak
ty, to rzeczywiście będzie lepiej, jeśli będę się już zbierał – skwitowałem i
zszedłem dość chwiejnie po schodkach.
Kierowałem się w stronę schodów prowadzących z
powrotem na jedną z głównych ulic, kiedy niespodziewanie zza jednego z drzew
rosnącego na środku traktu wychyliła się piękna kobieta ubrana również w
tradycyjny strój. Chwila… byłem pewien, że wcześniej nie było tu tego drzewa… W
końcu zauważyłbym takie ogromne drzewo na środku drogi wiodącej do świątyni,
nie?
Kobieta uśmiechnęła się do mnie zalotnie,
zasłaniając rozciągnięte usta dłonią w kokieteryjnym geście, która z kolei
skryta była w materiale długiego rękawa. Spoglądała na mnie ciekawsko,
przywołując do siebie gestem ręki.
- Witaj – przywitała się grzecznie. – Czy nie zechciałbyś
zostać ze mną na moment? – zachichotała uroczo i położyła mi dłoń na ramieniu.
Pierwsze co cisnęło mi się na usta to „nie”, ale
pod wpływem jej ciepłego i kojącego dotyku moje zdanie uległo momentalnej
zmianie. Usadziła mnie pod drzewem, zabawiając rozmową. Z czasem przestał
docierać do mnie sens wypowiadanych przez nią słów, a ręka, którą nieprzerwanie
trzymała na moim ramieniu, zdawała mi się ciążyć, jakby był to kamień sporych
rozmiarów a nie drobna kobieca dłoń.
Z letargu i senności, jakie mnie ogarnęły, wyrwało
mnie donośne krakanie. Z trudem podniosłem opadającą mi na pierś głowę, aby
ujrzeć przed sobą ponownie mojego nowego sąsiada, który wciąż trzymał na
przedramieniu czarnego ptaka. Wrona w tym momencie wydawała się jakby oburzona,
rozwarła skrzydła, machając nimi wściekle i wbijając ostre spojrzenie rozumnych
paciorkowatych oczu w moją towarzyszkę.
- Wystarczy już – syknął szatyn, a kobieta
zawarczała niczym wściekłe zwierzę… Nie wiem dlaczego, ale patrząc na nią
przyszło mi na myśl porównanie do lisa…
Chłopak wyrwał mnie z jej objęć i wywindował do
pozycji stojącej. Trzymał mnie mocno za poły ubrania, gdyż nagle stałem się na
tyle zmęczony, iż z trudem przychodziło mi nawet ustanie w miejscu o własnych
siłach.
Nim się obejrzałem ponownie, zarówno kobieta jak i
drzewo, zniknęli.
- Co… Co się stało? – zapytałem cicho.
- Miałeś tę wątpliwą przyjemność poznać tamamo no
mae oraz jubokko – oznajmił.
- Co takiego? – ściągnąłem brwi w niezrozumieniu.
- Jubokko to drzewo żywiące się energią ludzi, a
tamamo no mae to zły dziewięcioogoniasty lis pojawiający się pod postacią
kurtyzany. Wabi ludzi, by potem ich zabić. Jubokko ułatwia jej zadanie, gdyż
wysysając energię z człowieka, sprawia, że ten szybko staje się bierny i daje
wyprowadzić się w pole – wyjaśnił.
- Nie… Nie wierzę… - pokręciłem głową, na co szatyn
jedynie ciężko westchnął. – Jak ci w ogóle na imię? – zainteresowałem się.
- Shoya – odparł jak zwykle zwięźle i rzeczowo.
- Shoya – powtórzyłem. – Shoya, ja… - zacząłem, a
następnie osunąłem się na jego tors. Wrona z wrzaskiem wzbiła się w powietrze,
przysiadając dopiero na pobliskiej gałęzi wysokiego krzewu przyciętego tak, aby
formował idealną kulę. – Słabo mi… - wyznałem. Chłopak podtrzymał mnie mocno.
- Widocznie jubokko wyssał z ciebie sporo energii –
wywnioskował. – Trochę odpoczniesz i będziesz w stanie wrócić do domu o
własnych siłach – zapewnił. – Byle tylko to stało się szybko, bo inaczej znów
możesz wpaść w tarapaty – mruknął ciszej. – Niestety ja nie mogę opuścić
Hayakki-yokō, więc musisz poczekać aż dojdziesz do siebie.
- Jasne… - mruknąłem, niewiele rozumiejąc z jego
szybkich wyjaśnień.
Wtem coś huknęło, coś pisnęło i załoskotało.
Rozległ się dźwięk bitej porcelany i pijacki śmiech, głośne tupanie. Chwilę
potem zza rogu świątyni wyjrzał nawalony w sztok otyły mężczyzna z burzą rudych
włosów sterczących na wszystkie strony tego świata oraz skołtunioną brodą, na
której połyskiwały krople alkoholu. Jego czerwona, nalana twarz poznaczona była
bruzdami zmarszczek i blizn. Ubrany był w marynistycznym stylu, w sprane łachy,
które przesiąknięte były zapachem soli morskiej, potu i rumu. Szczerzył się w
głębokim uśmiechu, ukazując światu braki w swoim uzębieniu i susząc, miejscami,
niemal całkiem gołe dziąsła.
- Shoya! – ryknął zachrypniętym głosem. – Gdzie
jesteś, psubracie! Cholerny dzieciak!
- Tutaj jestem, czcigodny Shōjō (japoński ryży duch
mórz lubujący trunki od aut.) – chłopak skłonił się, jednocześnie nadal mnie
podtrzymując. – Czyżbyś czegoś potrzebował, panie? – zapytał uprzejmie.
- Shoya, złociuchny! – krzyknął radośnie. – Każ no
tym cholernym kuchisake-onna (japoński demon-kobieta o ustach rozciągniętych na
całą twarz od aut.) i ohaguro-bettari (japoński demon bez twarzy, posiadający
jedynie usta, które ma wiecznie rozciągnięte w uśmiechu, ukazującym sczerniałe
zęby od aut.), żeby przyniosły w końcu te trunki! Obijają się, cholery jedne! A
żeby je zaraza! – splunął ze złością. – Zrób że z nimi tam porządek,
złociuchny!
- Jak pan każe, – skinął głową – jednak pozwoli
czcigodny, że najpierw… - spojrzał wymownie na mnie.
- Daj no tu mnie tego szura lądowego! – wykrzyknął,
przerywając szatynowi i przejmując mnie z jego rąk. – Już żeś się schlał,
chłopaczyno? – szturchnął mnie.
- Czcigodny, to człowiek – wtrącił się chłopak, nim
zdążyłem cokolwiek powiedzieć. – Miał tę nieprzyjemność spotkać jubokko i…
- To durne zielsko?! – ryknął ryży duch. – Je też
niech zaraza pochłonie! – splunął ponownie. – Choć no tu biedaku, zaraz cię na
nogi postawię! – zaczął mnie ciągnąć w swoją stronę, a ja nawet się nie
opierałem; jeśli miał mnie puścić szybciej, jeśli dojdziemy już tam gdzie
chciał, to byłem w stanie pójść nawet i do piekła, byleby tylko nie czuć już
tego obrzydliwego fetoru.
- Czcigodny pozwoli, że powtórzę się, ale to
człowiek! – Shoya zaoponował ostro. – Nie może go czcigodny wprowadzić na
Hayakki-yokō! – ale „czcigodny” już go nie słuchał.
- Chodź, dzieciaku – pociągnął mnie mocniej. –
Opowiem ci historię, jak pokonałem kiedyś Abura-sumashi (duch żyjący w
przełęczy w prefekturze Kumamoto od aut.). Wiesz jakie to bydlę wielkie było?!
Fala tsunami to przy nim nic! Całą przełęcz zajmował, sukinsyn! – i dalej
kontynuował, niezrażony tym, że nawet mu nie potakiwałem, gdyż naprawdę mało
rozumiałem z tej pijackiej opowieści.
Nim się zorientowałem znaleźliśmy się w pięknej
pagodzie, na której środku został ustawiony długi, niski stół zastawiony
wykwintnymi potrawami i trunkami. W środku panował półmrok, który rozjaśniał
jedynie czerwony blask księżyca wpadający przez rozsunięte papierowe drzwi.
Ściany ozdabiały malowidła z symbolami klanów, pod którymi misternie ktoś
wykaligrafował imiona wszystkich głów rodów. Ściany zdobiły formy podobne do
pilastrów, które spływały czerwienią i pojedynczymi kroplami złota, przez co
wyglądały jakby zalewały się połyskującymi łzami. W pomieszczeniu było duszno
od kadzidła, zapachu potraw przemieszanego z medyczną wonią ziół i alkoholu.
U szczytu stołu po przeciwnym końcu do tego, przy
którym ja się zatrzymałem, widać było, że zasiadła śmietanka towarzyska. Drobny
mężczyzna o surowej, suchej twarzy, szkarłatnych włosach i ostrym spojrzeniu
bawił się w towarzystwie dwóch kyūketsuki (japoński wampir od aut.), które
szczerzyły swoje długie kły w nieszczerych uśmiechach. Również szczupły, lecz
już zdecydowanie lepiej zbudowany mężczyzna o brązowych włosach, żółtych ślepiach
i przenikliwym spojrzeniu spojrzał na mnie ciekawsko znad czarki sake. Miał
smukłą, pociągłą twarz i delikatne dłonie; na pierwszy rzut oka widać było, że
był wysoki, nawet pomimo tego, że się nieco garbił. Uśmiech, który mi posłał –
przenikliwy i w jakiś dziwny sposób niezdrowy – wzbudzał we mnie pewną dozę
niepokoju. Kolejny był barczysty brunet o zaciętej twarzy, którą przecinała
długa blizna od prawego oka aż po lewy policzek. Siedział wśród kilku ryżych
dzieciaków, które mu usługiwały, psocąc przy tym niemiłosiernie, jednak za
chwilę odzyskiwały rezon i pokornie kuliły się w sobie pod ciężkim niczym
grobowe wieko wzrokiem mężczyzny. Następny był białowłosy mężczyzna, również
postawny, dumnie wyprostowany. Biła od niego pewność siebie i niezachwianie.
Mówił głośno, a ton miał władczy, nieznoszący sprzeciwów. Obok niego siedział
niski chłopak, właściwie jeszcze nie mężczyzna. Długie czarne włosy opadały na
jego ramiona i plecy kaskadami. Kręcił się w miejscu niespokojnie, jednak nie
była to wina stresu, lecz podekscytowania. Obracał coś w palcach, to znów
znalazł sobie nową zabawkę, wił się niczym wąż na własnym siedzisku. Jego
przenikliwie zielone oczy patrzyły bystro i czujnie, a usta były rozciągnięte w
obrzydliwym półuśmieszku. Ostatnią z „elit” była kobieta o blond włosach, która
zajmowała miejsce pośród mężczyzn i zachowywała się niemal tak jak oni. Piła,
jadła, nie usługiwała nikomu. Z pozoru wydawała się przyjazna i opanowana,
jednak jej czarne oczy zdradzały, że potrafi być istnie okrutna, jeśli tylko ma
ku temu okazję, aby skierować przeciwko komuś swój gniew.
Nikt za bardzo nie zwrócił na mnie uwagi… no może
poza szatynem popijającym alkohol, który rzucił mi przelotne spojrzenie i
szybko stracił mną zainteresowanie. Zająłem pierwsze wolne miejsce, gdyż wciąż
byłem słaby i kręciło mi się w głowie. Shōjō dołączył do śmietanki
towarzyskiej, również przestając się mną interesować, kiedy zobaczył uroczą
azukibabaa (japoński duch kobiety myjącej fasolę, pożerający ludzi od aut.).
Ciężkie powietrze przesycone tyloma zapachami tylko utrudniało mi dojście do
siebie. Czułem się nieswojo, dziwnie, ale nie rozmyślałem za bardzo o sytuacji,
w której się znalazłem. Nie przeszkadzało mi za bardzo akanobei (humanoid,
któremu wypada jedno oko od aut.), który kręcił się gdzieś za moimi plecami ani
akashita (stworzenie na czarnej chmurze od aut.) kłębiące się gdzieś pod sufitem.
Nie zwracałem uwagi na akateko (czerwona ręka zwisająca z drzewa od aut.),
która zwisała z powały ani nawet nuppeppo (kawałek poruszającego się gnijącego
mięsa ludzkiego od aut.), który wędrował z uporem maniaka przez kolejne potrawy
ślizgając się na plamach powstałych z rozlanego sosu czy napoju. Ograniczyłem swój
świat do mojej osoby i próbowałem zwalczyć w sobie odruch wymiotny.
Nagle ktoś mnie zaczepił. Odwróciłem się, aby
ujrzeć za sobą ludzką twarz, która nagle rozciągnęła się do niewiarygodnych
rozmiarów za sprawą wciąż rozwierających się szczęk. Sparaliżowany spoglądałem
niemalże w przełyk stwora, nie mogąc się ruszyć z miejsca, kiedy
niespodziewanie zamiast paskudnej paszczy przed twarzą pojawiła mi się stopa obuta
w sandały zori. Zdziwiony spojrzałem na jej właściciela, którym okazał się być
Shoya, który właśnie powalił stwora serdecznym kopniakiem. Dziwna istota
zatrzymała się na papierowym parawanie, który rozdarła, ale na to nikt również
nie zwrócił jakiejś szczególnej uwagi.
- Nic ci nie jest? – zapytał bez cienia emocji w
głosie czy na twarzy.
- N…nie… - wydukałem z trudem.
- To był yubikajiri; demon pożerający głowy…
ludzkie, rzecz jasna – dodał dla uściślenia.
- A… Aha… - pokiwałem głową ze zrozumieniem,
ciesząc się, że jeszcze ją zachowałem. – A to? – wskazałem palcem na czarną
postać, która pokracznie bujając się na nogach, jakie jakby odmawiały jej
posłuszeństwa, próbowała nieść tacę, z której wszystko systematycznie spadało z
brzdękiem lądując na podłodze.
- Nuribotoke; sczerniałe zwłoki ze zwisającymi
oczyma – wyjaśnił.
- Mhm… - przytaknąłem raz jeszcze, gdyż cóż innego
mogłem zrobić?
- Chodź, zabiorę cię stąd – złapał mnie za rękę i
nie czekając na moją reakcję, niemal siłą wyprowadził mnie w pagody, prowadząc
nad brzeg jeziora. – Tu będziesz bezpieczniejszy, ale pamiętaj, że nie całkiem
bezpieczny. Myślisz, że dasz już radę wrócić do domu?
- Shoya… - niemalże jęknąłem, wciąż mając problem
ze zrozumieniem wypowiadanych tak szybko słów. – Właściwie… Dlaczego mi
pomagasz? – zapytałem.
- Ona mi każe – wskazał na wronę, która jakby na
potwierdzenie zakrakała z wysokości pobliskiego drzewa.
- Ptak ci każe? – spojrzałem na niego jak na
idiotę.
- To Yatagarasu! – warknął, irytując się.
Powiedział to tak, jakby miało mi to coś wyjaśnić… Niemniej, w tym stanie
postanowiłem nie wnikać już w to, co miał na myśli.
- Aa… - mruknąłem mało inteligentnie. – A tak
właściwie… czym oni są? – wskazałem wymownie w stronę pagody, z której chłopak
dopiero co mnie wyprowadził.
- Ayakashi (ogół japońskich demonów od aut.) –
warknął. – Mówiłem ci, że to nie jest miejsce dla ludzi!
- Przecież chciałem odejść! – podniosłem ręce w
obronnym geście. – Tylko mi nie wyszło… jak wszystko w ostatnim czasie… -
mruknąłem do siebie rozbawiony sam nie wiem czym. – Ale… Chwila… Ty też jesteś
ayakashi? Przecież jesteś normalny… - uszczypnąłem go w policzek, żeby się o
tym dobitnie przekonać. Jako że kawałek jego skóry nie został mi w palcach,
stwierdziłem, że wszystko jest w porządku. Szatyn westchnął ciężko, poirytowany
moim zachowaniem.
- I co ona w tobie widzi, co? – prychnął. – Jestem
hanyo, czyli pół-demonem – wyjaśnił.
- Mhm… - pokiwałem głową na znak zrozumienia. – To
jak jesteś tylko pół, to mógłbyś zerwać się z połowy tej imprezy i mnie
odeskortować do domu, bo znając moje szczęście, to zaraz gdzieś padnę na twarz?
– uśmiechnąłem się krzywo.
Shoya przewrócił oczyma i spojrzał nienawistnie na
ptaszysko, które zakrakało raz jeszcze, a ja osunąłem się na chłopaka i zdaje
się, że zasnąłem.
***
Zimny, jakby oślizgły dotyk na mojej twarzy
przywrócił mnie do rzeczywistości. Niepewnie uchyliłem powieki. Pierwsze co
zobaczyłem to czarna, rozmazana plama, z której powoli zaczęły wyłaniać się
kształty podobne do ludzkich. Minęła dość długa chwila nim rozbudziłem się na
tyle, aby ujrzeć nad sobą długowłosego bruneta, którego, jak mi się wydawało,
widziałem już wcześniej przy stole w pagodzie.
Chłopak wyszczerzył się do mnie, ukazując nieco
spiczaste zęby. Miał wręcz chorobliwie bladą cerę poprzecinaną siną siatką
drobnych naczyń krwionośnych. Jego oczy były intensywnie zielone, a białka
chorobliwie pożółkłe, jak przy zatruciu pokarmowym wywołanym przez grzyby. Nie
był brzydki, wręcz przeciwnie – powiedziałbym, że cechował się rysami twarzy o
klasycznej urodzie, które przecież uchodziły za kanon piękna. Niemniej urody w
znacznym stopniu odbierał mu jego chorobliwy wygląd – przypominał mi nieco
topielca, którego znaleziono dopiero po kilku dniach… co prawda jego skóra nie
była obrzmiała, ale usta sine, a włosy miały dziwny, matowy blask, nie miały
objętości, przez co wyglądały jakby były przez cały czas mokre; niemalże
przyklejały się do jego całego ciała, szczelnie je obejmując. Szczególnie
upodobały sobie wicie się chaotycznie po jego twarzy, ale nie wydawało się,
jakby miało to być dla niego problemem, gdyż nic z tym nie robił.
Tym, co przesuwało się po mojej twarzy, okazał się
być jego palec. Wzdrygnąłem się. Jego dotyk był naprawdę nieprzyjemny…
- …budził… - mruknął pod nosem, odrywając dłoń od
mojego policzka. – Człowiek sssię obudził… - powtórzył kilka razy pod rząd,
sycząc przy tym niczym wąż, po czym zachichotał niczym mała dziewczynka i
wlepił we mnie ciekawskie, jakby również mokre, spojrzenie.
- Kim jesteś? – wydusiłem po dłuższej chwili,
windując się z trudem do siadu.
- Akamataa – przedstawił się. – A ty człeku, jak
sssię zwiesisz? – zapytał wyraźnie zainteresowany.
- Ja… Em… Yo-ka… Tak mi mówią… - wybełkotałem nieskładnie,
sam będąc zaskoczonym tym, jak trudno było mi ułożyć choćby proste zdanie.
Moje myśli były splątane, skołtunione. Miałem
problem, żeby nadążyć za tym, co się dzieje, zupełnie tak jakby mój umysł
przeszedł na jakieś wolniejsze obroty. Czułem się otumaniony i dziwnie
bezsilny.
Rozejrzałem się dookoła. Znajdowałem się w jakimś
małym pomieszczeniu, które, jak mi się zdawało, pełniło rolę składziku, gdyż
pod ścianami stały poustawiane na sobie ciężkie skrzynie, a także nieużywane o
tej porze drzwi zimowe (w tradycyjnych japońskich domach wymieniało się
przesuwane drzwi na „zimowe” i „letnie”, które oczywiście różniły się grubością
od aut.) oraz podniszczone parawany, które zapewne czekały, aż ktoś je odnowi. Nie
było tu nawet okna, przez co było tu ciemno. Powietrze było ciężkie, gęste,
zatęchłe. Musiała unosić się w nim masa kurzu, gdyż czułem, jak ten drapie mnie
w gardle.
- Yo-kaa… - przeciągnął długowłosy, dźgając mnie
palcem między łopatki, kiedy udało mi się już wywindować do siadu. – Miękkie… -
mruknął. – Ciepłe… - przylgnął całą dłonią do moich pleców.
Spojrzałem na niego zaskoczony, ściągając brwi w
niezrozumieniu, ale nim zdążyłem cokolwiek zrobić, drzwi nagle się rozsunęły, a
w nich stanął nikt inny jak Shoya, którego oblicze zdawało się być bardziej
pochmurne niż sugestywny wyraz twarzy samego Susano (japoński bóg burz i
błyskawic od aut.).
- Akamataa! – zagrzmiał. – Zostaw go! – warknął. –
No już, idź mi stąd! – pieklił się. – Suzaku-san cię szuka, więc leć do niego
nim ten zadziobie nam całe towarzystwo!
- Zadziobie…? – powtórzyłem zdziwiony, na co szatyn
odpowiedział mi miażdżącym spojrzeniem.
Brunet podniósł się z niechęcią i wymaszerował
chwiejnym krokiem ze składziku. Jego nieelegancki chód nie był jednak wynikiem
przedobrzenia z alkoholem. Zdawało się, że jego kończyny są tak wiotkie, iż z
trudem utrzymywały w pionie jego wątłe ciało, zupełnie tak jakby wcale nie były
do tego przyzwyczajone.
- A ty – szarpnął mnie za poły ubrania – nie myśl
sobie, że jestem twoją cholerną niańką! – prychnął oburzony. – Skoro już się
obudziłeś, to tym razem z pewnością będziesz już w stanie wrócić do domu o
własnych siłach!
- Kim on jest? – zadałem pytanie, które kłębiło mi
się w głowie, ignorując wywód chłopaka.
- Kto? – zapytał zbity z tropu hanyo.
- No ten cały Akamataa…
- To sławny duch węża z Okinawy i… a zresztą po co
ja ci to tłumaczę?! – fuknął. – Won mi stąd do domu, zarazo jedna! – wściekł
się, wyciągając mnie z ciemnego pomieszczenia do o wiele lepiej oświetlonego,
choć ani trochę bardziej przyjaznego korytarza. Spojrzałem na niego zagubiony.
O co mu właściwie chodziło? – Czego ty jeszcze nie rozumiesz, co? Trafiłeś na
Hayakki-yakō, nocną paradę demonów! Nie jesteś tu zwykłym nieporoszonym
gościem, a atrakcją, zabawką! Przez to, że Shōjō zaciągnął cię do głównej
pagody, wszyscy są podnieceni wiadomością o pojawieniu się człowieka! Wiesz, co
to dla ciebie oznacza? Niebezpieczeństwo! Cholerne niebezpieczeństwo!
Znajdujesz się wśród ayakashi, gdybyś już zapomniał, więc nie stój mi tu jak
kołek bezczynnie, tylko uciekaj stąd, póki możesz! – wrzasnął, a ja nadal
potrafiłem jedynie tępo wpatrywać się w niego. – O doba Amaterasu (japońska
bogini słońca, opiekunka domu cesarskiego i główne bóstwo shinto od aut.),
czemuż wystawiasz moje zszargane nerwy na tak trudną próbę? – westchnął ciężko.
– Nie dość, że jubokko wyssał z ciebie energię, to z pewnością jeszcze
nawdychałeś się oparów boskiego ziela w pagodzie, przez co… twoja percepcja
oraz zdolność analizowania i wyciągania wniosków została znacząco upośledzona –
ładnie to ujął.
- Uwierz, też chciałbym wrócić do domu… Shoya…
Wiem, że zrobiłeś już dla mnie wiele, ale czy naprawdę nie mógłbyś się wyrwać
na chwilę, żeby mnie odprowadzić? Przecież mieszkamy obok siebie i…
- Czy do ciebie dociera to, co powiedziałem? – znów
się zirytował. – Nie mogę! Nie mogę opuścić Hayakki-yakō przed jego
zakończeniem! Żaden z demonów nie może! – pokręcił głową. – Parada zakończy się
dopiero o wschodzie słońca… ale jeśli zamierzasz tylko liczyć na mnie, to do
tego czasu możesz być już martwy – zastrzegł. Wcale nie wyglądał, jakby było mu
do śmiechu. – Mam inne obowiązki niż niańczenie człowieka, którego upodobała
sobie Yatagarasu! – wyrzucił ręce w powietrze w akcie desperacji i
poirytowania. – Tak naprawdę to nie obchodzi mnie, co się z tobą stanie –
rzucił zimno. – Ale jako główny opiekun tej świątyni nie życzę sobie krwawych
śladów krwi na matach tatami… ciężko je się spiera… - wywrócił oczyma. –
Pomogłem ci tylko dlatego, że chciała tego Yatagarasu, ot co. Zrobiłem to, co zrobić
musiałem, – rozłożył ręce – ale w żadnym razie nie zamierzam wstawiać się za
tobą w jakimś szczególnym napadnie miłosierdzia, więc idź już, póki masz ku
temu okazję – zaciął usta w wąską, bladą linię.
- Ale… on nie był zły… chyba… - przypomniało mi się.
- Kto znowu nie był zły? – szatyn wyraźnie tracił
do mnie cierpliwość.
- Akamataa… - mruknąłem. – Dopuściłeś go przecież
do mnie…
- To wąż! – prychnął. – Pełza gdzie chce; nie ma
możliwości, żeby go upilnować! Prędzej czy później zawsze znajdzie to, czego
będzie szukał… - syknął. – A jako że znalazł ciebie, to tym bardziej znaczy, że
powinieneś się zwijać… w trybie natychmiastowym – dodał dobitnie.
Wtem nagle rozsunęły się kolejne drzwi, w których
progu tym razem pojawił się mnich w tradycyjnym pomarańczowym stroju. Skłonił
się kurtuazyjnie, przemawiając tubalnym głosem z wciąż opuszczoną ku podłodze
twarzą.
- Nasza czcigodna siódemka nalega na spotkanie,
Yo-ka-san – spojrzał na mnie znacząco.
- Nie… - zaczął Shoya, jednak nie było dane mu
skończyć.
- Z całym szacunkiem, Shoya-sama, ale chyba wiesz,
że nie należy kwestionować zdania demonicznych bóstw – w jego oczach płonął
żywy ogień… dosłownie! Jego oczodoły zdawały się być pustymi wnękami, w których
płonęły miniaturowe pochodnie.
- Abura-bō… (ognista zjawa z prefektury Shiga
przyjmująca postać mnicha od aut.) - szepnął ze zgrozą chłopak. – Wiesz co to
oznacza?
- Oczywiście – zgodził się. – Yo-ka-san, proszę za
mną. Nie chcemy, aby demoniczne bóstwa musiały czekać, prawda? To mogłoby
doprowadzić ich do szału – posłał mi jednoznaczny uśmiech.
Nim zorientowałem się, co się dzieje, już byłem
prowadzony z powrotem do pagody, w której odbywała się uczta. Tym razem, kiedy
przekroczyłem jej próg, spotkałem się z nie lada ożywieniem. Przesunąłem
wzrokiem po zebranych i dopiero jakby w tym momencie uświadomiłem sobie to, co
Shoya próbował mi wbić do głowy przez cały ten czas.
Znajdywałem się wśród ayakashi na nocnej paradzie
demonów – wśród żywych trupów i upiorów, które powinny pojawiać się jedynie w
dawno zapomnianych legendach i bajkach… a jednak są żywe w każdym znaczeniu
tego słowa, a ja tkwiłem niczym kij wbity w mrowisko w ich zbiorowisku. Dziwne,
przerażające karykatury o nienaturalnie powyginanych kończynach (nieraz nawet
tych dodatkowych), zdolne do rzeczy, które jeszcze chwilę temu zaliczyłbym do
czystej fikcji, niebezpieczne i krwiożercze… zabójcze… a wśród nich ja – pisarz
powieści z dreszczykiem.
O dobry Buddo Amido, ratuj!
Spiąłem się, a serce skoczyło mi do gardła. Mięśnie
spięły się, będąc gotowymi do zerwania się do ucieczki w każdej chwili, tak
mocno, aż sprawiło mi to ból. Krew uderzyła mi do głowy, przez co słyszałem jej
szum w uszach i czułem łomot w skroniach, który rozsadzał mi czaszkę. Oddech
przyspieszył.
O dobra Amaterasu, ratuj!
Nie chcę umierać!
Znów poczułem ten nieco słodkawy, otumaniający
zapach… czy to o tym mówił Shoya? Czy to właśnie to było tym „boskim zielem”, o
którym wspomniał? Momentalnie na powrót poczułem, jak myśli, które dopiero co
pod wpływem strachu i stresu wyprostowały się, na powrót się kłębią i kołtunią.
Co to było? Jakiś rodzaj narkotyku?
Tym razem zostałem usadzony w grupie, którą
wcześniej w myślach nazwałem „elitą”. Jak mniemałem, to właśnie oni byli tymi
demonicznymi bóstwami, o których wspomniał mnich.
O dobra Saraswati (indyjska bogini muzyki, sztuki i
wiedzy; indyjski odpowiednik japońskiej Benzaiten od aut.) i wszystkie inne
przychylne bóstwa, ratujcie!
Szatyn, który wcześniej obdarzył mnie spojrzeniem
znad czarki sake uśmiechnął się kąśliwie na mój widok, przysuwając się do mnie
znacząco.
- Witaj, człowieku – przywitał się uprzejmie. –
Dziś dostąpił cię ten niesamowity zaszczyt spędzenia wieczoru w naszym
towarzystwie – zatoczył dłonią koło, wskazując swoich towarzyszy, wśród których
mieścił się, między innymi, duch węża z Okinawy, jak dotąd jedyny, którego
miałem okazję „poznać”. – To prawdziwe wyróżnienie, zgodzisz się ze mną,
prawda? Nie jesteś takim głupcem, aby je odrzucić, racja? – uśmiechnął się
pobłażliwie. – Nazywam się Sōtangitsune, tak, to ja jestem właśnie tym
osławionym lisem z Kioto – powiedział nieskromnie, śmiejąc się pod nosem. –
Jestem także głową tej ceremonii, więc lepiej się pilnuj, – szepnął mi na ucho
– bo to ode mnie zależy czy wyjdziesz z tej imprezy żywy – obdarzył mnie obrzydliwym,
obłąkańczym uśmiechem.
W co ja się wpakowałem?
Shoya, ratuj! – załkałem w myślach.