Dobra, przyznam się, że nie planowałam wstawiać akurat TEGO na Halloween, ale kto by przypuszczał, że dopadnie mnie AŻ takie zatwardzenie mózgu... co oczywiście przekłada się na fakt, że sklecenie przeze mnie składnego zdania właściwie graniczy z cudem ^^''
Planowałam wstawić kontynuację opowiadania z zeszłego roku (Mikaru x reader), ale, niestety, nie udało mi się wyrobić na czas (i myślę, że może nie udać mi się wyrobić nawet na następny rok, jeśli praca dalej będzie mi szła w takim ślimaczym tempie T^T).
Przyznam też, że opowiadanie to nie jest utrzymane w klimatach, w których zazwyczaj publikuję na tym blogu, więc wiele z was czytając to może na początku mieć takie delikatne wrażenie: "WTF?!". Ostrzegam zatem C'':
Niemniej, wciąż uważam, że tekst ten wpasowuje się całkiem nieźle w Halloweenowe klimaty, więc postanowiłam go tu wrzucić, żeby nie było tu tak cicho i pusto ^^'' Mimo wszystko mam nadzieję, że wam się spodoba C; Właściwie to całkiem nieźle mi się to pisało, więc kto wie, może kiedyś porwę się na kontynuację (znaczy pomysł już jest! :D), a może nawet urośnie ono do rozmiarów mojego drugiego dziecka (pierwszym jest opowiadanie publikowane na drugim blogu - jeśli ktoś jest zainteresowany, zapraszam do zerknięcia: klik) i może nawet kiedyś założę oddzielnego bloga, żeby je kontynuować... może C'': A jak jednak wiadomo morze jest szerokie i głębokie xp I skrywa wiele niepewności ^^''
Ostrzeżenia: tekst nie bardzo związany z tematyką bloga, raczej opowiadanie autorskie niżby fanfic; język podwórkowy (nie ma wulgaryzmów - raczej chodzi o nietypowy styl), słabo paczane (pod względem błędów) z racji braku czasu, infekcji oka i światłowstrętu T^T
Ach, no i zapomniałabym wspomnieć - żeby już tak całkowicie nie odbiegać od tematu gwiazd j-rcoka w opowiadaniu pojawia się Kamijo z Versailles, który w ostatnim czasie zaprząta mi głowę ♥
Rozdział I
Sapnęła
ciężko poirytowana, dorzucając opału do przygasającego paleniska. W chacie
zaczynało robić się chłodno. Materiał obszernej, choć mocno już zniszczonej
przez ząb czasu sukienki zamiótł drewnianą, krzywą podłogę, podrywając z niej
grubą warstwę kurzu. Drobiny wzbiły się w powietrze, przywodząc na myśl drobny
śnieg w słabym, pomarańczowym świetle dochodzącym z kominka.
No tak,
zima zbliżała się wielkimi krokami… To dlatego myślała już o śniegu.
Westchnęła
raz jeszcze, względnie porządkując porozrzucane rzeczy na blacie kulawego
stołu. Zima oznaczała chłód, a ona nie lubiła niskich temperatur. Poza tym
trzeba będzie odśnieżać posesję i brnąć w śniegu po kolana, żeby dotrzeć do
wioski, żeby zaopatrzyć się w najbardziej podstawowe produkty. Zima oznaczała
też ciężki okres pod względem finansowym. Z leczenia kilku odmrożeń królów
pobliskiej karczmy, którym przyjdzie spędzić noc na mrozie, nie utrzyma się aż
do wiosny. Pomimo tego wszystkiego, co robiła dla wieśniaków, ci wciąż
podchodzili do niej z rezerwą, więc ze zwykłym kaszlem i cieknącym nosem
częściej zwracali się do matek, babek czy zielarek. Kiedy wszelkie metody
radzenia sobie na własną rękę zawodziły, udawali się do lekarza z miasta, który
raz na jakiś czas zajmował się także problemami pospólstwa. W takim wypadku nie
pozostawało jej nic innego jak liczenie na to, że podczas okresu zimowego
zdarzy się jakaś tragedia, która będzie wymagała jej bezzwłocznej interwencji.
Tylko w ten sposób mogła się wzbogacić i przetrwać ten ciężki okres. Cóż… od
biedy, jeśli nic złego nie zadziałoby się w sposób spontaniczny, zawsze mogła
nieco pomóc swojemu szczęściu.
Jak
trwoga to do czarownicy, co?
W
okresie wiosennym rozmnażała ziarno i wspomagała proces kiełkowania roślin.
Później doglądała upraw, aby te nie zostały zeżarte przez choroby i szkodniki,
żeby nie zniszczyła je zwierzyna podchodząca z lasu. Sprowadzała kupców z
okolicznych traktów, którzy nie mieli w planach zawitania do wioski, ale
zgubieni w lesie nagle zbaczali z drogi do miasta. Dzięki temu wieśniacy mogli
prowadzić handel, wymieniać informacje, słuchać plotek. W lato monitorowała
poziom rzeki, aby woda nie opadła zbyt mocno. Pomagała nawadniać pola szybciej
i efektowniej. W między czasie zawsze znalazł się jakiś nieszczęśliwiec ze
złamaną kończyną lub wybitym zębem, który trzeba było z powrotem wsadzić na
swoje miejsce. Nierzadko znalazła się i jakaś dzierlatka, która przy pomocy
odpowiednich specyfików chciała zwrócić na siebie uwagę swojego oblubieńca.
Małżeństwo w kwiecie wieku borykało się z problemami w sypialni. Ktoś się żenił
i chciał mieć ładną pogodę. Pannica wychodząca za mąż chciała ładnie wyglądać.
Rozwiązła panienka lub niewierna żona chciała, żeby nikt nie dowiedział się o
tym, kto tak naprawdę był ojcem dziecka.
Słowem,
zawsze było coś do roboty.
Ale nie
w zimę.
W zimę
kupcy rzadko kiedy podróżowali, a już w szczególności omijali odległe trakty
prowadzące przez puszczę. O tej porze roku zazwyczaj poruszali się wyłącznie
między większymi miastami, gdyż tak było bezpieczniej. Obawiali się zaglądać do
mniejszych miejscowości, gdyż drogi do nich prowadzące były skute lodem, na
których końskie kopyta ślizgały się. A nikt przecież nie chciał wywrócić
własnego wozu i stracić całego swojego majątku przez jedną, głupią decyzję,
prawda?
Z kolei
przez tą jedną decyzję produkty w wiosce stawały się jeszcze droższe niż
zazwyczaj. A pieniędzy nie było. Przez ostatnią awanturę z tym młodym,
natchniętym klechą straciła nawet kilku „stałych” klientów, którzy często
witali w jej progi z rozkwaszonym nosem lub wybitym barkiem po bójce w jednej
czy drugiej spelunie. Więc pieniędzy było jeszcze mniej niż zazwyczaj. A
ponieść cen za swoje usługi nie mogła, gdyż ludzie w wiosce byli tak samo
biedni jak i ona, i właściwie więcej zaoferować nie mogli. Gdyby zaczęła
wymagać niebotycznych wynagrodzeń za swoją pracę, pewnie już nikt by do niej
nie zaglądał.
W takim
wypadku naprawdę nie mogła myśleć o żadnym innym rozwiązaniu niż o zawaleniu
lodu na rzece pod dzieciakami ślizgającymi się na nim lub o wznieceniu pożaru w
jednym z domostw, tłumacząc, że była to wina niedopilnowanego paleniska. W
obliczu katastrofy lub śmierci wszyscy przestawali już liczyć pieniądze i byli
gotowi zapłacić tyle, ile było trzeba, byle uniknąć przykrych konsekwencji.
Westchnęła
raz jeszcze. Właściwie to nie była zwolenniczką takich rozwiązań, ale cóż… jak
mus to mus. W końcu nie umrze z głodu w imię prawych zasad. W najgorszym
wypadku najwyżej nie uda jej się odratować na czas bachora z wioski. Nie była
to znowu aż taka strata. Mogła to przeboleć. W końcu i tak nie wyrósłby na
nikogo lepszego niż właśni rodzice… Nie będzie w tym żadnej szkody dla
społeczeństwa.
Wzruszyła
ramionami i pokręciła głową z niezadowoleniem, odkładając księgi na swoje
miejsce. Przeciągnęła palcem po wypalonej dziurze w stole. A mogłaby poprzysiąc,
że rano jeszcze tego tutaj nie było…
Usiadła
z rozmachem na zdezelowany zydel i przytknęła palec do brody w geście
zamyślenia. W tym czasie karłowaty smok z kikutem zamiast prawego skrzydła
wskoczył jej na kolana i wywalił mięsisty ozór z zadowoleniem. Cuchnąca, lepka
ślina skapnęła na materiał sukienki, kiedy pupil domagał się uwagi swojej
właścicielki.
- No co
robisz, ty przerośnięta jaszczurko?! – zirytowana kobieta podniosła zwierzę,
odsuwając je od siebie na odległość wyciągniętego ramienia. Spojrzała zawistnie
na gada, który wbił w nią maślane, niezbyt rozgarnięte spojrzenie. Wyszczerzył
pożółkłe, szpilkowate zęby w groteskowym uśmiechu i wydał z siebie
nieskoordynowany dźwięk. – Co ja się z tobą mam… - sapnęła. – Utrapienie z ciebie…
- przewróciła oczyma, ale zaraz uśmiechnęła się pod nosem.
Lubiła
tego małego, przygłupiego smoka. W zasadzie był to jej jedyny, stały towarzysz,
więc ceniła sobie jego bliskość. Zmniejszał dyskomfort związany z poczuciem
samotności, ale przy tym posiadał kilka bardziej praktycznych umiejętności.
Potrafił, dla przykładu, kraść jajka z kurników, a nieraz zdarzyło się, że
przyniósł i całą kurę lub królika na obiad. No i pilnował obejścia. Całkiem
pożyteczny był z niego zwierzak.
Wraz z
nadejściem zimy skończy się też czas, w którym będzie mógł wykarmić ją las –
skończą się jeżyny, maliny, jabłka i grzyby… a tu jeszcze czekała na nią
kolejna paszcza do wykarmienia, która nigdy nie pogardziła dodatkową porcją.
Rozmasowała pulsujące skronie dwoma palcami, pozwalając ułożyć się pupilowi na
własnych kolanach. Gad zakręcił się kilka razy dookoła własnej osi, jakby
ugniatając jej uda i szykując sobie legowisko, po czym położył się. Ziewnął
rozdzierająco i sapnął przez nos, przez co z jego nozdrzy wydostał się
niewielki obłok szarego dymu. Zwierzak nie wyglądał na zmartwionego w
przeciwieństwie do swojej pani.
- I co
my teraz zrobimy, co? – zapytała przysypiającego karzełka.
Oczywiście
nie dostała żadnej odpowiedzi ze strony swojego towarzysza. W zamian odezwał
się jej żołądek, który burknął głośno. Kobieta skrzywiła się. Przydałaby się kolacja,
ale zapasy w spiżarni prezentowały się raczej dość skromnie, więc szybko mogły
się skończyć. Trzeba było coś z tym zrobić. Może podwędzi coś z cudzej
spiżarni?
Sama
ziewnęła. Zmrok już zapadł dawno temu, choć ze względu na porę roku nie
świadczyło to koniecznie o późnej godzinie. Księżyc zaglądał przez nieszczelne
okno do chaty wiedźmy, wlewając się snopem srebrnego światła do środka. Czarownica
podniosła się z siedzenia z pupilem na rękach i ułożyła bezwładne cielsko w
legowisku z brudnych szmat. Przeciągnęła się, wsłuchując się w trzask kości.
Usiadła na łóżku i przeczesała palcami długie, brązowe włosy, które spływały na
jej ramiona i piersi połyskującymi kaskadami.
A może
by tak wynieść się stąd? Chociażby do następnej wsi? W końcu młody kaznodzieja
zdecydowanie wypowiedział jej wojnę. Ludzie w wiosce byli głupi i słuchali się
księży. Z jednej strony wyrzekali się złego i zanosili swoje prośby do Boga,
ale z drugiej, kiedy faktycznie działo się coś niedobrego, gonili po wiedźmę.
Stary klecha w jakiś sposób rozumiał ten mechanizm i przyjął porządek rzeczy
takim, jaki był – a więc takim, jakim ustanowiła go kobieta. Temu jednak
niefortunnie kopnęło się w kalendarz, przez co z diecezji przysłali tego
upierdliwego chłystka. Zacietrzewiony w wierze młodzian gotów był bronić tego,
w co wierzył. Czarownica zastanawiała się, jak długo pozostanie taki uparty.
Nie dawała mu zbyt wielkich szans. Zamierzała poczekać, aż ten nabawi się
poważnego bólu pleców albo migreny. Wtedy złamie się i sam po nią pośle. A jej
warunkiem udzielenia pomocy będzie publiczne przyznanie się do błędu i
zapewnienie, że konszachty z wiedźmami nie są niczym złym. Denerwowało ją to,
jak ten budził w wieśniakach nienawiść do niej. Przecież niszczył jej tym interesy!
Oczywiście mogła od razu dać mu upomnienie, pokazać mu, co może się stać, jeśli
ten nie zda sobie sprawy z tego, gdzie jest jego miejsce wystarczająco szybko,
ale nie. To byłoby zbyt prozaiczne. Wolała poczekać. Planowała przeboleć jego
ganianinę z krucyfiksami i polewanie wodą święconą. Poczekać, aż ten będzie w
potrzebie. Pokazać mu, kto tu tak naprawdę jest górą. Nie tylko go zastraszy,
ale przy tym pokaże, że to ona rozdaje tu karty; że tak naprawdę wszystko
zawsze idzie tak, jak ona tego chce. Że on tego nie zmieni. Nie jest w stanie
tego zrobić. Jest zbyt mały i śmieszny. Bezsilny. Żaden człowiek nie może
równać się z wiedźmą. Nawet człowiek, za którym stał sam Bóg. Jeśli dobrze
pójdzie, dzięki takiemu posunięciu może również złamać jego wiarę lub
przynajmniej poddać ją wątpliwościom. Bo w końcu przyjdzie taki czas, kiedy
będzie potrzebował jej pomocy. Będzie musiał skorzystać z wyciągniętej ręki
szarlatana, którego sam wcześniej wypędzał z wioski.
Będzie
musiał.
Przy
dobrych wiatrach jeszcze zostanie jej marionetką. Omota go sobie wokół palca
jak każdego innego faceta. Bo przecież w gruncie rzeczy wszyscy oni byli tacy
sami. Nieskomplikowani. I chodziło im tylko o jedno. Nieważne czy był to
pomazaniec boży, czy zwykły moczymorda z karczmy. Wszyscy mieli jedną, wrodzoną
wraz z płcią słabość. A ona potrafiła nią umiejętnie manipulować – tak samo
umiejętnie, jak i posługiwała się swoimi kobiecymi wdziękami. To była jej
kolejna mocna strona.
Cóż,
przyszłość może nie malowała się w różowych barwach, ale wciąż pozostawało jej
wiele wyjść z patowej sytuacji. Nie było jeszcze tak źle, ale należało już
zacząć działać, żeby później nie obudzić się z ręką w nocniku i żołądkiem
przyrośniętym do kręgosłupa. Poza tym wiedźma była zapobiegliwa. Nie zostawiała
nic przypadkowi i zawczasu starała się przewidzieć, co może zdarzyć się w
najbliższej przyszłości, żeby przygotować się na dary, którymi zamierzała
obdarować ją przyszłość i w miarę możliwości obrócić je we własną korzyść.
Poprawiła
skopane posłanie i nakryła się nieświeżą pościelą, wsuwając się pod kilka warstw
szorstkich koców. Skuliła się, przyciągając nogi do klatki piersiowej, żeby się
ogrzać. Ogrzała dłonie własnym oddechem, które zdążyły już zmarznąć. Potarła
oko pięścią, tłumiąc kolejne ziewnięcie. Dziś było już za późno na szczegółowe
obmyślanie jakiejś intrygi. Zabierze się za to jutro. I powoli, ale
systematycznie wprowadzi swoje porządki. Nie pozwoli się bagatelizować. Jeszcze
raz udowodni, że jej wola jest tutaj najważniejsza i że ona sprawuje tutaj
faktyczną władzę. Ani sołtys, ani kaznodzieja od siedmiu boleści nie będą
wchodzić jej w drogę – a jeśli spróbują, to gorzko tego pożałują.
Zdawało
się, że w ostatnim czasie była zbyt pobłażliwa i dobroduszna, skoro ludzie
zdążyli już zapomnieć o jej umiejętnościach i władczym charakterze.
Już ona
się z nimi rozprawi… z nimi wszystkimi…
***
Stała
na podwórzu za chałupą, rozsypując ziarno dla kur z miną kwaśną jak jesienna
pogoda, która dzisiaj wyjątkowo nie dopisywała lub jak skisła zupa, którą
musiała wylać dla smoka, bo tej akurat zachciało się zepsuć przez jedną noc.
Zaraza by to wszystko wzięła! To pewnie przez te eksperymenty z przyspieszaniem
procesu tworzenia trucizn… To musiało jakoś zadziałać na zupę…
Zadrżała,
kiedy przeszywający, bezwstydny powiew wiatru zajrzał jej pod poły znoszonej
sukni. Ciężkie chmury kołujące nad lasem wskazywały na to, że niebiosa
zamierzały uraczyć ziemię solidnym deszczem, co dodatkowo wprawiało czarownicę
w podły nastrój. Kobieta nie znosiła deszczu.
Wtem
jej myśli przerwało głośne warczenie smoka i dziwne odgłosy, które ten wydawał
z siebie, chcąc udawać psa i próbując szczekać. Oczywiście wychodziło mu to
okropnie, przez co brzmiał co najmniej śmiesznie.
- Czego
tam?! – warknęła, odstawiając worek z ziarnem w miejsce, w którym kury nie
mogły go dostać. – Kto mnie się tam do obejścia dobija?! – ruszyła zamaszystym
krokiem w stronę furtki prowadzącej do frontowej części zarośniętego ogrodu, do
którego zwierzęta gospodarcze nie miały wstępu.
Na
czarownicę u progu jej własnych drzwi czekał osobliwy i nieczęsty widok. Bowiem
na zakurzonej drodze, tuż przed jej furtką stał piękny młodzieniec. Był wysoki
i szczupły, jednak nie wątły. Włosy w kolorze złota opadały mu na piękną twarz
o jasnej cerze i ostrych, arystokratycznych rysach. Zimne, błękitne oczy miały
surowy wyraz i spoglądały na świat z wysoka. Ubrany był w białą, obszerną
koszulę z żabotem, która nie prezentowała się jednak już tak najlepiej. Była
wygnieciona i poplamiona, w niektórych miejscach nawet rozdarta, jakby młodzian
przedzierał się przez cierniste krzewy. Koszula wpuszczona była w proste,
czarne spodnie, a te z kolei w wysokie, sznurowane buty, które sięgały kolan.
Na szyi połyskiwało mu kilka drobnych, srebrnych naszyjników. Na smukłych,
długich palcach pyszniły się srebrne i złote pierścienie.
Słowem,
wszystko w nim wskazywało na to, że nie pochodził z wioski.
Wiedźma
nachmurzyła się jeszcze bardziej. Zdawała sobie sprawę, że nie przyszło jej
spotkać się z byle synem bogatego kupca. Ba! On nawet nie był młody, mimo iż
wyglądał jakby dopiero niedawno skończył dwudziestą wiosnę! Podejrzewała, że
mógł być od niej starszy – starszy o całe stulecia.
- A
czego to wampirza arystokracja szuka u biednej, prostej czarownicy, ha? –
zapytała prowokująco, nie porywając się na kurtuazję, której arystokraci tak
bardzo zawsze wymagali.
Nie
zamierzała grać na jego zasadach, nawet jeśli był wampirem. Cóż, teraz postawił
swoją bladą, zimną, obmierzłą stopę w obejściu wiedźmy, więc musiał się
dostosować. Jeśli coś mu nie odpowiadało, zawsze mógł odejść. Ona nie
tarasowała mu drogi. Właściwie to z wielką ulgą odnotowałaby informację o jego
wyjściu, gdyż wampiry znane były ze stwarzania nie lada kłopotów.
Świat,
w którym przyszło jej żyć, rządził się dziwnymi prawami. Ludzie byli biedni i
durni, zapędzeni do wykonywania robót najgorszego sortu, których nie chciał
dotykać się nikt inny. Chociaż jakby się tak nad tym zastanowić, to może nawet
nie tylko oni mieli tak przechlapane… Tak długo, jak nie należałeś do rodziny
magnatów, twoje zdanie nie miało najmniejszego znaczenia. Musiałeś wykonywać
to, co zostało ci zlecone, żeby mieć chociażby za co przeżyć, żeby mieć za co
zjeść i gdzie się przespać. Na tę sprawę niewiele mógł pomóc nawet fakt bycia
czarownicą…
Najwyższe
szczeble władzy były głównie okupowane przez wampiry, gdyż te były zachłanne i
długowieczne. Niemniej, trzeba było im przy tym przyznać, że miały głowę do
interesów. Od samego początku, kiedy tylko różne istoty zaczęły zrzeszać się,
tworząc pierwsze osady, a później miasta, te ciągnęło do bogactwa. Sprytnie
manipulowały wszystkimi dookoła tak, aby dobrać się do władzy – a kiedy już
jeden wampir zasiadł do suto zastawionego stołu, zaraz ściągał za sobą całą
rodzinę. W ten oto sposób w wielu krainach od zarania dziejów panowały te same
rody magnatów. Wampiry niełatwo rozstawały się z piastowanymi urzędami. Dobrze
dbały o swoje rodzinne interesy, wysuwając jej dobro na sam przód, przekładając
je ponad wszystko inne. Uważnie monitorowały, kto miał dołączyć do ich grona,
aby ich majątek nie został podzielony i roztrwoniony. Władza i tytuły
przechodziły z ojca na syna, tak, żeby nic nie zginęło. Nic nie mogło zostać
pozostawione przypadkowi. Ze względu na swoje wpływy, interesy oraz prowadzenie
sprzecznych polityk wampiry zazwyczaj nie lubiły innych przedstawicieli swojego
gatunku, które należały do innego rodu.
W końcu
trzeba było im także przyznać, że byli niesamowicie przebiegli i inteligentni,
gdyż w wampirzych domach przykładano ogromną wagę do wykształcenia
najmłodszych. Ponad to byli również piękni i utalentowani. Często grali na
przeróżnych instrumentach, śpiewali lub tańczyli. W tej jednak danej chwili
przez wiedźmę przemawiała zwykła zazdrość, toteż nie mogła dopatrzyć się
niczego z tej listy pozytywnych cech w swoim niezapowiedzianym przybyszu.
Jeszcze
jej tu księcia, psia mać, brakowało…
Złotowłosy
posłał jej uśmiech, który był ciepły niczym sam promień słońca i skłonił się
delikatnie w geście przywitania. Och, a więc zaczynamy od przedstawienia…
Cudownie. No tak. Wampiry potrafiły także doskonale grać i kłamać. To była
kolejna z ich mocnych stron.
Sztuczna
postawa mężczyzny szybko naprowadziła ją na pewien trop. Fałszywe uśmiechy
zazwyczaj były preludium do rozmowy o pieniądzach…
- Nie
płacę haraczu i żadnego nie zapłacę! – wycelowała oskarżycielsko palcem w
przedstawiciela wyższego stanu. – Nie dam się zastraszyć! Jak ci się to nie
podoba, to przyślij sobie nawet żołnierzy! Rozprawię się i z nimi, jak trzeba!
– oświadczyła z mocą, unosząc dumnie podbródek w wojowniczym geście.
- Ależ
moja pani – wampir, grając przejętego, złapał się za okolice serca – mówisz
straszne rzeczy! – pokręcił głową, po czym przyłożył zewnętrzny grzbiet dłoni
do czoła w teatralnym geście, który miał wyrażać ubolewanie. – Jakże mógłbym
żądać od ciebie jakichkolwiek pieniędzy, pani? Twoje nastawienie wskazuje
jednak na to, że w przeszłości musiały cię już spotkać podobne okropieństwa,
nad czym szczerze boleję – z uporem maniaka brnął dalej w to przedstawienie,
przez co odróżniał się od otaczającej go rzeczywistości niczym złota moneta na
kupie łajna.
- Ta… -
mruknęła kobieta, zakładając ręce na piersi. Uważnie obserwowała arystokratę,
próbując wyczytać z jego ruchów, jakie były jego prawdziwe zamiary. Cóż, najwidoczniej
nie zamierzał powiedzieć wprost, o co mu chodziło. W sumie nie dziwne. Bogacze
rzadko kiedy mówili coś bezpośrednio. Owijanie w bawełnę było wedle nich bardzo
wskazane, a nawet kulturalne. – To jak nie chcesz pieniędzy, to paszedł mi
stąd! – chwyciła miotłę wspartą o drewnianą ścianę domu i ruszyła z furkotem
sukni ku bramce. – Zajęta jestem, a ty mnie tu czas marnujesz! – zamachnęła
się, bijąc przybysza po łydkach. Miotła zostawiała nieestetyczne, szare ślady
na czarnych spodniach mężczyzny. – No już! Idź mnie stąd! Jak szukasz rozrywki,
to lepiej zajrzyj do wioski, a nie smoka mi o nerwicę przyprawiasz! – skarciła
go.
Złotowłosy
widocznie próbował się nie roześmiać na reakcję wiedźmy. Wziął jednak
dyskretnie głęboki wdech przez zaciśnięte zęby i nie wypadł ze swojej roli
przyjaciela prostych mieszkańców tych zapomnianych przez bogów terenów. Zaczął
jeszcze raz:
- Moja
pani! – zawołał, ujmując jej dłonie. – Wybacz, że cię zaniepokoiłem i
przerwałem twoje dzienne obowiązki, odrywając cię od twoich powinności, ale
potrzebuję twojej pomocy – zawołał.
-
Pomocy? – prychnęła. – A co? Chcesz wszelkie kruszce w złoto zamieniać?
Kamienia filozoficznego szukasz? Ja nie zbawca! – przewróciła oczyma. – Wody ci
w wino nie zamienię! Z pustego nie naleję! – upierała się.
- Moja
dobra pani – uderzył w bardziej pokorny ton – pomoc, o którą proszę jest
znacznie bardziej prozaiczna…
- To
czego chcesz? – warknęła.
-
Szukam noclegu – zaczął.
- To do
wioski! – popchnęła go w kierunku drogi, jednak ten stał jakby zapuścił
korzenie i ani myślał się ruszyć. – Przy głównym trakcie jest karczma. Powinni
mieć jakieś wolne pokoje – dodała na zachętę, jednak ten wciąż nie odrywał od
niej proszącego spojrzenia. – A jak nawet nie mają, to w wiosce jest nieoficjalny
burdel. Łatwo znajdziesz. Dziwki same pewnie do ciebie przylecą przez tą twoją
bladą facjatę – wyrwała ręce z jego zimnego uścisku i wsparła się na kiju od
miotły. – Napijesz się tam, zjesz i się zabawisz. Wszystko oczywiście za
odpowiednią opłatą, ale jakoś nie myślę, żebyś akurat ty mógł narzekać na
niedostatek grosza – zauważyła kwaśno.
- Mój
majątek nie ma tu nic do rzeczy, pani – wykłócał się. – Problem wszak leży w
tym, że, tak jak powiedziałaś, moje pojawienie się w wiosce może stać się
swoistą rewelacją. Wolałbym uniknąć rozgłosu – wyjaśnił.
- A to
dlaczego? – dociekała.
- Bo
mnie nie wypada się tak pokazać – rozłożył bezradnie ręce. – Nie mam tu ani
służby, ani odpowiedniego stroju, ani chociażby powozu…
- To co
tu robisz, ha? Na piechotę w sam środek puszczy żeś zalazł? – fuknęła. – I mam
rozumieć, że obowiązkowo przez przypadek to się stało? – zaśmiała się
szyderczo. – Może jeszcze przez sen albo za sprawą demonów? – prychnęła.
- Nic z
tych rzeczy, pani – zaprzeczył szybko. – Aż wstyd się przyznać, ale byłem na
polowaniu na dziki z przyjaciółmi i służbą – zaczął opowiadać. – Niestety,
zapuściliśmy się zbyt głęboko w las i zbudziliśmy niedźwiedzia. Wszyscy
pouciekali i rozdzieliliśmy się – wzruszył ramionami, wzdychając ciężko. –
Kiedy niedźwiedź się zbudził, siedziałem w siodle, więc spiąłem konia, chcąc,
żeby zwierz ruszył za mną w pogoń, zostawiając resztę w spokoju. Tak też było –
cały czas gestykulował w teatralny, przerysowany sposób. – Po pewnym czasie
niedźwiedź się zmęczył i zostawił mnie i mojego konia w spokoju. Wierzchowiec
był jednak bardzo zmęczony, tak samo jak i jego jeździec – pokręcił głową z dezaprobatą
dla samego siebie. – Kazałem mu przeć naprzód, a nie zauważyłem rowu
melioracyjnego, przez co mój koń przewrócił się i złamał nogę – grał tak
dobrze, iż niemal był bliski łez z powodu żalu roztaczanego nad biednym
zwierzęciem. – Musiałem zostawić go tam, gdzie padł, a resztę drogi pokonałem
już pieszo – spuścił głowę. – Dlatego właśnie proszę cię, pani, o pomoc. Proszę
o miejsce do odpoczynku. Obiecuję sowicie cię wynagrodzić za twoją dobroć –
ponownie chwycił dłoń wiedźmy i ucałował jej grzbiet.
Czarownica
przeniosła ciężar ciała na jedną nogę i spoglądała krzywo na wampira. Przybrała
zaciętą minę i w zamyśleniu stukała palcem w trzonek miotły. W końcu mlasnęła z
niezadowoleniem.
- Nie
wiem, jak to tam teatr wygląda u was w mieście, ale coś mnie się zdaje, że z
ciebie to pierwszorzędny aktor na tamtejszych deskach, mój złoty – wyszczerzyła
się paskudnie. Arystokrata spojrzał na nią z zdziwiony. – Coś naciągana ta
historia, mój miły. Jasne – machnęła ręką – ja z ciemnoty pochodzę, to i do twojego
intelektu mnie daleko, ale, tak na przyszłość, nawet jak między chłopstwo
wkraczasz, to miej przynajmniej w zanadrzu jakąś spójną bajeczkę – poklepała go
po ramieniu, po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę chałupy.
- Pani,
zaczekaj! Przecież nie śmiałbym ci kłamać! – zapewnił.
- A ja
nie mieszam się w cudze sprawy, bo mnie potem sumienie zżera – zaśmiała się
paskudnie. Bo prawdą było, że wiedźmy znane były w świecie ze swojej
wścibskości.
Nim
zdążyła dojść na werandę osłoniętą strzechą, pierwsze krople osiadły na jej
skórze. Z niesmakiem spojrzała w niebo, które stało się jeszcze ciemniejsze niż
przed rozmową z prawdopodobnie jednym z najlepszych aktorów, jakich wydała
kiedykolwiek ta ziemia. Zapowiadało się na niezłą ulewę.
Kobieta
obróciła się przez ramię i spojrzała na pozostawionego samego sobie wampira
stojącego przed furtką. Spod cienkiego, delikatnego materiału koszuli wyglądała
blada skóra. Wiatr się wzmógł, zrobiło się jeszcze chłodniej. Niezależnie od
tego, co tak naprawdę się stało, że ten się tutaj znalazł, jego ubranie
prezentowało się nie najlepiej, co naprowadzało na trop, iż możliwe, że
faktycznie znalazł się w takiej, a nie innej sytuacji i miejscu niekoniecznie z
własnej woli. Nie był to tego jakiś niezbity dowód, ale cóż… Od biedy można
było przymknąć na to oko. A wiedźma znała się z biedą całkiem nieźle. Właściwie
to byli za pan brat. Sama dobrze wiedziała, jak to jest być w potrzebie –
rannym, zmęczonym, chorym, głodnym i zmarzniętym. Może właśnie dlatego
ostatecznie westchnęła ciężko i przeklinając na czym świat stoi, przywołała do
siebie złotowłosego gestem dłoni.
-
Dobra, wchodź – oparła się ramieniem o belkę nośną konstrukcji. – Bo książę się
jeszcze rozchoruje na wietrze, za co ja później zostanę obarczona winą –
przewróciła oczyma.
-
Dziękuję, litościwa pani – skłonił się głęboko i w oka mgnieniu już znalazł się
przy niej. Znów sięgnął jej dłoni, ponownie składając zimny pocałunek na jej
grzbiecie. – Obiecuję stokrotnie ci się odpłacić – uśmiechnął się niczym samo
marzenie.
-
Oczywiście… - prychnęła i weszła do środka, a za nią podążył jej gość.
Wyklinała
na siebie i swoje miękkie serce. Bo w gruncie rzeczy była zbyt litościwa i
dobra. Nie tylko dla tego wampira. Jakby się uparła, to może ludzie
traktowaliby ją inaczej. Może nawet zmusiłaby ich do oddawania należnego jej
szacunku i płacenia dużo więcej za usługi. Nie pozwalałaby na siebie źle gadać
i nie pomagałaby w razie, kiedy zadziałoby się coś źle. Ale ilekroć
postanawiała sobie, że tym razem się nie ugnie, nie potrafiła dotrzymać danego
sobie słowa. Nie była święta, ale nie potrafiła też przejść obojętnie obok
cudzej krzywdy.
Oczywiście
czasem zdarzało się, że jej dobra chęć pomocy obracała się przeciwko niej.
Miała nadzieję, że tym razem jednak tak nie będzie. Zamierzała dokładnie
obserwować jej niecodziennego towarzysza. Cóż, jakby nie patrzeć, większość
chłopstwa nigdy nawet nie widziało prawdziwego wampira na oczy. Ona, jako że
była dużo starsza od wieśniaków, miała już okazję kilkakrotnie widzieć
bladolicych arystokratów. Pamiętała jak dziś jak zachwyciła się nimi, kiedy
zobaczyła ich po raz pierwszy. Zdawało się, że było to podczas jakiejś parady.
Była wtedy wciąż jeszcze małą dziewczynką i była gotowa zrobić niemal wszystko,
żeby stać się wampirem lub żeby przynajmniej za jakiegoś wyjść za mąż. Czas i
jego upływ przyniósł jej jednak więcej wiedzy na temat tego, jak funkcjonował
świat, w którym przyszło jej egzystować, a więc została zmuszona do
zrezygnowania ze swoich dziecięcych marzeń. W końcu nie pochodziła z
wystarczająco wysokiego stanu, żeby poślubić arystokratę. Za bardzo się od nich
różniła. Była tylko jakąś wiedźmą.
- W
karczmie lepiej byś się wyspał – oświadczyła. – Lepiej też byś zjadł, ale
jakżeś się uparł, że chcesz tu, to będziesz tu – wzruszyła ramionami. – Nic na
to nie poradzę – westchnęła. – Nie myśl, że dla twojego arystokrackiego tyłka
oddam łóżko – zaznaczyła ostro. – Będziesz spał na podłodze – wyjaśniła. – Nie
mam innego miejsca do spania. Wyobraź sobie, że jakoś niewiele osób dobija się,
żeby nocować u czarownicy – zaśmiała się pod nosem. – Nie dostaniesz też wiele
na kolację. Idzie jesień, a ja i tak mam już prawie pustą spiżarnię – przyznała
bez skrupułów.
- Żadna
z tych rzeczy nie jest dla mnie problemem, pani – o dziwo nie oburzył się. –
Jestem wdzięczny, że mimo iż nie posiadasz wiele, wciąż chcesz się ze mną
podzielić tym, co masz – uśmiechnął się promiennie. Syknęła ostrzegawczo na te
słowa. Może i faktycznie pochodziła z chłopstwa, więc miała niewiele, jednak
ten nie musiał jej tego wypominać; szczególnie, kiedy dopiero co przyjęła go
pod własny dach. – Pozwól mi zatem, pani, od razu odpłacić ci się chociaż w
najmniejszym stopniu za twą pomoc – sięgnął do kieszeni po czerwoną, welurową
sakwę wypchaną po brzegi złotymi monetami. – Niech to będzie jeden ze sposobów,
w jaki mogą odpowiedzieć na twoją dobroć – wcisnął jej w dłonie woreczek z
pieniędzmi. Oniemiała kobieta wpatrywała się w niego zszokowana, ważąc go w
ręku. Był ciężki jak dobry otoczak z rzeki! – Mam nadzieję, że to wystarczy na
pokrycie kosztów, na które będziesz musiała się porwać z mojego powodu –
zakończył łagodnie.
Wiedźma
podrzuciła sakiewkę. Rozwiązała rzemyk i wzięła jedną z monet, sprawdzając jej
twardość zębami. Sprawdziła drugą. I trzecią. I siódmą. Zdawało się, że
wszystkie wyglądały na prawdziwe. Aż nie mogła w to uwierzyć! Chyba jeszcze
nigdy nie trzymała takiej fortuny w garści! Za taką kwotę mogła przeżyć w
spokoju następnych kilka zim!
Nie
oznaczało to jednak, że wszyscy dookoła musieli niezwłocznie dowiedzieć się o
jej szczęściu. Ona też nie była głupia. Zamierzała podzielić majątek i
rozsądnie wydawać każdą jego część, aby wieśniacy nie zorientowali się, że
nagle stała się zbyt bogata. Przecież nie chciała tutaj regularnych eskapad
złodziejaszków. Nie żeby sobie z nimi nie poradziła, o nie! Ale to po prostu
byłoby uciążliwe…
Zamierzała
zostawić sobie na teraz kilka monet, a resztę dobrze schować. Wszak nie
wiadomo, co ten wampir knuł. Może tylko wręczył jej tę sakiewkę na pokaz, a
później zamierzał odzyskać swoją własność? Trzeba było się zabezpieczyć przed
taką ewentualnością.
- Więc…
- zająknęła się. – Co tak właściwie zamierzasz? – zainteresowała się. – Na ile
chcesz zostać? I jak wrócisz do siebie?
- Ktoś
z pewnością już mnie szuka. Zamierzam poczekać, aż moi ludzie dotrą na tutejsze
tereny – wyjaśnił. – Chociaż przyznam, że nie pogardziłbym również pomocą w
nawiązanie kontaktu z bliskimi – wyznał. – Pewnie się martwią… Chciałbym
przekazać im chociażby krótką wiadomość, że jestem cały i zdrów, i gdzie mogą
mnie znaleźć – spojrzał kontrolnie na gospodynię domu.
- Cóż…
Może da się coś z tym zrobić… - mruknęła pod nosem i obróciła się do niego
tyłem, biorąc się za porządki.
Zaczęła
układać szkło alchemiczne, żeby zrobić miejsce na stole. W końcu trzeba było
przygotować kolację od początku, bo zupa skisła…
Na
wzmiankę o martwiących się krewnych i przyjaciołach spochmurniała… albo raczej
zrobiło jej się w jakiś sposób przykro. Ona nie miała nikogo bliskiego.
Niezależnie od tego, co by się z nią stało, jej nikt by nie odżałował, nikt by
się nie przejął, nikt by nie zapłakał. Wielokrotnie pomagała ludziom z wioski,
niekiedy nawet ratowała ich z sytuacji kryzysowych, ale pomimo tego wszystkiego
nawet oni zapewne w końcu powiedzieliby: „Dobrze, że ta wiedźma zdechła”.
Mówiliby o niej z pogardą. Gdyby została kaleką, nikt by się nią nie opiekował.
Nikt nie przyniósłby świeżej wody ze studni, nie zrobił zakupów na targu, nie
nakarmił zwierząt w zagrodach…
Wbiła
nóż w blat stołu i syknęła. Wąska stróżka krwi spływała po jej palcu. „Oto, co
się dzieje, kiedy zaczynasz myśleć o jakiś bzdetach podczas roboty.” –
zbeształa się w myślach. Oblizała palec, po czym zgarnęła posiekane warzywa i
wrzuciła je do kotła nad wygasłym paleniskiem.
Rzuciła
kontrolne spojrzenie mężczyźnie. Złotowłosy stał przed regałem, na którego
półkach zostały poustawiane różne specyfiki i składniki do sporządzania mikstur
w porządku, który był zrozumiały tylko i wyłącznie dla wiedźmy. Przyglądał się
z zainteresowaniem słoikom, probówkom i kolbom oraz ich zawartościom. Czując na
sobie świdrujące spojrzenie zielonych oczu, odwrócił się.
- Czy
mógłbym coś dla ciebie zrobić, pani? – zapytał grzecznie. – Czy mógłbym ci
jakoś pomóc?
- Tak –
burknęła pod nosem. – Siądź sobie na tym swoim książęcym zadku i niczego nie
dotykaj, bo ubiję! – pogroziła mu tępym nożem trzymanym w ręku. Arystokrata
niewiele zrobił sobie z tej pogróżki.
„Dziwny
jakiś…” – stwierdziła. Cóż, nie dało się ukryć, że wampir ten nie zachowywał
się jak typowy przedstawiciel stanu wyższego. Od samego początku nie zwrócił
jej uwagi, mimo iż ta zwracała się do niego jak do równego sobie, a może nawet
w jakiś sposób okazywała swoją niechęć i poczucie wyższości względem niego. Mało
tego! On sam odnosił się do niej z większym szacunkiem niż ona do niego, wciąż
tytułując ją „panią”. Poza tym zadziwiająco garnął się do pomocy. Był uprzejmy
i miły, a nie zwyczajnie kostycznie wyrachowany. Nie gardził nią. Nie wywyższał
się. Nie oponował i nie oburzył się, kiedy zakomunikowała mu, że będzie spał na
podłodze i nie zostanie uraczony królewską ucztą.
- Jak
cię zwą, pani? – zapytał po dłuższej chwili uciążliwej ciszy.
Kobieta
drgnęła, zdziwiona tym pytaniem. Przyzwyczaiła się już do tego, że wszyscy
dookoła po prostu nazywali ją „wiedźmą” albo „czarownicą”. Nikt nie wołał jej
po imieniu. Nikt nigdy o nie nie pytał. Nie przedstawiała się nim już tak
długo, iż przez chwilę miała wrażenie, że wręcz sama go zapomniała.
- Ilia
- mruknęła pod nosem. – A ty? Jak ciebie wołają? – zapytała bez większego
zainteresowania.
-
Kamijo, pani – przedstawił się.
„Bez
tytułu…” – pomyślała. Nie podał urzędu, jaki piastował, a więc wciąż nie
wiedziała, kim tak właściwie był. Fakt ten był dziwny i nietypowy dla wampirów,
które zazwyczaj z dumą szczyciły się swoimi tytułami. Mogło to świadczyć o tym,
iż ten stojący tu właśnie osobnik nie znajdywał się jakoś szczególnie wysoko w
hierarchii społecznej, czym niekoniecznie chciał się dzielić z innymi… ale w
takim razie skąd miałby taką mamonę, którą w dodatku roztrwaniał z taką
łatwością? Ano właśnie, był bogaty. Pochodził z wyższego stanu. Dlaczego zatem
nie dawał jej tego odczuć i pozwalał jej się traktować jak równemu?
***
Wampir
potrafił zachowywać się dostojnie nawet jeśli przyszło mu jeść śniadanie w
towarzystwie chłopki. Mało tego, śniadanie, którym zapewne on nie poczęstowałby
nawet własnej służby. Szczerbatym widelcem. Popijając zwykłą wodą, a nie
wykwintnym, wielowiekowym jak cała jego rodzina i piwnice ciągnące się pod jego
rezydencją wino. Wciąż biła od niego duma i charyzma, która wręcz zapierała
dech w piersiach.
A Ilia
zastanawiała się, jakim w ogóle cudem było to możliwe. Siedziała przygryzając
spękaną wargę i wpatrując się ciekawsko, wręcz podejrzliwie w swojego gościa. Z
krzywą miną stukała długim, ostrym pazurem w poobijany, metalowy kubek ze
stygnącą, rozcieńczoną herbatą. Wszak ta była bardzo droga, więc trzeba było ją
oszczędzać. I tak wyciągała ją ze skitranej puszki tylko w wyjątkowych
sytuacjach. Zazwyczaj te miały miejsce, kiedy czarownicę brało przeziębienie,
jednak tym razem zdecydowała się podjąć arystokrację słabą, zwietrzałą herbatą.
Od tak jakoś przeszło jej przez myśl, że by wypadało. To wcale nie tak, że
próbowała w ten sposób wynieść się ponad wieśniaków w oczach złotowłosego i
pokazać mu, że tu, w zapadłej dziurze pośrodku puszczy też można dostać taki
rarytas. Bo herbata była rarytasem. W końcu nie rosła w tych okolicach, więc
trzeba było ją sprowadzać z daleka. A to z kolei przekładało się na jej cenę. I
równało się z faktem, iż niemal wyłącznie możni mogli sobie na nią pozwolić.
Prawie
wyłącznie.
„Chociaż
ten to pewnie pije ją codziennie i to kilka razy dziennie…” – pomyślała kwaśno
wiedźma, znów czując ukłucie żalu i niesprawiedliwości w sercu. Im dłużej
przebywała w towarzystwie Kamijo, tym więcej miała pretensji do swojego losu o
to, że był dla niej takie niepobłażliwy.
- Naści
– burknęła, rzucając na blat kulawego stołu naręcze ubrań przed mężczyzną. –
Może to i cerowane łachmany, ale lepsze niż ta twoja jedwabna koszulina –
skwitowała. – Mróz za pasem, a ten w samej koszuli lata! – przewróciła oczyma.
- Na
polowaniu, w ruchu to i mrozu czuć nie było – usprawiedliwił się. – Dziękuję,
pani, za twą opiekuńczość i dobroć – uśmiechnął się niczym samo marzenie.
Kobieta
syknęła coś pod nosem. A ten tylko dziękuje i dziękuje… On to chyba jednak nie jest
prawdziwy arystokrata. Kaja się jak zwykły sługus…
Wyciągnęła
z kufra z piwnicy kilka szmat, co to jej zostało po przygodnych kochankach,
którzy wylecieli z chałupy czarownicy o bladym świcie wystraszeni nowiną, iż
spędzili upojną noc z pomiotem szatańskim, pogonieni przez smoka, któremu nie
przypadli do gustu albo przez samą wiedźmę, kiedy rozzłościli ją
nieprzemyślanym słowem. Nie wyrzucała nigdy tych ubrań, gdyż była przezorna i
podświadomie czuła, że kiedyś może nastać czas, w którym mogą okazać się one
bardzo przydatne, a wręcz niezbędne.
- Pani
dba o mnie lepiej niż rodzona matka – zaśmiał się. Zaraz jednak zamilkł pod
naciskiem miażdżącego spojrzenia kobiety. – Mimo wszelkiej już tej dobroci,
której zaznałem z twej strony, pani, muszę prosić cię o jeszcze jedną
przysługę…
-
Wiadomość dla bliskich, tak? – zgadła.
-
Zgadza się – przytaknął.
- Masz
– podsunęła mu kawałek pożółkłem ze starości kartki i kacze pióro z atramentem.
– Gryzmol tam, co uważasz za słuszne. Ja się zajmę dostawą – obiecała. Wampir
skinął głową, przystając na taki układ. Zamyślił się na moment, rozmyślając nad
treścią wiadomości. – Tylko mnie tam poematów nie układaj! – zastrzegła. – Nie
widzi mnie się tu do jutra czekać – prychnęła.
Kamijo
więc szybko wykonał zamaszystą notatkę zawierającą najbardziej podstawowe
informacje na temat miejsca, gdzie rodzina miała przysłać po niego powóz. Pismo
miał ozdobne, wykaligrafowane, ładne. Z pewnością znał się dobrze na pisaniu i
czytaniu. Z większą pewnością jeszcze odebrał prywatne lekcje w tej dziedzinie.
Nie skalałby się przecież uczęszczaniem do niedzielnej szkółki o zatrważająco
niskim poziomie nauczania.
Wiedźma
odebrała wiadomość i zgięła ją na pół bez czytania jej zawartości. Uznała, że
to nie jej biznes, co natchniona magnateria mogła do siebie wypisywać.
Wyciągnęła rękę w kierunku mężczyzny w oczekującym geście.
- Podaj
dłoń – rozkazała, a ten spełnił komendę bez szemrania.
Drasnęła
jeden z jego niemal białych palców. Pojedyncza kropla krwi spłynęła na papier.
Złotowłosy wpatrywał się zainteresowany w poczynania czarownicy, jakby ta
odprawiała przed nim jakieś wielkie czary.
Kobieta
odwróciła się z furkotem sukni i wrzuciła wiadomość do dogasającego paleniska.
Żar wciąż bijący od spopielonych węgli i niedopałków drzewnych pożarł łapczywie
swoją ofiarę.
-
Wysłane – oświadczyła. Arystokrata spojrzał na nią niepewnie. – Poważnie mówię
– zapewniła go. – Twój list trafi do kogoś, z kim dzielisz więzy krwi.
Prawdopodobnie instynktownie wybierze tą osobę, z którą masz najwięcej wspólnego
– wzruszyła ramionami.
-
Stokrotnie dziękuję za pomoc – skinął jej głową zza stołu.
Czarownica
nie odpowiedziała. Zabrała się do swoich rutynowych zadań, naprawdę nie mogąc
pojąć jak to było możliwe, że nawet w podartych, cerowanych szmatach on wciąż wyglądał
na kogoś z wyższego staniu. Arystokrację chyba miało się we krwi…
***
Po
kilku dniach pod obejście wiedźmy zajechał powóz. Dwa kare konie o szerokich
piersiach i lśniącej oleiście sierści prezentowały się dostojnie w słabym
blasku późnojesiennego słońca. Skrzywiony woźnica, który zmuszony był kierować
zwierzętami w taki sposób, aby koła karety omijały większe dziury był wyraźnie
zniesmaczony, możliwe, że także zmęczony tą niełatwą przeprawą. Droga sama w
sobie nie była jednak najgorsza. Znacznie gorzej prezentowała się jeszcze
bardziej dostojna pani w powozie, której głośne narzekania i pełne poirytowania
westchnienia było już słychać na zewnątrz. Ilia, która wyczuła nadjeżdżających,
upierdliwych gości z daleka, wyszła zawczasu na krużganek. Oparła się niedbale
ramieniem o belkę nośną konstrukcji. Spod kolejnych warstw jej sukni wystawał
jedynie łeb smoka, który nie znosił mrozów podobnie jak i jego pani.
- No i
zajechali… - mruknęła do siebie.
Kamijo
zwabiony tymi słowami ruszył swoje arystokrackie siedzenie zza stołu. Poprawił
zsuwające się z ramion łachmany i dołączył do właścicielki chałupy na
werandzie.
Z
karety wysiadła wielmożna dama w długiej, czarno-bordowej sukni pełnej koronek,
kokardek, cyrkonii, cekinów i wszelkich innych ozdób, których zwykła chłopka
nie potrafiła nawet nazwać. Czarne futro ciągnęło się za nią niczym żałoba. Jej
ręce obleczone były delikatnymi, również koronkowymi rękawiczkami. Kobieta
rozejrzała się z niesmakiem po okolicy i niepewnie postawiła stopę w grząskim
błocie. Stopę obutą w czarne, skurzane buty na obcasie, warto dodać. Ówcześnie
skorzystała z pomocy wciąż skrzywionego woźnicy przy wysiadaniu z powozu.
Wszystko w niej zdradzało, że była z miasta i najprawdopodobniej nigdy spoza
niego nie wyjechała. Nie miała pojęcia o życiu na wsi ani o jego realiach.
-
Kamijo! – zawyła niczym ranna łania na widok złotowłosego. – Mój kochany! Mój
najdroższy! Tak się o ciebie martwiłam! – zakrzyknęła rozpaczliwie odstawiając
tę samą grę aktorską, co wampir podczas pierwszego spotkania z czarownicą.
Wiedźma
rzuciła okiem na towarzysza, który wciąż niezmiennie trwał u jej boku. Nie
ruszył się ani o krok. Ba! Nawet zmarszczył nos. Po tylu dniach zachowywania
się w miarę normalnie – a więc bez odstawiania teatralnej sztuki przy każdej
możliwej okazji – widocznie nawet on był w stanie zauważyć, że reakcja jego
ukochanej była mocno przesadzona.
-
Prędzej o biznes, który mógł upaść bez prawowitego właściciela… - burknęła do
siebie, prawdopodobnie, młodsza kobieta.
Wampirzyca
jednak mogła poszczycić się nienagannym słuchem, bowiem na słowa właścicielki
przybytku nachmurzyła się jeszcze bardziej.
-
Chodź, mój drogi! – przywołała do siebie mężczyznę gestem dłoni. – Przebywanie
wśród chłopstwa nie jest dla ciebie dobre! – uśmiechnęła się paskudnie,
jadowicie. – Och, biedaku, ile żeś ty zapewne musiał wycierpieć w tych
warunkach! W takim towarzystwie! Toć to się przecież nie godzi! – aż zatrzęsła
się ze złości. – I jak ty wyglądasz! Jak siedem nieszczęść! – znów zaczęła
biadolić. – Chodź, kochany! Zabiorę cię do domu! Tam już z pewnością czeka na
ciebie gorąca kąpiel i syty posiłek – zapewniła.
-
Myślisz, że jak jesteś z wyższego stanu to wolno ci mnie obrażać?! – fuknęła
poirytowana wiedźma. – Nie wszyscy są tak głupi, jak możesz zakładać – syknęła.
– Albo to może ty nie jesteś tak sprytna, żeby w umiejętny sposób żonglować
obelgami – warknęła.
-
Kamjio, słyszałeś?! – oburzyła się dworska pani. – Jak ta brudna czarownica
śmie w ogóle się do mnie odzywać?! I to w dodatku takim tonem! Bez należnych
tytułów! – zagrzmiała. – Zrób coś z tym! – zażądała.
-
Zaiste uważam, że nie powinnaś zwracać się w ten sposób do mojej dobrodziejki –
wampir, o dziwo, zestrofował swoją lubą, a nie Ilię. Pani w pięknych sukniach
spojrzała na niego z niedowierzaniem. – Czarownica czy też nie, udzieliła mi
schronienia we własnym domu i wykarmiła mnie – rozłożył bezradnie ręce. –
Jestem winny jej wdzięczność – przyznał prosto. – Dziękuję za twą nieocenioną
pomoc, pani – zwrócił się do wiedźmy i skłonił jej się głęboko. Następnie ujął
jej dłoń i ucałował jej grzbiet. – Nie zapomnę ci twojej dobroci – obiecał.
- Ta… -
mruknęła nieprzekonana kobieta. – Idź już, bo mi chałupę wietrzysz w przeciągu
– pogoniła go, machając na niego ręką. Złotowłosy uśmiechnął się przewrotnie na
to stwierdzenie.
- Do
rychłego – ukłonił się raz jeszcze.
- Oby
nie – prychnęła. – No, idź już idź… - przewróciła oczyma. - …z Bogiem czy z
czym tam sobie chcesz – wzruszyła ramionami. – Bywaj zdrów, darmozjadzie –
wyszczerzyła się krzywo na odchodne.
- Ty, pani,
również nie choruj – posłał życzenia i w końcu ruszył rozmokłą ścieżką w stronę
głównej furtki.
- Och,
Kamijo! – zawołała wampirzyca i ruszyła na spotkanie ukochanego, jednak nim
zdążyła postąpić zaledwie kilka kroków, poślizgnęła się na błocie i upadła na
kolana. – No to już szczyt wszystkiego! Widziałeś, co ta obleśna wiedźma
zrobiła?! Potraktowała mnie jakąś swoją sztuczką, żebym zaznała upokorzenia! –
wrzasnęła tak głośno, że aż ptaki z okolicznych drzew zerwały się w popłochu.
- Ja
tam nie mam z tym nic wspólnego – broniła się Ilia. – Jak ktoś jest sierotą
chowaną na miejskim bruku i mu przez kałuże czerwone dywany rozwijali, to i
moja interwencja nie jest potrzebna – wzruszyła ramionami. – Los sam zadziałał
– rozłożyła bezradnie ręce.
Dworska
pani aż zagotowała się ze złości, a ceglaste wypieki przeświecały nawet przez
grubą warstwę wybielającego makijażu. Mężczyzna postanowił pozostawić tę sprawę
bez odzewu. Pomógł podnieść się swojej lubej i wejść jej do karety, po czym sam
wskoczył do środka. Woźnica zasiadł na zydlu i strzelił z bicza. Konie zarżały.
Ich zmarznięte oddechy unosiły się w powietrzu białą parą. Wampir wyjrzał
jeszcze przez okno, aby przyjrzeć się i dobrze sobie zapamiętać oddalającą się
postać czarownicy, która właśnie wracała do domu.
- No i
koniec imprezy… - skwitowała.
Ale czy
aby na pewno i tym razem miała rację?