Wszystkiego najlepszego, kociaki! Happy new year, Easter itp. xD W końcu 2013! Cieszycie się? Macie jakieś plany? Bo ja jak na razie to tylko w czerwcu wybieram się na koncert Bon Jovi i Gdańsku. A tak w ogóle... jak spędzacie tego Sylwestra?
D;a samotnych, którzy nigdzie się nie wybierają dzisiaj serwuję tego shoota, żeby przynajmniej spędzili Sylwestra w towarzystwie Zero i Hizu :)
Nie jest to bezfabułowiec bo seksu nie ma, ale nie jest też to taki dobry shot, bo nie ma fabuły... O.o Nie wiem co z tego wyszło... Grunt że żyje własnym życiem i raz próbowało mnie pogryźć - przeczytacie to sami ocenicie co to jest.
Paring: Hizumi x Zero
Tytuł: Napisałem o tobie, Yoshida
Hiroshi.
Typ: oneshoot
Beta: Hoshii.
Odstawiłem kubek na blat
biurka, po czym nagle rozległ się głośny brzdęk i huk, jakby coś się potłukło.
Ze zdziwieniem spojrzałem na podłogę, gdzie na białym (!), perskim (!) dywanie
leżały szczątki porcelany i widniała wielka, ciemnobrązowa plama.
- Cholera… Filiżanka! Plama!
Dywan! Tsukasa mnie zabije… - wymamrotałem.
Przeniosłem wzrok z
powrotem na biurko, gdzie dostrzegłem, z jeszcze większym zdziwieniem, całą
rodzinkę kubków, szklanek i filiżanek, które zaścielały blat, niemalże jak
obrus. Każdy z nich był wypełniony mniej więcej do połowy zimną już kawą.
Skrzywiłem się – nienawidziłem zimnej kawy, dlatego, kiedy zaledwie zdążyła
wystygnąć, odstawiałem ją i szedłem do kuchni by zaparzyć nową. Hm… Dziwne, że
jest ich tutaj tak wiele, z racji tego, że wydawało mi się, iż za każdym razem
wynosiłem kubki ze sobą…
Wstałem z krzesła i zamrugałem
kilkakrotnie, orientując się, że jest już całkowicie ciemno. Zsunąłem okulary z
nosa i przetarłem oczy, które zaczęły niemiłosiernie łzawić, kiedy odsunąłem
się od ekranu monitora. Przekląłem pod nosem jeszcze jakieś dwa razy i
zaciągnąłem zasłony na okna, za którymi rozpościerało się idealnie czarne niebo
bez gwiazd.
- Już jest noc? –
zdumiałem się.
Chwyciłem dwie szklanki
i dwie filiżanki w ręce, po czym ruszyłem do kuchni. Stanąłem jak wryty, widząc
w zlewie górę kubków, której nie spodziewałem się tutaj zobaczyć. Skąd ich tu
tyle?
- Wena cię naszła i
całkowicie się w niej zatraciłeś… - usłyszałem za sobą głos.
Podskoczyłem jak
oparzony i momentalnie odwróciłem się. Za mną stał Zero, który również dzierżył
szklanki w rękach. Zmarszczyłem brwi na jego widok… Jak on tu wszedł? Przecież
zamykałem drzwi na klucz… tak mi się bynajmniej wydawało…
- Nie, nie zamknąłeś
drzwi – poinformował mnie, czytając w moich myślach. – Gdyby Tsukasa dowiedział
się, że tego nie zrobiłeś, prawdopodobnie kazałby cię ukamieniować… ale
spokojnie. Nie zamierzam mu o tym wspominać – uśmiechnął się cwaniacko.
- Ech… Uroki mieszkania
z perkusistą… - westchnąłem. – Czego chcesz w zamian za to, że mu nie powiesz?
– zapytałem, wiedząc, że na dobroduszność ze strony basisty nie mam co liczyć.
- Drobnej przysługi…
Przenocuj mnie, co? Tylko ta jedna noc – odstawił kubki na blat kuchenny, na
którym ledwo co się utrzymały i nie spadły. – Pomogę ci tutaj ogarnąć tak, żeby
Tsu się nie dowiedział… Nawet dywan oddam do pralni chemicznej – zaoferował
się.
- Zero… Przecież sam
widzisz, że mieszkam u Tsu, gdyż moje… mieszkanie się spaliło… - dodałem dość
ponuro, choć nie chciałem żeby to tak zabrzmiało.
- Ale pomyśl –
kontynuował. – Co bardziej rozwścieczy naszego kochanego perkusistę? Ja, czy
może ten burdel, stosy kubków z niedopitymi kawami, plama na jego ukochanym
perskim dywanie i pusta puszka po kawie, bez której on sam nie może poprawnie
egzystować? A może wiadomość, że jego tymczasowy współlokator nie zamknął drzwi
jego gigantycznego, cholernie drogiego apartamentu, na który namówił go Karyu?
– uśmiechnął się złowieszczo. – Mimo wszystko mam wrażenie, że najbardziej
rozłości go informacja o tym, że nieproszony gość, w tym wypadku ja, wtargnął
do jego gniazdka, kiedy ty pisałeś teksty piosenek na komputerze i nawet o tym
nie wiedziałeś…
- Szantażujesz mnie? –
prychnąłem.
- Hizu… - postąpił krok
w moją stronę, a ja cofnąłem się o dwa. – Ja ci tylko oferuję pomoc. Możemy tu
razem szybko posprzątać i sklecić historyjkę o tym, że ci się nudziło,
zaprosiłeś mnie, oglądaliśmy film i zasnęliśmy, i tak oto tutaj zostałem –
wzruszył ramionami. – Nic prostszego!
- Szatańska energia
promieniuje od ciebie na kilometry, – syknąłem – ale jeśli nie chcę zginąć z
ręki Ooty…
- Albo skończyć z jego
pałeczkami do perkusji w odbycie… - podsunął usłużnie.
- …Albo skończyć z jego
pałeczkami w odbycie – powtórzyłem – to muszę się zgodzić na twój plan… -
westchnąłem. – Zastanawiam się tylko, co też ZNÓW zrobiłeś, że żona wyrzuciła
się z domu?
- Dowiedziała się o czymś…
- zaczął wylewać moją niedopitą kawę do odpływu. - …A właściwie kimś…
- Kochance? –
zgadywałem.
- Znacznie gorzej… -
mruknął. – Naszła cię wena – zmienił temat - więc po ilości kubków i twoich
przekrwionych od wpatrywania się w monitor oczach, wnioskuję, że pisałeś tak
cały dzień, żłopiąc hektolitry kawy… I zgaduję, że ani razu nie byłeś w klopie,
prawda? – zapytał, a ja, jak na zawołanie, poczułem, że muszę iść do łazienki.
– Czy ty próbujesz pobić jakiś rekord? – zaśmiał się, kiedy ja kierowałem się
do łazienki.
Gdy wróciłem z toalety,
ilość kubków w kuchni była dwa razy mniejsza, a zmywarka prawie pełna. Bez
słowa zająłem się znoszeniem szklanek z mojego pokoju. Kiedy w zmywarce nie
było już miejsca, zacząłem zmywać ręcznie.
- Ach… I zapomniałem powiedzieć
– odezwał się, a ja spojrzałem na niego. – Śpię z tobą.
- Co?! – wykrzyknąłem.
- Ano właśnie to –
wzruszył ramionami. – Bo w końcu ktoś musi podawać ci magnez i rozmasowywać
łydki, kiedy złapie cię skurcz, mam rację? – spojrzał na mnie z politowaniem. –
No chyba nie myślałeś, że po takiej ilości kawy nic ci nie będzie, prawda?
Nie odpowiedziałem.
Utkwiłem wzrok w złoto-białej filiżance z serwisu, którą właśnie myłem – jedną
z nich stłukłem. Jej szczątki chyba nadal leżały na dywanie. „Tsukasa się
wścieknie…” – nie mogłem przestać o tym myśleć.
- Tym razem spędzamy
wyjątkowo fajnie Sylwestra, co? – zagadnąłem w końcu. – Ja zmywając kubki, a ty
szukając jakiegoś tekstu, którego jeszcze nie wykorzystałeś, żeby udobruchać
żonę…
- Nie chcę się z nią pogodzić
– powiedział twardo, a ja spojrzałem na niego zaskoczony.
- Nie?
- Nie. Po tym, czego
dzisiaj się dowiedziała, powiedziała, że już od dawna się tego domyślała i
zażądała rozwodu. Do czasu, kiedy nie nastąpi proces, będziemy w separacji –
powiedział obojętnie.
- I nie zamierzasz nic z
tym zrobić?
- Nie.
- Dlaczego?
- Bo tak naprawdę nigdy
jej nie kochałem…
- W takim razie,
dlaczego w ogóle się z nią ożeniłeś? – usiadł na blacie, na którym w końcu
pojawiło się wolne miejsce.
- Bo myślałem, że kiedyś
ją pokocham… i zapomnę o osobie, którą naprawdę kocham, choć ona ma to głęboko
gdzieś… a może po prostu o tym nie wie? – przeczesał dłonią włosy. – Sam nie
jestem pewny…
- A kim ona jest?
- Jaka „ona”? Moja BYŁA
żona?
- Nie. Kobieta, w której
się zakochałeś.
Michi spojrzał na mnie i
uśmiechnął się gorzko, nie odpowiadając mi. Widząc wyraz jego twarzy, przeszły
mnie ciarki. Coś okropnego…
- Może spędzimy jakoś
przyzwoicie tego Sylwestra? – zaproponował, podchodząc do mnie od tyłu,
zakręcając kurek z wodą i wyjmując szklankę z ręki. – Tsukasa poszedł na
imprezę z Karyu, więc z pewnością nie wrócą przed południem następnego dnia… -
uśmiechnął się zachęcająco, a ten dramatyczny grymas, który przed chwilą
widziałem, zupełnie zniknął z jego twarzy. – Niedługo dwudziesta czwarta… Może
wyjdziemy na balkon i przynajmniej poobserwujemy, jak bawi się całe miasto?
- Niecałe… - poprawiłem
go. – My się nie bawimy…
Wciąż czekał na moją
odpowiedź. Ułożył dłonie na moich biodrach, a ja, nie zwracając uwagi na ten
drobny gest, kiwnąłem głową. Wytarłem ręce i obaj przeszliśmy do salonu, skąd
przez wielkie szklane wrota wychodziło się na balkon, z którego było widać
panoramę miasta. Sześćdziesiąte dziewiąte piętro robi swoje… (69 – jest to dość
wymowna liczba, ale nie ingeruję w to, na którym piętrze mieszka perkusista).
Wszystko było pokryte grubą warstwą śniegu – dwa leżaki stojące po naszej
prawej stronie, mały stolik pomiędzy tymi leżakami, popielniczka stojąca na
nim, barierka… Podszedłem do owej barierki i zgarnąłem z niej śnieg, formując
go w dłoni na kształt kuli. Zimno szczypało i wbijało się drobniutkimi
igiełkami w moje ręce, jak i całe ciało. Zadrżałem – szkoda, że nie pomyślałem
żeby wziąć ze sobą kurtki… ale wtedy nie chciało mi się już po nią wracać.
Lubiłem zimno, bo było
przeciwieństwem gorąca; bo było przeciwieństwem ognia, przez który straciłem
wszystko…
Moje place momentalnie
stały się czerwone, a śnieg zaczął się między nimi roztapiać, przez co woda
cieniutkim, lodowatym strumyczkiem wdarła się pod rękaw mojej bluzki.
Uśmiechnąłem się pod nosem.
Zaczęły się piski i
okrzyki, a po chwili pierwsze petardy rozbłysły bajkowymi kolorami na ciemnym
nieboskłonie. Fajerwerki, wystrzeliwane w różnych konstelacjach, tworzyły
prawdziwe dzieła sztuki – co prawda ich istnienie ograniczało się zaledwie do
niepełnej minuty, jednak zawsze lepiej było lśnić przez te kilkanaście sekund,
niż wiekami ukrywać się w ciemnościach… Miło było popatrzeć na ten obraz
radości – szkoda tylko, że ludzie nie potrafią się tak cieszyć przez cały rok…
Zero objął mnie od tyłu;
w ostatnim czasie robił to coraz częściej, dlatego nie zaskakiwał mnie już ten gest
z jego strony. Wytarł moją mokrą dłoń o własne spodnie, a następnie wcisnął mi
do ręki skrawek żółtego papieru listowego i długopis.
- Zaskakujące, że żeby
otrzymać taki ciekawy efekt, trzeba najpierw coś unicestwić… Petarda musi
wybuchnąć, żeby stworzyć wybuch… i piękno. To jednak prawda, że żeby coś
stworzyć coś pięknego, najpierw trzeba coś zniszczyć… - szepnął basista,
drażniąc moje ucho ciepłym oddechem.
- Masz rację… -
zgodziłem się.
- Zastanawiam się w
takim razie, co ty musiałeś zniszczyć – zaśmiał się, a ja odwróciłem się i
spojrzałem na niego krytycznie. – Zrozumiałeś aluzję? Brawo! Nie dość, że
piękny to jeszcze rozumny! – uśmiechnął się i odgarnął mi grzywkę, która
wpadała do oczu.
Przez pewien czas w ciszy przypatrywaliśmy się,
jak kolejne wybuchy rozświetlają niebo i jak inni ludzie bawią się beztrosko,
wykorzystując do samego końca ten jeden jedyny dzień, w którym mogą pozwolić
sobie na rozpustę.
- Nie rozumiem, z czego
oni się cieszą… Nadejdzie kolejny rok i nic się nie zmieni; no może oprócz
podatków, które mogą wzrosnąć… - westchnąłem.
- No akurat dla ciebie,
to chyba niestraszne – zachichotał. – Jesteś bogaty.
- Może ja akurat nie
muszę się tym przejmować, ale oni tak – wskazałem na miasto pełne ludzi. – Nie
wiem, z czego się tak radują… Zamiast zajmować się poważnymi, przyziemnymi
sprawami i cieszyć się z prawdziwych sukcesów, oni wymyślają sobie takie
pierdoły… - przewróciłem oczyma.
- Czasem dobrze jest
dostrzec pozytywną stronę w najbłahszych rzeczach… Nie musisz zaraz wspinać się
na Mount Everest, wystarczy, że wejdziesz po schodach na drugie piętro do
swojego biura – wzruszył ramionami. – Nie musisz zaraz zostać onkologiem,
wystarczy, że codziennie będziesz palił jednego papierosa mniej.
- Czy to była delikatna
sugestia? – nonszalancko podniosłem jedną brew.
- A podobno uroda i
intelekt nie chadzają parami – zaśmiał się.
Znów zapadła między nami
cisza. Chłopak zabrał ręce i odsunął się trochę ode mnie. W tym właśnie
momencie zrobiło mi się zimno; na całe szczęście po chwili Zero znów przylgnął
szczelnie do moich pleców.
- Napisz na kartce swoje
marzenie. Podobno dzisiaj mogą się spełnić…
Spojrzałem na niego jak
na idiotę, dostrzegając kątem oka, że basista trzyma podobną karteczkę, na
której widnieją pochyłe, czarne znaki, których niestety nie mogłem odczytać.
- A ty? O czym ty
napisałeś, Shimizu? – zapytałem.
- Dowiesz się za chwilę…
Zacząłem szybko myśleć.
Marzenie, marzenie… Jakie ja mam niespełnione marzenie? Odwróciłem się do
ciemnowłosego przodem, gdyż jak dotąd stałem do niego tyłem i nie widziałem go
za dobrze. Omiotłem pospiesznie spojrzeniem całą jego twarz, a następnie
zatrzymałem się na oczach. Duże, ciemne, głębokie – takie jak zawsze. Na lewym
łuku brwiowym blizna. Rzęsy długie i czarne jak węgle. Następnie mój wzrok
zatrzymał się na jego ustach. Pełne, miękkie, pięknie wykrojone… I już
wiedziałem, czego chciałem tak naprawdę.
„Pocałuj mnie” –
napisałem na kartce, choć w sumie za tymi dwoma słowami kryło się znacznie
więcej, niż z pozoru mogłoby się wydawać. Nie chciałem, żeby pocałował mnie
Zero – o nie! Chciałem po prostu kogoś bliskiego… Kogoś, na kim w końcu mógłbym
się wesprzeć; oddać w ramiona i być spokojnym. A co ja na to poradzę, że
bliskość kojarzyła mi się z pocałunkami?
Basista na powrót
odwrócił mnie do siebie tyłem. Wziął swoją kartkę i zwinął ją w rulonik.
Zdążyłem jedynie zobaczyć kawałek napisu:
„…hida
…oshi”
Nic mi to nie
powiedziało. Nie potrafiłem się domyślić, o co też mogło chodzić chłopakowi.
Ciemnowłosy zwinął również i moją karteczkę, nie czytając uprzednio, co było na
niej zapisane. Następnie wyjął z kieszeni zapalniczkę i podpalił oba skrawki
papieru. Spiąłem się. Zrobiło mi się niedobrze na widok ognia. Chciałem się
cofnąć, ale uniemożliwił mi to basista, który nadal za mną stał. Szarpnąłem
się.
Wpatrywał się w płomyk,
który pożerał kartki, niczym w świętą rzecz. Próbowałem jakoś wydostać się z
jego objęć, jednak
trzymał mnie mocno. Od czasu, kiedy wybuchł
pożar w moim mieszkaniu, a ja, gdyby właśnie nie Zero, który mnie uratował, na
dobrą sprawę mógłbym tam zginąć, cholernie bałem się ognia. Choćby
najmniejszego płomyka… Minęło już pół roku, a mnie nadal śniły się koszmary o
pożarze, który próbuje spalić mnie żywcem…
Kiedy chłopak poczuł, że
może zaraz poparzyć sobie palce, wypuścił karteczki. Obaj przyglądaliśmy się
jak jasny punkcik opada, a potem nagle ogień gaśnie niczym błędny ognik i nie
zostaje po nim żaden ślad… bynajmniej niedostrzegalny z tej wysokości.
Poczułem jakby coś we
mnie pękło i popchnęło ku basiście, do którego przytuliłem się i ukryłem twarz
w zagłębieniu jego szyi, oddychając ciężko. Zero objął mnie w pasie i
uspakajająco gładził po plecach. Wiedział, że miałem traumę…
Po chwili odsunąłem się
od niego, dochodząc do wniosku, że obściskiwanie się na balkonie z kolegą nie
jest na miejscu, kiedy on wzmocnił uścisk i nie pozwolił mi odejść. Pochylił
się i bardzo szybko mnie pocałował.
- Co napisałeś? –
zapytał z delikatnym uśmieszkiem na ustach.
- Że… Co?... A… -
dukałem i jąkałem się, nie umiejąc złożyć poprawnego zdania. Byłem totalnie
oszołomiony. – O… O pocałunku… - szepnąłem. – A ty? – dodałem szybko.
- O tobie. Napisałem o
tobie, Yoshida Hiroshi – powiedział, a mnie zatkało. Napisał… o mnie? Na tej
karteczce… to było moje imię i nazwisko? – Widzisz, marzenia się spełniają –
pogłębił uśmiech.
- Co? Jak to? – nie
zrozumiałem go.
- Ty dostałeś pocałunek,
o którym napisałeś, a ja ciebie – wzruszył ramionami. - Nic prostszego. Chodź – skierował się do
drzwi, łapiąc mnie za rękę.
- Gdzie?! – wyrwałem mu
się. Chłopak odwrócił się do mnie przodem i spojrzał cierpliwie, po czym
ponownie ujął moją dłoń i zaczął prowadzić do mieszkania.
- Do środka. Jesteś
zmarznięty. Drżysz. Będziemy kontynuowali w salonie.
- Kontynuowali co?! –
krzyknąłem. Spojrzał na mnie przez ramię i uśmiechnął się.
- Pocałunki. A ja będę
uczył się mieć taki skarb na własność – doszliśmy do drzwi balkonowych i
stanęliśmy w ich progu.
- Co?! O czym ty
mówisz?! – byłem przerażony. Czy coś padło mu na mózg?!
Zero pocałował mnie
jeszcze raz. Tym razem jednak długo i namiętnie. Całował mocno i z uczuciem.
Kiedy polizał moją dolną wargę z wahaniem, uchyliłem usta, z czego on
skorzystał. Pierwszy raz w życiu całowałem się z facetem… ale było to przyjemne
uczucie. Wstrząsnęły mną dreszcze podniecenia. Zaplotłem ręce na jego karku, a
on znów objął mnie w pasie. Wiatr przez niedomknięte drzwi balkonowe chłostał
nas lodowatym wiatrem po zaróżowionych twarzach. Oderwaliśmy się od siebie,
kiedy zabrakło nam tchu.
- Teraz pasuje? –
zapytał, a ja zgłupiałem.
- Co… Co pasuje? –
wydukałem cicho.
- Pocałunek. Marzenie
spełnione? – zastanowiłem się. Chciałem tego? I w ogóle, o czym tak NAPRAWDĘ
myślałem, pisząc to marzenie na karteczce? Czy wcześniej po prostu nie chciałem
usprawiedliwić się sam przed sobą? Czy podświadomie pragnąłem Zero, ale nie
chciałem się do tego przyznać, uważając to za niedorzeczne?
- Tak – przytaknąłem w
końcu i nagle wyczerpany do granic możliwości, opuściłem głowę na jego tors i
przymknąłem oczy. – Tak… Teraz czas na twoje?
- Przecież już cię mam –
zaśmiał się i wziął mnie na ręce, a następnie, tak jak powiedział, zaniósł do
salonu.
Choćby
z tego, że marzenia się spełniają.