Sylwestrowy Oneshoot Hizumi x Zero


Wszystkiego najlepszego, kociaki! Happy new year, Easter itp. xD W końcu 2013! Cieszycie się? Macie jakieś plany? Bo ja jak na razie to tylko w czerwcu wybieram się na koncert Bon Jovi i Gdańsku. A tak w ogóle... jak spędzacie tego Sylwestra? 
D;a samotnych, którzy nigdzie się nie wybierają dzisiaj serwuję tego shoota, żeby przynajmniej spędzili Sylwestra w towarzystwie Zero i Hizu :)
Nie jest to bezfabułowiec bo seksu nie ma, ale nie jest też to taki dobry shot, bo nie ma fabuły... O.o Nie wiem co z tego wyszło... Grunt że żyje własnym życiem i raz próbowało mnie pogryźć - przeczytacie to sami ocenicie co to jest.

Paring: Hizumi x Zero
Tytuł: Napisałem o tobie, Yoshida Hiroshi.
Typ: oneshoot
Beta: Hoshii.

Odstawiłem kubek na blat biurka, po czym nagle rozległ się głośny brzdęk i huk, jakby coś się potłukło. Ze zdziwieniem spojrzałem na podłogę, gdzie na białym (!), perskim (!) dywanie leżały szczątki porcelany i widniała wielka, ciemnobrązowa plama.
- Cholera… Filiżanka! Plama! Dywan! Tsukasa mnie zabije… - wymamrotałem.
Przeniosłem wzrok z powrotem na biurko, gdzie dostrzegłem, z jeszcze większym zdziwieniem, całą rodzinkę kubków, szklanek i filiżanek, które zaścielały blat, niemalże jak obrus. Każdy z nich był wypełniony mniej więcej do połowy zimną już kawą. Skrzywiłem się – nienawidziłem zimnej kawy, dlatego, kiedy zaledwie zdążyła wystygnąć, odstawiałem ją i szedłem do kuchni by zaparzyć nową. Hm… Dziwne, że jest ich tutaj tak wiele, z racji tego, że wydawało mi się, iż za każdym razem wynosiłem kubki ze sobą…
Wstałem z krzesła i zamrugałem kilkakrotnie, orientując się, że jest już całkowicie ciemno. Zsunąłem okulary z nosa i przetarłem oczy, które zaczęły niemiłosiernie łzawić, kiedy odsunąłem się od ekranu monitora. Przekląłem pod nosem jeszcze jakieś dwa razy i zaciągnąłem zasłony na okna, za którymi rozpościerało się idealnie czarne niebo bez gwiazd.
- Już jest noc? – zdumiałem się.
Chwyciłem dwie szklanki i dwie filiżanki w ręce, po czym ruszyłem do kuchni. Stanąłem jak wryty, widząc w zlewie górę kubków, której nie spodziewałem się tutaj zobaczyć. Skąd ich tu tyle?
- Wena cię naszła i całkowicie się w niej zatraciłeś… - usłyszałem za sobą głos.
Podskoczyłem jak oparzony i momentalnie odwróciłem się. Za mną stał Zero, który również dzierżył szklanki w rękach. Zmarszczyłem brwi na jego widok… Jak on tu wszedł? Przecież zamykałem drzwi na klucz… tak mi się bynajmniej wydawało…
- Nie, nie zamknąłeś drzwi – poinformował mnie, czytając w moich myślach. – Gdyby Tsukasa dowiedział się, że tego nie zrobiłeś, prawdopodobnie kazałby cię ukamieniować… ale spokojnie. Nie zamierzam mu o tym wspominać – uśmiechnął się cwaniacko.
- Ech… Uroki mieszkania z perkusistą… - westchnąłem. – Czego chcesz w zamian za to, że mu nie powiesz? – zapytałem, wiedząc, że na dobroduszność ze strony basisty nie mam co liczyć.
- Drobnej przysługi… Przenocuj mnie, co? Tylko ta jedna noc – odstawił kubki na blat kuchenny, na którym ledwo co się utrzymały i nie spadły. – Pomogę ci tutaj ogarnąć tak, żeby Tsu się nie dowiedział… Nawet dywan oddam do pralni chemicznej – zaoferował się.
- Zero… Przecież sam widzisz, że mieszkam u Tsu, gdyż moje… mieszkanie się spaliło… - dodałem dość ponuro, choć nie chciałem żeby to tak zabrzmiało.
- Ale pomyśl – kontynuował. – Co bardziej rozwścieczy naszego kochanego perkusistę? Ja, czy może ten burdel, stosy kubków z niedopitymi kawami, plama na jego ukochanym perskim dywanie i pusta puszka po kawie, bez której on sam nie może poprawnie egzystować? A może wiadomość, że jego tymczasowy współlokator nie zamknął drzwi jego gigantycznego, cholernie drogiego apartamentu, na który namówił go Karyu? – uśmiechnął się złowieszczo. – Mimo wszystko mam wrażenie, że najbardziej rozłości go informacja o tym, że nieproszony gość, w tym wypadku ja, wtargnął do jego gniazdka, kiedy ty pisałeś teksty piosenek na komputerze i nawet o tym nie wiedziałeś…
- Szantażujesz mnie? – prychnąłem.
- Hizu… - postąpił krok w moją stronę, a ja cofnąłem się o dwa. – Ja ci tylko oferuję pomoc. Możemy tu razem szybko posprzątać i sklecić historyjkę o tym, że ci się nudziło, zaprosiłeś mnie, oglądaliśmy film i zasnęliśmy, i tak oto tutaj zostałem – wzruszył ramionami. – Nic prostszego!
- Szatańska energia promieniuje od ciebie na kilometry, – syknąłem – ale jeśli nie chcę zginąć z ręki Ooty…
- Albo skończyć z jego pałeczkami do perkusji w odbycie… - podsunął usłużnie.
- …Albo skończyć z jego pałeczkami w odbycie – powtórzyłem – to muszę się zgodzić na twój plan… - westchnąłem. – Zastanawiam się tylko, co też ZNÓW zrobiłeś, że żona wyrzuciła się z domu?
- Dowiedziała się o czymś… - zaczął wylewać moją niedopitą kawę do odpływu. - …A właściwie kimś…
- Kochance? – zgadywałem.
- Znacznie gorzej… - mruknął. – Naszła cię wena – zmienił temat - więc po ilości kubków i twoich przekrwionych od wpatrywania się w monitor oczach, wnioskuję, że pisałeś tak cały dzień, żłopiąc hektolitry kawy… I zgaduję, że ani razu nie byłeś w klopie, prawda? – zapytał, a ja, jak na zawołanie, poczułem, że muszę iść do łazienki. – Czy ty próbujesz pobić jakiś rekord? – zaśmiał się, kiedy ja kierowałem się do łazienki.
Gdy wróciłem z toalety, ilość kubków w kuchni była dwa razy mniejsza, a zmywarka prawie pełna. Bez słowa zająłem się znoszeniem szklanek z mojego pokoju. Kiedy w zmywarce nie było już miejsca, zacząłem zmywać ręcznie.
- Ach… I zapomniałem powiedzieć – odezwał się, a ja spojrzałem na niego. – Śpię z tobą.
- Co?! – wykrzyknąłem.
- Ano właśnie to – wzruszył ramionami. – Bo w końcu ktoś musi podawać ci magnez i rozmasowywać łydki, kiedy złapie cię skurcz, mam rację? – spojrzał na mnie z politowaniem. – No chyba nie myślałeś, że po takiej ilości kawy nic ci nie będzie, prawda?
Nie odpowiedziałem. Utkwiłem wzrok w złoto-białej filiżance z serwisu, którą właśnie myłem – jedną z nich stłukłem. Jej szczątki chyba nadal leżały na dywanie. „Tsukasa się wścieknie…” – nie mogłem przestać o tym myśleć.
- Tym razem spędzamy wyjątkowo fajnie Sylwestra, co? – zagadnąłem w końcu. – Ja zmywając kubki, a ty szukając jakiegoś tekstu, którego jeszcze nie wykorzystałeś, żeby udobruchać żonę…
- Nie chcę się z nią pogodzić – powiedział twardo, a ja spojrzałem na niego zaskoczony.
- Nie?
- Nie. Po tym, czego dzisiaj się dowiedziała, powiedziała, że już od dawna się tego domyślała i zażądała rozwodu. Do czasu, kiedy nie nastąpi proces, będziemy w separacji – powiedział obojętnie.
- I nie zamierzasz nic z tym zrobić?
- Nie.
- Dlaczego?
- Bo tak naprawdę nigdy jej nie kochałem…
- W takim razie, dlaczego w ogóle się z nią ożeniłeś? – usiadł na blacie, na którym w końcu pojawiło się wolne miejsce.
- Bo myślałem, że kiedyś ją pokocham… i zapomnę o osobie, którą naprawdę kocham, choć ona ma to głęboko gdzieś… a może po prostu o tym nie wie? – przeczesał dłonią włosy. – Sam nie jestem pewny…
- A kim ona jest?
- Jaka „ona”? Moja BYŁA żona?
- Nie. Kobieta, w której się zakochałeś.
Michi spojrzał na mnie i uśmiechnął się gorzko, nie odpowiadając mi. Widząc wyraz jego twarzy, przeszły mnie ciarki. Coś okropnego…
- Może spędzimy jakoś przyzwoicie tego Sylwestra? – zaproponował, podchodząc do mnie od tyłu, zakręcając kurek z wodą i wyjmując szklankę z ręki. – Tsukasa poszedł na imprezę z Karyu, więc z pewnością nie wrócą przed południem następnego dnia… - uśmiechnął się zachęcająco, a ten dramatyczny grymas, który przed chwilą widziałem, zupełnie zniknął z jego twarzy. – Niedługo dwudziesta czwarta… Może wyjdziemy na balkon i przynajmniej poobserwujemy, jak bawi się całe miasto?
- Niecałe… - poprawiłem go. – My się nie bawimy…
Wciąż czekał na moją odpowiedź. Ułożył dłonie na moich biodrach, a ja, nie zwracając uwagi na ten drobny gest, kiwnąłem głową. Wytarłem ręce i obaj przeszliśmy do salonu, skąd przez wielkie szklane wrota wychodziło się na balkon, z którego było widać panoramę miasta. Sześćdziesiąte dziewiąte piętro robi swoje… (69 – jest to dość wymowna liczba, ale nie ingeruję w to, na którym piętrze mieszka perkusista). Wszystko było pokryte grubą warstwą śniegu – dwa leżaki stojące po naszej prawej stronie, mały stolik pomiędzy tymi leżakami, popielniczka stojąca na nim, barierka… Podszedłem do owej barierki i zgarnąłem z niej śnieg, formując go w dłoni na kształt kuli. Zimno szczypało i wbijało się drobniutkimi igiełkami w moje ręce, jak i całe ciało. Zadrżałem – szkoda, że nie pomyślałem żeby wziąć ze sobą kurtki… ale wtedy nie chciało mi się już po nią wracać.
Lubiłem zimno, bo było przeciwieństwem gorąca; bo było przeciwieństwem ognia, przez który straciłem wszystko…
Moje place momentalnie stały się czerwone, a śnieg zaczął się między nimi roztapiać, przez co woda cieniutkim, lodowatym strumyczkiem wdarła się pod rękaw mojej bluzki. Uśmiechnąłem się pod nosem.
Zaczęły się piski i okrzyki, a po chwili pierwsze petardy rozbłysły bajkowymi kolorami na ciemnym nieboskłonie. Fajerwerki, wystrzeliwane w różnych konstelacjach, tworzyły prawdziwe dzieła sztuki – co prawda ich istnienie ograniczało się zaledwie do niepełnej minuty, jednak zawsze lepiej było lśnić przez te kilkanaście sekund, niż wiekami ukrywać się w ciemnościach… Miło było popatrzeć na ten obraz radości – szkoda tylko, że ludzie nie potrafią się tak cieszyć przez cały rok…
Zero objął mnie od tyłu; w ostatnim czasie robił to coraz częściej, dlatego nie zaskakiwał mnie już ten gest z jego strony. Wytarł moją mokrą dłoń o własne spodnie, a następnie wcisnął mi do ręki skrawek żółtego papieru listowego i długopis.
- Zaskakujące, że żeby otrzymać taki ciekawy efekt, trzeba najpierw coś unicestwić… Petarda musi wybuchnąć, żeby stworzyć wybuch… i piękno. To jednak prawda, że żeby coś stworzyć coś pięknego, najpierw trzeba coś zniszczyć… - szepnął basista, drażniąc moje ucho ciepłym oddechem.
- Masz rację… - zgodziłem się.
- Zastanawiam się w takim razie, co ty musiałeś zniszczyć – zaśmiał się, a ja odwróciłem się i spojrzałem na niego krytycznie. – Zrozumiałeś aluzję? Brawo! Nie dość, że piękny to jeszcze rozumny! – uśmiechnął się i odgarnął mi grzywkę, która wpadała do oczu.
Przez pewien  czas w ciszy przypatrywaliśmy się, jak kolejne wybuchy rozświetlają niebo i jak inni ludzie bawią się beztrosko, wykorzystując do samego końca ten jeden jedyny dzień, w którym mogą pozwolić sobie na rozpustę.
- Nie rozumiem, z czego oni się cieszą… Nadejdzie kolejny rok i nic się nie zmieni; no może oprócz podatków, które mogą wzrosnąć… - westchnąłem.
- No akurat dla ciebie, to chyba niestraszne – zachichotał. – Jesteś bogaty.
- Może ja akurat nie muszę się tym przejmować, ale oni tak – wskazałem na miasto pełne ludzi. – Nie wiem, z czego się tak radują… Zamiast zajmować się poważnymi, przyziemnymi sprawami i cieszyć się z prawdziwych sukcesów, oni wymyślają sobie takie pierdoły… - przewróciłem oczyma.
- Czasem dobrze jest dostrzec pozytywną stronę w najbłahszych rzeczach… Nie musisz zaraz wspinać się na Mount Everest, wystarczy, że wejdziesz po schodach na drugie piętro do swojego biura – wzruszył ramionami. – Nie musisz zaraz zostać onkologiem, wystarczy, że codziennie będziesz palił jednego papierosa mniej.
- Czy to była delikatna sugestia? – nonszalancko podniosłem jedną brew.
- A podobno uroda i intelekt nie chadzają parami – zaśmiał się.
Znów zapadła między nami cisza. Chłopak zabrał ręce i odsunął się trochę ode mnie. W tym właśnie momencie zrobiło mi się zimno; na całe szczęście po chwili Zero znów przylgnął szczelnie do moich pleców.
- Napisz na kartce swoje marzenie. Podobno dzisiaj mogą się spełnić…
Spojrzałem na niego jak na idiotę, dostrzegając kątem oka, że basista trzyma podobną karteczkę, na której widnieją pochyłe, czarne znaki, których niestety nie mogłem odczytać.
- A ty? O czym ty napisałeś, Shimizu? – zapytałem.
- Dowiesz się za chwilę…
Zacząłem szybko myśleć. Marzenie, marzenie… Jakie ja mam niespełnione marzenie? Odwróciłem się do ciemnowłosego przodem, gdyż jak dotąd stałem do niego tyłem i nie widziałem go za dobrze. Omiotłem pospiesznie spojrzeniem całą jego twarz, a następnie zatrzymałem się na oczach. Duże, ciemne, głębokie – takie jak zawsze. Na lewym łuku brwiowym blizna. Rzęsy długie i czarne jak węgle. Następnie mój wzrok zatrzymał się na jego ustach. Pełne, miękkie, pięknie wykrojone… I już wiedziałem, czego chciałem tak naprawdę.
„Pocałuj mnie” – napisałem na kartce, choć w sumie za tymi dwoma słowami kryło się znacznie więcej, niż z pozoru mogłoby się wydawać. Nie chciałem, żeby pocałował mnie Zero – o nie! Chciałem po prostu kogoś bliskiego… Kogoś, na kim w końcu mógłbym się wesprzeć; oddać w ramiona i być spokojnym. A co ja na to poradzę, że bliskość kojarzyła mi się z pocałunkami?
Basista na powrót odwrócił mnie do siebie tyłem. Wziął swoją kartkę i zwinął ją w rulonik. Zdążyłem jedynie zobaczyć kawałek napisu:
„…hida
…oshi”
Nic mi to nie powiedziało. Nie potrafiłem się domyślić, o co też mogło chodzić chłopakowi. Ciemnowłosy zwinął również i moją karteczkę, nie czytając uprzednio, co było na niej zapisane. Następnie wyjął z kieszeni zapalniczkę i podpalił oba skrawki papieru. Spiąłem się. Zrobiło mi się niedobrze na widok ognia. Chciałem się cofnąć, ale uniemożliwił mi to basista, który nadal za mną stał. Szarpnąłem się.
- Puść mnie! – krzyknąłem, jednak mnie  nie posłuchał.
Wpatrywał się w płomyk, który pożerał kartki, niczym w świętą rzecz. Próbowałem jakoś wydostać się z jego objęć, jednak trzymał mnie mocno. Od czasu, kiedy wybuchł pożar w moim mieszkaniu, a ja, gdyby właśnie nie Zero, który mnie uratował, na dobrą sprawę mógłbym tam zginąć, cholernie bałem się ognia. Choćby najmniejszego płomyka… Minęło już pół roku, a mnie nadal śniły się koszmary o pożarze, który próbuje spalić mnie żywcem…
Kiedy chłopak poczuł, że może zaraz poparzyć sobie palce, wypuścił karteczki. Obaj przyglądaliśmy się jak jasny punkcik opada, a potem nagle ogień gaśnie niczym błędny ognik i nie zostaje po nim żaden ślad… bynajmniej niedostrzegalny z tej wysokości.
Poczułem jakby coś we mnie pękło i popchnęło ku basiście, do którego przytuliłem się i ukryłem twarz w zagłębieniu jego szyi, oddychając ciężko. Zero objął mnie w pasie i uspakajająco gładził po plecach. Wiedział, że miałem traumę…
Po chwili odsunąłem się od niego, dochodząc do wniosku, że obściskiwanie się na balkonie z kolegą nie jest na miejscu, kiedy on wzmocnił uścisk i nie pozwolił mi odejść. Pochylił się i bardzo szybko mnie pocałował.
- Co napisałeś? – zapytał z delikatnym uśmieszkiem na ustach.
- Że… Co?... A… - dukałem i jąkałem się, nie umiejąc złożyć poprawnego zdania. Byłem totalnie oszołomiony. – O… O pocałunku… - szepnąłem. – A ty? – dodałem szybko.
- O tobie. Napisałem o tobie, Yoshida Hiroshi – powiedział, a mnie zatkało. Napisał… o mnie? Na tej karteczce… to było moje imię i nazwisko? – Widzisz, marzenia się spełniają – pogłębił uśmiech.
- Co? Jak to? – nie zrozumiałem go.
- Ty dostałeś pocałunek, o którym napisałeś, a ja ciebie – wzruszył ramionami. -  Nic prostszego. Chodź – skierował się do drzwi, łapiąc mnie za rękę.
- Gdzie?! – wyrwałem mu się. Chłopak odwrócił się do mnie przodem i spojrzał cierpliwie, po czym ponownie ujął moją dłoń i zaczął prowadzić do mieszkania.
- Do środka. Jesteś zmarznięty. Drżysz. Będziemy kontynuowali w salonie.
- Kontynuowali co?! – krzyknąłem. Spojrzał na mnie przez ramię i uśmiechnął się.
- Pocałunki. A ja będę uczył się mieć taki skarb na własność – doszliśmy do drzwi balkonowych i stanęliśmy w ich progu.
- Co?! O czym ty mówisz?! – byłem przerażony. Czy coś padło mu na mózg?!
Zero pocałował mnie jeszcze raz. Tym razem jednak długo i namiętnie. Całował mocno i z uczuciem. Kiedy polizał moją dolną wargę z wahaniem, uchyliłem usta, z czego on skorzystał. Pierwszy raz w życiu całowałem się z facetem… ale było to przyjemne uczucie. Wstrząsnęły mną dreszcze podniecenia. Zaplotłem ręce na jego karku, a on znów objął mnie w pasie. Wiatr przez niedomknięte drzwi balkonowe chłostał nas lodowatym wiatrem po zaróżowionych twarzach. Oderwaliśmy się od siebie, kiedy zabrakło nam tchu.
- Teraz pasuje? – zapytał, a ja zgłupiałem.
- Co… Co pasuje? – wydukałem cicho.
- Pocałunek. Marzenie spełnione? – zastanowiłem się. Chciałem tego? I w ogóle, o czym tak NAPRAWDĘ myślałem, pisząc to marzenie na karteczce? Czy wcześniej po prostu nie chciałem usprawiedliwić się sam przed sobą? Czy podświadomie pragnąłem Zero, ale nie chciałem się do tego przyznać, uważając to za niedorzeczne?
- Tak – przytaknąłem w końcu i nagle wyczerpany do granic możliwości, opuściłem głowę na jego tors i przymknąłem oczy. – Tak… Teraz czas na twoje?
- Przecież już cię mam – zaśmiał się i wziął mnie na ręce, a następnie, tak jak powiedział, zaniósł do salonu.
Jednak jest się z czego cieszyć w Sylwestra…

Choćby z tego, że marzenia się spełniają.

Ruki x Yo-ka "Jesteśmy przyjaciółmi"

„Jesteśmy przyjaciółmi”

Pierwszy rok w nowej szkole zawsze jest trudny… przynajmniej dla mnie. Zawsze zdawało mi się, że moi rówieśnicy zawierają przyjaźnie bez najmniejszego trudu, podczas gdy mnie przerażała choćby wizja tego, że ktoś miałby się do mnie zbliżyć. Zawsze byłem outsiderem. Jedni mówili, że byłem dziwakiem, inni, że po prostu miałem ciężki charakter… Ale to wszystko już się zmieniło – zmienił to on. To dzięki niemu pozbyłem się mojej fobii, z której nigdy wcześniej nie zdawałem sobie sprawy. Ale…
Ależ nie, nie będę uprzedzał wypadków. Czym byłaby niesamowita opowieść bez tej tajemnicy, która do końca, do ostatniego słowa gęstnieje, mrocznieje, napawa lękiem? Jesteśmy w ciemnym pokoju i pobądźmy w nim chwilę, zanim ktoś zapali światło… Zdradzę tylko, że tym kimś w moim życiu był Yo-ka.

***

Liceum.
Od zawsze bałem się ludzi. Po prostu w pewien irracjonalny sposób przerażali mnie. Nie chciałem, żeby na mnie patrzyli, a tym bardziej, żeby mnie dotykali. Moja rodzina starała się być dla mnie wyrozumiała na tym punkcie, jednak i ich cierpliwość miała pewne granice. Matka, będąc pewna, że nie wyrośnie ze mnie już nic „normalnego”, odesłała mnie z tak dobrze znanej mi Kanagawy do szkoły mieszczącej się w górach. Było to męskie liceum o rygorystycznych zasadach. Z pewnej strony podobało mi się zorganizowanie i harmonia panująca tutaj, jednak z drugiej… jak zwykle przerażali mnie ludzie.
Teren szkoły można było opuszczać jedynie podczas weekendów i to w dodatku za pozwoleniem nauczyciela. Do starszych uczniów trzeba było mieć należyty szacunek (i okazywać go na każdym kroku), a jego brak był surowo karany. Mundurek, składający się z szarych spodni, białej koszuli, ciemnoniebieskiego krawatu oraz błękitnej marynarki, można było zdjąć dopiero po lekcjach, w swoim pokoju w akademiku – za wcześniejsze pozbycie się go czy choćby rozwiązanie krawatu, również groziły kary. Dodatkowo podczas lekcji, kiedy uczniowie nosili mundurki, nie można było zakładać żadnych rzucających się w oczy drobiazgów. Broszki, kolczyki, naszyjniki, bransoletki, kolorowe soczewki… makijaż również był zakazany, choć akurat pod tym względem nauczyciele zawsze przymykali oko. Kiedy któryś z uczniów miał pomalowane rzęsy czy oczy podkreślone czarną kredką, nic nie mówili. Niemniej kiedy makijaż był zbyt widoczny, kazali go po prostu zmyć. Na szczęście nie przyczepili się do moich tlenionych włosów, gdyż jakoś nie miałem zamiaru powracać do swojego naturalnego, czarnego koloru.
Nazywam się Takanori Matsumoto, ale wszyscy mówią na mnie Ruki. Byłem jednym z najniższych i najbardziej nieśmiałych chłopców w całej szkole.
Właśnie wychodziłem z mojego pokoju, który dzieliłem z jedynym człowiekiem, Tanabe Yutaką, który jeszcze nie stracił do mnie cierpliwości i szanował to, że nie lubię zbyt bliskiej konfrontacji z kimkolwiek. Minąłem kilka osób siedzących na dużych, czerwonych sofach, mieszczących się w holu akademika i wyszedłem. Dróżką wyłożoną kostką brukową, ciągnącą się przez park, doszedłem do kamiennych schodów, po których wspiąłem się, by po chwili ujrzeć budynek szkoły, który przypominał mi średniowieczny zamek. Przed jej wielkimi wrotami stał pomnik Murasaki Shikibu, poetki, której dzieła niedługo miałem omawiać na lekcji historii literatury pięknej. Nie tylko zewnętrzny, ale i wewnętrzny wystrój utwierdzał mnie w przekonaniu, że ta szkoła wygląda niczym rezydencja jakiegoś możnowładcy. Wszedłem po kolejnych schodach, tym razem drewnianych, wielkich i solidnych na piętro, gdzie podłoga wyłożona była białym, gładkim kamieniem… marmurem? Chyba nie… chociaż może? Kto wie.
Doszedłem pod odpowiednią klasę. W środku było już kilku uczniów, którzy rozmawiali ze sobą, żywo gestykulując. Ciężkie ławki wykonane z ciemnego drewna, podobnego do tego, z którego zostały zrobione schody stały ustawione w trzech rzędach. Przy każdej z nich stały dwa krzesła, których siedziska i oparcia były obciągnięte ni to bordową, ni to brunatną skórą. Usiadłem w ostatniej ławce, na moim stałym już miejscu i wyjąłem książki oraz zeszyty z torby, po czym zacząłem przeglądać notatki z języka angielskiego, gdyż takowa lekcja zaraz miała się zacząć.
Nawet, kiedy przyjechałem tutaj z rodzicami po raz pierwszy, ta szkoła zrobiła na mnie wrażenie. Nie tylko sam jej ogromny budynek, który, jak już wspomniałem, przypominał mi zamek, ale również olbrzymia posesja, która do niej przynależała. Mieściły się tutaj trzy budynki akademickie, z których każdy jeden przypisany był odpowiedniemu rocznikowi. Uczęszczały tutaj rzesze młodzieży – czasem zastanawiałem się czy choćby w Tokio jest gdzieś większa szkoła… zdawało mi się, że nie. Oprócz akademików były również wydzielone dwa budynki stołówki, gdzie od godziny siódmej rano do ósmej wieczorem można było zawsze przyjść i zjeść coś o każdej porze. Nie było tutaj jak w zwykłej stołówce szkolnej, gdzie jest jedna przerwa obiadowa.
Poza tym ten park – park, przez który musiałem przejść, żeby dotrzeć na lekcje - był doprawdy intrygujący. Zadbany, rozległy i urzekający, wręcz błagający, żeby wieczorem, tuż po odrobieniu nieszczęsnej pracy domowej z znienawidzonej przeze mnie matematyki, przejść się po nim na spacer. Było tutaj kilka ścieżek – krętych, pagórkowatych i cholernie długich – którymi niemal codziennie biegali najlepsi biegacze ze szkoły, przygotowujący się do olimpiady sportowej, która podobno niebawem miała się zacząć.
Moje rozmyślenia na temat kolosalności szkoły przerwała wchodząca do klasy równo z dzwonkiem dwójka chłopaków oraz trzeci, przewodzący pozostałej dwójce blondyn. Nie znałem go, ale słyszałem nieco na jego temat. Miał ksywkę Yo-ka i mimo iż podobno oboje jego rodzice byli Japończykami, ich syn urodził się w Ameryce. Jego ojciec miał tam firmę komputerową, a Yo-ka był jego najstarszym dzieckiem, co wiązało się z tym, że miał kiedyś przejąć rodzinny interes. Był jednym z najpopularniejszych dzieciaków w szkole. Był przystojny, a jego wyraz twarzy nakierowywał na to, że jest raczej miłą i serdeczną osobą, jednak jego oczy patrzyły przenikliwie, wręcz przeszywająco. W pewnym momencie zdawało mi się, że Yo-ka zmierza właśnie w moim kierunku, ale nagle zatrzymał się, kiedy podszedł do mnie Takumi Gichii – najlepszy szkolny sportowiec oraz kapitan drużyny koszykarskiej.
- Cześć – przywitał się. – Wolne? – wskazał na miejsce obok mnie.
Kiwnąłem głową. Bo cóż innego mogłem zrobić? Nie wypadało mi skłamać, zresztą nie byłem dobrym kłamcą. Fakt, nie chciałem, żeby obok mnie usiadł, ale… po prostu czasami trzeba się poświęcić i skinąć głową, kiedy tak naprawdę ma się ochotę kręcić nią aż skręcisz sobie kark, a potem wybiec z pomieszczenia, w którym się znajdujesz, trzasnąć drzwiami i schować się przed złem całego świata.
Yo-ka zajął miejsce w ławce, przy której się zatrzymał i bez słowa wypakował swoje rzeczy. Po chwili do klasy wszedł nauczyciel dzierżący pod pachą opasłe tomiszcza słowników oraz dziennik lekcyjny. Przywitał się z uczniami, po czym zapisał temat na tablicy.
- Czy mógłbyś mi pożyczyć długopis? – zapytał Takumi. – Mój najwyraźniej się wypisał…
Znów kiwnąłem głową i podałem mu to, o co prosił. Chwycił długopis, przy czym dotknął mojej dłoni… po czym wyrwał mi pisak z dłoni, splótł nasze palce i jakoś nie wyglądało, żeby zamierzał przestać to robić! Szarpnąłem się, aby wyrwać rękę z jego uścisku, ale to nic mi nie pomogło. Moje wszystkie mięśnie spięły się, zupełnie tak jakbym przygotowywał się do ucieczki.
- Spokojnie – szepnął konspiracyjnym szeptem. – Chcę cię tylko zaprosić – uśmiechnął się i drugą, wolną ręką wyjął z kieszeni jakieś dwa bilety. – Dasz się zaprosić na randkę czy mam się za tobą uganiać i błagać? – uśmiech nie schodził z jego ust.
Zarumieniłem się i wbiłem wzrok w swój zeszyt. Jeszcze raz spróbowałem uwolnić dłoń z jego stalowego uścisku, jednak tym razem poskutkowało to tym, że długie palce sportowca jeszcze mocniej zacisnęły się wokół moich. Oblizałem w nerwowym geście usta, które nagle stały się spierzchnięte.
- Nie jestem zainteresowany… - wydukałem, będąc oszołomiony jego dotykiem. Teraz zrozumiałem reakcję mojego ciała; ja naprawdę w tym momencie miałem ochotę uciec!
- Daj spokój… Słyszałem, że wszystkich odtrącasz… wiesz, wzbudzasz dość duże zainteresowanie wśród uczniów – uśmiechnął się, a ja zacząłem mieć problemy z oddychaniem. „Że niby ja?... Zainteresowanie… Budzić w… uczniach?” – Ale żeby mnie odrzucić? Musiałbyś być głupi – prychnął, szczerząc się.
- Ostatnia ławka! Co to za rozmowy?! – krzyknął anglista, po czym utkwił wzrok we mnie. – Chłopcze… - powiedział z troską w głosie. – Nic ci nie jest? Jesteś blady jak kartka papieru… Dobrze się czujesz?
- Taak… Ja… Ja tylko… Czy mógłbym się przesiąść? – wypaliłem jak z procy.
- Oczywiście – zezwolił, a ja odetchnąłem z ulgą i szybko zebrałem swoje rzeczy, po czym rzuciłem się do pierwszej lepszej wolnej ławki.

***

Było około godziny czternastej. O tej właśnie porze najwięcej uczniów wybierało się do stołówki, by zjeść obiad. Ja nie miałem ochoty jeść. Miałem tak ściśnięte gardło, iż czułem, że gdybym tylko spróbował przełknąć jakiś kęs, mógłbym się nim zadławić. Nadal byłem zestresowany po tym incydencie na lekcji języka angielskiego. Chociaż minęło już tyle godzin, ja nadal czułem się niekomfortowo i byłem podenerwowany. Niemniej poziom adrenaliny w mojej krwi stopniowo malał, a ja wyciszałem się, jednak wiązało to się z tym, że stawałem się także coraz bardziej senny. Z tego powodu zamówiłem sobie jedynie kawę i wyszukałem na półpiętrze, w ustronnym miejscu wolny stolik z czterema krzesłami. Na jedno zarzuciłem marynarkę i torbę z książkami, a na następnym sam się uwaliłem i powoli zacząłem sączyć napój. Westchnąłem cicho, przymknąłem oczy i rozmasowałem obolałe skronie, a kiedy ponownie, niechętnie podniosłem powieki przede mną stał lider jakiejś grupki chłopaków, a za nim jego „wyznawcy”. „Jak ja kocham te kółeczka wzajemnej adoracji…” – jęknąłem w myślach.
- To ty jesteś ten Matsumoto? – zapytał, a ja skinąłem głową. – Jestem Akira Yoshizawa i dobrze ci radzę, trzymaj się od Yo-ka z daleka – warknął, a ja zmarszczyłem brwi w niezrozumieniu.
- Nawet go nie znam – wzruszyłem ramionami. – Nigdy z nim nie rozmawiałem.
- To, że ty go nie znasz, nie oznacza, że on nie zna ciebie – wywrócił oczyma. – W każdym razie, ostrzegam cię, bo on jest mój – powiedział z wyższością.
- Szczerze zapewniam cię, że nie zamierzam ci go w jakikolwiek zabierać – dałem słowo.
- Yoshizawa, zostaw go w spokoju – usłyszałem znajomy głos, za którym nadal nie zdążyłem się stęsknić. Na jego dźwięk przeszedł mnie dreszcz. – Ty zabierz się za swojego Yo-ka, a mnie zostaw Takanoriego – spojrzałem w bok i zobaczyłem uśmiechniętego Takumiego.
- Nie będziesz mi rozkazywał, Gichii – warknął Akira, mierząc chłopaka nienawistnym spojrzeniem.
- Ależ oczywiście, że będę i właśnie to robię – sportowiec niczym niezrażony, najwyraźniej świetnie się bawił, gdyż uśmiech jakby na stałe został przyklejony do jego ust.
- Nawet jeśli Yo-ka będzie już mój, to nie zmienia tego, że nadal będę mógł pastwić się nad twoim chłoptasiem. Nic mnie przed tym nie powstrzymuje – prychnął. Takumi, kompletnie go lekceważąc, podszedł do mnie i wyciągnął te sam bilety co wcześniej.
- Weekend. Wieczorem kino i długi spacer, co ty na to? – zapytał, zawisając nade mną. Odruchowo odsunąłem się i odwróciłem głowę, by nie patrzeć mu w oczy.
- Mówiłem już, że nie jestem zainteresowany – powiedziałem cichutko.
- Oho, widać, że szczęście w miłości ci nie dopisuje – Yoshizawa zdobył się na sarkazm i spojrzał na mnie nieprzyjaźnie. – Doprawdy, nie żebym cię lubił Gichii, ale mógłbyś celować nieco wyżej, a nie… zadajesz się z tym czymś. Widać, że nie masz gustu – chcąc podkreślić to, jak bardzo mną gardzi, podszedł do mojego stolika i potrząsnął nim, zrzucając z niego sportowca, który na nim siedział oraz filiżankę z kawą, której zawartość z pewnością wylądowałaby na moich spodniach, gdyby ktoś mnie momentalnie nie odsunął. Ten owy ktoś szarpnął za oparcie krzesła, na którym siedziałem i odciągnął mnie od stolika oraz beżowej stróżki, która teraz po nim spływała. Odwróciłem się i zobaczyłem za sobą blondyna. Yo-ka. Z bliska jego uroda była wręcz hipnotyzująca.
- Ja zadaję się z „tym czymś” – odezwał się mój „wybawiciel”, którego rękaw błękitnej marynarki był teraz ubrudzony kawą. Widocznie musiała na niego chlusnąć, kiedy filiżanka została przewrócona przez Akirę. – Uważasz więc, że nie mam gustu? – Yoshizawa zaniemówił i z otwartymi ustami wpatrywał się w blondyna.
- No, tłumacz się przed swoim „panem” – zaśmiał się Takumi i na powrót znalazł się przy mnie, by następnie objąć mnie ramieniem.
- Nie, nie, Yo-ka, to nie tak! – zaczął protestować Akira.
Yo-ka rzucił wściekłe spojrzenie sportowcowi, ale ten urządzał sobie z tego kpiny. Odniosłem jakieś dziwne wrażenie, że wcale nie chodziło mu o to, że Gichii nazwał go „panem Yoshizawy”. Wyrwałem się z objęć Takumiego i jakimś dziwnym trafem znalazłem się bliżej blondyna, którego wyraz twarzy nagle stał się o wiele bardziej przyjazny.
- Jesteśmy przyjaciółmi – spojrzał na mnie i uśmiechnął się życzliwie, a ja zgłupiałem, nie wiedząc już, o co tak na dobrą sprawę chodzi. – A teraz… Yoshizawa, co zamierzasz zrobić z moją marynarką? – zapytał retorycznie. Akira przez chwilę spoglądał na niego, jakby zobaczył go po raz pierwszy, zamrugał kilkakrotnie, po czym podbiegł do blondyna i wziął od niego wspomnianą część garderoby.
- Ja… Ja przepraszam Yo-ka-kun! – wykrzyknął, kłaniając się w pas.
- Wyczyść ją – polecił.
Sportowiec znów znalazł się obok mnie. Pomachał mi biletami przed oczyma.
- Więc jak będzie? – uśmiechnął się, ponownie odzyskując humor. Chciał objąć mnie w pasie, ale Yo-ka, stojący obok mnie, nie pozwolił mu na to. Złapał jego przedramię i wykonał obrót niczym zawodowy tancerz, wykręcając rękę Takumiego na plecy. Gichii jęknął żałośnie i skrzywił się boleśnie.
- Nie rozumiesz, co się do ciebie mówi? – zapytał bardzo spokojnie blondyn. – Takanori powiedział, że nie jest zainteresowany, a zgaduję, że nie lubi się powtarzać, prawda? – spojrzał na mnie, a ja przytaknąłem. – Widzisz? W takim razie teraz zostaw naszego uroczego Matsumoto-kun, dobrze?
- Odwal się… - syknął sportowiec. Yo-ka mocniej przycisnął jego rękę do pleców, aż pod chłopakiem ugięły się nogi. Takumi zagryzł wargi z bólu.
- Dobrze? – zapytał ponownie blondyn. Gichii w końcu skinął głową, a jego „oprawca” uwolnił go i odprowadził wzrokiem, dopóki ten nie wyszedł ze stołówki. Ja wykorzystałem ten moment i powoli zacząłem się cofać w stronę pobliskiego korytarza. W końcu odwrócił się i spojrzał na mnie, uśmiechając promieniście. – Dobrze się czujesz? – zadał pytanie, na które ja odpowiedziałem jedynie kiwnięciem głowy. – Ej, zaczekaj na mnie – poszerzył uśmiech i zrobił zaledwie kilka kroków w moją stronę, a ja spanikowałem. Po prostu odwróciłem się i zacząłem biec przed siebie. – Zaczekaj, Takanori! – krzyknął za mną, jednak nie posłuchałem go.
Korytarz, którym biegłem prowadził do pomieszczeń przeznaczonych dla personelu, przez co zgadywałem, że są to chłodnie albo jakieś magazyny z jedzeniem. Domyślałem się również, że są to zamknięte pokoje, z których nie ma już żadnego wyjścia. Gorączkowo zastanawiałem się nad tym, gdzie mogłem się ukryć. Cholera, przecież nie mogę tak biec bez końca – ten korytarz na pewno zaraz się skończy!
Wykrakałem. Właśnie dobiegłem do jego końca. Nadal słyszałem za sobą nawoływania Yo-ka i tupot jego butów na drewnianej podłodze. Nie namyślając się wiele, wpadłem do pierwszego lepszego pokoju, który okazał się być… klatką schodową! O dobra Kannon! Dzięki ci za ten cud! Szybko zbiegłem po metalowych schodach, którymi zapewne wchodzili jedynie dostawcy. W duchu modliłem się, żeby blondyn mnie zgubił, żeby nie zauważył, przez które drzwi przeszedłem… jednak limit cudów na dziś został wyczerpany.
- Taka, stój! Czekaj! – krzyknął ze szczytu schodów, kiedy ja byłem już prawie na samym dole.
Jeszcze tylko trzy stopnie i… ja i moje parszywe szczęście! Wyrżnąłem się i wylądowałem na podłodze jak długi. Nie zwracając na nic uwagi, szybko podniosłem się i wypadłem na dwór. Przebiegłem przez park najszybciej jak potrafiłem i potrącając przy tym kilku innych uczniów, wparowałem do akademika, a następnie do swojego pokoju. Zatrzasnąłem za sobą drzwi i oparłem się o nie plecami, dysząc ciężko.
- Ruki, już wróciłeś? – Tanabe spojrzał na mnie sponad książki, którą właśnie czytał. – Myślałem, że na ostatniej lekcji masz jeszcze w-f…
Uświadamiając sobie, że właśnie uciekłem z jednej lekcji, doszedłem do wniosku, jaki jestem głupi. Pacnąłem się otwartą dłonią w czoło. Nadal opierając się plecami o drzwi, zsunąłem się na podłogę i usiadłem na niej, obejmując kolana rękami. Ukryłem twarz między nogami i rozpłakałem się jak małe dziecko. Nie przywykłem do takich akcji. To było dla mnie zbyt wiele. Zbyt wiele spojrzeń skierowanych na mnie, zbyt wiele rąk chcących mnie dotknąć… i jeszcze tak istna pogoń. Czułem się jak jakiś zbieg… którym w pewnym sensie byłem. Kiedy nauczyciel zorientuje się, że nie ma mnie na lekcji, z pewnością nie ominie mnie sroga kara…
- Co się stało? – Kai przykucnął przy mnie, ale mnie nie dotknął. Widział, że to byłaby teraz najgorsza rzecz, jaką mógłby zrobić.
Yutaka był moim najlepszym przyjacielem. Zdążyliśmy się już trochę poznać, a on nauczył się, co ma robić w takich sytuacjach. Widział, że bałem się ludzi… jakiś irracjonalny strach przed tym, że mogą mnie skrzywdzić kazał mi od nich uciekać jak najdalej.
- Chcesz o tym porozmawiać? – zapytał, a ja pokręciłem głową. Tanabe wstał, zajął na powrót swoje miejsce i wrócił do lektury.
Nie byliśmy z Kaim takimi „normalnymi” przyjaciółmi. Owszem, rozmawialiśmy, a czasem nawet i żartowaliśmy, jednak nawet jemu nie pozwalałem się do siebie zanadto zbliżyć. Czasami zwierzałem mu się z moich problemów, dlatego wiedział o moich strachu oraz widział, jak ma się zachować, kiedy dostanę napadu takiej histerii – to był najwyższy wyraz mojego zaufania do niego. Tylko tyle mogłem mu dać; dla mnie to i tak było bardzo wiele. Nie lubiłem i nie pozwalałem mu się dotykać, jak każdemu innemu, ale z nim czasem miałem nawet ochotę porozmawiać, nie uciekałem przed nim… przynajmniej nie za każdym razem.
Yutaka zdawał sobie sprawę, że jeśli nie chcę z nim rozmawiać, to nie ma sensu na mnie naciskać ani do niczego zmuszać, bo tym mógłby jedynie pogorszyć moją sytuację. Szczerze, byłem mu wdzięczny za to, że po prostu dał mi się wypłakać i nie zadawał żadnych zbędnych pytań, nie próbował mnie pocieszyć ani tym bardziej przytulić.
Kiedy w końcu się uspokoiłem, wstałem chwiejnie i ruszyłem do swojej małej szafy. Pokój umeblowany był dość skromnie – dwa pojedyncze łóżka, dwie szafki nocne, dwa małe biureczka, dwa krzesła i dwie małe szafy. Wyciągnąłem z niej moje „cywilne” ubranie i odwiesiłem mundurek na swoje miejsce. Potem rzuciłem się na łóżko i przytuliłem do zimnej poduszki.
- Przepraszam… - szepnąłem cicho. Głowa mnie bolała.
- Nie masz za co – uśmiechnął się słabo. Był niepocieszony. Zapewne zastanawiał się, co było powodem mojego płaczu, ale nie zapytał o to. – Ja teraz muszę wyjść. Daję korepetycję Aoiemu.
- Chwila… Czy on nie jest w drugiej klasie? – tknęło mnie.
- Ano jest – przytaknął i uśmiechnął się jednoznacznie.
- Aaa… - mruknąłem ze zrozumieniem. – W takim razie życzę powodzenia w podboju serc – zaśmiałem się słabo.
Kai zebrał potrzebne mu rzeczy do plecaka i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Ja wciąż leżałem w tej samej pozycji, oddychając głęboko i spokojnie, starając się nie myśleć o przeżyciach dzisiejszego dnia. Byłem zmęczony i zaczynałem już przysypiać, kiedy przypomniało mi się, że w końcu przydałoby się zrobić lekcje. Usiadłem na łóżku i rozejrzałem się po pokoju w poszukiwaniu mojej torby, kiedy nagle uświadomiłem sobie, że… została w stołówce razem z marynarką, która wisiała na krześle!
- Szlag by to… - mruknąłem pod nosem i wstałem, mając zamiar wrócić do stołówki, kiedy nagle rozległo się pukanie.
Zdziwiłem się i spojrzałem na zegarek stojący na mojej szafce nocnej. W sumie nie było jeszcze tak późno, ale kto mógł przyjść o tej porze do Kaia? Z góry zakładałem, że przecież nikt nie przyszedł do mnie. Pukanie powtórzyło się. Powoli podszedłem do drzwi i otworzyłem je, mając zamiar powiedzieć nieproszonemu gościowi, że Tanabe wyszedł, gdy nagle zamurowało mnie… Yo-ka! Przede mną stał Yo-ka! Co on tu robił?!
- Cześć – zaczął niezgrabnie. – Ja… Przyniosłem twoje rzeczy – pokazał na torbę z książkami i marynarkę, którą trzymał w ręku. – Mogę wejść?
Przepuściłem go w drzwiach. Chłopak położył moje rzeczy na łóżku, na którym jeszcze chwilę temu się wylegiwałem i omiótł wzrokiem pomieszczenie.
- Ładnie… tu – próbował jakoś zacząć rozmowę, ale ja uparcie milczałem. Kiedy spojrzał na mnie, zarumieniłem się. Zrobiło mi się głupio z tego powodu, że uciekłem przed nim. – Rozmawiałem z nauczycielem i powiedziałem, że źle się czułeś, dlatego nie było cię na lekcji. Dobrze zrobiłem? – upewnił się. Kiwnąłem głową, co poskutkowało jak zapalnik. Blondyn zacisnął dłonie w pięści i w dwóch susach pokonał długość pokoju, momentalnie znajdując się tuż przy mnie. – Nic ci nie zrobię – zapewnił, a ja cofałem się do tyłu, dopóki nie natrafiłem na ścianę. – Proszę, nie uciekaj przede mną – znajdował się tak blisko, że czułem jego oddech na ustach. Znów cały się spiąłem. Yo-ka podniósł dłoń, przez co myślałem, że zamierza mnie uderzyć w twarz. Zacisnąłem powieki, ale… o jakież było moje zdziwienie, kiedy zamiast uderzania poczułem jak jego opuszki palców delikatnie suną po moim policzku. Niepewnie otworzyłem oczy i spojrzałem na niego. Chłopak wpatrywał się we mnie jak w ósmy cud świata. – Chcę być po prostu blisko ciebie. Czy to aż tak wiele? – chciałem kiwnąć głową, a nawet powiedzieć, że tak, ale nie mogłem się ruszyć ani wydobyć z siebie żadnego dźwięku.
Zamarłem pod jego dotykiem, zupełnie jakby ktoś nagle zatopił mnie w olbrzymiej bryle lodu. Obserwowałem jak jego oczy suną wzrokiem zaraz za palcami, lustrując dokładnie moją twarz. W końcu nasze spojrzenia skrzyżowały się. Yo-ka uśmiechnął się delikatnie i przysunął się jeszcze bliżej, wciskając mnie w ścianę. Czułem jego szybko, boleśnie łomoczące o żebra serce. Przez chwilę jeszcze przypatrywał mi się, po czym nachylił się nade mną zupełnie tak, jakby chciał mnie pocałować…
…zaraz, zaraz! On chciał mnie pocałować! Cały czas uważnie mnie obserwował, nie zamykał oczu. Kiedy przysuwał się do mnie coraz bardziej, mnie ogarniał coraz większy strach. Dzieliły nas już tylko milimetry. Już prawie musnął moje wargi, a ja wpatrywałem się w niego szeroko otwartymi ze zdziwienia i przerażenia oczyma. ON CHCE MNIE POCAŁOWAĆ?! Nie wiedziałem, jak miałem się zachować, co zrobić, kiedy nagle… on odsunął się ode mnie.
- Przepraszam… - wyszeptał. – Ja… Zapomniałem, że ty… nie lubisz zbytniej bliskości… To już się więcej nie powtórzy. Przepraszam – w pokorze spuścił głowę.
- Skąd o tym wiesz? – odezwałem się po raz pierwszy, a blondyn z wrażenia aż uniósł głowę i spojrzał na mnie.
- O czym? – dopytywał.
- O tym, że nie lubię… zbytniej bliskości, jak to ująłeś? – wyjaśniłem.
- Ja… Wiem o tobie znacznie więcej niż ci się może wydawać – uśmiechnął się. – Wiem, bo zainteresowałeś mnie i chciałem się o tobie dowiedzieć czegoś więcej… Wyjaśniłbym ci dlaczego, ale nie chcę jeszcze bardziej namieszać ci w główce – pogłaskał mnie po głowie. – Myślę, że dzisiejsze wrażenia ci wystarczą, prawda? – kiwnąłem głową. – No właśnie. Wszystko w swoim czasie – pogłębił uśmiech. – Ale jak na razie… po prostu przede mną nie uciekaj, dobrze? – musnął moją dłoń palcami i… wyszedł.
Tak po prostu – wyszedł.

Monsters cz.3


Chcecie macie - nowy odcinek Monsters - zaledwie dzisiaj dostany  zwrotnie od mojej bety, więc nowiutki :) Cieszę się, że spodobała wam się ta seria ;]




MONSTERS CZ. 3

- Straciliśmy wokalistę – mruknął rudy. Basista pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć „Wiem”.
- I co teraz zrobicie? – zaciekawiłem się.
- Poszukamy następnego… ale najpierw pójdziemy się napić – powiedział ciemnowłosy i ruszył schodami w dół. Wszyscy poszliśmy za jego przykładem.

Przebyliśmy tę samą drogę do drzwi wyjściowych i wyszliśmy z klubu. Karyu nie zamknął go – przez chwilę zastanawiałem się dlaczego, ale postanowiłem jednak o to nie pytać, widząc, że to nie jest najlepsza pora na pytania. Byliśmy podzieleni na dwie grupy. Z przodu szli, w znacznej odległości od siebie Tsukasa i Tyczka, rozmawiając o czymś półszeptem. Oboje byli spięci, a ich rozmowa wypełniona była po brzegi, wyćwiczoną przez nich, sztuczną grzecznością. Natomiast ja i Zero, jakieś dwanaście kroków za nimi, szliśmy razem w ciszy. Basista znajdował się znacznie bliżej mnie niż lider perkusisty, jednak milczeliśmy. Znaczy… Chciałem jakoś zacząć rozmowę, ale nie wiedziałem jak. Zdawałem sobie sprawę, że na każde moje pytanie chłopak jedynie pokiwa lub pokręci głową, ewentualnie wzruszy ramionami. Muzyk idący obok mnie, mimo iż nie był zbyt rozmowny, przez cały czas taksował mnie spojrzeniem, uśmiechając się pod nosem. Jego wyraz twarzy w ogóle się nie zmienił, odkąd zobaczyłem go po raz pierwszy studiu. Jego usta wciąż były rozciągnięte w delikatnym, ciepłym uśmieszku… ale coś nie pasowało mi w tym grymasie.
„Hm… Może nie daje mi spokoju to, że ludzie zmieniają wyrazy twarzy, a on nie!” – narzuciłem sobie tę myśl jako odpowiedź na moje rozterki, jednak wiedziałem, że nie tylko to jest tego przyczyną. Po prostu chciałem przestać myśleć o jego twarzy!... Dziwnie się czułem rozmyślając w ten pokręcony sposób o facecie, o którym praktycznie nic nie wiedziałem i który w dodatku nie odzywał się…
Doszliśmy pod kolejny klub, a ja zacząłem się zastanawiać, dlaczego chłopaki przyszli tu, a nie zostali w klubie, w którym występowali? Karyu miał pokaźny ten pęk kluczy… może miał w nim i te, które pasowałby do antywłamaniowych zasłon, za którymi ukryte były butelki z rozmaitymi alkoholami? Obrzuciłem wzrokiem średniej wysokości, zgniłozielony budynek jeszcze raz i zaraz zrozumiałem powód ich decyzji – obok wielkiego plakatu zawieszonego nad otwartymi na oścież drzwiami z „krzaczkami” znajdował się różowy neon, przestawiający rozbierającą się kobietę. Klub ze striptizem; mogłem się domyślić…
Weszliśmy do środka. Po ścianach głównej sali, gdzie mimo wczesnej pory znajdowało się dużo ludzi, biegały czerwone lasery. Kiedy zaledwie przekroczyłem próg, uderzył we mnie zapach tytoniu, alkoholu i potu oraz głośna muzyka, przez co zakręciło mi się w głowie. Na parkiecie szalały stada roznegliżowanych awanturników, na krzesłach ustawionych ciasnym kołem pod owalnymi podestami ze srebrnymi rurami, wokół których owijali się prawie nadzy striptizerzy i striptizerki, siedzieli nieźle wstawieni imprezowicze, rzucający pieniędzmi w tancerzy, których ciała podziwiali. Skierowaliśmy się do metalowych schodów, którymi weszliśmy na piętro. Pierwsze piętro było wąskie – w tym znaczeniu, że ciągnęło się jedynie pod ścianami, gdzie były ustawione stoliki z półkolistymi kanapami dookoła. Można było powiedzieć, że piętro było tak naprawdę czymś w rodzaju balkonu, gdyż można było stąd, z góry oglądać ludzi tańczących na parterze. Przyznam, że dawało to ciekawy efekt.
Zajęliśmy stolik, przy którym, na całe szczęście, nie było żadnych „tych od rozrywki”. W ogóle na piętrze nie było żadnych tancerzy… i dobrze, bo nawet nie miałem ochoty oglądać, jak ktoś się rozbiera.
„Moja dziewczyna zabiłaby mnie, gdyby wiedziała, że tutaj przyszedłem… Zresztą… Czego oczy nie widzą tego sercu nie żal, czy jakoś tak… W sumie to zamierzam się tylko napić, więc nic się nie stanie. Nie mam zamiaru zdradzić swojej dziewczyny, a poza tym Japonki jakoś mnie nie pociągają…” – bezwiednie wzruszyłem ramionami.
Po chwili Tsu przyniósł drinki. Napój każdego z nas miał inny kolor; mi przypadł akurat niebieski (w japońskich klubach podają tylko drinki na bazie sake plus dodatki, jak np. śliwkowe wino. Nie piją wódki, bo nie znają czegoś takiego. Amerykańskich klubów, gdzie podają kamikaze, blue heaven, blue lagoon, blue ocean itd., itp., etc jest w Japonii raptem KILKA… Tutaj zrobiłam tak na potrzeby opowiadania – wybaczcie, że nie trzymam się tak szczegółowo wytycznych co do japońskiego upodobania alkoholi -.-). Upiłem łyk. Drink był słodki i przyjemnie drażnił przełyk.
- Więc tu zbiera się wasz „sztab kryzysowy”? – zapytałem, przekrzykując muzykę. Tyczka spiorunował mnie wzrokiem.
- Jak się nie podoba, to zawsze możesz wyjść… - syknął tuż przy moim uchu.
- Ja tylko zadałem pytanie – wzruszyłem ramionami, zakładając nogę na nogę. Nadal czułem na sobie ciekawskie spojrzenie Zero i ledwo powstrzymywałem się od uderzenia go w twarz, żeby tylko przestał się gapić. - Więc jak?
- Nie kpij – rzucił nieprzyjaźnie perkusista. Zdziwił mnie u niego ten ton, z racji, że jeszcze nigdy nie odzywał się do mnie w ten sposób. - Nasz zespół się rozpada… Nikt z nas już nie wie, co ma robić… - westchnął.
- To przez to, że nie możecie znaleźć odpowiedniego wokalisty?
Basista kiwnął głową, obracają szklankę w ręku i przyglądając się jak alkohol wiruje pod wpływem tegoż ruchu, oblewając ścianki szklanki.
- Chyba czas rozwiązać działalność… - gitarzysta był wyraźnie załamany. W pewnym sensie zrobiło mi się go szkoda. Nie umiałem sobie wyobrazić, jakbym się zachował, gdyby to mój zespół miał się rozpaść… – To nie ma już sensu. Dostajemy coraz gorsze notowania, nie mamy dobrego wokalisty, nie piszemy nowych piosenek, klub ograniczył ilość naszych występów, dostajemy za nie coraz mniej pieniędzy… - oparł łokcie na stole i zgarbił się mocno, aż jego plecy wygięły się w idealny łuk; zupełnie jakby ktoś narysował jego kręgosłup używając do tego cyrkla. – Czy na tym jebanym świecie nie ma jeszcze jednej osoby, która potrafi śpiewać i zależy jej na muzyce tak samo jak nam?
- Uważasz, że im nie zależało na zespole, tak? – rudy kiwnął głową. – W jakim sensie „nie zależało”? Co takiego złego niby robili?
- Chodzi o to – wciął się Tsu – że dla wszystkich wokalistów, z którymi współpracowaliśmy nasza muzyka była jedynie odskocznią od codziennych zajęć. Coś jak książka: czytam, kiedy mam na to ochotę i chwilę czasu. Nie przywiązywali do tego żadnej wagi. Dla nich liczył się zysk i możliwość pochwalenia się znajomym, że wystąpili na scenie…
- Nie dla wszystkich wokalistów… - mruknął cicho Tyczka, a ja spojrzałem na niego pytająco. – Ech… Na samym początku mieliśmy jeszcze jednego gitarzystę i wokalistę, którzy byli naprawdę dobrzy. Im zależało na muzyce… To z nimi założyliśmy „Monsters”. Planowaliśmy wybić się i może nawet wejść na rynek muzyczny, ale… nie udało się. Oni odeszli…
- Dlaczego odeszli z zespołu? – wypaliłem.
Tsukasa i Karyu popatrzyli na siebie z bólem w oczach.
„Oj… Chyba zadałem niewłaściwe pytanie…” – pomyślałem. Nie dostałem odpowiedzi. - „Ci dwaj coś zrobili… Ciekaw jestem co.” – przeszło mi przez myśl.
Znów nastała cisza. Każdy wpatrywał się w swoją szklankę i pogrążył się we własnych myślach; ja również. Doszedłem do wniosku, że zacząłem zadawać się z psychopatami i to w dodatku z mroczną przeszłością! Narcyz oraz samozwańczy król wszystkich i wszystkiego przyczynili się do tego, że rozwój ich zespołu umarł śmiercią tragiczną w zalążku, a temu wszystkiemu przyglądał się mim, który najwyraźniej postanowił udawać, że nic się nie stało.
Kiedy o tym myślałem, Zero wstał z pustą już szklanką w ręku. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że moja także jest już pusta. Perkusista i lider znów zaczęli o czymś rozmawiać, jednak znów nie słyszałem o czym; tym razem była to wina głośnej muzyki.
- Zero? – złapałem go za rękę. – Mógłbyś przynieść mi coś innego? Pieniądze oddam ci później.
Brunet uśmiechnął się szerzej i przytaknął, zgarniając moją szklankę. Odszedł, a pozostała dwójka muzyków zaniemówiła. Przenosili zdezorientowane spojrzenia ze mnie na oddalającą się postać basisty i z powrotem.
- Co? – zapytałem, nie wiedząc, o co chodzi.
- Zero… On… Spełnił twoją prośbę? – wydukał rudy.
- To nie może być nasz Zero! Uprowadzili biedaka i podstawili jakiegoś aktora!
Spojrzałem na nich jak na debili.
- Nie rozumiem, co jest takiego zadziwiającego w tym, że wykonał to, o co go prosiłem… To chyba normalne…
- Nie dla Zero! On robi wszystko na przekór! Jeśli powiesz mu, że ma przyjść na dziewiątą, specjalnie będzie stał pod drzwiami i wejdzie dziewiąta pięć; jeśli każesz mu zmienić dolne „e” na „f”, to on na złość naskrobie na pięciolinii „fis” (to znaczy „f” z krzyżykiem – ogólnie chodziło tutaj o nuty od aut.)! Rozumiesz? On nigdy nie wykonuje niczyich poleceń, a twoje nie dość, że wykonał, to jeszcze się uśmiechnął! – zaczął lamentować Kenji.
Poczułem się dość… niezręcznie. Nie wiedziałem, co mam na to odpowiedzieć, dlatego po cichym mruknięciu „acha”, wstałem i ruszyłem w stronę baru. Usiadłem na wysokim krześle i opierając łokcie o krawędzie baru, ukryłem twarz w dłoniach. Głowa mnie bolała – nie podobała mi się muzyka, którą tutaj puszczano…
Ktoś postawił przede mną butelkę z piwem. Podniosłem głowę i zobaczyłem, że obok mnie siedzi basista z pytaniem zaszyfrowanym na twarzy.
- Oni są dziwni… - westchnąłem, a on roześmiał się dźwięcznie i posłał mi spojrzenie, które mówiło: „Dopiero to odkryłeś? Powiedz mi coś, czego nie wiem!”.
Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. Z twarzy chłopaka zniknął ten uśmieszek i zastąpiła go neutralny wyraz, który zdawał mi się być… bardziej prawdziwy? Bardziej odzwierciedlać jego osobowość, której w ogóle nie znałem? Jego oczy były o wiele piękniejsze od oczu perkusisty… Były wręcz hipnotyzujące, jednak miałem jakieś dziwne wrażenie, że on specjalnie nie chce mnie zahipnotyzować; chce mi dać wolny wybór, chce, żebym sam podjął decyzję czy chcę na niego patrzeć, czy też nie. Po tej chwili, speszyłem się i opuściłem wzrok, a muzyk ujął mój nadgarstek i ściągnął z krzesła, ciągnąc w tłum, a następnie do stolika. Perkusista i gitarzysta jako-tako zdążyli dojść do siebie po przeżytym szoku, jednak widząc nas razem, zaczęli coś szeptać. Skrzywiłem się – nienawidziłem tego, kiedy ktoś obgadywał innych w tak perfidny sposób… w dodatku kiedy pod słowem „innych”, kryła się moja osoba…
Wszyscy skończyliśmy to, co piliśmy – ja i Zero piwo, Karyu i Tsu dopiero pierwsze drinki. Tym razem to Tyczka pofatygował się do baru i przyniósł kolejną serię drinków. Zauważyłem, że zostawił moją pustą butelkę po piwie.
- Zagramy w butelkę – wyjaśnił, uprzedzając moje pytanie. – Jako że to twoja butelka, możesz zaczynać – zezwolił, zasiadając obok mnie.
- No… Dobra – zaniepokoił mnie jego ton. Z góry założył, że będę grał… On naprawdę lubił się rządzić! Położyłem butelkę na środku stołu i zakręciłem. Wypadło na Tsu. – Gramy na pytania i wyzwania, czy same wyzwania?
- Same wyzwania – ciemnowłosy uśmiechnął się. – Będzie ciekawiej…
- W takim razie… Ech… Co by ci tu wymyślić… Karyu, mogą być chamskie zadania? – wolałem się upewnić.
- Jeśli masz namyśli striptiz, to oczywiście, że tak – odpowiedział.
- Skąd wiedziałeś, że właśnie o tym myślę?
- A nie wiem… Tak jakoś… Ale ogólnie to mogą być chamskie zadania – zgodził się.
- Ee… Spoko, ale czy nie zauważył żaden z was, że nie ma żadnej rury do striptizu w pobliżu naszego stolika? – zagadnął perkusista.
- A co to za problem? – zdziwiłem się. – Od czego masz stół? – wzruszyłem ramionami, a lider spojrzał na mnie z uśmiechem. Jego wzrok mówił: „Dobra robota!”.
- A nie możesz wymyślić mi czegoś innego? – bąknął niezadowolony.
- Sam mówiłeś, że ma być ciekawie – wyszczerzyłem się wrednie. – I nie, nie mogę wymyślić ci czegoś innego. Hm… Chociaż możemy wprowadzić zadanie karne – zaproponowałem, a wszyscy spojrzeli na mnie zaciekawieni. – Osoba wskazana musiałaby wykonać zadanie karne, gdyby nie chciała wykonać pierwszego zadania. Oczywiście to karne byłoby znacznie gorsze i wiązałoby się z czymś nieprzyjemnym…
- Tak, myślę, że to dobry pomysł – przytaknął rudy. – Przynajmniej jest jakaś alternatywa…
- Więc jakie byłoby to moje zadanie karne? – zapytał Tsu.
- Niech pomyślę… Może by tak… albo nie. Wiem! Już wiem! Pozwolisz Karyu wprowadzić się do siebie na stałe i przepiszesz mieszkanie na niego, czyli to on ma zostać jego właścicielem – uśmiechnąłem się, a Tsukasa spojrzał na mnie przerażony.
- Boże, Hizumi, nie myślałem, że potrafisz być taki okrutny… - spojrzał na mnie wzrokiem zbitego szczeniaka, jednak ja uparcie trwałem przy swoim. W końcu westchnął cierpiętniczo i polecił. – Weźcie szklanki ze stołu…
Wszedł na stół i kilkoma łykami dopił swojego drinka, chyba po to, by dodać sobie odwagi. Uklęknął na blacie, a jego nogi rozjechały się bardzo powoli w erotycznym geście. Przesunął dłonią po swoim kroczu i przygryzł dolną wargę. Jego dłonie zsunęły się na wewnętrzną część ud. Zaczął się dotykać, odchylając głowę do tyłu.
- Hizumi, każ mu na nas patrzeć. Chcę widzieć jego twarz – odezwał się gitarzysta.
Perkusista zamarł i spojrzał na mnie, a ja kiwnąłem głową, na znak, że ma wykonać polecenie Karyu. Tsu spojrzał na mnie kwaśno i wsunął sobie rękę pod koszulkę, wbijając wzrok w Tyczkę, któremu zdawało się to odpowiadać. Lider oblizał spierzchnięte wargi i upił łyk alkoholu. Ciemnowłosy zdjął z siebie koszulkę i wciąż patrząc na rudego, rzucił górną częścią garderoby w Zero, który zręcznie ją złapał. Zrozumiałem, że Karyu i Kenji prowadzili jakiś dziwny pojedynek, którego stałem się narzędziem…
Tsukasa oblizał palec wskazujący i przejechał nim od mostka, aż po dolne partie brzucha. Wsunął dłoń pod materiał spodni. Położył się na stole i zaczął poruszać ręką. Karyu wydał zduszony jęk, przygryzając momentalnie wargi, żeby żaden kolejny, niepożądany dźwięk nie wydostał się spomiędzy nich. Perkusista drażniąco wolnym ruchem rozpiął swój rozporek i zaczął powoli zsuwać z siebie dolną część ubrania. Wydawało mi się, że jeżeli jeszcze chwilę się tak pobawi, Tyczka rzuci się na niego i mu pomoże w rozbieraniu się.
W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że mi się to podoba… w sensie ten cały striptiz Tsukasy. Ale przecież to był mężczyzna! Chociaż… On sam był homoseksualistą, podobnie jak mój najlepszy przyjaciel z Ameryki, więc… może mieli na mnie jakiś wpływ? To jak mój kolega za każdym razem dotykał mnie i na powitanie całował w policzek; to jak miałem u niego zostać na noc i za każdym razem nalegał żebyśmy spali w jednym łóżku; to jak uwielbiał się na mnie kłaść i niekiedy nawet zasypiać, kiedy oglądaliśmy wspólnie filmy… To jak Tsu po akcji z brakiem wolnych pokoi w hotelu zaproponował, że przenocuje mnie, choć w ogóle się nie znaliśmy (i notabene nadal nie znamy); to jak klepnął mnie w tyłek i powiedział, że chętnie by mnie przeleciał… Hm… Tak, to mogło mieć na mnie jakiś wpływ.
Spojrzałem kątem oka na basistę, który siedział niewzruszony. Tak naprawdę, to szybko przeniósł wzrok na rozbierającego się kolegę na stole, kiedy zauważył, że na niego patrzę. Przez cały czas obserwował mnie i zupełnie nie przejmował się Tsukasą – traktował go jak powietrze. Ten facet zaczyna mnie przerażać…
Perkusista zdjął w końcu spodnie, które wylądowały pod stołem. Zawisł nad blatem, opierając się na kolanach i dłoniach. Przeszedł niczym seksowna kocica niemalże na samą krawędź stołu i uśmiechnął się zawadiacko.
- Wystarczy. Wykonałem swoje zadanie.
- Jeszcze bokserki, skarbie… - zauważył rudy.
- Hizu, mam się dalej rozbierać? – zapytał.
Spojrzałem na czarną, obcisłą bieliznę chłopaka, której w istocie się nie pozbył. Poczułem gulę w gardle. Z jednej strony wiedziałem, że gdybym powiedział „tak”, to byłoby bardzo niestosowne, a poza tym Tsu mógłby się na mnie obrazić… Jednak z drugiej strony, sam chciałem, aby kontynuował. W dodatku palące spojrzenie Karyu było pewnego rodzaju motywatorem…
- Nie zmuszam cię, ale jeśli masz ochotę… - uśmiechnąłem się niby cwaniacko.
- Nie mam ochoty – odpowiedział beznamiętnie, wpatrując się w Tyczkę. – I tego nie zrobię. Teraz moja kolej by zakręcić butelką.
Błyskawicznie się ubrał i zakręcił. Wypadło na lidera zespołu, który głośno przełknął ślinę. Na jego szczęście, perkusista był łaskawy – uniósł pustą szklankę w jednoznacznym geście.
- Stawiasz kolejkę – zawyrokował.
Rudy znów poszedł do baru i przyniósł kolejne procenty. Kiedy każdy miał już swojego drinka, chłopak chwycił butelkę i zakręcił. Butelka wykonała sześć bardzo, ale to bardzo powolnych okręgów – zupełnie jakby było to wszystko w zwolnionym tempie; a może to tylko mnie się tak wydawało, gdyż podświadomie przewidywałem, co się za chwilę stanie?
- Zero! Świetnie! – Karyu klasnął w dłonie. – To będzie zemsta, Hizumi – spojrzał na mnie jadowicie, choć na dnie jego źrenic nie dostrzegłem furii, a może jedynie nienasycenie. – Zero, pocałuj go! – wskazał na mnie, a ja drgnąłem.
- A jakie jest karne zadanie? – zapytałem z paniką wyraźnie zaznaczoną w głosie.
- Ale ja nie chcę karnego zadania – po raz pierwszy basista odezwał się.
Spojrzałem na niego zaskoczony. Jego głos był głęboki i melodyjny. Był symfonią najpiękniejszych dźwięków, jakie kiedykolwiek słyszałem. Chciałem słuchać jego głosu w nieskończoność, jednak chłopak najwyraźniej nie zamierzał jakoś rozwijać tej wypowiedzi. Kiedy ja zachwycałem się tym, w jaki cudowny sposób się odezwał, on przysunął się do mnie i musnął moje usta.
– Nie zamykasz oczu podczas pocałunku? – zapytał, owiewając moje wargi ciepłym oddechem, przez co na moment zapomniałem, jak się oddycha.
Zamrugałem kilkakrotnie zanim sens jego słów do mnie dotarł. Był tak blisko mnie… Znaczy… Cały czas siedział lub szedł koło mnie, ale teraz… ta bliskość była jakaś inna. Zero pachniał czekoladą; takiej też właśnie barwy były jego włosy i tęczówki – czekoladowej.
- Zamykam… - wyszeptałem i zamknąłem oczy, a on ponownie mnie pocałował.
To był pierwszy raz, kiedy całowałem się z chłopakiem. Jego dłoń wylądowała na moim kolanie, na co zadrżałem. Całował delikatnie i zmysłowo, zupełnie jakby bał się, że zaraz mogę się rozpaść, zepsuć. Objąłem go jedną ręką za szyję, a drugą położyłem na jego biodrze – zrobiłem to całkowicie instynktownie. Wyłączyłem myślenie, poddając się impulsom, emocjom, chwili… Skubnął zębami moją dolną wargę – otworzyłem oczy; on również. Przez moment wpatrywaliśmy się w siebie, po czym uśmiechnęliśmy się delikatnie i znów zaczęliśmy się całować. Jego druga ręka znalazła się na moich plecach. Przesunął językiem po mojej dolnej wardze, a ja uchyliłem usta, dzięki czemu po chwili wsunął w nie język. Zadrżałem i jęknąłem wprost w jego rozchylone wargi. Jego dłoń zaczęła sunąć w górę moich pleców aż złapał mnie za kark i przysunął bliżej siebie. Zatopił palce w moich włosach. Oddawałem pocałunki z pasją, drżąc – nie mogłem tego opanować! Trząsłem się, jakbym dostał jakiegoś wstrząsu anafilaktycznego, jednak kiedy chłopak objął mnie ciaśniej, zniwelował te moje mini-wstrząsy. Nasze koniuszki języka stykały się i bawiły razem. Całowaliśmy się, zdawało się, całe wieki. Odsunęliśmy się od siebie dopiero, kiedy zabrało nam tchu. Nasze usta połączył cieniutki „mościk” ze zmieszanej śliny. Zero pocałował mnie ponownie, niszcząc ten „mościk” – ten ostatni pocałunek był już krótki i o wiele mniej pasjonujący od poprzedniego.
Spojrzeliśmy na resztę. Patrzyli na nas wytrzeszczonymi gałami z szczękami na podłodze. Właśnie w tym momencie uświadomiłem sobie, co zrobiłem – całowałem się z facetem! I w dodatku zachwycałem się tym! Jego miękkimi ustami i sposobem, w jaki całował… Nie! Co to miało być, do cholery?!
- Ja już nie gram – oświadczył brunet i odsunął się nieznacznie, zabierając rękę z moich pleców. W tym miejscu, gdzie trzymał dłoń, poczułem teraz nieprzyjemny chłód. – Będę tylko obserwował.
- No dobra… Więc zadanie przechodzi na ciebie, Hizumi – powiedział Tsukasa, starając się zachowywać normalnie, choć widać, że nadal był wstrząśnięty… i to mocno.
- Dlaczego na mnie? Nie powinieneś zakręcił butelką jeszcze raz? – próbowałem się wymigać.
- Nie. To byłoby niesprawiedliwe, bo ja i Karyu już odbębniliśmy swoje. Teraz czas na ciebie… - uśmiechnął się wrednie. – Hm… Lubisz śpiewać?
- Nie – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- Świetnie! W takim razie idziesz na karaoke! – wykrzyknął roześmiany.
- Co?! W życiu! Zresztą… gdzie ty tu widzisz karaoke, w barze ze striptizem? – spojrzałem na niego jak na człowieka niespełna rozumu.
- To jest Japonia. W każdym klubie jest karaoke – wskazał na wyznaczony kąt, gdzie na ścianie na interaktywnej tablicy był wyświetlany tekst jakiejś piosenki. Młoda dziewczyna stała przy mikrofonie i bujając się w rytm, śpiewała, choć mało kto ją słyszał ze względu na to, że muzyka, do której tańczyli imprezowicze na parkiecie, zagłuszała ją. – Tam jest. Idź. My zaraz do ciebie dołączymy… żeby posłuchać, oczywiście.
- Zadanie karne! – jęknąłem.
- Pieprz się z Zero – wyszczerzył się nienaturalnie… myślałem, że nie można uśmiechnąć się aż tak szeroko… - Tu i teraz. Na stole. Chcę to oglądać. A ty masz być na dole – spojrzałem na niego błagalnie, a on przybrał triumfalny wyraz. – I nawet nie proś, żebym wymyślił ci coś innego. Więc co wybierasz?
- Przez ciebie się skompromituję… - warknąłem.
- Nie bój się, seks z Zero nie jest aż tak wielką porażką. Można upaść niżej – zaśmiał się Karyu. Zrugałem go spojrzeniem, choć basista nie przejął się docinkami lidera. Na powrót utkwił spojrzenie we mnie.
- Nie to miałem namyśli… - wstałem i powoli, niczym skazaniec na egzekucję, powlokłem się w stronę „kącika karaoke”.
Zanim zdążyłem tam dojść, dziewczyna, którą widziałem, zdążyła już zejść ze sceny i dołączyć do swoich piszczących koleżanek. Odwróciłem się, mając nadzieję, że chłopaki nadal siedzą jeszcze przy stoliku, a mi uda się jakoś wtopić w tłum ludzi i przebrnąć do wyjścia – niestety; stolik był już pusty. Chwilę po tym, zauważyłem rudą czuprynę Tyczki, która górowała nad innymi niczym wieżowiec wśród domków jednorodzinnych.
„Kurwa, Hizumi, skąd ty bierzesz takie porównania?” – zadziwiłem sam siebie.
Gitarzysta dostrzegł mnie i szepnął coś na ucho Tsukasie i Zero, a następnie machnął na mnie ręką w ponaglającym geście. Westchnąłem, krzywiąc się i podszedłem do kogoś w rodzaju DJ’a, który siedział za małym stolikiem z komputerem i plątaniną kabli. Miał znużony wyraz twarzy i słuchawki na uszach. Podszedłem do niego i szturchnąłem w ramię. Chłopak niechętnie oderwał wzrok od monitora, gdyż przerwałem mu jakże pasjonującą grę w pasjansa.
- Co chcesz zaśpiewać? – zapytał po japońsku.
- No właśnie sęk w tym, że nie chcę w ogóle śpiewać – odpowiedziałem po angielsku i spojrzałem na niego, licząc, że zrozumie. - Przegrałem zakład – skłamałem - i teraz muszę zaśpiewać, a chodzi o to, że kompletnie tego nie potrafię. Moi kumple stoją gdzieś tam – wskazałem palcem miejsce, gdzie niedawno widziałem lidera – więc mam nadzieję, że nie zorientują się, kiedy trochę bym ich oszukał…
- Co chcesz w takim razie zrobić? – odezwał się po angielsku. Amen! Czyli jednak nie muszę się męczyć! Kumaty facet…
- Pomyślałem, że zapewne będą chcieli posłuchać jak się upokarzam, więc może po prostu mógłbyś puścić jakąś piosenkę razem z oryginalnym wokalem, a ja bym tylko poudawał, że śpiewam? – chłopak spojrzał na mnie z politowaniem. – Tak, wiem, że to głupi pomysł, ale z pewnością lepszy od tego, który zakłada, że miałbym naprawdę sam śpiewać…
- Nie mam tu oryginalnych piosenek, a jedynie same podkłady do karaoke. Sorry – wzruszył ramionami.
- A nie masz może nagrane jak ktoś śpiewał? – zapytałem z nadzieją. To była moja ostatnia deska ratunku…
- Nie - … która, kurwa, złamała się, przy czym dała mi w pysk i pociągnęła ze sobą na dno. Jestem w dupie! – Ale mogę dać ci coś łatwego… Na przykład jakąś balladę, w której musiałbyś jedynie przeciągać słowa, a tak naprawdę więcej byś tam mówił, niż śpiewał. Co ty na to?
- Ech… Niech będzie… Chyba nic innego nie wymyślę… - poddałem się.
- To idź na scenę i ustaw sobie mikrofon, a ja zaraz włączę podkład i napisy…
- Acha! I daj coś po angielsku z łaski swojej… - dodałem szybko.
- Taa, jasne… Domyśliłem się, że będzie u ciebie ciężko z japońskim – zaśmiał się wrednie, a ja przewróciłem oczyma.
Wszedłem na scenę i z szybko bijącym sercem zacząłem ustawiać mikrofon. Wzrokiem wyszukałem dwójkę moich oprawców i ich milczącego kolegę. Tsu posłał mi rozbawione spojrzenie, a ja skrzywiłem się i zrobiłem minę pod tytułem: „Poczekaj na swoją kolej… Odpłacę ci się…”. Po chwili zaczęła lecieć rockowa muzyka. Zdziwiłem się i spojrzałem na chłopaka za komputerem, który rozłożył bezradnie ręce. Uderzył pięścią w klawiaturę laptopa i zaczął nim potrząsać, jednak muzyka nie chciała się wyłączyć.
„No bez jaj… Zacięło się?” – pomyślałem załamany. Karyu wybuchnął śmiechem, który przebił się przez kakofonię panującą w klubie.
Na tablicy interaktywnej pojawiły się pierwsze… „krzaczki”?!
„Zginę!” – jęknąłem w myślach.
Spojrzałem jeszcze raz na „Dj’a”, jednak on odpowiedział mi gestem, który nakazywał mi śpiewanie. Spóźniłem się z kilkoma pierwszymi słowami, które ledwo skleciłem. Kilka osób stanęło pod sceną, a ja poczułem, że się rumienię. Uwielbiałem grać na gitarze przed publicznością, a im była liczniejsza tym wspanialej się czułem, jednak… śpiewać? Nawet kiedy w szkole miałem zaśpiewać coś na zaliczenie na lekcji muzyki, odwlekałem to jak tylko się dało i wymyślałem najdziwniejsze wymówki, paplając wszystko, co mi ślina na język przyniosła…
Byłem gadułą, ale z pewnością nie śpiewakiem, więc po zaledwie połowie pierwszej zwrotki, zachrypłem. Szczerze mówiąc, mój głos lepiej brzmiał z tą chrypą… Uśmiech z twarzy perkusisty i gitarzysty spełzł smętnie, a kąciki ust Zero powędrowały ku górze – nie wiem dlaczego, ale ten jego gest pokrzepił mnie. Przez chwilę miałem wrażenie, że od początku we mnie wierzył… co za niedorzeczność!
Pod sceną zebrało się więcej gapiów, a ja spiąłem się pod ich ciekawskimi spojrzeniami. Czułem się niekomfortowo i mimo iż wszystkie moje mięśnie były napięte, gardło rozluźniło się i wydobywały się z niego coraz czystsze dźwięki. Nie znałem tej piosenki i nawet nie wiedziałem czy czytałem wszystko poprawnie, ale mniejsza z tym – coraz więcej ludzi schodziło się, żeby mi się przyjrzeć. Uśmiechnąłem się nieśmiało i zacząłem śpiewać głośniej. Kiedy nadszedł czas na refren poczułem przemożną chęć growlowania… pomińmy to, że growlowałem zaledwie dwa razy w życiu, kiedy wokalista mojego zespołu uparł się, że muszę się tego nauczyć. Pomińmy też to, że podczas tych ćwiczeń efekty mojej pracy były niezbyt zadawalające…
„A co mi tam! W końcu nie ma tu żadnych zawodowców, a to nie jest żaden konkurs i większość mnie nie usłyszy – mogę spróbować!” – jak pomyślałem, tak też zrobiłem. Byłem zszokowany, kiedy z mojego gardła wydał się charkot, w którym ukryte były słowa piosenki. - „Udało mi się? Udało mi się!” – cieszyłem się jak małe dziecko i poczułem się jak w domu. Usłyszałem, że muzyka staje się głośniejsza, więc i ja zacząłem jeszcze głośniej śpiewać. Coraz bardziej mi się podobało.
Muzyka, do której ludzie piętro niżej tańczyli, przycichła i stała się jedynie tłem. Nagle zrobiło się strasznie cicho i słychać było jedynie mój głos i podkład piosenki, który już się kończył. Tekst skończył się, a ja na sam koniec wydarłem się… bo taki miałem kaprys; bo uznałem to za słuszne.
            Koniec. Piosenka skończyła się i dopiero wtedy zorientowałem się, że wszyscy się na mnie patrzą. Dosłownie wszyscy; nawet ci z parkietu pięto niżej, spoglądali w moją stronę. Zapadła kompletna cisza, a ja poczułem się niezręcznie… i to cholernie! Miałem ochotę stamtąd uciec! Jeszcze nigdy nie byłem w takiej sytuacji…
Aż w końcu Zero wstał i zaczął klaskać, uśmiechając się od ucha do ucha. Wszyscy poszli za jego przykładem i po całym klubie rozniosły się głośne oklaski, gwizdy i piski pochwały. Stanąłem jak wryty i przez chwilę nie ruszałem się, po czym uśmiechnąłem się szeroko i ukłoniłem, następnie schodząc ze sceny. Ruszyłem w stronę muzyków, z którymi tutaj przyszedłem i wcisnąłem się na czerwoną kanapę między Zero i Karyu.
- Więc nie umiesz śpiewać, tak? – zagadnął basista, a wszyscy roześmiali się jednocześnie. Nie wiedziałem, o co im chodzi, co ich tak rozbawiło. Widząc moje zdezorientowanie, Tsu wyjaśnił:
- To chyba dość oczywiste, że teraz tak łatwo się od nas nie uwolnisz, prawda Karyu?
Gitarzysta był wpatrzony we mnie jak w obrazek. Wolno pokiwał głową.
- Nie sądziłem, że neandertalczyk potrafi śpiewać… - poklepał mnie po ramieniu. – Koniec picia panowie. Jutro próba! Na dziesiątą! Z nowym wokalistą!