Nowy świat cz.2
Siedziałem
właśnie w jednej z najbardziej uroczych Maid Café (kawiarnie, w których kelnerki przebrane
są za „francuskie pokojówki” od aut.), a wokoło stolika, przy którym zasiadłem
razem z moim sposną (japoński obywatel opiekujący się gaijinem od aut.) kręciły
się kelnerki w pięknych, koronkowych sukienkach, przy czym przy każdym ich
bardziej energicznym ruchu towarzyszył im furkot spódnic i halek. Obok mnie o
krzesło opierały się dwie kule, które rano przyniósł mi Daisuke. Nie wiem, skąd
je wytrzasnął i chyba raczej wolę o to nie pytać… Przede mną stał ogromny talerz
z crêpe (słodkawy naleśnik, w który mogą być zawinięte zarówno słodkie jak i
słone smakołyki od aut.). Jako że nie jadłem śniadania normalnie zapewne
rzuciłbym się na jedzenie niczym wygłodniałe zwierzę, jednak teraz było inaczej
– a tę odmienną sytuację zawdzięczałem właśnie mojemu sponsie.
Pan
Takarashi był wykładowcą literatury pięknej i posługiwał się odmianą języka
japońskiego, której tak barbarzyńskiemu gadzinowi nigdy nie było dane poznać. Jego
mowa była kwiecista, a sam jego ton przywodził na myśl aktora odgrywającego swą
rolę na deskach teatru. Nie za wiele zrozumiałem z jego monologu, który zapewne
miał być przywitaniem, co próbowałem mu zasygnalizować kilkakrotnie, jednak
zdawało się, że siwiejący mężczyzna ma to w głębokim poszanowaniu. Zorientowałem
się, że po angielsku nie mówił wcale, a i nie zamierzał zacząć posługiwać się
japońszczyzną, która byłaby dla mnie zrozumiała. Z tego, co zdążyłem
zaobserwować po reakcjach obsługi i siedzących niedaleko klientach, którzy
rzucali dziwne spojrzenie ma mojego rozmówcę, oni również nie spotkali się
wcześniej z takim ewenementem. Jedna z kelnerek-pokojówek wyjaśniła mi, że pan
Takarashi posługiwał się starojapońskim.
Oto
miałem przed sobą swojego sponsę, który dumnie wyprostowany siedział na krześle
i popijał od czasu do czasu swoją wcześniej zamówioną mocną kawę. Jego usta
były rozciągnięte w szerokim uśmiechu, z czego wnioskowałem, że wyraz mojej
twarzy przedstawiający czarną rozpacz nijak nie dawał mu do myślenia. Zdawało
się, jakby był zadowolony z tego, że nic nie mogę zrozumieć…
W tym
momencie pytanie podstawowe brzmiało: jak niby ten człowiek ma mi w jakikolwiek
sposób pomóc, skoro nie rozumiem, co on do mnie mówi? No i pytanie poboczne: po
co zgodził się zająć miejsce sponsy, skoro nie zna angielskiego choćby w
minimalnym stopniu, nie wspominając już o tym, że nie był tak łaskaw, żeby
odezwać się do mnie w prosty i zrozumiały sposób?
Wpatrywałem
się w niego z niedowierzaniem. Przeszło mi przez myśl, że przy takim obrocie
spraw możliwość, iż zagoszczę u Saitou na dłużej niżbym sobie tego życzył
robiła się coraz bardziej prawdopodobna. Ponadto jak na razie jedyną pełnoletnią
osobą, którą tutaj znałem, jaka mogłaby mi pomóc i posługiwała się językiem,
jaki byłem w stanie rozszyfrować był Daisuke, a to, mówiąc szczerze, nie
uśmiechało mi się zbytnio… Ostatkami sił walczyłem z przemożną chęcią
zespolenia mojego czoła z tym pięknie wyglądającym i wciąż nietkniętym crêpe z
dużą ilością bitej śmietany i polanym sosem czekoladowym.
Po
kilkunastu minutach, podczas których uporczywie wpatrywałem się w Japończyka
siedzącego naprzeciw mnie, ten zmieszał się i w ekspresowym tempie dokończył
swój napój, po czym odezwał się łamaną angielszczyzną:
- I
haven’t more time for you – jako że miał bardzo wyrazisty akcent, ciężko było
go zrozumieć, jednak jakoś udało mi się „rozsupłać” słowa, które do mnie
skierował.
Patrzyłem,
jak zahipnotyzowany na szybko oddalającą się postać mężczyzny. Zdałem sobie
sprawę, że znalazłem się w niezłym bagnie… Szczerze powiedziawszy, myślałem, że
pan Takarashi będzie dla mnie ogromnym wsparciem, który pomoże mi stanąć na
własne nogi i poczynić tych kilka pierwszych, chwiejnych kroków wśród
japońskiego społeczeństwa. Jak widać, przeliczyłem się…
Na
poprawę humoru napchałem się przepysznym, przesłodzonym naleśnikiem – niestety
nie pomogło to w takim stopniu, w jakim sobie tego życzyłem, jednak muszę
przyznać, iż fakt, że w końcu mój żołądek przestał kategorycznie domagać się
pożywienia był dużą zmianą na plus.
Po
uregulowaniu rachunku wyszedłem z kawiarni, a następnie z jednej z wielu
nienazwanych, wąskich uliczek, które okalały zewsząd deptak Takeshita-dori, jedną
z najbardziej rozpoznawalnych ulic Akihabary. Można tu było zaopatrzyć się w
ubrania charakterystyczne dla fanów visual-kei, lolit, gothic lolit, gankuro,
decory, punku oraz cosplay’u – czyli wszędobylskie koronki. Poza tym sklepy
mieszczące się tutaj słynęły także z tego, że można tu było znaleźć (nie
wszędzie, jednak było to poniekąd możliwe) ubrania w rozmiarze odpowiednim dla
gajdzina; to znaczy, że znalazło się tu coś większego niż rozmiar 36. Dla mnie
akurat nie była to żadna ważna informacja, gdyż mieściłem się w japońskich
rozmiarówkach, jednak uważam, że warto podkreślić tak niespotykany fakt.
Oprócz
tego nieraz słyszałem, że gdzieś w pobliżu Takeshita-dori w jednej z
okalających jej uliczek mieści się znana wytwórnia płytowa (informacja
zaciągnięta z książki „Japonia oczami fana” – the book 01 autorstwa Pawła
„MrJedi” Musiałowskiego od aut.), a same gwiazdy j-rocka zaopatrują się właśnie
w tym miejscu w swoje oryginalne stroje.
W
normalnie sytuacji, czyli jeszcze jakieś półgodziny temu, ruszyłbym na
poszukiwania tej wytwórni i bardzo prawdopodobnym byłoby to, że czatowałbym
przy wejściu oczekując na wyjście lub wejście kogoś sławnego, jednak aktualnie
nie miałem na to ochoty. Moja głowa była zaprzątnięta moją niezbyt różową
sytuacją. Musiałem sam sobie ze wszystkim poradzić – znaleźć pracę, mieszkanie;
i to szybko! – opierając się jedynie na wiedzy teoretycznej, którą zaczerpnąłem
z książek. Szczególnie przerażała mnie myśl o rozmowie kwalifikacyjnej, która
miałaby zadecydować o przyjęciu mnie do pracy; obawiałem się, że moim
„grubiańskim”, gajdzinowskim zachowaniem mógłbym nieumyślnie urazić mojego
potencjalnego pracodawcę lub zrobić bądź powiedzieć coś, co w japońskim świecie
jest tematem „tabu” jak np. love hotele (co w japońskiej wymowie brzmi: rabu hoteru).
Zastanawiałem
się czy mógłbym poprosić o pomoc Saitou… chociaż patrząc na to z drugiej
strony, to jeszcze uczniak i zbyt wiele zapewne o tym nie wie. Większą wiedzę
na ten temat zapewne miałby Daisuke, który dodatkowo obraca się wśród ludzi z
wyższych sfer hierarchii japońskiego społeczeństwa – a to właśnie tacy ludzie
są pracodawcami w Japonii. Problem polegał na tym, że oni egzystowali na innym
„poziomie”. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że do osoby, w tym wypadku
dodatkowo szefa czy starszego współpracownika, należy odnosić się z szacunkiem
i stosować się do reguł „innej” kultury, którą codziennie przejawia się względem
współlokatora, znajomych czy rodziny. Pytanie tylko, co dokładnie oznaczało to
określenie „innej”; co się za tym kryło?
W
pewnej chwili zdałem sobie sprawę, że sam Ochida, jako sławny i ceniony muzyk,
znajduje się na wierzchołku piramidy tej cholernej hierarchii, której działania
i zależności ponoć jeszcze żadnej gadzin nie pojął. Czy w ogóle wypada, żebym
pytał go o takie rzeczy? I jak niby miałbym to zrobić? Rzucić coś w rodzaju:
„Hej, mógłbyś mi powiedzieć, co mam zrobić, żeby dostać pracę?” albo „Czy wiesz
może, co należy zrobić, aby podlizać się umiejętnie szefowi w taki sposób, żeby
patrzył na mnie przychylnie pomimo tego, że jestem gajdzinem?”.
Właśnie;
pozostaje jeszcze kwestia uprzedzenia Japończyków do obcokrajowców. Oczywiście
nie objawiało się to na każdym kroku (przykładem jest pojawienie się w
niektórych sklepach rozmiarów, w których zmieścić się mogli nawet Amerykanie),
jednak jeśli chodziło o rynek pracy nagle zjawisko to stawało się bardzo
widoczne – dlaczego? Otóż dlatego, że z założenia gadzin nie jest tak pracowity
jak Japończyk, który jest przyzwyczajony do pracowania od rana do nocy, nie
jest tak sumienny i oddany… i jest to prawdą. W szczególności Europejczycy
(którym w końcu sam jestem) przywykli do systemu „osiem godzin i do domu” –
osiem godzin w szkole lub pracy i wracam do domu; nie więcej, inaczej żądam
dodatkowego wynagrodzenia za nadgodziny, podczas gdy mieszkaniec Kraju Ryczącej
Godzilli (czy też Gadzilli, jak kto woli) jest utwierdzony w poczuciu, że on
jedynie wykonuje swoje obowiązki. Zatrudnianie gadzinów jest dla pracodawcy
zwyczajnie nieopłacalne.
Byłem
pogrążony we własnych rozmyślaniach do tego stopnia, że nie zauważyłem niemalże
dwumetrowego murzyna, który zastąpił mi właśnie drogę. Wpadłem na niego, przez
co „na własne życzenie” stałem się jego ofiarą. Nie, nie chciał mnie okraść –
nic z tych rzeczy! Pamiętajcie, jesteśmy w Japonii; w kraju, w którym nikt nie
kradnie, a jedynie pożycza! Ale o tym może później…
W
każdym razie rosły Afroamerykanin, jeden z, na oko, pięciu-sześciu, którzy
kręcili się po całej ulicy chwycił mnie za ramiona i z szerokim uśmiechem
zaczął zachwalać sushi z pobliskiego baru. Był jednym z tak zwanych
„naganiaczy” – osób zatrudnionych przez sklepy/bary/kawiarnie, które zachwalały
towar sprzedawany w tych właśnie przybytkach. Praca ich polegała na
spacerowaniu po głównych ulicach i krzyczeniu. Szczerze powiedziawszy to nie
mam bladego pojęcia, dlaczego zatrudniano do tego zajęcia z takim upodobaniem
ludzi czarnoskórych, skoro w okolicy znajdzie się jakiś dwudziestu Japończyków,
którzy mieli poniżej metra pięćdziesięciu, a potrafili wrzeszczeć dwa razy
głośniej.
Wielki
murzyn z t-shiertem z jakimś rosyjskim napisem w cyrylicy zachwalający sushi.
Nie miałem pewności czy sam pochodził z Rosji, czy może jego pracodawcy byli
Rosjanami, czy też to, że akurat założył taką, a nie inną bluzkę było
przypadkiem, ale poczułem się niczym przeniesiony do świata „Durarary!”.
Otępiały wpatrywałem się w „naganiacza”, który zdążył już wyłożyć mi cały
wykład, dlaczego to warto stołować się w tym, a nie innym barze. Od czasu do
czasu potrząsał mną, przez co kłębek skotłowanych myśli odbijał się w mojej
głowie od kości czaszki. Patrzyłem na niego szeroko otwartymi oczami, w których
malowało się bezbrzeżne zdziwienie. Zapewne stałbym tak przy nim jeszcze długi
czas, gdyż nie zanosiło się, żeby mój nowy czarnoskóry przyjaciel zamierzał
niedługo zakończyć swój wywód, jednak z odsieczą przyszedł mi pewien
przechodzień.
- I was
looking for you! – zadbana dłoń wylądowała na moim ramieniu, wyrywając mnie z
„objęć” „naganiacza”. – Come on! We have to buy a gift for Naoto! – zostałem
szarpnięty do tyłu, a następnie poprowadzony w tłum ludzi.
- Thanks
– wydusiłem z siebie, kiedy wraz z moim wybawcą z opresji odeszliśmy od
nachalnego Afroamerykanina.
- You're welcome – padła odpowiedź; bardzo wyraźna i bez akcentu. Spojrzałem na mojego
„bohatera” i… ze zdziwieniem stwierdziłem, że to Japończyk! – What happended? – zapytał, widząc, że nagle zatrzymałem się w miejscu.
- Nic,
nic – podniosłem ręce w obronnym geście, jednocześnie przechodząc na japoński.
– Tak świetnie mówisz po angielsku, że w pierwszej chwili myślałem, że jesteś
gajdzinem – wytłumaczyłem się.
- Cóż…
Dziękuję za komplement – uśmiechnął się. – Rozmowa w tym języku nie jest dla
ciebie problemem? – upewnił się.
- Nie.
Mój
rozmówca miał długie, czarne włosy sięgające nieco za łopatki. Długa
grzywka opadała mu na lewe oko zasłaniając je. Mój „jednooki” towarzysz nosił
fioletowe szkła kontaktowe i miał podkreślone oczy czarną kredką. Miał jasną,
zadbaną cerę, wąskie usta o bladoróżowym kolorze oraz kolczyk pod wargą po
lewej stronie (nie wiedziałam jak to ująć =.=’’ wiecie, o co chodzi, nie? W
sensie, że przy wardze, a nie w wardze… od aut.), a także w nosie. W uszach
miał łącznie kilkanaście kolczyków oraz tunele. Ubrany był w czarną koszulę z
nadrukiem oraz również tego samego koloru spodnie, przy których szlufkach
doczepiony miał gruby łańcuch, który brzęczał, kiedy jego właściciel się
poruszał. Na jego szyi wisiał jeden drobny naszyjnik oraz drugi dłuższy,
sięgający torsu, na którym został zawieszony ciężki wisiorek. Muszę przyznać,
że był naprawdę przystojny i atrakcyjny – szczególnie dla mnie, gdyż podobali
mi się tacy „źli” i zbuntowani chłopcy. Poza tym spod krótkich rękawów t-shirtu
widać było umięśnione ręce. Barki, choć już zakryte, łatwo dało się poznać, że
również były rozbudowane i szerokie – jednym słowem: przystojniak! W jednej
chwili moje problemy osobiste… wyszły gdzieś na spacer.
-
Jeszcze raz stokrotne dzięki za pomoc – odezwałem się tylko po to, aby
podtrzymać niezobowiązującą rozmowę.
-
Naprawdę nie ma za co – uśmiechnął się. – Stałeś tam taki przestraszony, że aż
mi się ciebie żal zrobiło – zachichotał.
- No
wiesz… Nie codziennie nachodzą mnie tacy goście i z uporem maniaka namawiają do
spróbowania sushi z tego konkretnego baru… - mruknąłem.
-
Przyzwyczajaj się; taki klimat tego miejsca – wzruszył ramionami. – Zgaduję, że
niedawno przyjechałeś, co?
- Tak.
Przyleciałem tu wczoraj – odparłem zgodnie z prawdą.
- O! To
jeszcze wiele rzeczy cię tu zdziwi – zaśmiał się serdecznie. – Na jak długo tu
przyjechałeś; tydzień? Dwa? – dociekał.
- Na
stałe – teraz to ja się zaśmiałem; nerwowo.
- Na
stałe? – powtórzył, po czym zagwizdał. – No to skok na głęboką wodę! Jesteś tu
pierwszy raz, prawda?
- Tak.
- Oj,
twoja podróż może być naprawdę ciekawa… - popatrzył na mnie z powątpiewaniem.
-
Znaczy, ja… Wiesz… Wiedziałem niby, że tacy „naganiacze” chodzą po
Takarashi-dori, ale co innego czytać o tym w książce, a spotkać ich w
rzeczywistości… - bąknąłem.
- Fakt
– przytaknął. – Dlatego mówię, że twoja podróż może być ciekawa… W ogóle to jak
się nazywasz?
- Alex
Wright. A ty masz na imię Hiro, prawda? – upewniłem się.
- Tak –
zdziwił się. – Skąd wiedziałeś? Jakiś jasnowidz czy co?
- Nie –
zaśmiałem się. – Wiem, że gdzieś w okolicy znajduje się wytwórnia płytowa i
słyszałem, że czasem można tu spotkać kogoś ze świata muzyki. Połączyłem twoją
bardzo dobą znajomość języka angielskiego razem z twoim wyglądem… no i vòila! –
klasnąłem w dłonie. – Hiro z Nocturnal Bloodlust gotowy – dodałem ciszej, żeby
osoby postronne nie usłyszały i uśmiechnąłem się zwycięsko.
- O
masz ci los… Fani na każdym kroku – zaśmiał się. – Dobrze, że przynajmniej nie
piszczysz i nie próbujesz mnie zgwałcić!
- Fan
próbował cię zgwałcić? – zdziwiłem się.
- Fanka
– sprostował. –Zdarzyło się raz, że zakradła się pod drzwi mojego pokoju
hotelowego, ale ochroniarz ją odciągnął. Usłyszałem jakieś wrzaski z korytarza,
więc wyjrzałem zza drzwi, a ona wtedy zaczęła krzyczeć jeszcze głośniej, że
znajdzie jakiś inny sposób, żeby się do mnie dostać i…
-
…zgwałcić cię? – dokończyłem za niego.
-
Dokładnie – kiwnął głową z wyrazem twarzy przepełnionym politowaniem. – A tak
właściwie, to gdzie się wybierasz? – zainteresował się. – Na zakupy?
- Nie.
Przed chwilą spotkałem się z moim sponsą, który mówi po starojapońsku i nie
chce zacząć wysławiać się w sposób dla mnie zrozumiały – westchnąłem ciężko.
Wokalista Nokuruby (Nokuruba – japońska wersja oryginalnej nazwy Nocturnal Bloodlust
zmieniona przez to, że mieszkańcy Kraju Kwitnącej Wiśni niekoniecznie poprawnie
potrafią ją wymówić od aut.) popatrzył na mnie ze zdziwieniem.
-
Mówiłem, że spotka cię tu dużo ciekawych przygód – rozłożył bezradnie ręce. -
Więc, gdzie się wybierasz?
- Skoro
już mam za sobą to beznadziejne spotkanie, to muszę znaleźć jakieś biuro
nieruchomości i rozejrzeć się za jakimś mieszkaniem… - przyznałem niechętnie.
-
Wiesz, mój kolega po fachu szuka jakiegoś współlokatora… Znaczy, nie on sam,
ale kogoś dla jego dzieciaka czy dzieciaka, którym się opiekuje… Jakoś tak… Nie
jestem pewien, bo tak naprawdę znamy się z widzenia, jednak…
- Masz
na myśli Daisuke Ochidę? – przerwałem mu.
- Tak…
-
Chwilowo przystąpiłem na jego propozycję, gdyż zostałem przyparty do muru.
Hotel, w którym zarezerwowałem pokój już nie istnieje… - westchnąłem ciężko.
- Skoro
masz, gdzie mieszkać, to po co ci drugie mieszkanie? – zdziwił się.
-
Wiesz, jednak co własne mieszkanie to własne… – odparłem niechętnie.
- W
sumie tak… A przeszedłeś tę „rozbieraną próbę”?
- Jaką
„rozbieraną próbę”? – zdziwiłem się. Co jeszcze Daisuke zamierza mi zgotować?!
-
Słyszałem plotki, że Ochida sprawdza ewentualnych współlokatorów, którzy
chcieliby mieszkać z tym dzieciakiem. Ponoć szuka na całym ciele nakłuć po
igłach, które miałyby dowodzić na to, że delikwent ćpa. To prawda?
- Taa…
- sapnąłem, przypominając sobie te upokarzające chwile...
-
Niezbyt go lubisz? – zgadywał.
-
Możemy pomówić o czymś lub kimś innym niż Daisuke? – jęknąłem błagalnie. –
Niekoniecznie się z nim dogaduję, jeśli cię to interesuje…
- Jasne
– odparł lekko. – Wracając do tematu samego mieszkania; myślę, że mogę ci w tym
pomóc w razie co; jakbyś „pogryzł” się z Daisuke możesz wpaść do mnie – zaoferował. Spojrzałem na
niego zdziwiony. – No co?
- No
to, że znamy się jakieś piętnaście minut, a ty oferujesz, że mogę u ciebie
nocować, jakbyśmy byli starymi znajomymi – westchnąłem. – Jare, jare… (w języku
polskim nie znalazłam jakiegoś dobrego odpowiednika tego zwrotu, więc… po
prostu będzie po japońsku ^^’’ od aut.) Czy w Tokio wszyscy tak chętnie oferują
nocleg nowopoznanym gajdzinom?
- Cóż…
Wydaje mi się, że nie, jednak jeśli Ochida pozwolił ci zamieszkać z tym
dzieciakiem to musisz być naprawdę święty – zaśmiał się. – On jest lepszy niż
policja!
-
Mówiłeś, że go praktycznie nie znasz… - zauważyłem.
-
Słucham plotek – uśmiechnął się cwaniacko i puścił mi oczko.
-
Jasne… - mruknąłem. – A ja myślałem, że Japończycy są tacy płochliwi… - nadałem
mojemu głosowi teatralny ton. – Znaczy… - zreflektowałem się. – To nie jest
jakaś obraza czy…
-
Spokojnie, rozumiem, o co ci chodzi. Zdaję sobie sprawę z tego, że obcokrajowcy
postrzegają nas jako ludzi nieśmiałych – odpowiedział z uśmiechem. – Ale
poniekąd to prawda… Tylko ja jestem inny! – zaśmiał się, po czym sięgnął do
kieszeni i wcisnął mi w dłoń wizytówkę. – Muszę już z powrotem wracać do pracy.
Właściwie to miałem tylko iść po kawę i coś do jedzenia… Zadzwoń do mnie
wieczorem! – obrócił się na pięcie, pomachał mi ostatni raz, po czym odszedł, a
następnie zniknął mi z pola widzenia zasłonięty przez żywą kurtynę, którą
tworzyli ludzie.
Uśmiechnąłem
się pod nosem.
Może ta wyprawa do Akiby (skrót używany przez
Japończyków do określania Akihabary od aut.) nie była aż taka zła?
Haha... Nie no same sławy! Też tak chcę xD... Ale życie jest nie fair i tyle. Rozdział bardzo fajny i już nie mogę się doczekać następnego : D
OdpowiedzUsuń//Yūko-san
OMGOMGOMG *jara się* To jest świetne! \(^o^)/
OdpowiedzUsuńAww. Też tak chcę, na każdym kroku jakieś gwiazdy spotykać ,_, Meh. Dawno nie komentowałam, przepraszam. Rozlazło mi się wszystko i przed długi długi czas nie ogarniałam, jakie blogi czytałam. X""D Ale teraz się poprawię i będę zostawiać komenta pod każdym postem, ne. ;w;
OdpowiedzUsuńPoza tym, chcę kolejną część "Bóg chcąc nas ukarać spełnia nasze marzenia", zastanawiam się jak Uru stał się laską i czy jest możliwe bym ja z dnia na dzień stała się facetem. ...Nie, nic. Nieważne. Ale chcę kolejną część. xD
I zapraszam na mego bloga: http://psychopathic-night.blogspot.com/ .3.
~Nev.
Spotkać takiego Hiro to ja bym chciała *^* Tylko... On w sumie to tak nie do końca Japoniec jest O.o
OdpowiedzUsuńO. Mój. Boże. To było genialne. Heh, serio, większość autorek i autorów zatrzymuje się po pewnym czasie, ale twoje opowiadania są coraz lepsze i lepsze! Absolutnie nie mogę się doczekać dalszej części! Wspaniałe! Niezwykłe! Ah... Cóż więcej mogę powiedzieć? Życzę weny, zdrowia, żeby Cię upał nie zabił (jeśli ty też się tam u siebie topisz) i zapraszam do siebie! http://yaoi-fanfic-mio-chan.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńOHO
OdpowiedzUsuńA któż to? JA :>
Opowieść coraz bardziej wciąga i wg nie wiem co jeszcze dopisać. (nadal szczęśliwa, że może komentować) Tak bardzo interesująca, a JĘZYK POLSKA TAKA TRUDNA.
Tak, to ja zaznaczyłam 'smutne'. Dlaczego? Nosz ten murzynek mógł czuć się urażony, bo wyczuł współtowarzysza w naszym poszkodowanym przez los (i Twoją sadystyczną wyobraźnie) ;-;
Hahah, dobre xD z tym murzynem miałam skojarzenia z Drrr i aż w uszach usłyszałam "chodź na sushi! Sushi dobre!" Taaak, wolno mi idzie nadrabianie i zaczęłam od twojego bloga. Jestem ciekawa ile zostało ._.
OdpowiedzUsuńGdybym ja spotkała Hiro, chyba bym zemdlała. Taki seksiak. (*-*) A jakiego milusiego znajomego z niego zrobiłaś; uratował Alexa od Murzyna. xD
OdpowiedzUsuń