„Nowy Świat” sequel z Creną

„Nowy Świat” sequel z Creną

- Na drodze nr 2 w kierunku Tokio doszło do wypadku. Samochód osobowy zderzył się z ciężarówką, która zablokowała całą jezdnię, zatrzymując się w poprzek. Kierowca nie jest zdolny do wykonania żadnego manewru, gdyż pojazd został zbyt mocno uszkodzony podczas uderzenia o betonowe barierki; została naruszona kolumna kierownicy. Odpowiednie służby pracują już nad tą sprawą i przepraszają za nieudogodnienia – odezwała się przesłodzonym głosikiem spikerka z radia.
- Cudnie… - mruknąłem. – Zachciało im się zderzać akurat teraz? – fuknąłem niezadowolony.
- Przynajmniej wiemy, co się dzieje – Crena ściszył radio, aby móc swobodnie rozmawiać. – Cóż… Wygląda na to, że jeszcze sobie tutaj postoimy… - westchnął.
On również nie był zadowolony, jednak nie okazywał swojej frustracji tak dobitnie jak ja. Może jego tak cholernie nie bolał tyłek od siedzenia w jednym miejscu od kilku godzin… Zachciało mi się zwiedzać Fukanakę, psia mać…
Ketsueki wyłączył silnik, aby zaoszczędzić na paliwie – w końcu możliwe, że postoimy tu sobie całkiem sporo czasu. Niektórzy ludzie uwięzieni w korowodzie aut zaczęli z nich wychodzić, przeciągać się i rozprostowywać kości. Kierowcy nawiązywali przelotne znajomości, wymieniając się słowami dezaprobaty dla osób, które spowodowały wypadek, narzekając na to, że się spóźnią…
- Zagrajmy w coś – zaproponowałem. – Nudzi mi się.
- W co?
- Nie wiem. Nie mam pomysłu… - westchnąłem. – Może ty maż jakiś?
Brunet przez chwilę rozglądał się dookoła, jakby szukał podpowiedzi w otoczeniu. Przygryzł dolną wargę, by zaraz potem rozciągnąć usta w tym charakterystycznym dla niego, szelmowskim uśmieszku, którego, ku mojej zgrozie, zorientowałem się, że nie widziałem już całkiem dawno – a to oznacza, że Crena będzie nadrabiał ten czas intensywnością swojej bezpośredniości, że tak się wyrażę…
- Słoneczko.
- Co? – podniosłem jedną brew.
- Zagrajmy w słoneczko – zaśmiał się i przysunął tak blisko jak tylko mógł, biorąc pod uwagę, że oddzielał nas od siebie drążek zmiany biegów i podłokietnik.
- Powaliło cię?! – z kolei ja odsunąłem się jak najdalej tylko mogłem; co skończyło się dla mnie bliższym poznaniem głową z szybą. Chwyciłem się za obolałe miejsce. – Z… Zresztą w dwie osoby się nie da… w to grać… - wydusiłem z siebie. – I tu (całe szczęście) nie ma miejsca…
- Weteran się znalazł – zaśmiał się, przewracając oczyma. – Normalnie widzę, że wszystkie zasady znasz na blachę – chwycił mnie za bluzkę i przyciągnął do siebie. – Ale wiesz jak to mówią; dla chcącego nic trudnego. Wystarczy się trochę postarać – zachichotał. – No a tak w dwójkę będzie bardziej kameralnie… a na tylnich siedzeniach jest naprawdę dużo miejsca – cmoknął mnie w policzek. – Nawet nie wyobrażasz sobie jak dużo – zaśmiał się ponownie, a ja poczułem jak zbiera mi się gula w gardle.
- Ee… Niekoniecznie – próbowałem rozluźnić jego palce, jednak te były zaciśnięte w stalowym uścisku. – Może jakaś inna propozycja? – mój ton głosu zdradzał, że stałem się nerwowy.
- Myślę, że nie ma potrzeby głowić się nad czymś innym – przyciągnął mnie do głębokiego pocałunku.
Od razu rozsunął językiem moje wargi. Jęknąłem wprost w jego usta, na co chłopak zaśmiał się. Jego ręka wylądowała na moim udzie, po którym przesuwał nią po jego wewnętrznej stronie; stanowczo zbyt blisko krocza. Jego pocałunki było gorące, namiętne i zachłanne. Odruchowo objąłem go za szyję i choć czułem się nieco skrępowany świadomością, że ludzie dookoła mogą nas zobaczyć, muszę przyznać, że było mi naprawdę przyjemnie. Zalewały mnie fale gorąca, kiedy muzyk raz za razem zbliżał dłoń do mojego rozporka. W końcu wsunął rękę między moje nogi, przez co znów wydałem z siebie zdradliwy jęk. Czułem jak palą mnie policzki.
- Crena… - jęknąłem.
- Widzisz, podoba ci się – uśmiechnął się, co może was zaskoczy, naprawdę pięknie i złożył jeszcze jeden pocałunek na moich ustach; tym razem dużo delikatniejszy i krótszy. – Może przejdziemy do tyłu? – zaproponował.
- Ale… - zająknąłem się. – To wciąż za szybko…
- Dlaczego stopujesz się na siłę? – odgarnął włosy, które zakrywały mi twarz. – Przecież masz na to ochotę – stwierdził; nie zapytał. – Chcesz tego – cmoknął mnie w skroń. – Więc dlaczego wciąż uparcie wmawiasz sobie, że to, co chcę ci zrobić jest złe?
- Ale my się ledwo co znamy… - mruknąłem.
- No bez przesady; w końcu nie poznaliśmy się wczoraj – wywrócił oczyma. – Jasne, może wciąż nie wiemy o sobie wszystkiego, ale czy to znaczy, że nie możemy dać sobie szansy?
- Możemy, pewnie, że możemy… Tylko dlaczego zaraz mamy zaczynać to od seksu? – spojrzałem na niego dość niepewnie. – Nie chcę, żeby to było tak… Um… ciężko mi dobrać słowa… tak, tak… żeby to nie było tak łatwo… Rozumiesz o co mi chodzi? – gryzłem wewnętrzną stronę lewego policzka z nerwów.
- Chwila… - Ketsueki aż wyprostował się na siedzeniu i wypuścił mnie z objęć. – „Łatwo”? – powtórzył z niedowierzaniem. – Alex, czy ty myślisz, że jeśli pójdziesz ze mną do łóżka, to pomyślę, że jesteś łatwy? – zdziwił się. – Czy przez cały ten czas naprawdę tylko o to ci chodziło? – nie odpowiedziałem ani nawet nie drgnąłem. Po prostu wpatrywałem się w niego zażenowanym spojrzeniem, nie wiedząc nawet, co w takiej sytuacji powinienem zrobić. – Aleex… - przeciągnął słodko. – Jak mogłeś tak pomyśleć? – spojrzał na mnie z naganą. – Jak mógłbym określić mianem „łatwego” osobę, którą kocham? – ponownie przysunął się i chciał mnie pocałować, ale zatrzymałem go.
- Kochasz mnie?
- Oczywiście, że cię kocham – spuściłem wzrok, na co brunet westchnął. – Nie wiem, ile wy tam w Europie potrzebujecie czasu, aby nawzajem się w sobie zakochać, ale uświadomię cię, że w Japonii istnieje coś takiego jak miłość od pierwszego wejrzenia… albo nie. Właściwie to sam w to nie wierzę – pokręcił głową. – No po prostu cię kocham i już! – sapnął. – Odpowiada mi twój charakter, czuję się w twoim towarzystwie swobodnie, pociągasz mnie, chcę być przy tobie i dla ciebie… Czy to nie jest miłość? – spojrzał na mnie wyczekująco.
- Ja… - zająknąłem się. – Nie wiem…
- Naoglądałeś się za dużo dram – westchnął. – Słuchaj, Alex-chan – objął mnie ramieniem – w życiu nie zawsze związki tworzą osoby, które znają się od dziecka. Jasne, nie wiemy o sobie wszystkiego, znamy się… cóż, wydaje mi się, że koło trzech miesięcy, więc faktem jest, że nasza znajomość nie trwa długo, ale czy to przekreśla nas; nas jako parę? Dlaczego nie chcesz ze mną spróbować? Seks jest jednym z części składowych związku; nie mówię, że najważniejszym, ale po prostu jest. I jest to logiczne. Kochasz się z osobą, którą kochasz. Jeżeli coś do mnie czujesz, pragniesz mnie, to dlaczego wciąż się powstrzymujesz? Życie składa się z pasm nieporozumień i błędów, na których się uczysz. Nie zagwarantuję ci, że będziemy żyć długo i szczęśliwie, i uda nam się zbudować związek, który przetrwa wszelkie najgorsze kryzysy, bo zapewne przyjdą też i gorsze chwile, kiedy będziemy się kłócić, ale… cóż, to też jest normalne – rozłożył ręce. – Ale nawet jeśli przyjdzie nam się pokłócić i wykrzyczę ci w twarz słowa, które w złości będą cisnęły mi się na usta, to miej na uwadze, że w rzeczywistości zapewne i tak tak nie myślę; że cię kocham. Kocham cały czas, nawet jeśli się pokłócimy czy wtedy, kiedy robisz problemy tam, gdzie ich nie ma – zaśmiał się. – Alex, może i nam nie wyjdzie; nie wiem, bo w końcu wszechwiedzącym nie jestem, ale wiem na pewno to, że dołożę wszelkich starań, aby mimo wszystko nam wyszło. Bo cię kocham – ponownie pocałował mnie w skroń. – I wiem, że ty też mnie kochasz, ale boisz się tego przyznać. Wiem, że masz na mnie ochotę. Ja na ciebie też – dodał ciszej, po czym potarł nosem o moją szyję. Przeszły mnie przyjemne dreszcze. Jego gorący oddech owiał moją skórę. – Masz popędy jak każdy inny człowiek. Pragniesz mnie, więc dlaczego mnie sobie nie weźmiesz, hm? – zmusił mnie, abym na niego spojrzał. – Wiem, że to twój pierwszy raz i jest ci ciężko podjąć decyzję, ale kiedyś będziesz musiał stracić dziewictwo… No chyba, że zamierzasz zostać ciastem świątecznym? (mianem „ciasta świątecznego” w Japonii określa się stare panny od aut.)
- No nie… - przyznałem.
- Ja kocham ciebie, ty kochasz mnie, zdeklarowałeś, że nie chcesz zostać starą panną – wyliczał na palcach, chichocząc – więc niby dlaczego mielibyśmy się nie kochać? Nawet jeśli nam nie wyjdzie, nawet jeśli mielibyśmy się rozstać w wyniku kłótni, to nie zmienia to faktu, że w tym momencie się kochamy. Ja ciebie i ty mnie. Więc nie będzie niczym dziwnym, jeśli okażemy sobie nasze uczucia w sposób cielesny, prawda? Nie chcę cię przelecieć, chcę się z tobą kochać – założył mi włosy za ucho. – Nawet jeśli się rozstaniemy i będziesz już z kimś innym, to będziesz wypominać swojemu ukochanemu, jakiego to miałeś poprzedniego wspaniałego kochanka i jakże to on mi nie dorównuje – szepnął mi na ucho, śmiejąc się. Ja również się zaśmiałem. Spojrzałem na niego z pobłażaniem. – No dobra, dobra – wywrócił oczyma. – I tak ci nie dam odejść, więc nie ma szans, żeby taki scenariusz zaistniał – prychnął.
- Dziękuję – pocałowałem go w kącik ust. Dla muzyka zdawało się być zaskoczeniem to, że teraz to ja go całuję, a nie on mnie. Spojrzał na mnie z zapytaniem wypisanym na twarzy. – Dziękuję ci za to, że jesteś taki wyrozumiały; że rozumiesz moje obawy i próbujesz je rozwiać – oparłem głowę na jego ramieniu. – Dziękuję ci za to, że jesteś dla mnie takim oparciem. No i… - zawahałem się - …kocham cię. Ufam ci i kocham cię – wyznałem.
- Ja ciebie też kocham, skarbie – kolejny raz ucałował mnie w skroń.
- Lubię to – zaśmiałem się.
- Co?
- Kiedy całujesz mnie w skroń.
- Ja też to lubię – zachichotał i wplótł palce w moje włosy, delikatnie mnie gładząc. W jego objęciach naprawdę czułem się spokojny, bezpieczny i kochany. Czułem się wręcz błogo. – To co? Idziemy na tę tylną kanapę? – zaśmiał się.
W tym właśnie momencie samochód przed nami ruszył. Droga znów stała się przejezdna.
- Chyba nici z twojego niecnego planu – pokazałem mu język. Ketseki mruknął coś pod nosem, ponownie włączając silnik. – W zasadzie to dobrze.
- Co? – zdziwił się. – Alex, ty znowu…
- Żadne „znowu” – prychnąłem. – Po prostu uważam, że tylna kanapa samochodowa jest niewygodna. Chyba się ze mną zgodzisz? – spojrzałem na niego rozbawiony. Crena przytaknął. – O wiele bardziej cenię sobie łóżko – położyłem mu rękę na kolanie, przez co chłopak przez przypadek docisnął gaz i autem szarpnęło. Zaśmiałem się, na co chłopak cmoknął niezadowolony.
- Ja też skarbie, ja też… - zgodził się.


Kita-pon Maniac station "un-live" broadcast - "wywiad" z Kitą-pon

Ohayo! Dziś ku połechtaniu swojego ego i podkreśleniu swojego skrajnego egocentryzmu przeprowadzę „wywiad” sama ze sobą, odpowiadając, mam nadzieję, dość wyczerpująco na wasze pytania, aby nikt nie czuł się pokrzywdzony (zażalenia proszę pisać w komentarzach, jeśli takowe by się pojawiły) oraz utwierdzeniu Was w tym, że pisanie komentarzy ma sens, bo rzeczywiście je czytam i biorę sobie wasze opnie do serca.
Szczerze powiedziawszy notka ta ma zachęcić Was do czytania moich czasem niezbyt optymistycznych wywodów, które mogą wydawać się komuś zbędne, ale to właśnie w nich zawieram najczęściej odpowiedzi na Wasze pytania – nie odpowiadam pod komentarzami, gdyż to zafałszowuje ich faktyczną ilość.
Ważne rzeczy, że tak powiem, do informacji ogólnej, czyli do często powtarzających się pytań, będę zaznaczała kursywą, więc proszę, zwróćcie na nie szczególną uwagę.
A więc, zacznijmy "wywiad" z Kitą-pon!
Jedziemy z tymi odpowiedziami:
Kulushka: Ilość demonów w „Hayakki-yokō” miała być specjalnie przytłaczająca, aby czytelnik poczuł się podobnie jak i główny bohater – osaczony przez dziwne stwory, których nie bardzo od siebie odróżnia i nie wie, czym one są w istocie.
A co do opowiadań „autorskich” – cóż, szczerze powiedziawszy piszę nie tylko z gwiazdami j-rocka, mam swoje własne opowiadania, ale ich nie publikuję. Utrzymuje je głównie w klimatach fantasy/horroru. Z doświadczenia wiem (gdyż już wcześniej próbowałam i znam trochę swoją szanowną osobę), że jednak nie ma zbytniego sensu ich publikować, gdyż wypromowanie bloga o takich treściach trwa, a ja nie myślę, żebym była na tyle uparta i zacietrzewiona w tym, aby pisać w takich klimatach tak regularnie jak bloga yaoi i w dodatku wciąż wymyślać nowe historie. Muszę przyznać też, że wciąż opłakuję mojego sformatowanego pendrive, na którym było multum takich opowiadań, a w tym jedno ponad 100-stronicowe, którego końca nie było jeszcze ani widu, ani słychu. Chyba po prostu brak mi motywacji i świeżości pomysłu… Nigdy nie uważałam, żebym była na tyle kreatywna, aby wymyślić coś takiego… Choć szczerze powiedziawszy to zaczęłam nowy twór nie-fanfickowy, który intryguje nawet mnie swoją niezrozumiałością i nieklarownością pomysłu xD Po prostu nie mam jeszcze na niego jasnej wizji xp W każdym razie jeszcze zobaczymy, co z tego wyjdzie… Nie to, że coś, ale myślę też, że zbyt wiele rzeczy ma na mnie wpływ, od których nie potrafię się odciąć, aby pisać, nazwijmy to tak, „całkiem samodzielnie”. A to jakaś książka mnie zainspiruje, wiersz, tekst piosenki, jakaś postać – sama zdaję sobie z tego sprawę, że za bardzo się na tym wzoruję i opieram się na schemacie, „szkielecie”, który stworzył już ktoś inny… Jestem za mało „samodzielna” – może też dlatego tak bardzo podziwiam osoby, które umiały się nauczyć tej „samodzielności”. W gruncie rzeczy, jeśli chodzi o świat „pisarki”, wciąż jestem smarkatym dzieciakiem, które zbyt wiele czerpie z innych, a za mało samo myśli – mam nadzieję, że kiedyś to się zmieni, ale słowem nie mogę za to poręczyć, kiedy i czy w ogóle to się stanie. Może moja jakaś przemiana nastąpi po przeprowadzce do Anglii, gdzie będę miała znacznie więcej czasu na pisanie, choć przyznam, że pierwsze miesiące tam będą dla mnie zapewne trudne pod względem organizacji czegokolwiek, będę zagubiona i skołowana, co też może odbić się na moich „tekstach”…
Gall Anonim: Coś z Meto, powiadasz? Cóż, szczerze powiedziawszy to raczej nie nastawiałabym się na Twoim miejscu na wiele. Prawda jest taka, że Meto lubię z Mejibray najmniej. Nie to, że go nie lubię, ale po prostu… oczywiście nie mam nic przeciwko niemu, wykorzystuję go jako postać do kolejnych fanficków, ale nie robię z niego raczej głównego bohatera. Po prostu w pewnych zespołach jest postać, która do jakiegokolwiek by to paringu pasuje mi jak świni siodło – w D’espairsRay jest to Karyu, w Nocturnal Bloodlust Cazqui, w Mejibray Meto… Nie pasuje mi on na główną postać. Nie umiałabym raczej napisać nic z jego perspektywy, gdyż zwyczajnie go nie ogarniam… Jako figura jest rewelacyjny, ale kiedy próbuję umieścić go w jakiejś życiowej sytuacji, tym bardziej dopasować do niego jakąś historię miłosną, to czuję się, jakbym skakała po trampolinie, drąc się, że jestem astronautą – głupio, z każdej strony źle i niedobrze. Coś wiecznie mi nie pasuje do niego. Nie mówię, że nie napiszę nigdy nic z Meto, ale raczej nie nastawiałabym się na wiele. Pewnego dnia może dobry Budda mnie oświeci i w swojej łasce ześle mi jakiś wspaniały pomysł, ale to raczej bardzo mało prawdopodobne – niemniej, niewykluczone. Nie mówię nie ani tak.
Maria Hosu: Moje serce krwawi ;_; Jesteś jedną z moich czytelniczek, które często się wypowiadały, co było dla mnie motywujące, wiem też, że nie czytasz mojego bloga od wczoraj… a teraz tak mnie shejtowałaś… (właściwie jak to się pisze?... T.T) Nie no, dobra, wiem, że to nie był taki typowy hejt (nie, prawda?), a i przyjmuję twoje skargi, choć moje serce płacze i krwawi przy tym x.x’’ Pisałaś, że rzygać ci się chce ze śmiechu czytając „Księcia z bajki”… cóż, wnioskuję, że to chyba niezbyt dobrze, bo choć czarny to czarny humor, ale do wymiotów raczej nie powinien wywoływać (if ju noł łot aj min ;p); no cóż, szczerze powiedziawszy to Hiro w tej serii jest bardzo dobrym odwzorowaniem mnie, więc może dlatego tak sobie teraz płakusiam. Oczywiście nie zachowuję się tak dokładnie, ale to jest mój czarny humor, moja głupia postawa człowieka stawiającego się wszystkim i wszystkiemu… Choć po chwili zastanowienia może i nie odwzorowuje mnie w stu procentach, gdyż bardziej opisuje tę „gorszą” stronę mojego „ja”, ale faktem jest, że w charakterze wokalisty NB w tym opowiadaniu jest naprawdę dużo ze mnie (nie chcecie się ze mną zadawać…). Drugim takim opowiadaniem, które raczej opisuje moje bardziej „nostalgiczne ja”, które ujawnia się podczas doła czy zbyt dogłębnego i długiego rozmyślania na temat problemów egzystencjonalnych, takich jak, co to też może zrobić serek, który zalega od kilku dni na lodówce (ktoś to jeszcze pamięta?) jest „Closer to Ideal”. Jeśli w proporcjach 45:55 w stosunkach Hiro („Książę z bajki”) – Hizumi („Closer to Ideal”) wymieszacie te dwie postacie, to właśnie otrzymacie mój charakter… Tak, paskudny ze mnie typ x.x’’…
Cieszę się, że podobał Ci się wygląd Shoyi opisany w „Hayakki-yokō”, choć mentalistą nie jestem i nie wiem, o jaki Ci dokładnie chodziło. Możemy mieć tylko nadzieję, że nasze wyobrażenia były w jakimś stopniu podobne. Ale co więcej o tym opowiadaniu - tytuł kolejnym japońskim gównem, powiadasz? Och, nie, myślę, że nikogo nie uraziłaś, tylko sobie jeszcze troszkę popłakusiałam – ale tak to jest, jak jest się Polką, mieszka się w Anglii (dobra, za niecały miesiąc mam wylot, no), a myślami jest się cały czas w Japonii. No nie da się ukryć, że jestem maniakiem. Ale za to co do wampirów to możemy sobie podać ręce, bo też ich nie lubię, choć już inne twory jak demony są już bliskie mojemu krwawiącemu i płakusiającemu sercu. Cóż, nie stąpam tak twardo po ziemi jak ty – raczej jestem typem, który tylko powierzchniowo zdaje się być do bólu racjonalistą, gdyż na ogół raczej uciekam od przyziemnego świata, kreując swoje własne. Lubię bawić się w boga i władcę absolutnego, rysując słowem swoje własne wszechświaty, ustanawiając prawa i porządki, tworzyć postacie i nadawać im pozornemu istnieniu sens lub go odbierając.
Płakusiam sobie dalej. No, dobra, może trochę przesadziłam z tym dramatyzmem. Niemniej naprawdę nie lubię rozczarowywać ludzi, więc mam nadzieję, że nie rozczarowałam cię aż tak bardzo. Bądź co bądź, w mniejszym lub większym stopniu staram się spełniać wasze życzenia.
(PS. Sama za Yo-ką jako wokalistą również nie przepadam, ale do yaoiców nadaje się on idealnie – ciii, nikt nie widział tego dopisku! Bo coś czuję, że mogłoby mi się za to oberwać…)
Lady Kira: W ogóle to muszę Ci podziękować za te wszystkie lata (bo to już będzie w latach, nie?) czytania, aktywnego komentowania i motywacji Co do „Hayakki-yokō” to… ten rozdział miał 13 stron xD Był jednym z najdłuższych, jaki napisałam w ostatnim czasie xp A ty mówisz, że krótko… cóż, następnym razem postaram się bardziej!
A co do „Closer to Ideal”, na które czekasz (i Dziewczyna Znikąd też) to… doczekasz się, obiecuję. Wstawię to, choć pewnie większość tego nie przeczyta – ale wstawię ze względu głównie na Ciebie i moją powinność wobec Hizumiego, który jest tam tak wspaniale depresyjny jak i ja C: Nie mogę mu tego zrobić i tego nie zakończyć, mimo iż wiem, że obydwoje długo już na to czekacie, za co naprawdę bardzo przepraszam *kłania się w pas*
Liv: Cieszę się, że „Hayakki-yokō”  tak bardzo przypadło Ci do gustu c; Szczerze powiedziawszy to jestem fanem nie tylko kultury czy muzyki japońskiej, ale właśnie, między innymi, legend i religii. Interesuję się też filozofią, przez co w mojej głowie powstaje wiele podobnych światów do tego, który wybrałam jako „scenę” dla tej serii, jednak tak szybko jak się pojawiają, tak szybko także często znikają. Przyznam się też, że początkowo „Hayakki-yokō” miało być takim sobie opowiadaniem, które miało zalegać w czeluściach mojego dysku „bo tak” i miało się głównie skupiać na postaci hanyo, naszego półdemona, ale jako że tak dużo osób chciało yaoi-fantasy, a przy tym w pewnym momencie się zacięłam i nie wiedziałam jak to „zwykłe”, nie-yaoicowate opowiadanie kontynuować, toteż postanowiłam namieszać tam trochę J
A co do „Księcia z bajki” to mogę cię z góry zapewnić, że Crena i Hiro nigdy nie będą gruchającymi wesoło gołąbkami – to jest po prostu niemożliwe, więc nie musisz się o to martwić. Aby stała się jakaś podobna anarchia w tym opowiadaniu, ktoś chyba musiałby mnie naćpać albo nagle musiałabym się zmienić w Tęczowego Kucyka Pony, zmieniając swoją osobowość i charakter, ale tego jednak w najbliższym czasie się nie spodziewam xD
Akai World: Ty zbereźnico jedna, ty! xD Tylko jej seksy w głowie, no… xp Cóż, szczerze powiedziawszy to nie pasowały mi tam sceny +18 akurat w tym momencie w „Księciu z bajki” – ale spokojnie, spokojnie. Kita-pon niczym dobra, choć może nieco sadystyczna wróżka spełnia życzenia! Ale wszystko po kolei! Kiedy nadejdzie odpowiedni czas, wszystko się wydarzy i potoczy tak, jak potoczyć się ma xp Nic więcej nie zdradzę ;D
Alex Shinigami: Co ja Ci mogę powiedzieć, co wyjaśnić, jak Ty wszystko wiesz, co? Ty to taka dobra dusza i, ot co, dostaniesz ode mnie jeszcze ten soczek, sama Ci poleję, a nawet z Tobą wypiję, jak mi pozwolisz, tylko powiedz, w jakich odległych krainach zamieszkujesz (a może wcale nie tak dalekich od Gdańska, co?). Cóż, Tobie to ja mogę tylko podziękować za czytanie i komentowanie. Zdaje mi się, że mamy podobne gusta, więc, że tak zabłysnę znajomościami języków obcych i moimi „nieprzeciętnymi” zdolnościami lingwistycznymi, fivety-fivety się rozumiemy C; Mam nadzieję, że mnie nie opuścisz i uda mi się Cię nie rozczarować w najbliższym (i bardziej odległym też) czasie :D
Rukisiowa Kotałka: Cóż, z Tobą też czuję czerwoną nić połączenia (jak to śpiewał Yuuki w „Anemone” xD), więc chciałam Ci głównie też podziękować, podobnie jak i Alex Shinigami. Pamiętam o Twoich „mało-mało znanych” zespołach, jak to sama określiłaś, i paringach, które zaproponowałaś – Kyouki x Roku (Grieva), Koyomi (Kuroyuri to Kage) x Yo-ka (DIAURA) – ja to wszystko pamiętam i mam pięknie wynotowane w moim „Wenowym zeszyciku”, bo takowy sobie założyłam; między innymi po to, żeby pamiętać. Tak, kiedy mnie nagle Wen najdzie, żeby szybko zapisać i nie zapomnieć, gdyż moja pamięć jest dobra, ale krótka i bardzo wybiórcza… Cóż zrobić, SKS, SKS…

Mam nadzieję, że na razie tyle starczy. Do napisania czegoś podobnego zainspirował mnie filmik (a właściwie jego trzy części) D'espairsRay Maniac station live broadcast (11.09.2009), gdzie Despy odpowiadali na pytania fanów podczas audycji radiowej.

A – i żeby nie było paniki – dzisiaj wieczorem wstawię notkę „do poczytania”, tzn. jakieś opoko, więc bądźcie spokojne ;)

Mini-seria Shoya x Yo-ka (DIAURA) "Hayakki-yokō"

Siedem to wciąż nie dziesięć... Podobnie jak i cztery to nie pięć, ale już nie czepiajmy się tego, że nie potrafię policzyć tlenów na kartkówce z chemii... cii... gdybym tylko umiała liczyć do pięciu, ech...
Dobra, już nie narzekam; macie tu zgodnie z zapowiedzią wyczekiwane "cuś" z paringiem Shoya x Yo-ka (DIAURA). Mam nadzieję, że się spodoba. Naprodukowałam aż 11 stron, więc liczę na adekwatnej długości komentarze, bo poprzednie były bardzo... opiniotwórcze, że tak powiem. No i niech jeszcze raz ktoś mi powie, że nie umie pisać komentarzy to urwę łepetynę...


Tytuł: "Hayakki-yokō"
Paring: Shoya x Yo-ka (DIAURA)
Typ: mini-seria (?)
Gatunek: (na życzenie) fantasy
Beta: -

Nigdy nie możesz być pewnym, jak potoczy się twój los – jeśli wykażesz się zbyt wielką pychą, bądź pewien, że zostaniesz odpowiednio ukarany przez siły wyższe.
Brzmi okropnie, co? Jak bajanie podpitego kaznodziei, który zamierzał zbawiać świat, a skończył na dręczeniu dzieci z pobliskiego podwórka, nie? Cóż, życie nie zawsze bywa różowe… Miałem okazję przekonać się o tym na własnej skórze, kiedy cała siódemka bogów szczęścia odwróciła się do mnie plecami, żeby nie powiedzieć, że wypięła się na mnie dupą. Bezpośredni jestem, prawda? Potrafię nawrzucać nawet nieistniejącym personom, którym rzekomo przypisuje się owe karzące lub wynagradzające siły wyższe – mówiąc krócej, staczam się.
Ale po kolei! Nim zacznę swój pełen żalu do świata wywód, wypadałoby się przedstawić. Yasuhiko Kawamura (personalia wymyślone od au.), witam… czy może przedstawię się jako Yo-ka, gdyż pod tym pseudonimem jestem bardziej znany. Teraz zapewne zapytanie czy to „ten” Yo-ka… no cóż, samolubnie przyznam, że znam tylko jedną osobę, która używałaby takiego pseudonimu – i jestem nią właśnie ja. Tak, naprawdę, „ten” Yo-ka, młody pisarz powieści „z dreszczykiem”, japońskie wcielenie Kinga, człowiek, którego chociaż jedną książkę na półce ma każdy Japończyk… a przynajmniej tak twierdziły gazety…
Więc teraz przydałoby się pokrótce streścić mój problem… Cóż może nękać kogoś takiego jak ja – niemalże celebrytę, który ma pracę lżejszą od leżenia? Otóż okazuje się, że nawet tacy ludzie nie są zupełnie beztroscy, gdyż zdawało się, że nim moja kariera pisarska rozpoczęła się na dobre, zaraz przyjdzie jej zgasnąć. Czarno widziałem swoją przyszłość jako autora książek, gdyż wychodziło na to, że wypaliłem się zawodowo… w wieku dwudziestu ośmiu lat (obecny, realny wiek Yo-ki od aut.)… Zabijcie mnie…
Termin gonił za terminem, a ja na deadline potrafiłem oddać jedynie kilka marnych rozdziałów, z których każdy jeden wydawał się być wyrwany z innej historii, przez co teksty nie układały się w spójną całość. Nawet mój edytor w wysublimowany i uprzejmy sposób dał mi do zrozumienia, że mógłbym postarać się bardziej.
A ja chciałbym się postarać! Naprawdę! Przysięgam! Próbowałem i dawałem z siebie wszystko!... ale to, że nic z tego nie wychodziło, to już zupełnie inna sprawa.
- Cholera! – wrzasnąłem, kiedy przez przypadek szturchnąłem łokciem kręty rządek, w jakim ustawione były puste kubki po kawie na moim biurku, przez co ten, który stał tuż przy samej krawędzi, spadł i rozbił się, a drugi wylądował na moich kolanach, znacząc moje jasne spodnie resztkami obrzydliwie zimnego, niedopitego napoju. – Tu już drugie spodnie dzisiaj! – irytowałem się. – I trzeci zbity kubek… - dodałem, wzdychając ciężko.
Ewidentnie nic nie szło po mojej myśli.
Sięgnąłem ze złością po tlącego się papierosa, który radośnie toczył się po klawiaturze mojego laptopa, znacząc swoją ścieżkę siwym popiołem. Ekran komputera z dumą prezentował pustą kartkę kolejnego, nowego dokumentu Microsoft Word. Zaciągnąłem się głęboko, z żalem wypuszczając z płuc drażniący dym.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że muszę opuścić moje mieszkanie choćby na chwilę – albo w przeciwnym wypadku dostanę nagłego ataku kurwicy.
Westchnąłem, próbując się uspokoić.
Przebrałem się raz jeszcze, po czym pakując do kieszeni jedynie zapas papierosów oraz klucze, wyszedłem, trzaskając własnymi drzwiami. Przekręciłem klucz w zamku, kątem oka dostrzegając nowego lokatora, który musiał się wprowadzić do tego mieszkania obok, które od miesięcy stało puste. Kultura wymagała, abym powitał go, ale w tej chwili nie było mnie stać nawet na zwykłe „dzień dobry”. Byłem wściekły i nie chciałem ryzykować zainicjowania znajomości z nowym sąsiadem, która w jednej chwili mogłaby się przerodzić w bezbrzeżną nienawiść aż po grób. Serio, nie potrzebowałem i nie prosiłem się o to.
Nie przyglądałem mu się zbyt uważnie, gdyż nie miałem do tego zbytniej możliwości. Obserwowałem go tylko przez tę krótką chwilę podczas zamykania mieszkania – potem zwyczajnie odszedłem w swoim kierunku bez słowa. Niemniej przez ten moment udało mi się zauważyć w nim pewne charakterystyczne cechy. Nowy lokator był dość wysoki i miał długie, jasnobrązowe włosy, gdzieniegdzie przetykane blond pasmami. Miał przenikliwe, zimne spojrzenie, a jego niebieskie oczy ukryte w cieniu długiej grzywki wydawały się być fluorescencyjne.
Pewnie kolorowe soczewki…
Miał kształtne usta, w których dolnej wardze tkwił kolczyk. Mimo iż tak ładnie wykrojone, o tak pięknym kolorze, wydawały się być rozciągnięte w niezadowolonym grymasie. Może on też miał dzisiaj gorszy dzień?
Nie rozmyślając długo o chłopaku, dopadłem windy, nim ta zdążyła zatrzasnąć mi drzwi przed nosem. Pokrzepiony chociażby tym małym zwycięstwem z przedmiotem nieożywionym (a jakże złośliwym), wyszedłem z budynku, ruszając na długi spacer…
…no i może nie tylko spacer.

***


Było już naprawdę późno. Księżyc już dawno zaczął swe panowanie, górując nad horyzontem niczym władca absolutny. Dziś wydawał mi się być o wiele większy niż zwykle, zupełnie tak, jakby był na wyciągnięcie ręki… taki krwawy, taki piękny…
Byłem już nieco wstawiony, kiedy moje nogi same wybrały sobie drogę, jaka kierowała na szczyt wzgórza, na którym z kolei znajdowała się jedna z tak licznych w tej okolicy świątyń shinto. Był to ładny chram; zadbany i czysty, często odwiedzany przez wiernych – choć może niekoniecznie o tej porze oraz stanie, do jakiego się doprowadziłem… Czarne, wywijane dachy lśniły oleiście w czerwonej poświacie księżyca, przez co wyglądały, jakby spływały krwią. Uśmiechnąłem się do siebie pijacko – dobra sceneria do kolejnej akcji z moich książek.
Szczerze powiedziawszy nie była to byle jaka kapliczka a świątynia z prawdziwego zdarzenia. Samotna, na szczycie góry, którą potocznie zwano „wzgórzem, od którego kłuje w piersi” (naprawdę jest taka górka i znajduje się ona w Tokio, ale mniejsza z tym; tutaj jesteśmy w mojej krainie, więc… no wiecie, moja przeistoczona rzeczywistość od aut.), która w rzeczywistości wymusiła na mnie uraczenie zimnego, nocnego powietrza moim oddechem o zapachu śliwkowego wina poprzez ciężkie dyszenie z wysiłku, jaki musiałem włożyć w to, aby się na nią wdrapać. Właściwie to nawet nie wiem skąd miałem tyle motywacji, aby już na początku drogi nie poddać się i nie zawrócić. Może to znowu przez tę wronę? Cholerne ptaszysko od dłuższego czasu umiłowało sobie przesiadywanie na gałęzi drzewa, które znajdywało się tuż pod oknem mojej sypialni. Paciorkowate, ciekawskie oczy wpatrywały się we mnie zawsze tak intensywnie, aż przechodziły mnie ciarki. Teraz nie było inaczej; wrona jak zwykle mi towarzyszyła. Ciężko było ją wypatrzeć na tle lasu, który porastał wzgórze, a obecnie zatopiony był w nocnych cieniach, ale te błyszczące ślepia poznałbym nawet w grobie.
Wielki czerwono-biały kompleks świątynny wznosił się tuż nad brzegiem okrągłego niczym moneta jeziora. Zazwyczaj w nocy tafla wody przybierała srebrny kolor, odbijając światło księżyca, przez co naprawdę wyglądała jak wielki srebrny pieniążek, jednak dzisiaj jego łuna była krwistoczerwona, a więc i wody jeziorka wyglądały niczym niezakrzepła krew. Kuszące, doprawdy kuszące…
Do głównego budynku chramu wiodły murowane schodki, na których klapnąłem ciężko. Oparłem przedramiona na kolanach, zwieszając głowę i próbując uspokoić oddech. Z każdym wdechem rześkiego powietrza czułem jak trzeźwieję… cholera, i na co było wydawać tyle kasy w barze, żeby się upić, kiedy po tej wycieczce w domu z powrotem będę musiał się „dobić”?
Przez dłuższą chwilę bezcelowo przypatrywałem się w czerwonym, drewnianym filarom zwieńczonym u obu końców misternymi złoceniami, to dziwnym, fikuśnym również drewnianym twarzom o wyrazach, które mogłyby jednocześnie mówić wszystko i nic, mieszkającym w miejscach, w których belki nośne dachu spotykały się ze ścianą. Wpatrywałbym się w nie tępo dalej, gdyby nagle coś z wielką gracją nie osiadło na moim ramieniu.
Wrona.
Znowu ta przeklęta wrona!
- Czego ty tak właściwie ode mnie chcesz, co? – zapytałem burkliwie ptaka. – Przyczepiłaś się do mnie jak rzep do psiego ogona, wiesz? – wywróciłem oczyma, na co ptaszysko odpowiedziało mi głośnym krakaniem. – Można prosić o pół tonu ciszej? – warknąłem. – Ktoś tu już zaczyna trzeźwieć… - mruknąłem bardziej do siebie, gdyż pulsujący ból głowy, który zaczął rozsadzać mi czaszkę, z czasem tylko narastał, a wrzaski wrony nie były dobrym lekarstwem, które mogłoby go uśmierzyć.
Chwilę potem usłyszałem odgłos lekkich, pospiesznych kroków. Zdziwiony, że ktoś jeszcze zawitał tu o takiej porze, odwróciłem się, aby ujrzeć postać, która właśnie stanęła w progu głównego wejścia do świątyni.
- Yatagarasu! – zawołał zdziwiony.
Był to ten nowy lokator. Co prawda wyglądał zupełnie inaczej, ale i tak go poznałem. Długie włosy miał spięte szpilami kanzashi w misterną, choć z pewnością nie tradycyjną fryzurę. Tuż przy twarzy miał pozostawione dwa pasma włosów sięgające linii szczęki, a resztę spiętą w coś, co nazwałbym ignorancko artystycznym nieładem, choć niezaprzeczalnie nawet ja, osoba, która na fryzjerstwie nie znała się wcale, potrafiłem dostrzec jakąś zaskakującą harmonię w tym, w jaki sposób ułożone zostały kolejne pasma.
Ubrany był w czarne kimono oraz czerwoną yutakę, które odpowiadały jego makijażowi. Górna powieka została przyprószona czarnym cieniem, podczas gdy dolna czerwonym. Szczególnie owa czerwień nadawała jego twarzy jakiś szczególnie drapieżny i bezlitosny wyraz. Dookoła, wszędzie wśród tej wszechobecnej czerwieni i czerni nocy tylko jego oczy pozostawały wciąż niebieskie i lśniące, tak drastycznie kontrastujące z otoczeniem, iż jego spojrzenie wręcz sprawiało mi fizyczny ból.
- Co proszę? – zapytałem skonsternowany.
Chłopak wyciągnął przedramię, a ptak wzbił się w powietrze i przesiadł się z mojego ramienia na jego rękę osłoniętą kosztownymi materiałami tradycyjnego ubioru. Przyjrzał się uważnie ptakowi, jakby w jego czarnych ślepiach miał znaleźć odpowiedzi na wszelkie dręczące go pytania.
- Co ty tu robisz? – ściągnął groźnie brwi. – To nie miejsce dla ludzi…
Stan, w który wprowadziły mnie te słowa można bardzo obrazowo określić jako zawiecha.
- Ee… - zająknąłem się. – Nie miejsce dla ludzi, powiadasz? – podniosłem jedną brew w pobłażliwym grymasie. – A w takim razie ty, to kto jesteś, że pozwolę sobie zapytać? Ufoludek? – prychnąłem. Chłopak zaciął usta w gniewnym grymasie. – Przerwałem jakiś zlot fanów „Star Wars” czy jak?
- Właśnie trwa Hayakki-yokō (nocna parada demonów od aut.) – odparł zwięźle.
- Co? – zdziwiłem się, po czym parsknąłem śmiechem. – Co ty mi próbujesz wmówić, hę? Przecież w takie bajki nawet dzieci nie wierzą! – fuknąłem. – To jest tak kretyński zabobon, że nie idzie tego nawet w żadnej książce fantasy wykorzystać! – uśmiechnąłem się z politowaniem.
Cóż, taka prawda. W moich książkach wzorowałem się trendami, motywami czy nieraz nawet kulturą Zachodu – wszystko z Zachodu. W mojej rodzimej kulturze nie potrafiłem znaleźć nic interesującego, co mogłoby ująć czytelnika. Ot stek bzdur, które nawet nie mają ładu i składu, przecząc sobie wzajemnie.
Ani jeden mięsień nie drgnął na twarzy chłopaka, jednak cienie na niej wydłużyły się i pogłębiły na tyle, iż ukazywały jego właściciela w sposób, który mógłby świadczyć o tym, jakoby właśnie wpadł w furię i tylko siłą woli jeszcze powstrzymywał się przed przerobieniem mnie na ochłap zakrwawionego mięsa.
- Odejdź stąd, jeśli nie masz poszanowania dla tradycji – warknął groźnie.
- Tradycji? Jakiej znowu tradycji? – prychnąłem. - Hayakki-yokō to tylko bajka, która miała wystraszyć dzieciaki, żeby te nie latały po nocy same, gdzie im się podoba! – przewróciłem oczyma. – Zresztą… niech ci będzie. Jeśli mam tu spotkać więcej takich nawiedzonych patriotów jak ty, to rzeczywiście będzie lepiej, jeśli będę się już zbierał – skwitowałem i zszedłem dość chwiejnie po schodkach.
Kierowałem się w stronę schodów prowadzących z powrotem na jedną z głównych ulic, kiedy niespodziewanie zza jednego z drzew rosnącego na środku traktu wychyliła się piękna kobieta ubrana również w tradycyjny strój. Chwila… byłem pewien, że wcześniej nie było tu tego drzewa… W końcu zauważyłbym takie ogromne drzewo na środku drogi wiodącej do świątyni, nie?
Kobieta uśmiechnęła się do mnie zalotnie, zasłaniając rozciągnięte usta dłonią w kokieteryjnym geście, która z kolei skryta była w materiale długiego rękawa. Spoglądała na mnie ciekawsko, przywołując do siebie gestem ręki.
- Witaj – przywitała się grzecznie. – Czy nie zechciałbyś zostać ze mną na moment? – zachichotała uroczo i położyła mi dłoń na ramieniu.
Pierwsze co cisnęło mi się na usta to „nie”, ale pod wpływem jej ciepłego i kojącego dotyku moje zdanie uległo momentalnej zmianie. Usadziła mnie pod drzewem, zabawiając rozmową. Z czasem przestał docierać do mnie sens wypowiadanych przez nią słów, a ręka, którą nieprzerwanie trzymała na moim ramieniu, zdawała mi się ciążyć, jakby był to kamień sporych rozmiarów a nie drobna kobieca dłoń.
Z letargu i senności, jakie mnie ogarnęły, wyrwało mnie donośne krakanie. Z trudem podniosłem opadającą mi na pierś głowę, aby ujrzeć przed sobą ponownie mojego nowego sąsiada, który wciąż trzymał na przedramieniu czarnego ptaka. Wrona w tym momencie wydawała się jakby oburzona, rozwarła skrzydła, machając nimi wściekle i wbijając ostre spojrzenie rozumnych paciorkowatych oczu w moją towarzyszkę.
- Wystarczy już – syknął szatyn, a kobieta zawarczała niczym wściekłe zwierzę… Nie wiem dlaczego, ale patrząc na nią przyszło mi na myśl porównanie do lisa…
Chłopak wyrwał mnie z jej objęć i wywindował do pozycji stojącej. Trzymał mnie mocno za poły ubrania, gdyż nagle stałem się na tyle zmęczony, iż z trudem przychodziło mi nawet ustanie w miejscu o własnych siłach.
Nim się obejrzałem ponownie, zarówno kobieta jak i drzewo, zniknęli.
- Co… Co się stało? – zapytałem cicho.
- Miałeś tę wątpliwą przyjemność poznać tamamo no mae oraz jubokko – oznajmił.
- Co takiego? – ściągnąłem brwi w niezrozumieniu.
- Jubokko to drzewo żywiące się energią ludzi, a tamamo no mae to zły dziewięcioogoniasty lis pojawiający się pod postacią kurtyzany. Wabi ludzi, by potem ich zabić. Jubokko ułatwia jej zadanie, gdyż wysysając energię z człowieka, sprawia, że ten szybko staje się bierny i daje wyprowadzić się w pole – wyjaśnił.
- Nie… Nie wierzę… - pokręciłem głową, na co szatyn jedynie ciężko westchnął. – Jak ci w ogóle na imię? – zainteresowałem się.
- Shoya – odparł jak zwykle zwięźle i rzeczowo.
- Shoya – powtórzyłem. – Shoya, ja… - zacząłem, a następnie osunąłem się na jego tors. Wrona z wrzaskiem wzbiła się w powietrze, przysiadając dopiero na pobliskiej gałęzi wysokiego krzewu przyciętego tak, aby formował idealną kulę. – Słabo mi… - wyznałem. Chłopak podtrzymał mnie mocno.
- Widocznie jubokko wyssał z ciebie sporo energii – wywnioskował. – Trochę odpoczniesz i będziesz w stanie wrócić do domu o własnych siłach – zapewnił. – Byle tylko to stało się szybko, bo inaczej znów możesz wpaść w tarapaty – mruknął ciszej. – Niestety ja nie mogę opuścić Hayakki-yokō, więc musisz poczekać aż dojdziesz do siebie.
- Jasne… - mruknąłem, niewiele rozumiejąc z jego szybkich wyjaśnień.
Wtem coś huknęło, coś pisnęło i załoskotało. Rozległ się dźwięk bitej porcelany i pijacki śmiech, głośne tupanie. Chwilę potem zza rogu świątyni wyjrzał nawalony w sztok otyły mężczyzna z burzą rudych włosów sterczących na wszystkie strony tego świata oraz skołtunioną brodą, na której połyskiwały krople alkoholu. Jego czerwona, nalana twarz poznaczona była bruzdami zmarszczek i blizn. Ubrany był w marynistycznym stylu, w sprane łachy, które przesiąknięte były zapachem soli morskiej, potu i rumu. Szczerzył się w głębokim uśmiechu, ukazując światu braki w swoim uzębieniu i susząc, miejscami, niemal całkiem gołe dziąsła.
- Shoya! – ryknął zachrypniętym głosem. – Gdzie jesteś, psubracie! Cholerny dzieciak!
- Tutaj jestem, czcigodny Shōjō (japoński ryży duch mórz lubujący trunki od aut.) – chłopak skłonił się, jednocześnie nadal mnie podtrzymując. – Czyżbyś czegoś potrzebował, panie? – zapytał uprzejmie.
- Shoya, złociuchny! – krzyknął radośnie. – Każ no tym cholernym kuchisake-onna (japoński demon-kobieta o ustach rozciągniętych na całą twarz od aut.) i ohaguro-bettari (japoński demon bez twarzy, posiadający jedynie usta, które ma wiecznie rozciągnięte w uśmiechu, ukazującym sczerniałe zęby od aut.), żeby przyniosły w końcu te trunki! Obijają się, cholery jedne! A żeby je zaraza! – splunął ze złością. – Zrób że z nimi tam porządek, złociuchny!
- Jak pan każe, – skinął głową – jednak pozwoli czcigodny, że najpierw… - spojrzał wymownie na mnie.
- Daj no tu mnie tego szura lądowego! – wykrzyknął, przerywając szatynowi i przejmując mnie z jego rąk. – Już żeś się schlał, chłopaczyno? – szturchnął mnie.
- Czcigodny, to człowiek – wtrącił się chłopak, nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć. – Miał tę nieprzyjemność spotkać jubokko i…
- To durne zielsko?! – ryknął ryży duch. – Je też niech zaraza pochłonie! – splunął ponownie. – Choć no tu biedaku, zaraz cię na nogi postawię! – zaczął mnie ciągnąć w swoją stronę, a ja nawet się nie opierałem; jeśli miał mnie puścić szybciej, jeśli dojdziemy już tam gdzie chciał, to byłem w stanie pójść nawet i do piekła, byleby tylko nie czuć już tego obrzydliwego fetoru.
- Czcigodny pozwoli, że powtórzę się, ale to człowiek! – Shoya zaoponował ostro. – Nie może go czcigodny wprowadzić na Hayakki-yokō! – ale „czcigodny” już go nie słuchał.
- Chodź, dzieciaku – pociągnął mnie mocniej. – Opowiem ci historię, jak pokonałem kiedyś Abura-sumashi (duch żyjący w przełęczy w prefekturze Kumamoto od aut.). Wiesz jakie to bydlę wielkie było?! Fala tsunami to przy nim nic! Całą przełęcz zajmował, sukinsyn! – i dalej kontynuował, niezrażony tym, że nawet mu nie potakiwałem, gdyż naprawdę mało rozumiałem z tej pijackiej opowieści.
Nim się zorientowałem znaleźliśmy się w pięknej pagodzie, na której środku został ustawiony długi, niski stół zastawiony wykwintnymi potrawami i trunkami. W środku panował półmrok, który rozjaśniał jedynie czerwony blask księżyca wpadający przez rozsunięte papierowe drzwi. Ściany ozdabiały malowidła z symbolami klanów, pod którymi misternie ktoś wykaligrafował imiona wszystkich głów rodów. Ściany zdobiły formy podobne do pilastrów, które spływały czerwienią i pojedynczymi kroplami złota, przez co wyglądały jakby zalewały się połyskującymi łzami. W pomieszczeniu było duszno od kadzidła, zapachu potraw przemieszanego z medyczną wonią ziół i alkoholu.
U szczytu stołu po przeciwnym końcu do tego, przy którym ja się zatrzymałem, widać było, że zasiadła śmietanka towarzyska. Drobny mężczyzna o surowej, suchej twarzy, szkarłatnych włosach i ostrym spojrzeniu bawił się w towarzystwie dwóch kyūketsuki (japoński wampir od aut.), które szczerzyły swoje długie kły w nieszczerych uśmiechach. Również szczupły, lecz już zdecydowanie lepiej zbudowany mężczyzna o brązowych włosach, żółtych ślepiach i przenikliwym spojrzeniu spojrzał na mnie ciekawsko znad czarki sake. Miał smukłą, pociągłą twarz i delikatne dłonie; na pierwszy rzut oka widać było, że był wysoki, nawet pomimo tego, że się nieco garbił. Uśmiech, który mi posłał – przenikliwy i w jakiś dziwny sposób niezdrowy – wzbudzał we mnie pewną dozę niepokoju. Kolejny był barczysty brunet o zaciętej twarzy, którą przecinała długa blizna od prawego oka aż po lewy policzek. Siedział wśród kilku ryżych dzieciaków, które mu usługiwały, psocąc przy tym niemiłosiernie, jednak za chwilę odzyskiwały rezon i pokornie kuliły się w sobie pod ciężkim niczym grobowe wieko wzrokiem mężczyzny. Następny był białowłosy mężczyzna, również postawny, dumnie wyprostowany. Biła od niego pewność siebie i niezachwianie. Mówił głośno, a ton miał władczy, nieznoszący sprzeciwów. Obok niego siedział niski chłopak, właściwie jeszcze nie mężczyzna. Długie czarne włosy opadały na jego ramiona i plecy kaskadami. Kręcił się w miejscu niespokojnie, jednak nie była to wina stresu, lecz podekscytowania. Obracał coś w palcach, to znów znalazł sobie nową zabawkę, wił się niczym wąż na własnym siedzisku. Jego przenikliwie zielone oczy patrzyły bystro i czujnie, a usta były rozciągnięte w obrzydliwym półuśmieszku. Ostatnią z „elit” była kobieta o blond włosach, która zajmowała miejsce pośród mężczyzn i zachowywała się niemal tak jak oni. Piła, jadła, nie usługiwała nikomu. Z pozoru wydawała się przyjazna i opanowana, jednak jej czarne oczy zdradzały, że potrafi być istnie okrutna, jeśli tylko ma ku temu okazję, aby skierować przeciwko komuś swój gniew.
Nikt za bardzo nie zwrócił na mnie uwagi… no może poza szatynem popijającym alkohol, który rzucił mi przelotne spojrzenie i szybko stracił mną zainteresowanie. Zająłem pierwsze wolne miejsce, gdyż wciąż byłem słaby i kręciło mi się w głowie. Shōjō dołączył do śmietanki towarzyskiej, również przestając się mną interesować, kiedy zobaczył uroczą azukibabaa (japoński duch kobiety myjącej fasolę, pożerający ludzi od aut.). Ciężkie powietrze przesycone tyloma zapachami tylko utrudniało mi dojście do siebie. Czułem się nieswojo, dziwnie, ale nie rozmyślałem za bardzo o sytuacji, w której się znalazłem. Nie przeszkadzało mi za bardzo akanobei (humanoid, któremu wypada jedno oko od aut.), który kręcił się gdzieś za moimi plecami ani akashita (stworzenie na czarnej chmurze od aut.) kłębiące się gdzieś pod sufitem. Nie zwracałem uwagi na akateko (czerwona ręka zwisająca z drzewa od aut.), która zwisała z powały ani nawet nuppeppo (kawałek poruszającego się gnijącego mięsa ludzkiego od aut.), który wędrował z uporem maniaka przez kolejne potrawy ślizgając się na plamach powstałych z rozlanego sosu czy napoju. Ograniczyłem swój świat do mojej osoby i próbowałem zwalczyć w sobie odruch wymiotny.
Nagle ktoś mnie zaczepił. Odwróciłem się, aby ujrzeć za sobą ludzką twarz, która nagle rozciągnęła się do niewiarygodnych rozmiarów za sprawą wciąż rozwierających się szczęk. Sparaliżowany spoglądałem niemalże w przełyk stwora, nie mogąc się ruszyć z miejsca, kiedy niespodziewanie zamiast paskudnej paszczy przed twarzą pojawiła mi się stopa obuta w sandały zori. Zdziwiony spojrzałem na jej właściciela, którym okazał się być Shoya, który właśnie powalił stwora serdecznym kopniakiem. Dziwna istota zatrzymała się na papierowym parawanie, który rozdarła, ale na to nikt również nie zwrócił jakiejś szczególnej uwagi.
- Nic ci nie jest? – zapytał bez cienia emocji w głosie czy na twarzy.
- N…nie… - wydukałem z trudem.
- To był yubikajiri; demon pożerający głowy… ludzkie, rzecz jasna – dodał dla uściślenia.
- A… Aha… - pokiwałem głową ze zrozumieniem, ciesząc się, że jeszcze ją zachowałem. – A to? – wskazałem palcem na czarną postać, która pokracznie bujając się na nogach, jakie jakby odmawiały jej posłuszeństwa, próbowała nieść tacę, z której wszystko systematycznie spadało z brzdękiem lądując na podłodze.
- Nuribotoke; sczerniałe zwłoki ze zwisającymi oczyma – wyjaśnił.
- Mhm… - przytaknąłem raz jeszcze, gdyż cóż innego mogłem zrobić?
- Chodź, zabiorę cię stąd – złapał mnie za rękę i nie czekając na moją reakcję, niemal siłą wyprowadził mnie w pagody, prowadząc nad brzeg jeziora. – Tu będziesz bezpieczniejszy, ale pamiętaj, że nie całkiem bezpieczny. Myślisz, że dasz już radę wrócić do domu?
- Shoya… - niemalże jęknąłem, wciąż mając problem ze zrozumieniem wypowiadanych tak szybko słów. – Właściwie… Dlaczego mi pomagasz? – zapytałem.
- Ona mi każe – wskazał na wronę, która jakby na potwierdzenie zakrakała z wysokości pobliskiego drzewa.
- Ptak ci każe? – spojrzałem na niego jak na idiotę.
- To Yatagarasu! – warknął, irytując się. Powiedział to tak, jakby miało mi to coś wyjaśnić… Niemniej, w tym stanie postanowiłem nie wnikać już w to, co miał na myśli.
- Aa… - mruknąłem mało inteligentnie. – A tak właściwie… czym oni są? – wskazałem wymownie w stronę pagody, z której chłopak dopiero co mnie wyprowadził.
- Ayakashi (ogół japońskich demonów od aut.) – warknął. – Mówiłem ci, że to nie jest miejsce dla ludzi!
- Przecież chciałem odejść! – podniosłem ręce w obronnym geście. – Tylko mi nie wyszło… jak wszystko w ostatnim czasie… - mruknąłem do siebie rozbawiony sam nie wiem czym. – Ale… Chwila… Ty też jesteś ayakashi? Przecież jesteś normalny… - uszczypnąłem go w policzek, żeby się o tym dobitnie przekonać. Jako że kawałek jego skóry nie został mi w palcach, stwierdziłem, że wszystko jest w porządku. Szatyn westchnął ciężko, poirytowany moim zachowaniem.
- I co ona w tobie widzi, co? – prychnął. – Jestem hanyo, czyli pół-demonem – wyjaśnił.
- Mhm… - pokiwałem głową na znak zrozumienia. – To jak jesteś tylko pół, to mógłbyś zerwać się z połowy tej imprezy i mnie odeskortować do domu, bo znając moje szczęście, to zaraz gdzieś padnę na twarz? – uśmiechnąłem się krzywo.
Shoya przewrócił oczyma i spojrzał nienawistnie na ptaszysko, które zakrakało raz jeszcze, a ja osunąłem się na chłopaka i zdaje się, że zasnąłem.

***

Zimny, jakby oślizgły dotyk na mojej twarzy przywrócił mnie do rzeczywistości. Niepewnie uchyliłem powieki. Pierwsze co zobaczyłem to czarna, rozmazana plama, z której powoli zaczęły wyłaniać się kształty podobne do ludzkich. Minęła dość długa chwila nim rozbudziłem się na tyle, aby ujrzeć nad sobą długowłosego bruneta, którego, jak mi się wydawało, widziałem już wcześniej przy stole w pagodzie.
Chłopak wyszczerzył się do mnie, ukazując nieco spiczaste zęby. Miał wręcz chorobliwie bladą cerę poprzecinaną siną siatką drobnych naczyń krwionośnych. Jego oczy były intensywnie zielone, a białka chorobliwie pożółkłe, jak przy zatruciu pokarmowym wywołanym przez grzyby. Nie był brzydki, wręcz przeciwnie – powiedziałbym, że cechował się rysami twarzy o klasycznej urodzie, które przecież uchodziły za kanon piękna. Niemniej urody w znacznym stopniu odbierał mu jego chorobliwy wygląd – przypominał mi nieco topielca, którego znaleziono dopiero po kilku dniach… co prawda jego skóra nie była obrzmiała, ale usta sine, a włosy miały dziwny, matowy blask, nie miały objętości, przez co wyglądały jakby były przez cały czas mokre; niemalże przyklejały się do jego całego ciała, szczelnie je obejmując. Szczególnie upodobały sobie wicie się chaotycznie po jego twarzy, ale nie wydawało się, jakby miało to być dla niego problemem, gdyż nic z tym nie robił.
Tym, co przesuwało się po mojej twarzy, okazał się być jego palec. Wzdrygnąłem się. Jego dotyk był naprawdę nieprzyjemny…
- …budził… - mruknął pod nosem, odrywając dłoń od mojego policzka. – Człowiek sssię obudził… - powtórzył kilka razy pod rząd, sycząc przy tym niczym wąż, po czym zachichotał niczym mała dziewczynka i wlepił we mnie ciekawskie, jakby również mokre, spojrzenie.
- Kim jesteś? – wydusiłem po dłuższej chwili, windując się z trudem do siadu.
- Akamataa – przedstawił się. – A ty człeku, jak sssię zwiesisz? – zapytał wyraźnie zainteresowany.
- Ja… Em… Yo-ka… Tak mi mówią… - wybełkotałem nieskładnie, sam będąc zaskoczonym tym, jak trudno było mi ułożyć choćby proste zdanie.
Moje myśli były splątane, skołtunione. Miałem problem, żeby nadążyć za tym, co się dzieje, zupełnie tak jakby mój umysł przeszedł na jakieś wolniejsze obroty. Czułem się otumaniony i dziwnie bezsilny.
Rozejrzałem się dookoła. Znajdowałem się w jakimś małym pomieszczeniu, które, jak mi się zdawało, pełniło rolę składziku, gdyż pod ścianami stały poustawiane na sobie ciężkie skrzynie, a także nieużywane o tej porze drzwi zimowe (w tradycyjnych japońskich domach wymieniało się przesuwane drzwi na „zimowe” i „letnie”, które oczywiście różniły się grubością od aut.) oraz podniszczone parawany, które zapewne czekały, aż ktoś je odnowi. Nie było tu nawet okna, przez co było tu ciemno. Powietrze było ciężkie, gęste, zatęchłe. Musiała unosić się w nim masa kurzu, gdyż czułem, jak ten drapie mnie w gardle.
- Yo-kaa… - przeciągnął długowłosy, dźgając mnie palcem między łopatki, kiedy udało mi się już wywindować do siadu. – Miękkie… - mruknął. – Ciepłe… - przylgnął całą dłonią do moich pleców.
Spojrzałem na niego zaskoczony, ściągając brwi w niezrozumieniu, ale nim zdążyłem cokolwiek zrobić, drzwi nagle się rozsunęły, a w nich stanął nikt inny jak Shoya, którego oblicze zdawało się być bardziej pochmurne niż sugestywny wyraz twarzy samego Susano (japoński bóg burz i błyskawic od aut.).
- Akamataa! – zagrzmiał. – Zostaw go! – warknął. – No już, idź mi stąd! – pieklił się. – Suzaku-san cię szuka, więc leć do niego nim ten zadziobie nam całe towarzystwo!
- Zadziobie…? – powtórzyłem zdziwiony, na co szatyn odpowiedział mi miażdżącym spojrzeniem.
Brunet podniósł się z niechęcią i wymaszerował chwiejnym krokiem ze składziku. Jego nieelegancki chód nie był jednak wynikiem przedobrzenia z alkoholem. Zdawało się, że jego kończyny są tak wiotkie, iż z trudem utrzymywały w pionie jego wątłe ciało, zupełnie tak jakby wcale nie były do tego przyzwyczajone.
- A ty – szarpnął mnie za poły ubrania – nie myśl sobie, że jestem twoją cholerną niańką! – prychnął oburzony. – Skoro już się obudziłeś, to tym razem z pewnością będziesz już w stanie wrócić do domu o własnych siłach!
- Kim on jest? – zadałem pytanie, które kłębiło mi się w głowie, ignorując wywód chłopaka.
- Kto? – zapytał zbity z tropu hanyo.
- No ten cały Akamataa…
- To sławny duch węża z Okinawy i… a zresztą po co ja ci to tłumaczę?! – fuknął. – Won mi stąd do domu, zarazo jedna! – wściekł się, wyciągając mnie z ciemnego pomieszczenia do o wiele lepiej oświetlonego, choć ani trochę bardziej przyjaznego korytarza. Spojrzałem na niego zagubiony. O co mu właściwie chodziło? – Czego ty jeszcze nie rozumiesz, co? Trafiłeś na Hayakki-yakō, nocną paradę demonów! Nie jesteś tu zwykłym nieporoszonym gościem, a atrakcją, zabawką! Przez to, że Shōjō zaciągnął cię do głównej pagody, wszyscy są podnieceni wiadomością o pojawieniu się człowieka! Wiesz, co to dla ciebie oznacza? Niebezpieczeństwo! Cholerne niebezpieczeństwo! Znajdujesz się wśród ayakashi, gdybyś już zapomniał, więc nie stój mi tu jak kołek bezczynnie, tylko uciekaj stąd, póki możesz! – wrzasnął, a ja nadal potrafiłem jedynie tępo wpatrywać się w niego. – O doba Amaterasu (japońska bogini słońca, opiekunka domu cesarskiego i główne bóstwo shinto od aut.), czemuż wystawiasz moje zszargane nerwy na tak trudną próbę? – westchnął ciężko. – Nie dość, że jubokko wyssał z ciebie energię, to z pewnością jeszcze nawdychałeś się oparów boskiego ziela w pagodzie, przez co… twoja percepcja oraz zdolność analizowania i wyciągania wniosków została znacząco upośledzona – ładnie to ujął.
- Uwierz, też chciałbym wrócić do domu… Shoya… Wiem, że zrobiłeś już dla mnie wiele, ale czy naprawdę nie mógłbyś się wyrwać na chwilę, żeby mnie odprowadzić? Przecież mieszkamy obok siebie i…
- Czy do ciebie dociera to, co powiedziałem? – znów się zirytował. – Nie mogę! Nie mogę opuścić Hayakki-yakō przed jego zakończeniem! Żaden z demonów nie może! – pokręcił głową. – Parada zakończy się dopiero o wschodzie słońca… ale jeśli zamierzasz tylko liczyć na mnie, to do tego czasu możesz być już martwy – zastrzegł. Wcale nie wyglądał, jakby było mu do śmiechu. – Mam inne obowiązki niż niańczenie człowieka, którego upodobała sobie Yatagarasu! – wyrzucił ręce w powietrze w akcie desperacji i poirytowania. – Tak naprawdę to nie obchodzi mnie, co się z tobą stanie – rzucił zimno. – Ale jako główny opiekun tej świątyni nie życzę sobie krwawych śladów krwi na matach tatami… ciężko je się spiera… - wywrócił oczyma. – Pomogłem ci tylko dlatego, że chciała tego Yatagarasu, ot co. Zrobiłem to, co zrobić musiałem, – rozłożył ręce – ale w żadnym razie nie zamierzam wstawiać się za tobą w jakimś szczególnym napadnie miłosierdzia, więc idź już, póki masz ku temu okazję – zaciął usta w wąską, bladą linię.
- Ale… on nie był zły… chyba… - przypomniało mi się.
- Kto znowu nie był zły? – szatyn wyraźnie tracił do mnie cierpliwość.
- Akamataa… - mruknąłem. – Dopuściłeś go przecież do mnie…
- To wąż! – prychnął. – Pełza gdzie chce; nie ma możliwości, żeby go upilnować! Prędzej czy później zawsze znajdzie to, czego będzie szukał… - syknął. – A jako że znalazł ciebie, to tym bardziej znaczy, że powinieneś się zwijać… w trybie natychmiastowym – dodał dobitnie.
Wtem nagle rozsunęły się kolejne drzwi, w których progu tym razem pojawił się mnich w tradycyjnym pomarańczowym stroju. Skłonił się kurtuazyjnie, przemawiając tubalnym głosem z wciąż opuszczoną ku podłodze twarzą.
- Nasza czcigodna siódemka nalega na spotkanie, Yo-ka-san – spojrzał na mnie znacząco.
- Nie… - zaczął Shoya, jednak nie było dane mu skończyć.
- Z całym szacunkiem, Shoya-sama, ale chyba wiesz, że nie należy kwestionować zdania demonicznych bóstw – w jego oczach płonął żywy ogień… dosłownie! Jego oczodoły zdawały się być pustymi wnękami, w których płonęły miniaturowe pochodnie.
- Abura-bō… (ognista zjawa z prefektury Shiga przyjmująca postać mnicha od aut.) - szepnął ze zgrozą chłopak. – Wiesz co to oznacza?
- Oczywiście – zgodził się. – Yo-ka-san, proszę za mną. Nie chcemy, aby demoniczne bóstwa musiały czekać, prawda? To mogłoby doprowadzić ich do szału – posłał mi jednoznaczny uśmiech.
Nim zorientowałem się, co się dzieje, już byłem prowadzony z powrotem do pagody, w której odbywała się uczta. Tym razem, kiedy przekroczyłem jej próg, spotkałem się z nie lada ożywieniem. Przesunąłem wzrokiem po zebranych i dopiero jakby w tym momencie uświadomiłem sobie to, co Shoya próbował mi wbić do głowy przez cały ten czas.
Znajdywałem się wśród ayakashi na nocnej paradzie demonów – wśród żywych trupów i upiorów, które powinny pojawiać się jedynie w dawno zapomnianych legendach i bajkach… a jednak są żywe w każdym znaczeniu tego słowa, a ja tkwiłem niczym kij wbity w mrowisko w ich zbiorowisku. Dziwne, przerażające karykatury o nienaturalnie powyginanych kończynach (nieraz nawet tych dodatkowych), zdolne do rzeczy, które jeszcze chwilę temu zaliczyłbym do czystej fikcji, niebezpieczne i krwiożercze… zabójcze… a wśród nich ja – pisarz powieści z dreszczykiem.
O dobry Buddo Amido, ratuj!
Spiąłem się, a serce skoczyło mi do gardła. Mięśnie spięły się, będąc gotowymi do zerwania się do ucieczki w każdej chwili, tak mocno, aż sprawiło mi to ból. Krew uderzyła mi do głowy, przez co słyszałem jej szum w uszach i czułem łomot w skroniach, który rozsadzał mi czaszkę. Oddech przyspieszył.
O dobra Amaterasu, ratuj!
Nie chcę umierać!
Znów poczułem ten nieco słodkawy, otumaniający zapach… czy to o tym mówił Shoya? Czy to właśnie to było tym „boskim zielem”, o którym wspomniał? Momentalnie na powrót poczułem, jak myśli, które dopiero co pod wpływem strachu i stresu wyprostowały się, na powrót się kłębią i kołtunią. Co to było? Jakiś rodzaj narkotyku?
Tym razem zostałem usadzony w grupie, którą wcześniej w myślach nazwałem „elitą”. Jak mniemałem, to właśnie oni byli tymi demonicznymi bóstwami, o których wspomniał mnich.
O dobra Saraswati (indyjska bogini muzyki, sztuki i wiedzy; indyjski odpowiednik japońskiej Benzaiten od aut.) i wszystkie inne przychylne bóstwa, ratujcie!
Szatyn, który wcześniej obdarzył mnie spojrzeniem znad czarki sake uśmiechnął się kąśliwie na mój widok, przysuwając się do mnie znacząco.
- Witaj, człowieku – przywitał się uprzejmie. – Dziś dostąpił cię ten niesamowity zaszczyt spędzenia wieczoru w naszym towarzystwie – zatoczył dłonią koło, wskazując swoich towarzyszy, wśród których mieścił się, między innymi, duch węża z Okinawy, jak dotąd jedyny, którego miałem okazję „poznać”. – To prawdziwe wyróżnienie, zgodzisz się ze mną, prawda? Nie jesteś takim głupcem, aby je odrzucić, racja? – uśmiechnął się pobłażliwie. – Nazywam się Sōtangitsune, tak, to ja jestem właśnie tym osławionym lisem z Kioto – powiedział nieskromnie, śmiejąc się pod nosem. – Jestem także głową tej ceremonii, więc lepiej się pilnuj, – szepnął mi na ucho – bo to ode mnie zależy czy wyjdziesz z tej imprezy żywy – obdarzył mnie obrzydliwym, obłąkańczym uśmiechem.
W co ja się wpakowałem?

Shoya, ratuj! – załkałem w myślach.

„Książę z bajki” cz.3 + 200. notka na blogu

Zgodnie z obietnicą "Książę", tak jak sobie tego życzyłyście :D Cieszy mnie taka ilość zainteresowania, choć mam nadzieję, że TYM RAZEM wasze obietnice nie spełzną na niczym.
Wszystkie życzenia postaram się uwzględnić, choć muszę przyznać, że nie wiem jak wyjdzie z paringiem Hiro x Cazqui (NB)... Jak wiem, że Caz ma wiele fanek ect., ale szczerze to ja go najmniej lubię z całego Nocturnal Bloodlust... Nie umiem wytłumaczyć dlaczego, ale po prostu nie leży mi i już... ^^''
Powiem jeszcze, że już się wzięłam za pisanie z paringiem Shoya x Yo-ka (DIAURA), bo właściwie to uwielbiam Shoyę za jego image ♥ Powiem tylko, że nie będzie to shot, a mini-seria w dodatku z elementami fantazy, może nawet trochę thirella, więc mam nadzieję, że przypadnie wam do gustu :p
Często wymienianym paringiem był też Tsuzuku x Koichi - szczerze powiedziawszy to już wcześniej chciałam sama z siebie napisać coś z nimi, ale póki co w mojej głowie zioną pustki... Huh... Ale coś tam kiedyś szanowny Wen podszepnie, nie? Więc nie ma się czym martwić... Chyba...

A tak btw. wiecie, że to już równo 200. notka na tym blogu? xp Trzeba to oblać (najlepiej ilością komentarzy!)

Dobra, bez dalszych wstępów:

Tytuł: „Książę z bajki” cz.3
Paring: Hiro (Nocturnal Bloodlust) x Crena Ketsueki (Bird as Omen)
Typ: mini-seria
Gatunek: ?
Beta: -
Ostrzeżenia: nagminne wulgaryzmy

- Podwieziesz mnie? [- zapytał Crena.]
- A co ja, kurwa, taksówka? – zmierzyłem wściekłym spojrzeniem wiecznie roześmianego bruneta.
- No niby nie – oparł się zaledwie kilka centymetrów ode mnie, chichocząc. – Żeby tak doszczętnie nie niszczyć twojego światopoglądu na „dzień dobry” załóżmy, że rzeczywiście nie istnieje w dzisiejszych czasach coś takiego jak bezinteresowna pomoc, a więc powiedzmy, że i twoja nie będzie darmowa.
- Zapłacisz mi? – spojrzałem na niego z politowaniem.
- Nie w formie pieniężnej – ściągnąłem brwi w niezrozumieniu, spoglądając na niego, nie ukrywam, z lekką dozą zaciekawienia. – Mogę się odwdzięczyć – uśmiechnął się.
- W jaki sposób? – dociekałem.
- A w jaki chcesz? – odpowiedział mi pytaniem na pytanie, nie przestając się szczerzyć.


Cóż, panie Ketsueki, rozczarował mnie pan.
Niby nie spodziewałem się niczego wielkiego po tym chłopaku, ale jednak jakaś szpilka zawodu w podobnych sytuacjach zawsze trafiała w mój szanowny, podgniły organ, w którego miejscu powinno znajdować się serce. Zazwyczaj okazuje się być tak, że w istocie tym, którzy pieprzą najwięcej wzniosłych farmazonów, jest najdalej do ich urzeczywistnienia. W tym wypadku nie było inaczej.
Brunet cały dzień spędził na zaprzeczaniu moim poglądom, próbując wmówić mi, jaki to ten świat nie jest piękny i jakież to nie jest w nim wszystko poukładane i harmonijne – wystarczy tylko się tej harmonii doszukać. Cóż, w takim razie wychodziło na to, że jestem zwykłym ignorantem, a nie zdziadziałym tetrykiem przed trzydziestką, ucieleśnieniem wszelkiego zła i niepowodzenia na tym świecie, jak to sam widziałem się we własnych oczach. Wniosek z tego takowy, że nawet to założenie w jego pokrętnej, zapewne doprawianej amfetaminą filozofii było optymistyczne.
Ale ja go nie rozumiałem.
I nie chciałem zrozumieć.
Nie miałem nawet powodu, aby próbować.
Teraz Crena leżał obok mnie w tej skotłowanej pościeli, tym razem oddając się w objęcia Morfeusza, a nie moje. Spoglądałem na niego z kwaśną miną. W tym momencie wydawał mi się być jeszcze gorszy niż na początku. Skoro zachowuje się tak samo jak inni, to po kiego ukrywał się za tak wzniosłymi słowami? Jakiś niespełniony poeta czy co? A może zwykły narkoman, któremu szanowny Wen podsunął natchnienie, a ja miałem to nieszczęście, aby spośród siedmiu miliardów ludzi na Ziemi zostać wybranym jako jego słuchacz?
Po stokroć wolałbym, żeby od razu odsłonił się takim, jakim jest – takim, jakim widzę go teraz niż ponownie miałby się chować za gładkimi kłamstwami. Tym, czego najbardziej nie znosiłem w ludziach jest kłamstwo. On w jedno popołudnie próbował mi go wpoić tyle, ile normalnie słyszałem go przez cały rok.
Na usta w tej chwili cisnęło mi się tylko jedno słowo.
Żałosny.
Tak, panie Ketsueki, zawiodłem się na panu. Minimalnie, bo minimalnie, ale zawsze jednak – zawiodłem się, nawet jeśli był to najlepszy seks w moim życiu.
Westchnąłem ciężko, odgarniając włosy z twarzy. Wiedziałem, że teraz jest wręcz idealny moment, aby się zmyć, ale jakoś nie mogłem na tyle spiąć się w sobie, aby wyjść z ciepłego posłania. Regularny, miarowy oddech chłopaka działał na mnie niczym kołysanka. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie byłem wykończony po „atrakcjach”, jakie zaserwował mi początkujący muzyk. Obiecałem sobie, że przymknę oczy tylko na chwilę. Odpocznę przez moment i wyniosę się stąd, nim właściciel mieszkania się obudzi.
Tylko przez moment…

***

- O, w końcu się obudziłeś, śpiący królewiczu – brunet rzucił, jak zwykle, radośnie, stojąc w progu sypialni. – Głodny? – zapytał niemalże troskliwie.
Z trudem wywindowałem się do siadu. Dzięki światłu dziennemu wpadającemu przez okno oraz tarczy zegarka cyfrowego stojącego na szafce nocnej uświadomiłem sobie, że zostałem w mieszkaniu Creny znacznie dłużej niżbym chciał… no i tak oto zastał mnie ranek następnego dnia.
Spojrzałem na niego krzywo z dwóch powodów – raz, owe światło mnie raziło, dwa, sam jego widok był dla mnie dość nieprzyjemny. Poza tym jakby tego było mało nie czułem się najlepiej. Przecież nie piłem, a miałem wrażenie, jakbym miał kaca. Bolała mnie głowa, moje ciało było ociężałe, w oczach dwoiło mi się przy każdym gwałtowniejszym ruchu, a treść żołądkowa podchodziła mi do gardła.
Cudownie.
Chwilę trwało zanim względnie wróciłem do siebie. Rozmasowałem obolałe skronie i starałem się oddychać równo, głęboko, aby nieco uspokoić odruch wymiotny. Kiedy w końcu jako-tako udało mi się to, zacząłem zbierać moje porozrzucane ubrania i bez słowa ubrałem się.
To nie tak, że obwiniałem go za to, jak się dzisiaj czułem. Nie częstował mnie żadnym napojem czy posiłkiem, więc nie miałem podstaw, żeby sądzić, że mógł mi czegoś tam dosypać. Jasne, że byłem cholernie podejrzliwy i nieufny, ale nie na tyle, żeby dojść do takiej paranoi, aby podejrzewać go o to, że mógł mi coś wstrzyknąć w czasie snu. Właściwie to byłem prawie pewny, że wiem, co mi tak zaszkodziło…
Czułem się fatalnie, gdyż rewolucje żołądkowe zawsze były czymś, co znosiłem bardzo źle. Cholera, wiedziałem, żeby nie pić tej przeklętej lury w kawiarni w studiu…
Zdziwieni, że wszystkiemu mogła być winna zwykła kawa? Otóż sprostuję, że zwykła nie – ale ta pochodząca ze studyjnej kafejki to już co innego. No bo jak się robi kawę z dodatkiem płynu do naczyń czy środka do udrażniania rur, to jak można wyjść bez szwanku po wypiciu czegoś podobnego?
No, w każdym razie tak to smakowało…
Kiedy wstałem, odruch wymiotny tylko się wzmógł, więc zamierzałem jak najszybciej wyjść stąd i znaleźć się w samochodzie. Podszedłem do chłopaka, który wciąż zagradzał wyjście z pokoju, posyłając mu jednoznaczne spojrzenie.
- Hiro…? – zająknął się.
W końcu odsunął się pod wpływem mojego miażdżącego spojrzenia i krzywego grymasu. Czym prędzej opuściłem mieszkanie bruneta, a następnie blok, by w końcu znaleźć się na parkingu i znów wrócić do pozycji siedzącej, nim zawartość mojego żołądka zdążyła ujrzeć światło dzienne.
Ketsueki nie zasługiwał nawet na tę moją pseudo-troskę. Chciałem go ostrzec przed tym, czym jest pakowanie się w „kręgi sławy” (tak, specjalnie ten zwrot ma nawiązywać do kręgów piekielnych xD od aut.), ale jak widać z jego spaczonym charakterem nie będzie mu tam źle. Ba, nie zdziwiłbym się, gdyby się tam odnalazł i poczuł jak w domu!
Cholera, serio nie znoszę takich ludzi…

***

Wpadłem do własnego mieszkania z wyraźną ulgą. Można wręcz powiedzieć, że nieco się uspokoiłem, słysząc tak dobrze znany mi trzask moich własnych drzwi. Odetchnąłem głęboko, czując jak powoli znów popadam w łaski spokoju, który zamierzał mnie opanować.
…zamierzał.
Nie miał jednak ku temu okazji, gdyż ktoś ją perfidnie zniszczył.
- Co? – burknąłem, odbierając telefon, który wibrował mi dziko w kieszeni.
- Hiro, jeśli chodzi o nagrania… - zaczął dość przymilnie głos w słuchawce.
- Walę je – warknąłem.
- Wciąż jesteś wściekły? – Cazqui sapnął zrezygnowany. – Wiem, że może wczoraj nie zachowaliśmy się jak prawdziwi przyjaciele, ale, daj spokój, nie zgrywaj już księcia na ziarnku grochu, co? Wynagrodzimy ci to… jakoś… - dodał niepewnie.
- Już nawet nie chodzi o wczorajszą akcję z Setsuko – wywróciłem oczyma. – Źle się dziś czuję, ok.? Wypiłem kawę w kawiarni  w studiu, więc spróbuj mnie zrozumieć… - westchnąłem.
- Co?! – wrzasnął nagle gitarzysta. – Chciałeś się otruć?!
- Też się zastanawiam… - mruknąłem cicho pod nosem. – Mam nadzieję, że do jutra mi przejdzie, więc jutro już powinienem być w pracy – gderałem pod nosem tak cicho i niezrozumiale, iż byłem naprawdę pełen podziwu, że Caz potrafi jeszcze zrozumieć coś z mojej burkliwej mowy.
- Cóż… No to kuruj się tam i nie targaj się więcej w tak dramatyczny sposób na swoje życie – zaśmiał się, a następnie rozłączył.
Oparłem się o ścianę w przedpokoju, rozkoszując się tym, jak jej chłód koił moje rozgrzane czoło. Skrzywiłem się.
No to jestem.
Jestem w mojej samotni.
Mojej niedostępnej komnacie, do której nikt oprócz mnie nie ma wstępu.
…i za cholerę nie wiem, co z tym „szczęściem” zrobić.
…chyba tylko herbatę.

***

Nyappy (prawdziwe imię jednego z kotów Hiro od aut.) zeskoczył z oparcia kanapy, z gracją lądując mi na pulsującej skroni, aby następnie zeskoczyć z niej na podłogę i z równie wielką gracją i wysoko uniesionym ogonem wmaszerować do swojej kuwety.
- Nawet ty, zdrajco, mnie tak traktujesz? – syknąłem.
W rekompensacie przyszedł do mnie Nyas (drugi kot od aut.), który okazał się nie być tak szorstki w obyciu. Ułożył się wygodnie na moim brzuchu, delikatnie szturchając mnie łapą w rękę, tym samym domagając się pieszczot. Pogłaskałem go za uchem, na co kot odpowiedział mi ukontentowanym mruknięciem.
- Żebyś ty jeszcze mógł chociaż tę herbatę podać… - mruknąłem, wyginając się w stronę niskiej ławy, która stała przed kanapą, na której leżałem, aby zgarnąć z niej kubek z naparem.
Z niezadowoleniem sam zauważyłem, że zacząłem zachowywać się jak stara panna z kotami; stara, sama, z kotami za jedynych towarzyszy. Trochę to infantylne…
Właściwie to nie wiem co mnie napadło na te porównania, ale nagle przed oczami stanęło mi wyobrażenie „realnej” wersji Roszpunki – przynajmniej bardziej realnej dla mnie. Już pal licho długość jej włosów, czarownicę czy inne fantastyczne elementy, które przecież są  bazą wszelkich baśni, ale o coś bardziej przyziemnego. Cóż, gdyby książę z bajki nie okazał się jednym z siedmiu bogów szczęścia, a zwykłą mendą jakich pełno w realnym świecie dziewucha pewnie tkwiłaby w tej swojej samotnej wieży w najwyższej komnacie do końca swoich dni. Już pomijam to, że książę równie dobrze mógł być spasionym leniwcem, któremu nie chciałoby się szukać owej wieży, ale nawet jeśli już jakimś cudem przez przypadek udałoby mu się ją znaleźć, to sukinkotowi pewnie i tak nie chciałoby się ratować z niej księżniczki, bo za dużo z tym zachodu. Przy takim obrocie sytuacji pozostają dwa wyjścia – albo Roszpunka zamieniłaby się w superkomandosa i sama wydostałaby się ze swojego więzienia albo tkwiłaby w tym karcerze do usranej śmierci, z czego jednak ta druga opcja wydawała mi się być bardziej prawdopodobna. Wyobraziłem sobie taką starszą kobietę z nieprzeciętnie długimi włosami ślęczącą w tej przeklętej wieży, która za towarzysza też pewnie miałaby jedynie kota – choć nie wiem nawet skąd u mnie to przekonanie, bo przecież w oryginalnej baśni nie było mowy o zwierzętach. Spoglądałaby pewnie też w lustro, uparcie powtarzając sobie, że jest najpiękniejsza na świecie, klnąc przy tym siarczyście na czym świat stoi, że żaden książę jednak nie ruszył swojej książęcej dupy, żeby ją stąd wydostać.
I nie wiem dlaczego, ale jakoś to wyobrażenie zadziwiająco trafnie mogłem przypasować do siebie – tkwiłem w tej swojej samotnej komnacie (choć z własnej woli), z kotami… mam też długie włosy… no i nie mam żadnego księcia, mało tego, nie liczę, jakoby jakikolwiek miałby się tu stawić, co w moim mniemaniu było równe temu, iż przechodziłem chyba kryzys wieku średniego podobnie jak i Roszpunka, która po długich latach złudnej nadziei w końcu zdała sobie sprawę, że nikt jej jednak nie uratuje.
Tak, możecie mi od dziś mówić książę Roszpunek, a co.
Wcale się nie obrażę.
Serio.

***

Następnego dnia zjawiłem się już w pracy, mimo iż wciąż nie czułem się zbyt dobrze. Z racji mojego stanu, chłopcy pozwolili mi dziś przyjść nieco później niż zwykle, gdyż z samego rana zajmowali się pracą nad melodiami, które nie miały dostać tekstów, więc mogli sobie z tym poradzić bez mojego udziału. Dziś czułem się już znacznie lepiej, ale wciąż nie mogłem powiedzieć, abym wydobrzał znowu aż tak całkiem. Kiedy zbyt długo stałem, wciąż odzywał się we mnie odruch wymiotny, dlatego kiedy tylko przekroczyłem próg sali, zająłem miejsce na kanapie obok Natsu, widząc, że Daichi i Cazqui wciąż nie skończyli obróbki dźwiękowej.
Perkusista mojego zespołu zdawał się dzisiaj bawić się w księcia Mordoru zamiast mnie. Ja byłem dziś tak wyzuty ze wszelkich sił przez te rewolucje żołądkowe, iż nie miałem nawet siły, żeby się na coś wściec. Popadłem w totalną apatię niczym książkowy przykład stoika. Szczerze powiedziawszy to nie było to znowu takie złe – właściwie to dużo lepsze niż chodzenie ciągle wkurwionym.
Spojrzałem pytająco na szatyna, który, widać było, tylko siłą woli powstrzymywał się przed sięgnięciem po którąś z gitar wiszących na stojaku i zabawieniu się w sławnego gitarzystę z lat ’80 i ’90, z tą różnicą, że mógłby nie rozwalić wzmacniacza, jak to bywało na koncertach, a łeb któregoś z pozostałych muzyków w pomieszczeniu… albo i nawet nasze wszystkie czerepy, gdyby któraś z napiętych żyłek na jego czole nie wytrzymała i pękła…
- Nawet nie udawaj, że nie wiesz, o co mi chodzi! – syknął wściekle w odpowiedzi na moje spojrzenie.
- O to, że wczoraj nie przyszedłem? – podrapałem się po głowie zakłopotany.
Może za mistera świata to jednak się nie uważałem, ale muszę przyznać, że lubiłem moją twarz taką, jaka była i nie bardzo miałem ochotę, aby Natsu zabrał się za jej przemeblowanie; a jego mina niestety wskazywała na to, że jeszcze chwila i naprawdę się za to zabierze. Ponad to, dodam, że naprawdę byłem przywiązany do mojej głowy i nie chciałem jej stracić. Mało tego, nie to, żebym kiedyś już oberwał gitarą w głowę, ale jakoś niezbyt apetyczne wydawały mi się wyobrażenia mojego zakrwawionego łba, mimo iż miałem w zwyczaju na sesjach zdjęciowych chodzić półnagi i w dodatku wysmarowany substancją krwio-podobną od pasa w górę.
- Nie! O tego dzieciaka! – wrzasnął.
- O Setsuko? – zdziwiłem się. Zrozumiałbym jeszcze, żeby to Daichi, który jest ojcem małej, był na mnie wściekły; ale Natsu? Co mu do tego?
- Co? – spojrzał na mnie z niezrozumieniem, ściągając brwi. – Nie, do cholery! Co mnie obchodzi dzieciak Daichiego? – prychnął.
- No to o co ci chodzi? – wciąż przemawiałem tym samym, wypranym z wszelkich emocji głosem, podczas gdy szatyn darł się już głośniej niż ja na niejednym koncercie.
- O tego bachora z wernisażu! – ryknął. – O tego całego Crenę, czy jak mu tam było…
- O Crenę? – zdziwiłem się.
Wtem jakby na zawołanie rozległo się głośne pukanie do drzwi. Masa podniósł się ze swojego siedziska i otworzył.
- Znowu ty?! – zdenerwował się. – Do cholery, ile razy mam ci powtarzać, że tu się nagrywa, a nie umawia na randki? To jest studio nagraniowe a nie biuro matrymonialne! – huknął.
Ponad ramieniem basisty dojrzałem znajomą twarz. Ciemne oczy Ketsuekiego zatrzymały się na mnie; błysnęły radośnie w cieniu korytarza, choć skłamałbym, gdybym powiedział, że nie zauważyłem pewnej nieśmiałości, niepewności w tym blasku, wahania i przygaszenia. Już szykował się, żeby coś odpowiedzieć muzykowi, jednak dojrzawszy mnie, zamarł, wpatrując się we mnie jak w obrazek z otwartymi ustami.
- Kurwa, znowu! – irytował się Natsu. – Idź ty w końcu do niego i się prześpijcie, czy zróbcie tam cokolwiek innego, co chcenie, tylko już błagam, zlitujcie się! Ten dzieciak przychodzi tu od rana i wypytuje o ciebie! Mam tego już serdecznie dość! – perkusista chwycił mnie za poły ubrania i niemalże na kopach wyrzucił z sali. – Jak go jeszcze raz zobaczę, to nie zdzierżę! Obiecuję, utnę mu jaja i rzucę dzikim psom na pożarcie! – w pewnym momencie od tego wydzierania się, zachrypł, przez co odniosłem wrażenie, iż niemalże zaczął grwolować. – Pamiętaj o tym; bierzesz za to odpowiedzialność! – wymierzył we mnie oskarżycielsko palcem.
- Coś mnie ominęło? – zapytał nieśmiało Caz, który podobnie jak i Daichim dopiero ściągnął duże słuchawki nauszne i zdezorientowany wpatrywał się w zbiorowisko, które utworzyło się przy drzwiach.
- Nic ciekawego – burknął Masa, uśmiechając się jadowicie i trzaskając mi drzwiami tuż przed nosem.

***

Właściwie to zastanawiałem się, skąd nagle tyle nienawiści i złości zrodziło się w Natsu. Zawsze miałem go za jednego z tych spokojniejszych typów ludzi, więc dziś naprawdę mnie zadziwił. Ponad to zastanawiało mnie to, co powiedział, wygrażając Crenie – skąd on, do cholery, zamierzał wytrzasnąć sforę dzikich psów w Tokio?
W sumie nieważne. Mniejsza o psy i praktyczne zaplecze, w jakie trzeba byłoby zainwestować, żeby te słowa spełnić.
Muszę przyznasz szczerze, że tekst perkusisty zrobił spore wrażenie, skoro po usłyszeniu go, ten namolny chłopak nieco zbladł. Dobra groźba – muszę to sobie zapamiętać. Co prawda pożyczone teksty nigdy nie robią takiego piorunującego wrażenia jak własne, ale ten tekst naprawdę mi pasował – był tak bardzo w moim stylu; aż dziw, że sam na to wcześniej nie wpadłem.
Siedziałem z Creną na jednym z wielu balkonów studia, które na wyższych piętrach pełniły role palarni; tym razem nie dałem zaciągnąć się do kawiarni na parterze, wciąż odczuwając dolegliwości po ostatnim wypadzie. Wyciągnąłem paczkę papierosów i wsunąłem jednego między wargi, jednak zaledwie po dwóch wdechach dymu tytoniowego mój żołądek zaczął nakurwiać salta, toteż odpuściłem sobie palenie. Zrezygnowany zgasiłem niemal całą używkę w popielniczce, kątem oka spoglądając na towarzysza.
- No… - zacząłem nieskładnie. – Jak miałeś okazję już zobaczyć, Nocturnal Bloodlust to zespół choleryków, więc radzę ci się nie pojawiać w naszym towarzystwie bez potrzeby – uśmiechnąłem się cierpko.
Nocturnal Bloodlust – zespół choleryków; brzmiało niemal jak rozpoznanie jakiegoś zaburzenia psychologicznego. Już oczami wyobraźni widziałem tę scenę, kiedy do sali szpitalnej, gdzie leży mocno poturbowany pacjent, wchodzi lekarz i stwierdza: „Przykro mi, ma pan Nocturnal Bloodlust”. Czasem naprawdę chciało mi się śmiać z mojej własnej głupoty.
- Ale ja miałem powód – zaprotestował brunet. – Chciałem cię zobaczyć…
- Och, jak słodko – klepnąłem się w oba policzki na raz, jak to robią dziewczynki w anime krzyczące „kyaa!”, robiąc przy tym najbardziej kawaii minę, na jaką było mnie stać, co zapewne wyglądało bardzo groteskowo w moim wykonaniu. – Uwielbiam takie teksty rodem z koreańskich dram – uśmiechnąłem się przesłodko.
- Hiro, nie kpij sobie…
- Wybacz, nie mogłem się oprzeć – zaśmiałem się pod nosem.
- To nie jest śmieszne – chłopakowi naprawdę nie było do śmiechu. Był poważny, skupiony, może nawet nieco zasmucony. – Dlaczego wczoraj tak zareagowałeś?
- Może dlatego, że najpierw próbowałeś mnie otruć kawą z kawiarni na parterze, a potem się ze mną puściłeś? – zapytałem retorycznie. – Nie, dobra, zamach na moje życie jeszcze mógłbym ci wybaczyć, ale… - zająknąłem się. – Mógłbyś mieć choćby na tyle przyzwoitości, żeby więcej mi się nie pokazywać na oczy – sapnąłem ciężko.
- C-co? – wydusił z siebie z trudem.
- Jajco, baranie – warknąłem. – Ja tu wielkodusznie próbowałem wyratować cię od tego przegniłego światka sławy, ale jak widzę, niepotrzebnie. Skoro masz takie chętne zwieracze, to myślę, że ci się tu spodoba, ba!, mało tego, naprawdę daleko zajdziesz – uśmiechnąłem się obrzydliwie. – Ale nie wchodź mi już więcej w drogę, co?