Opowiadanie Halloweenowe z Kamijo (Versailles)

Dobra, przyznam się, że nie planowałam wstawiać akurat TEGO na Halloween, ale kto by przypuszczał, że dopadnie mnie AŻ takie zatwardzenie mózgu... co oczywiście przekłada się na fakt, że sklecenie przeze mnie składnego zdania właściwie graniczy z cudem ^^''
Planowałam wstawić kontynuację opowiadania z zeszłego roku (Mikaru x reader), ale, niestety, nie udało mi się wyrobić na czas (i myślę, że może nie udać mi się wyrobić nawet na następny rok, jeśli praca dalej będzie mi szła w takim ślimaczym tempie T^T).

Przyznam też, że opowiadanie to nie jest utrzymane w klimatach, w których zazwyczaj publikuję na tym blogu, więc wiele z was czytając to może na początku mieć takie delikatne wrażenie: "WTF?!". Ostrzegam zatem C'': 
Niemniej, wciąż uważam, że tekst ten wpasowuje się całkiem nieźle w Halloweenowe klimaty, więc postanowiłam go tu wrzucić, żeby nie było tu tak cicho i pusto ^^'' Mimo wszystko mam nadzieję, że wam się spodoba C; Właściwie to całkiem nieźle mi się to pisało, więc kto wie, może kiedyś porwę się na kontynuację (znaczy pomysł już jest! :D), a może nawet urośnie ono do rozmiarów mojego drugiego dziecka (pierwszym jest opowiadanie publikowane na drugim blogu - jeśli ktoś jest zainteresowany, zapraszam do zerknięcia: klik) i może nawet kiedyś założę oddzielnego bloga, żeby je kontynuować... może C'': A jak jednak wiadomo morze jest szerokie i głębokie xp I skrywa wiele niepewności ^^''

Ostrzeżenia: tekst nie bardzo związany z tematyką bloga, raczej opowiadanie autorskie niżby fanfic; język podwórkowy (nie ma wulgaryzmów - raczej chodzi o nietypowy styl), słabo paczane (pod względem błędów) z racji braku czasu, infekcji oka i światłowstrętu T^T

Ach, no i zapomniałabym wspomnieć - żeby już tak całkowicie nie odbiegać od tematu gwiazd j-rcoka w opowiadaniu pojawia się Kamijo z Versailles, który w ostatnim czasie zaprząta mi głowę ♥



Rozdział I

Sapnęła ciężko poirytowana, dorzucając opału do przygasającego paleniska. W chacie zaczynało robić się chłodno. Materiał obszernej, choć mocno już zniszczonej przez ząb czasu sukienki zamiótł drewnianą, krzywą podłogę, podrywając z niej grubą warstwę kurzu. Drobiny wzbiły się w powietrze, przywodząc na myśl drobny śnieg w słabym, pomarańczowym świetle dochodzącym z kominka.
No tak, zima zbliżała się wielkimi krokami… To dlatego myślała już o śniegu.
Westchnęła raz jeszcze, względnie porządkując porozrzucane rzeczy na blacie kulawego stołu. Zima oznaczała chłód, a ona nie lubiła niskich temperatur. Poza tym trzeba będzie odśnieżać posesję i brnąć w śniegu po kolana, żeby dotrzeć do wioski, żeby zaopatrzyć się w najbardziej podstawowe produkty. Zima oznaczała też ciężki okres pod względem finansowym. Z leczenia kilku odmrożeń królów pobliskiej karczmy, którym przyjdzie spędzić noc na mrozie, nie utrzyma się aż do wiosny. Pomimo tego wszystkiego, co robiła dla wieśniaków, ci wciąż podchodzili do niej z rezerwą, więc ze zwykłym kaszlem i cieknącym nosem częściej zwracali się do matek, babek czy zielarek. Kiedy wszelkie metody radzenia sobie na własną rękę zawodziły, udawali się do lekarza z miasta, który raz na jakiś czas zajmował się także problemami pospólstwa. W takim wypadku nie pozostawało jej nic innego jak liczenie na to, że podczas okresu zimowego zdarzy się jakaś tragedia, która będzie wymagała jej bezzwłocznej interwencji. Tylko w ten sposób mogła się wzbogacić i przetrwać ten ciężki okres. Cóż… od biedy, jeśli nic złego nie zadziałoby się w sposób spontaniczny, zawsze mogła nieco pomóc swojemu szczęściu.
Jak trwoga to do czarownicy, co?
W okresie wiosennym rozmnażała ziarno i wspomagała proces kiełkowania roślin. Później doglądała upraw, aby te nie zostały zeżarte przez choroby i szkodniki, żeby nie zniszczyła je zwierzyna podchodząca z lasu. Sprowadzała kupców z okolicznych traktów, którzy nie mieli w planach zawitania do wioski, ale zgubieni w lesie nagle zbaczali z drogi do miasta. Dzięki temu wieśniacy mogli prowadzić handel, wymieniać informacje, słuchać plotek. W lato monitorowała poziom rzeki, aby woda nie opadła zbyt mocno. Pomagała nawadniać pola szybciej i efektowniej. W między czasie zawsze znalazł się jakiś nieszczęśliwiec ze złamaną kończyną lub wybitym zębem, który trzeba było z powrotem wsadzić na swoje miejsce. Nierzadko znalazła się i jakaś dzierlatka, która przy pomocy odpowiednich specyfików chciała zwrócić na siebie uwagę swojego oblubieńca. Małżeństwo w kwiecie wieku borykało się z problemami w sypialni. Ktoś się żenił i chciał mieć ładną pogodę. Pannica wychodząca za mąż chciała ładnie wyglądać. Rozwiązła panienka lub niewierna żona chciała, żeby nikt nie dowiedział się o tym, kto tak naprawdę był ojcem dziecka.
Słowem, zawsze było coś do roboty.
Ale nie w zimę.
W zimę kupcy rzadko kiedy podróżowali, a już w szczególności omijali odległe trakty prowadzące przez puszczę. O tej porze roku zazwyczaj poruszali się wyłącznie między większymi miastami, gdyż tak było bezpieczniej. Obawiali się zaglądać do mniejszych miejscowości, gdyż drogi do nich prowadzące były skute lodem, na których końskie kopyta ślizgały się. A nikt przecież nie chciał wywrócić własnego wozu i stracić całego swojego majątku przez jedną, głupią decyzję, prawda?
Z kolei przez tą jedną decyzję produkty w wiosce stawały się jeszcze droższe niż zazwyczaj. A pieniędzy nie było. Przez ostatnią awanturę z tym młodym, natchniętym klechą straciła nawet kilku „stałych” klientów, którzy często witali w jej progi z rozkwaszonym nosem lub wybitym barkiem po bójce w jednej czy drugiej spelunie. Więc pieniędzy było jeszcze mniej niż zazwyczaj. A ponieść cen za swoje usługi nie mogła, gdyż ludzie w wiosce byli tak samo biedni jak i ona, i właściwie więcej zaoferować nie mogli. Gdyby zaczęła wymagać niebotycznych wynagrodzeń za swoją pracę, pewnie już nikt by do niej nie zaglądał.
W takim wypadku naprawdę nie mogła myśleć o żadnym innym rozwiązaniu niż o zawaleniu lodu na rzece pod dzieciakami ślizgającymi się na nim lub o wznieceniu pożaru w jednym z domostw, tłumacząc, że była to wina niedopilnowanego paleniska. W obliczu katastrofy lub śmierci wszyscy przestawali już liczyć pieniądze i byli gotowi zapłacić tyle, ile było trzeba, byle uniknąć przykrych konsekwencji.
Westchnęła raz jeszcze. Właściwie to nie była zwolenniczką takich rozwiązań, ale cóż… jak mus to mus. W końcu nie umrze z głodu w imię prawych zasad. W najgorszym wypadku najwyżej nie uda jej się odratować na czas bachora z wioski. Nie była to znowu aż taka strata. Mogła to przeboleć. W końcu i tak nie wyrósłby na nikogo lepszego niż właśni rodzice… Nie będzie w tym żadnej szkody dla społeczeństwa.
Wzruszyła ramionami i pokręciła głową z niezadowoleniem, odkładając księgi na swoje miejsce. Przeciągnęła palcem po wypalonej dziurze w stole. A mogłaby poprzysiąc, że rano jeszcze tego tutaj nie było…
Usiadła z rozmachem na zdezelowany zydel i przytknęła palec do brody w geście zamyślenia. W tym czasie karłowaty smok z kikutem zamiast prawego skrzydła wskoczył jej na kolana i wywalił mięsisty ozór z zadowoleniem. Cuchnąca, lepka ślina skapnęła na materiał sukienki, kiedy pupil domagał się uwagi swojej właścicielki.
- No co robisz, ty przerośnięta jaszczurko?! – zirytowana kobieta podniosła zwierzę, odsuwając je od siebie na odległość wyciągniętego ramienia. Spojrzała zawistnie na gada, który wbił w nią maślane, niezbyt rozgarnięte spojrzenie. Wyszczerzył pożółkłe, szpilkowate zęby w groteskowym uśmiechu i wydał z siebie nieskoordynowany dźwięk. – Co ja się z tobą mam… - sapnęła. – Utrapienie z ciebie… - przewróciła oczyma, ale zaraz uśmiechnęła się pod nosem.
Lubiła tego małego, przygłupiego smoka. W zasadzie był to jej jedyny, stały towarzysz, więc ceniła sobie jego bliskość. Zmniejszał dyskomfort związany z poczuciem samotności, ale przy tym posiadał kilka bardziej praktycznych umiejętności. Potrafił, dla przykładu, kraść jajka z kurników, a nieraz zdarzyło się, że przyniósł i całą kurę lub królika na obiad. No i pilnował obejścia. Całkiem pożyteczny był z niego zwierzak.
Wraz z nadejściem zimy skończy się też czas, w którym będzie mógł wykarmić ją las – skończą się jeżyny, maliny, jabłka i grzyby… a tu jeszcze czekała na nią kolejna paszcza do wykarmienia, która nigdy nie pogardziła dodatkową porcją. Rozmasowała pulsujące skronie dwoma palcami, pozwalając ułożyć się pupilowi na własnych kolanach. Gad zakręcił się kilka razy dookoła własnej osi, jakby ugniatając jej uda i szykując sobie legowisko, po czym położył się. Ziewnął rozdzierająco i sapnął przez nos, przez co z jego nozdrzy wydostał się niewielki obłok szarego dymu. Zwierzak nie wyglądał na zmartwionego w przeciwieństwie do swojej pani.
- I co my teraz zrobimy, co? – zapytała przysypiającego karzełka.
Oczywiście nie dostała żadnej odpowiedzi ze strony swojego towarzysza. W zamian odezwał się jej żołądek, który burknął głośno. Kobieta skrzywiła się. Przydałaby się kolacja, ale zapasy w spiżarni prezentowały się raczej dość skromnie, więc szybko mogły się skończyć. Trzeba było coś z tym zrobić. Może podwędzi coś z cudzej spiżarni?
Sama ziewnęła. Zmrok już zapadł dawno temu, choć ze względu na porę roku nie świadczyło to koniecznie o późnej godzinie. Księżyc zaglądał przez nieszczelne okno do chaty wiedźmy, wlewając się snopem srebrnego światła do środka. Czarownica podniosła się z siedzenia z pupilem na rękach i ułożyła bezwładne cielsko w legowisku z brudnych szmat. Przeciągnęła się, wsłuchując się w trzask kości. Usiadła na łóżku i przeczesała palcami długie, brązowe włosy, które spływały na jej ramiona i piersi połyskującymi kaskadami.
A może by tak wynieść się stąd? Chociażby do następnej wsi? W końcu młody kaznodzieja zdecydowanie wypowiedział jej wojnę. Ludzie w wiosce byli głupi i słuchali się księży. Z jednej strony wyrzekali się złego i zanosili swoje prośby do Boga, ale z drugiej, kiedy faktycznie działo się coś niedobrego, gonili po wiedźmę. Stary klecha w jakiś sposób rozumiał ten mechanizm i przyjął porządek rzeczy takim, jaki był – a więc takim, jakim ustanowiła go kobieta. Temu jednak niefortunnie kopnęło się w kalendarz, przez co z diecezji przysłali tego upierdliwego chłystka. Zacietrzewiony w wierze młodzian gotów był bronić tego, w co wierzył. Czarownica zastanawiała się, jak długo pozostanie taki uparty. Nie dawała mu zbyt wielkich szans. Zamierzała poczekać, aż ten nabawi się poważnego bólu pleców albo migreny. Wtedy złamie się i sam po nią pośle. A jej warunkiem udzielenia pomocy będzie publiczne przyznanie się do błędu i zapewnienie, że konszachty z wiedźmami nie są niczym złym. Denerwowało ją to, jak ten budził w wieśniakach nienawiść do niej. Przecież niszczył jej tym interesy! Oczywiście mogła od razu dać mu upomnienie, pokazać mu, co może się stać, jeśli ten nie zda sobie sprawy z tego, gdzie jest jego miejsce wystarczająco szybko, ale nie. To byłoby zbyt prozaiczne. Wolała poczekać. Planowała przeboleć jego ganianinę z krucyfiksami i polewanie wodą święconą. Poczekać, aż ten będzie w potrzebie. Pokazać mu, kto tu tak naprawdę jest górą. Nie tylko go zastraszy, ale przy tym pokaże, że to ona rozdaje tu karty; że tak naprawdę wszystko zawsze idzie tak, jak ona tego chce. Że on tego nie zmieni. Nie jest w stanie tego zrobić. Jest zbyt mały i śmieszny. Bezsilny. Żaden człowiek nie może równać się z wiedźmą. Nawet człowiek, za którym stał sam Bóg. Jeśli dobrze pójdzie, dzięki takiemu posunięciu może również złamać jego wiarę lub przynajmniej poddać ją wątpliwościom. Bo w końcu przyjdzie taki czas, kiedy będzie potrzebował jej pomocy. Będzie musiał skorzystać z wyciągniętej ręki szarlatana, którego sam wcześniej wypędzał z wioski.
Będzie musiał.
Przy dobrych wiatrach jeszcze zostanie jej marionetką. Omota go sobie wokół palca jak każdego innego faceta. Bo przecież w gruncie rzeczy wszyscy oni byli tacy sami. Nieskomplikowani. I chodziło im tylko o jedno. Nieważne czy był to pomazaniec boży, czy zwykły moczymorda z karczmy. Wszyscy mieli jedną, wrodzoną wraz z płcią słabość. A ona potrafiła nią umiejętnie manipulować – tak samo umiejętnie, jak i posługiwała się swoimi kobiecymi wdziękami. To była jej kolejna mocna strona.
Cóż, przyszłość może nie malowała się w różowych barwach, ale wciąż pozostawało jej wiele wyjść z patowej sytuacji. Nie było jeszcze tak źle, ale należało już zacząć działać, żeby później nie obudzić się z ręką w nocniku i żołądkiem przyrośniętym do kręgosłupa. Poza tym wiedźma była zapobiegliwa. Nie zostawiała nic przypadkowi i zawczasu starała się przewidzieć, co może zdarzyć się w najbliższej przyszłości, żeby przygotować się na dary, którymi zamierzała obdarować ją przyszłość i w miarę możliwości obrócić je we własną korzyść.
Poprawiła skopane posłanie i nakryła się nieświeżą pościelą, wsuwając się pod kilka warstw szorstkich koców. Skuliła się, przyciągając nogi do klatki piersiowej, żeby się ogrzać. Ogrzała dłonie własnym oddechem, które zdążyły już zmarznąć. Potarła oko pięścią, tłumiąc kolejne ziewnięcie. Dziś było już za późno na szczegółowe obmyślanie jakiejś intrygi. Zabierze się za to jutro. I powoli, ale systematycznie wprowadzi swoje porządki. Nie pozwoli się bagatelizować. Jeszcze raz udowodni, że jej wola jest tutaj najważniejsza i że ona sprawuje tutaj faktyczną władzę. Ani sołtys, ani kaznodzieja od siedmiu boleści nie będą wchodzić jej w drogę – a jeśli spróbują, to gorzko tego pożałują.
Zdawało się, że w ostatnim czasie była zbyt pobłażliwa i dobroduszna, skoro ludzie zdążyli już zapomnieć o jej umiejętnościach i władczym charakterze.
Już ona się z nimi rozprawi… z nimi wszystkimi…

***

Stała na podwórzu za chałupą, rozsypując ziarno dla kur z miną kwaśną jak jesienna pogoda, która dzisiaj wyjątkowo nie dopisywała lub jak skisła zupa, którą musiała wylać dla smoka, bo tej akurat zachciało się zepsuć przez jedną noc. Zaraza by to wszystko wzięła! To pewnie przez te eksperymenty z przyspieszaniem procesu tworzenia trucizn… To musiało jakoś zadziałać na zupę…
Zadrżała, kiedy przeszywający, bezwstydny powiew wiatru zajrzał jej pod poły znoszonej sukni. Ciężkie chmury kołujące nad lasem wskazywały na to, że niebiosa zamierzały uraczyć ziemię solidnym deszczem, co dodatkowo wprawiało czarownicę w podły nastrój. Kobieta nie znosiła deszczu.
Wtem jej myśli przerwało głośne warczenie smoka i dziwne odgłosy, które ten wydawał z siebie, chcąc udawać psa i próbując szczekać. Oczywiście wychodziło mu to okropnie, przez co brzmiał co najmniej śmiesznie.
- Czego tam?! – warknęła, odstawiając worek z ziarnem w miejsce, w którym kury nie mogły go dostać. – Kto mnie się tam do obejścia dobija?! – ruszyła zamaszystym krokiem w stronę furtki prowadzącej do frontowej części zarośniętego ogrodu, do którego zwierzęta gospodarcze nie miały wstępu.
Na czarownicę u progu jej własnych drzwi czekał osobliwy i nieczęsty widok. Bowiem na zakurzonej drodze, tuż przed jej furtką stał piękny młodzieniec. Był wysoki i szczupły, jednak nie wątły. Włosy w kolorze złota opadały mu na piękną twarz o jasnej cerze i ostrych, arystokratycznych rysach. Zimne, błękitne oczy miały surowy wyraz i spoglądały na świat z wysoka. Ubrany był w białą, obszerną koszulę z żabotem, która nie prezentowała się jednak już tak najlepiej. Była wygnieciona i poplamiona, w niektórych miejscach nawet rozdarta, jakby młodzian przedzierał się przez cierniste krzewy. Koszula wpuszczona była w proste, czarne spodnie, a te z kolei w wysokie, sznurowane buty, które sięgały kolan. Na szyi połyskiwało mu kilka drobnych, srebrnych naszyjników. Na smukłych, długich palcach pyszniły się srebrne i złote pierścienie.
Słowem, wszystko w nim wskazywało na to, że nie pochodził z wioski.
Wiedźma nachmurzyła się jeszcze bardziej. Zdawała sobie sprawę, że nie przyszło jej spotkać się z byle synem bogatego kupca. Ba! On nawet nie był młody, mimo iż wyglądał jakby dopiero niedawno skończył dwudziestą wiosnę! Podejrzewała, że mógł być od niej starszy – starszy o całe stulecia.
- A czego to wampirza arystokracja szuka u biednej, prostej czarownicy, ha? – zapytała prowokująco, nie porywając się na kurtuazję, której arystokraci tak bardzo zawsze wymagali.
Nie zamierzała grać na jego zasadach, nawet jeśli był wampirem. Cóż, teraz postawił swoją bladą, zimną, obmierzłą stopę w obejściu wiedźmy, więc musiał się dostosować. Jeśli coś mu nie odpowiadało, zawsze mógł odejść. Ona nie tarasowała mu drogi. Właściwie to z wielką ulgą odnotowałaby informację o jego wyjściu, gdyż wampiry znane były ze stwarzania nie lada kłopotów.
Świat, w którym przyszło jej żyć, rządził się dziwnymi prawami. Ludzie byli biedni i durni, zapędzeni do wykonywania robót najgorszego sortu, których nie chciał dotykać się nikt inny. Chociaż jakby się tak nad tym zastanowić, to może nawet nie tylko oni mieli tak przechlapane… Tak długo, jak nie należałeś do rodziny magnatów, twoje zdanie nie miało najmniejszego znaczenia. Musiałeś wykonywać to, co zostało ci zlecone, żeby mieć chociażby za co przeżyć, żeby mieć za co zjeść i gdzie się przespać. Na tę sprawę niewiele mógł pomóc nawet fakt bycia czarownicą…
Najwyższe szczeble władzy były głównie okupowane przez wampiry, gdyż te były zachłanne i długowieczne. Niemniej, trzeba było im przy tym przyznać, że miały głowę do interesów. Od samego początku, kiedy tylko różne istoty zaczęły zrzeszać się, tworząc pierwsze osady, a później miasta, te ciągnęło do bogactwa. Sprytnie manipulowały wszystkimi dookoła tak, aby dobrać się do władzy – a kiedy już jeden wampir zasiadł do suto zastawionego stołu, zaraz ściągał za sobą całą rodzinę. W ten oto sposób w wielu krainach od zarania dziejów panowały te same rody magnatów. Wampiry niełatwo rozstawały się z piastowanymi urzędami. Dobrze dbały o swoje rodzinne interesy, wysuwając jej dobro na sam przód, przekładając je ponad wszystko inne. Uważnie monitorowały, kto miał dołączyć do ich grona, aby ich majątek nie został podzielony i roztrwoniony. Władza i tytuły przechodziły z ojca na syna, tak, żeby nic nie zginęło. Nic nie mogło zostać pozostawione przypadkowi. Ze względu na swoje wpływy, interesy oraz prowadzenie sprzecznych polityk wampiry zazwyczaj nie lubiły innych przedstawicieli swojego gatunku, które należały do innego rodu.
W końcu trzeba było im także przyznać, że byli niesamowicie przebiegli i inteligentni, gdyż w wampirzych domach przykładano ogromną wagę do wykształcenia najmłodszych. Ponad to byli również piękni i utalentowani. Często grali na przeróżnych instrumentach, śpiewali lub tańczyli. W tej jednak danej chwili przez wiedźmę przemawiała zwykła zazdrość, toteż nie mogła dopatrzyć się niczego z tej listy pozytywnych cech w swoim niezapowiedzianym przybyszu.
Jeszcze jej tu księcia, psia mać, brakowało…
Złotowłosy posłał jej uśmiech, który był ciepły niczym sam promień słońca i skłonił się delikatnie w geście przywitania. Och, a więc zaczynamy od przedstawienia… Cudownie. No tak. Wampiry potrafiły także doskonale grać i kłamać. To była kolejna z ich mocnych stron.
Sztuczna postawa mężczyzny szybko naprowadziła ją na pewien trop. Fałszywe uśmiechy zazwyczaj były preludium do rozmowy o pieniądzach…
- Nie płacę haraczu i żadnego nie zapłacę! – wycelowała oskarżycielsko palcem w przedstawiciela wyższego stanu. – Nie dam się zastraszyć! Jak ci się to nie podoba, to przyślij sobie nawet żołnierzy! Rozprawię się i z nimi, jak trzeba! – oświadczyła z mocą, unosząc dumnie podbródek w wojowniczym geście.
- Ależ moja pani – wampir, grając przejętego, złapał się za okolice serca – mówisz straszne rzeczy! – pokręcił głową, po czym przyłożył zewnętrzny grzbiet dłoni do czoła w teatralnym geście, który miał wyrażać ubolewanie. – Jakże mógłbym żądać od ciebie jakichkolwiek pieniędzy, pani? Twoje nastawienie wskazuje jednak na to, że w przeszłości musiały cię już spotkać podobne okropieństwa, nad czym szczerze boleję – z uporem maniaka brnął dalej w to przedstawienie, przez co odróżniał się od otaczającej go rzeczywistości niczym złota moneta na kupie łajna.
- Ta… - mruknęła kobieta, zakładając ręce na piersi. Uważnie obserwowała arystokratę, próbując wyczytać z jego ruchów, jakie były jego prawdziwe zamiary. Cóż, najwidoczniej nie zamierzał powiedzieć wprost, o co mu chodziło. W sumie nie dziwne. Bogacze rzadko kiedy mówili coś bezpośrednio. Owijanie w bawełnę było wedle nich bardzo wskazane, a nawet kulturalne. – To jak nie chcesz pieniędzy, to paszedł mi stąd! – chwyciła miotłę wspartą o drewnianą ścianę domu i ruszyła z furkotem sukni ku bramce. – Zajęta jestem, a ty mnie tu czas marnujesz! – zamachnęła się, bijąc przybysza po łydkach. Miotła zostawiała nieestetyczne, szare ślady na czarnych spodniach mężczyzny. – No już! Idź mnie stąd! Jak szukasz rozrywki, to lepiej zajrzyj do wioski, a nie smoka mi o nerwicę przyprawiasz! – skarciła go.
Złotowłosy widocznie próbował się nie roześmiać na reakcję wiedźmy. Wziął jednak dyskretnie głęboki wdech przez zaciśnięte zęby i nie wypadł ze swojej roli przyjaciela prostych mieszkańców tych zapomnianych przez bogów terenów. Zaczął jeszcze raz:
- Moja pani! – zawołał, ujmując jej dłonie. – Wybacz, że cię zaniepokoiłem i przerwałem twoje dzienne obowiązki, odrywając cię od twoich powinności, ale potrzebuję twojej pomocy – zawołał.
- Pomocy? – prychnęła. – A co? Chcesz wszelkie kruszce w złoto zamieniać? Kamienia filozoficznego szukasz? Ja nie zbawca! – przewróciła oczyma. – Wody ci w wino nie zamienię! Z pustego nie naleję! – upierała się.
- Moja dobra pani – uderzył w bardziej pokorny ton – pomoc, o którą proszę jest znacznie bardziej prozaiczna…
- To czego chcesz? – warknęła.
- Szukam noclegu – zaczął.
- To do wioski! – popchnęła go w kierunku drogi, jednak ten stał jakby zapuścił korzenie i ani myślał się ruszyć. – Przy głównym trakcie jest karczma. Powinni mieć jakieś wolne pokoje – dodała na zachętę, jednak ten wciąż nie odrywał od niej proszącego spojrzenia. – A jak nawet nie mają, to w wiosce jest nieoficjalny burdel. Łatwo znajdziesz. Dziwki same pewnie do ciebie przylecą przez tą twoją bladą facjatę – wyrwała ręce z jego zimnego uścisku i wsparła się na kiju od miotły. – Napijesz się tam, zjesz i się zabawisz. Wszystko oczywiście za odpowiednią opłatą, ale jakoś nie myślę, żebyś akurat ty mógł narzekać na niedostatek grosza – zauważyła kwaśno.
- Mój majątek nie ma tu nic do rzeczy, pani – wykłócał się. – Problem wszak leży w tym, że, tak jak powiedziałaś, moje pojawienie się w wiosce może stać się swoistą rewelacją. Wolałbym uniknąć rozgłosu – wyjaśnił.
- A to dlaczego? – dociekała.
- Bo mnie nie wypada się tak pokazać – rozłożył bezradnie ręce. – Nie mam tu ani służby, ani odpowiedniego stroju, ani chociażby powozu…
- To co tu robisz, ha? Na piechotę w sam środek puszczy żeś zalazł? – fuknęła. – I mam rozumieć, że obowiązkowo przez przypadek to się stało? – zaśmiała się szyderczo. – Może jeszcze przez sen albo za sprawą demonów? – prychnęła.
- Nic z tych rzeczy, pani – zaprzeczył szybko. – Aż wstyd się przyznać, ale byłem na polowaniu na dziki z przyjaciółmi i służbą – zaczął opowiadać. – Niestety, zapuściliśmy się zbyt głęboko w las i zbudziliśmy niedźwiedzia. Wszyscy pouciekali i rozdzieliliśmy się – wzruszył ramionami, wzdychając ciężko. – Kiedy niedźwiedź się zbudził, siedziałem w siodle, więc spiąłem konia, chcąc, żeby zwierz ruszył za mną w pogoń, zostawiając resztę w spokoju. Tak też było – cały czas gestykulował w teatralny, przerysowany sposób. – Po pewnym czasie niedźwiedź się zmęczył i zostawił mnie i mojego konia w spokoju. Wierzchowiec był jednak bardzo zmęczony, tak samo jak i jego jeździec – pokręcił głową z dezaprobatą dla samego siebie. – Kazałem mu przeć naprzód, a nie zauważyłem rowu melioracyjnego, przez co mój koń przewrócił się i złamał nogę – grał tak dobrze, iż niemal był bliski łez z powodu żalu roztaczanego nad biednym zwierzęciem. – Musiałem zostawić go tam, gdzie padł, a resztę drogi pokonałem już pieszo – spuścił głowę. – Dlatego właśnie proszę cię, pani, o pomoc. Proszę o miejsce do odpoczynku. Obiecuję sowicie cię wynagrodzić za twoją dobroć – ponownie chwycił dłoń wiedźmy i ucałował jej grzbiet.
Czarownica przeniosła ciężar ciała na jedną nogę i spoglądała krzywo na wampira. Przybrała zaciętą minę i w zamyśleniu stukała palcem w trzonek miotły. W końcu mlasnęła z niezadowoleniem.
- Nie wiem, jak to tam teatr wygląda u was w mieście, ale coś mnie się zdaje, że z ciebie to pierwszorzędny aktor na tamtejszych deskach, mój złoty – wyszczerzyła się paskudnie. Arystokrata spojrzał na nią z zdziwiony. – Coś naciągana ta historia, mój miły. Jasne – machnęła ręką – ja z ciemnoty pochodzę, to i do twojego intelektu mnie daleko, ale, tak na przyszłość, nawet jak między chłopstwo wkraczasz, to miej przynajmniej w zanadrzu jakąś spójną bajeczkę – poklepała go po ramieniu, po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę chałupy.
- Pani, zaczekaj! Przecież nie śmiałbym ci kłamać! – zapewnił.
- A ja nie mieszam się w cudze sprawy, bo mnie potem sumienie zżera – zaśmiała się paskudnie. Bo prawdą było, że wiedźmy znane były w świecie ze swojej wścibskości.
Nim zdążyła dojść na werandę osłoniętą strzechą, pierwsze krople osiadły na jej skórze. Z niesmakiem spojrzała w niebo, które stało się jeszcze ciemniejsze niż przed rozmową z prawdopodobnie jednym z najlepszych aktorów, jakich wydała kiedykolwiek ta ziemia. Zapowiadało się na niezłą ulewę.
Kobieta obróciła się przez ramię i spojrzała na pozostawionego samego sobie wampira stojącego przed furtką. Spod cienkiego, delikatnego materiału koszuli wyglądała blada skóra. Wiatr się wzmógł, zrobiło się jeszcze chłodniej. Niezależnie od tego, co tak naprawdę się stało, że ten się tutaj znalazł, jego ubranie prezentowało się nie najlepiej, co naprowadzało na trop, iż możliwe, że faktycznie znalazł się w takiej, a nie innej sytuacji i miejscu niekoniecznie z własnej woli. Nie był to tego jakiś niezbity dowód, ale cóż… Od biedy można było przymknąć na to oko. A wiedźma znała się z biedą całkiem nieźle. Właściwie to byli za pan brat. Sama dobrze wiedziała, jak to jest być w potrzebie – rannym, zmęczonym, chorym, głodnym i zmarzniętym. Może właśnie dlatego ostatecznie westchnęła ciężko i przeklinając na czym świat stoi, przywołała do siebie złotowłosego gestem dłoni.
- Dobra, wchodź – oparła się ramieniem o belkę nośną konstrukcji. – Bo książę się jeszcze rozchoruje na wietrze, za co ja później zostanę obarczona winą – przewróciła oczyma.
- Dziękuję, litościwa pani – skłonił się głęboko i w oka mgnieniu już znalazł się przy niej. Znów sięgnął jej dłoni, ponownie składając zimny pocałunek na jej grzbiecie. – Obiecuję stokrotnie ci się odpłacić – uśmiechnął się niczym samo marzenie.
- Oczywiście… - prychnęła i weszła do środka, a za nią podążył jej gość.
Wyklinała na siebie i swoje miękkie serce. Bo w gruncie rzeczy była zbyt litościwa i dobra. Nie tylko dla tego wampira. Jakby się uparła, to może ludzie traktowaliby ją inaczej. Może nawet zmusiłaby ich do oddawania należnego jej szacunku i płacenia dużo więcej za usługi. Nie pozwalałaby na siebie źle gadać i nie pomagałaby w razie, kiedy zadziałoby się coś źle. Ale ilekroć postanawiała sobie, że tym razem się nie ugnie, nie potrafiła dotrzymać danego sobie słowa. Nie była święta, ale nie potrafiła też przejść obojętnie obok cudzej krzywdy.
Oczywiście czasem zdarzało się, że jej dobra chęć pomocy obracała się przeciwko niej. Miała nadzieję, że tym razem jednak tak nie będzie. Zamierzała dokładnie obserwować jej niecodziennego towarzysza. Cóż, jakby nie patrzeć, większość chłopstwa nigdy nawet nie widziało prawdziwego wampira na oczy. Ona, jako że była dużo starsza od wieśniaków, miała już okazję kilkakrotnie widzieć bladolicych arystokratów. Pamiętała jak dziś jak zachwyciła się nimi, kiedy zobaczyła ich po raz pierwszy. Zdawało się, że było to podczas jakiejś parady. Była wtedy wciąż jeszcze małą dziewczynką i była gotowa zrobić niemal wszystko, żeby stać się wampirem lub żeby przynajmniej za jakiegoś wyjść za mąż. Czas i jego upływ przyniósł jej jednak więcej wiedzy na temat tego, jak funkcjonował świat, w którym przyszło jej egzystować, a więc została zmuszona do zrezygnowania ze swoich dziecięcych marzeń. W końcu nie pochodziła z wystarczająco wysokiego stanu, żeby poślubić arystokratę. Za bardzo się od nich różniła. Była tylko jakąś wiedźmą.
- W karczmie lepiej byś się wyspał – oświadczyła. – Lepiej też byś zjadł, ale jakżeś się uparł, że chcesz tu, to będziesz tu – wzruszyła ramionami. – Nic na to nie poradzę – westchnęła. – Nie myśl, że dla twojego arystokrackiego tyłka oddam łóżko – zaznaczyła ostro. – Będziesz spał na podłodze – wyjaśniła. – Nie mam innego miejsca do spania. Wyobraź sobie, że jakoś niewiele osób dobija się, żeby nocować u czarownicy – zaśmiała się pod nosem. – Nie dostaniesz też wiele na kolację. Idzie jesień, a ja i tak mam już prawie pustą spiżarnię – przyznała bez skrupułów.
- Żadna z tych rzeczy nie jest dla mnie problemem, pani – o dziwo nie oburzył się. – Jestem wdzięczny, że mimo iż nie posiadasz wiele, wciąż chcesz się ze mną podzielić tym, co masz – uśmiechnął się promiennie. Syknęła ostrzegawczo na te słowa. Może i faktycznie pochodziła z chłopstwa, więc miała niewiele, jednak ten nie musiał jej tego wypominać; szczególnie, kiedy dopiero co przyjęła go pod własny dach. – Pozwól mi zatem, pani, od razu odpłacić ci się chociaż w najmniejszym stopniu za twą pomoc – sięgnął do kieszeni po czerwoną, welurową sakwę wypchaną po brzegi złotymi monetami. – Niech to będzie jeden ze sposobów, w jaki mogą odpowiedzieć na twoją dobroć – wcisnął jej w dłonie woreczek z pieniędzmi. Oniemiała kobieta wpatrywała się w niego zszokowana, ważąc go w ręku. Był ciężki jak dobry otoczak z rzeki! – Mam nadzieję, że to wystarczy na pokrycie kosztów, na które będziesz musiała się porwać z mojego powodu – zakończył łagodnie.
Wiedźma podrzuciła sakiewkę. Rozwiązała rzemyk i wzięła jedną z monet, sprawdzając jej twardość zębami. Sprawdziła drugą. I trzecią. I siódmą. Zdawało się, że wszystkie wyglądały na prawdziwe. Aż nie mogła w to uwierzyć! Chyba jeszcze nigdy nie trzymała takiej fortuny w garści! Za taką kwotę mogła przeżyć w spokoju następnych kilka zim!
Nie oznaczało to jednak, że wszyscy dookoła musieli niezwłocznie dowiedzieć się o jej szczęściu. Ona też nie była głupia. Zamierzała podzielić majątek i rozsądnie wydawać każdą jego część, aby wieśniacy nie zorientowali się, że nagle stała się zbyt bogata. Przecież nie chciała tutaj regularnych eskapad złodziejaszków. Nie żeby sobie z nimi nie poradziła, o nie! Ale to po prostu byłoby uciążliwe…
Zamierzała zostawić sobie na teraz kilka monet, a resztę dobrze schować. Wszak nie wiadomo, co ten wampir knuł. Może tylko wręczył jej tę sakiewkę na pokaz, a później zamierzał odzyskać swoją własność? Trzeba było się zabezpieczyć przed taką ewentualnością.
- Więc… - zająknęła się. – Co tak właściwie zamierzasz? – zainteresowała się. – Na ile chcesz zostać? I jak wrócisz do siebie?
- Ktoś z pewnością już mnie szuka. Zamierzam poczekać, aż moi ludzie dotrą na tutejsze tereny – wyjaśnił. – Chociaż przyznam, że nie pogardziłbym również pomocą w nawiązanie kontaktu z bliskimi – wyznał. – Pewnie się martwią… Chciałbym przekazać im chociażby krótką wiadomość, że jestem cały i zdrów, i gdzie mogą mnie znaleźć – spojrzał kontrolnie na gospodynię domu.
- Cóż… Może da się coś z tym zrobić… - mruknęła pod nosem i obróciła się do niego tyłem, biorąc się za porządki.
Zaczęła układać szkło alchemiczne, żeby zrobić miejsce na stole. W końcu trzeba było przygotować kolację od początku, bo zupa skisła…
Na wzmiankę o martwiących się krewnych i przyjaciołach spochmurniała… albo raczej zrobiło jej się w jakiś sposób przykro. Ona nie miała nikogo bliskiego. Niezależnie od tego, co by się z nią stało, jej nikt by nie odżałował, nikt by się nie przejął, nikt by nie zapłakał. Wielokrotnie pomagała ludziom z wioski, niekiedy nawet ratowała ich z sytuacji kryzysowych, ale pomimo tego wszystkiego nawet oni zapewne w końcu powiedzieliby: „Dobrze, że ta wiedźma zdechła”. Mówiliby o niej z pogardą. Gdyby została kaleką, nikt by się nią nie opiekował. Nikt nie przyniósłby świeżej wody ze studni, nie zrobił zakupów na targu, nie nakarmił zwierząt w zagrodach…
Wbiła nóż w blat stołu i syknęła. Wąska stróżka krwi spływała po jej palcu. „Oto, co się dzieje, kiedy zaczynasz myśleć o jakiś bzdetach podczas roboty.” – zbeształa się w myślach. Oblizała palec, po czym zgarnęła posiekane warzywa i wrzuciła je do kotła nad wygasłym paleniskiem.
Rzuciła kontrolne spojrzenie mężczyźnie. Złotowłosy stał przed regałem, na którego półkach zostały poustawiane różne specyfiki i składniki do sporządzania mikstur w porządku, który był zrozumiały tylko i wyłącznie dla wiedźmy. Przyglądał się z zainteresowaniem słoikom, probówkom i kolbom oraz ich zawartościom. Czując na sobie świdrujące spojrzenie zielonych oczu, odwrócił się.
- Czy mógłbym coś dla ciebie zrobić, pani? – zapytał grzecznie. – Czy mógłbym ci jakoś pomóc?
- Tak – burknęła pod nosem. – Siądź sobie na tym swoim książęcym zadku i niczego nie dotykaj, bo ubiję! – pogroziła mu tępym nożem trzymanym w ręku. Arystokrata niewiele zrobił sobie z tej pogróżki.
„Dziwny jakiś…” – stwierdziła. Cóż, nie dało się ukryć, że wampir ten nie zachowywał się jak typowy przedstawiciel stanu wyższego. Od samego początku nie zwrócił jej uwagi, mimo iż ta zwracała się do niego jak do równego sobie, a może nawet w jakiś sposób okazywała swoją niechęć i poczucie wyższości względem niego. Mało tego! On sam odnosił się do niej z większym szacunkiem niż ona do niego, wciąż tytułując ją „panią”. Poza tym zadziwiająco garnął się do pomocy. Był uprzejmy i miły, a nie zwyczajnie kostycznie wyrachowany. Nie gardził nią. Nie wywyższał się. Nie oponował i nie oburzył się, kiedy zakomunikowała mu, że będzie spał na podłodze i nie zostanie uraczony królewską ucztą.
- Jak cię zwą, pani? – zapytał po dłuższej chwili uciążliwej ciszy.
Kobieta drgnęła, zdziwiona tym pytaniem. Przyzwyczaiła się już do tego, że wszyscy dookoła po prostu nazywali ją „wiedźmą” albo „czarownicą”. Nikt nie wołał jej po imieniu. Nikt nigdy o nie nie pytał. Nie przedstawiała się nim już tak długo, iż przez chwilę miała wrażenie, że wręcz sama go zapomniała.
- Ilia - mruknęła pod nosem. – A ty? Jak ciebie wołają? – zapytała bez większego zainteresowania.
- Kamijo, pani – przedstawił się.
„Bez tytułu…” – pomyślała. Nie podał urzędu, jaki piastował, a więc wciąż nie wiedziała, kim tak właściwie był. Fakt ten był dziwny i nietypowy dla wampirów, które zazwyczaj z dumą szczyciły się swoimi tytułami. Mogło to świadczyć o tym, iż ten stojący tu właśnie osobnik nie znajdywał się jakoś szczególnie wysoko w hierarchii społecznej, czym niekoniecznie chciał się dzielić z innymi… ale w takim razie skąd miałby taką mamonę, którą w dodatku roztrwaniał z taką łatwością? Ano właśnie, był bogaty. Pochodził z wyższego stanu. Dlaczego zatem nie dawał jej tego odczuć i pozwalał jej się traktować jak równemu?

***

Wampir potrafił zachowywać się dostojnie nawet jeśli przyszło mu jeść śniadanie w towarzystwie chłopki. Mało tego, śniadanie, którym zapewne on nie poczęstowałby nawet własnej służby. Szczerbatym widelcem. Popijając zwykłą wodą, a nie wykwintnym, wielowiekowym jak cała jego rodzina i piwnice ciągnące się pod jego rezydencją wino. Wciąż biła od niego duma i charyzma, która wręcz zapierała dech w piersiach.
A Ilia zastanawiała się, jakim w ogóle cudem było to możliwe. Siedziała przygryzając spękaną wargę i wpatrując się ciekawsko, wręcz podejrzliwie w swojego gościa. Z krzywą miną stukała długim, ostrym pazurem w poobijany, metalowy kubek ze stygnącą, rozcieńczoną herbatą. Wszak ta była bardzo droga, więc trzeba było ją oszczędzać. I tak wyciągała ją ze skitranej puszki tylko w wyjątkowych sytuacjach. Zazwyczaj te miały miejsce, kiedy czarownicę brało przeziębienie, jednak tym razem zdecydowała się podjąć arystokrację słabą, zwietrzałą herbatą. Od tak jakoś przeszło jej przez myśl, że by wypadało. To wcale nie tak, że próbowała w ten sposób wynieść się ponad wieśniaków w oczach złotowłosego i pokazać mu, że tu, w zapadłej dziurze pośrodku puszczy też można dostać taki rarytas. Bo herbata była rarytasem. W końcu nie rosła w tych okolicach, więc trzeba było ją sprowadzać z daleka. A to z kolei przekładało się na jej cenę. I równało się z faktem, iż niemal wyłącznie możni mogli sobie na nią pozwolić.
Prawie wyłącznie.
„Chociaż ten to pewnie pije ją codziennie i to kilka razy dziennie…” – pomyślała kwaśno wiedźma, znów czując ukłucie żalu i niesprawiedliwości w sercu. Im dłużej przebywała w towarzystwie Kamijo, tym więcej miała pretensji do swojego losu o to, że był dla niej takie niepobłażliwy.
- Naści – burknęła, rzucając na blat kulawego stołu naręcze ubrań przed mężczyzną. – Może to i cerowane łachmany, ale lepsze niż ta twoja jedwabna koszulina – skwitowała. – Mróz za pasem, a ten w samej koszuli lata! – przewróciła oczyma.
- Na polowaniu, w ruchu to i mrozu czuć nie było – usprawiedliwił się. – Dziękuję, pani, za twą opiekuńczość i dobroć – uśmiechnął się niczym samo marzenie.
Kobieta syknęła coś pod nosem. A ten tylko dziękuje i dziękuje… On to chyba jednak nie jest prawdziwy arystokrata. Kaja się jak zwykły sługus…
Wyciągnęła z kufra z piwnicy kilka szmat, co to jej zostało po przygodnych kochankach, którzy wylecieli z chałupy czarownicy o bladym świcie wystraszeni nowiną, iż spędzili upojną noc z pomiotem szatańskim, pogonieni przez smoka, któremu nie przypadli do gustu albo przez samą wiedźmę, kiedy rozzłościli ją nieprzemyślanym słowem. Nie wyrzucała nigdy tych ubrań, gdyż była przezorna i podświadomie czuła, że kiedyś może nastać czas, w którym mogą okazać się one bardzo przydatne, a wręcz niezbędne.
- Pani dba o mnie lepiej niż rodzona matka – zaśmiał się. Zaraz jednak zamilkł pod naciskiem miażdżącego spojrzenia kobiety. – Mimo wszelkiej już tej dobroci, której zaznałem z twej strony, pani, muszę prosić cię o jeszcze jedną przysługę…
- Wiadomość dla bliskich, tak? – zgadła.
- Zgadza się – przytaknął.
- Masz – podsunęła mu kawałek pożółkłem ze starości kartki i kacze pióro z atramentem. – Gryzmol tam, co uważasz za słuszne. Ja się zajmę dostawą – obiecała. Wampir skinął głową, przystając na taki układ. Zamyślił się na moment, rozmyślając nad treścią wiadomości. – Tylko mnie tam poematów nie układaj! – zastrzegła. – Nie widzi mnie się tu do jutra czekać – prychnęła.
Kamijo więc szybko wykonał zamaszystą notatkę zawierającą najbardziej podstawowe informacje na temat miejsca, gdzie rodzina miała przysłać po niego powóz. Pismo miał ozdobne, wykaligrafowane, ładne. Z pewnością znał się dobrze na pisaniu i czytaniu. Z większą pewnością jeszcze odebrał prywatne lekcje w tej dziedzinie. Nie skalałby się przecież uczęszczaniem do niedzielnej szkółki o zatrważająco niskim poziomie nauczania.
Wiedźma odebrała wiadomość i zgięła ją na pół bez czytania jej zawartości. Uznała, że to nie jej biznes, co natchniona magnateria mogła do siebie wypisywać. Wyciągnęła rękę w kierunku mężczyzny w oczekującym geście.
- Podaj dłoń – rozkazała, a ten spełnił komendę bez szemrania.
Drasnęła jeden z jego niemal białych palców. Pojedyncza kropla krwi spłynęła na papier. Złotowłosy wpatrywał się zainteresowany w poczynania czarownicy, jakby ta odprawiała przed nim jakieś wielkie czary.
Kobieta odwróciła się z furkotem sukni i wrzuciła wiadomość do dogasającego paleniska. Żar wciąż bijący od spopielonych węgli i niedopałków drzewnych pożarł łapczywie swoją ofiarę.
- Wysłane – oświadczyła. Arystokrata spojrzał na nią niepewnie. – Poważnie mówię – zapewniła go. – Twój list trafi do kogoś, z kim dzielisz więzy krwi. Prawdopodobnie instynktownie wybierze tą osobę, z którą masz najwięcej wspólnego – wzruszyła ramionami.
- Stokrotnie dziękuję za pomoc – skinął jej głową zza stołu.
Czarownica nie odpowiedziała. Zabrała się do swoich rutynowych zadań, naprawdę nie mogąc pojąć jak to było możliwe, że nawet w podartych, cerowanych szmatach on wciąż wyglądał na kogoś z wyższego staniu. Arystokrację chyba miało się we krwi…

***

Po kilku dniach pod obejście wiedźmy zajechał powóz. Dwa kare konie o szerokich piersiach i lśniącej oleiście sierści prezentowały się dostojnie w słabym blasku późnojesiennego słońca. Skrzywiony woźnica, który zmuszony był kierować zwierzętami w taki sposób, aby koła karety omijały większe dziury był wyraźnie zniesmaczony, możliwe, że także zmęczony tą niełatwą przeprawą. Droga sama w sobie nie była jednak najgorsza. Znacznie gorzej prezentowała się jeszcze bardziej dostojna pani w powozie, której głośne narzekania i pełne poirytowania westchnienia było już słychać na zewnątrz. Ilia, która wyczuła nadjeżdżających, upierdliwych gości z daleka, wyszła zawczasu na krużganek. Oparła się niedbale ramieniem o belkę nośną konstrukcji. Spod kolejnych warstw jej sukni wystawał jedynie łeb smoka, który nie znosił mrozów podobnie jak i jego pani.
- No i zajechali… - mruknęła do siebie.
Kamijo zwabiony tymi słowami ruszył swoje arystokrackie siedzenie zza stołu. Poprawił zsuwające się z ramion łachmany i dołączył do właścicielki chałupy na werandzie.
Z karety wysiadła wielmożna dama w długiej, czarno-bordowej sukni pełnej koronek, kokardek, cyrkonii, cekinów i wszelkich innych ozdób, których zwykła chłopka nie potrafiła nawet nazwać. Czarne futro ciągnęło się za nią niczym żałoba. Jej ręce obleczone były delikatnymi, również koronkowymi rękawiczkami. Kobieta rozejrzała się z niesmakiem po okolicy i niepewnie postawiła stopę w grząskim błocie. Stopę obutą w czarne, skurzane buty na obcasie, warto dodać. Ówcześnie skorzystała z pomocy wciąż skrzywionego woźnicy przy wysiadaniu z powozu. Wszystko w niej zdradzało, że była z miasta i najprawdopodobniej nigdy spoza niego nie wyjechała. Nie miała pojęcia o życiu na wsi ani o jego realiach.
- Kamijo! – zawyła niczym ranna łania na widok złotowłosego. – Mój kochany! Mój najdroższy! Tak się o ciebie martwiłam! – zakrzyknęła rozpaczliwie odstawiając tę samą grę aktorską, co wampir podczas pierwszego spotkania z czarownicą.
Wiedźma rzuciła okiem na towarzysza, który wciąż niezmiennie trwał u jej boku. Nie ruszył się ani o krok. Ba! Nawet zmarszczył nos. Po tylu dniach zachowywania się w miarę normalnie – a więc bez odstawiania teatralnej sztuki przy każdej możliwej okazji – widocznie nawet on był w stanie zauważyć, że reakcja jego ukochanej była mocno przesadzona.
- Prędzej o biznes, który mógł upaść bez prawowitego właściciela… - burknęła do siebie, prawdopodobnie, młodsza kobieta.
Wampirzyca jednak mogła poszczycić się nienagannym słuchem, bowiem na słowa właścicielki przybytku nachmurzyła się jeszcze bardziej.
- Chodź, mój drogi! – przywołała do siebie mężczyznę gestem dłoni. – Przebywanie wśród chłopstwa nie jest dla ciebie dobre! – uśmiechnęła się paskudnie, jadowicie. – Och, biedaku, ile żeś ty zapewne musiał wycierpieć w tych warunkach! W takim towarzystwie! Toć to się przecież nie godzi! – aż zatrzęsła się ze złości. – I jak ty wyglądasz! Jak siedem nieszczęść! – znów zaczęła biadolić. – Chodź, kochany! Zabiorę cię do domu! Tam już z pewnością czeka na ciebie gorąca kąpiel i syty posiłek – zapewniła.
- Myślisz, że jak jesteś z wyższego stanu to wolno ci mnie obrażać?! – fuknęła poirytowana wiedźma. – Nie wszyscy są tak głupi, jak możesz zakładać – syknęła. – Albo to może ty nie jesteś tak sprytna, żeby w umiejętny sposób żonglować obelgami – warknęła.
- Kamjio, słyszałeś?! – oburzyła się dworska pani. – Jak ta brudna czarownica śmie w ogóle się do mnie odzywać?! I to w dodatku takim tonem! Bez należnych tytułów! – zagrzmiała. – Zrób coś z tym! – zażądała.
- Zaiste uważam, że nie powinnaś zwracać się w ten sposób do mojej dobrodziejki – wampir, o dziwo, zestrofował swoją lubą, a nie Ilię. Pani w pięknych sukniach spojrzała na niego z niedowierzaniem. – Czarownica czy też nie, udzieliła mi schronienia we własnym domu i wykarmiła mnie – rozłożył bezradnie ręce. – Jestem winny jej wdzięczność – przyznał prosto. – Dziękuję za twą nieocenioną pomoc, pani – zwrócił się do wiedźmy i skłonił jej się głęboko. Następnie ujął jej dłoń i ucałował jej grzbiet. – Nie zapomnę ci twojej dobroci – obiecał.
- Ta… - mruknęła nieprzekonana kobieta. – Idź już, bo mi chałupę wietrzysz w przeciągu – pogoniła go, machając na niego ręką. Złotowłosy uśmiechnął się przewrotnie na to stwierdzenie.
- Do rychłego – ukłonił się raz jeszcze.
- Oby nie – prychnęła. – No, idź już idź… - przewróciła oczyma. - …z Bogiem czy z czym tam sobie chcesz – wzruszyła ramionami. – Bywaj zdrów, darmozjadzie – wyszczerzyła się krzywo na odchodne.
- Ty, pani, również nie choruj – posłał życzenia i w końcu ruszył rozmokłą ścieżką w stronę głównej furtki.
- Och, Kamijo! – zawołała wampirzyca i ruszyła na spotkanie ukochanego, jednak nim zdążyła postąpić zaledwie kilka kroków, poślizgnęła się na błocie i upadła na kolana. – No to już szczyt wszystkiego! Widziałeś, co ta obleśna wiedźma zrobiła?! Potraktowała mnie jakąś swoją sztuczką, żebym zaznała upokorzenia! – wrzasnęła tak głośno, że aż ptaki z okolicznych drzew zerwały się w popłochu.
- Ja tam nie mam z tym nic wspólnego – broniła się Ilia. – Jak ktoś jest sierotą chowaną na miejskim bruku i mu przez kałuże czerwone dywany rozwijali, to i moja interwencja nie jest potrzebna – wzruszyła ramionami. – Los sam zadziałał – rozłożyła bezradnie ręce.
Dworska pani aż zagotowała się ze złości, a ceglaste wypieki przeświecały nawet przez grubą warstwę wybielającego makijażu. Mężczyzna postanowił pozostawić tę sprawę bez odzewu. Pomógł podnieść się swojej lubej i wejść jej do karety, po czym sam wskoczył do środka. Woźnica zasiadł na zydlu i strzelił z bicza. Konie zarżały. Ich zmarznięte oddechy unosiły się w powietrzu białą parą. Wampir wyjrzał jeszcze przez okno, aby przyjrzeć się i dobrze sobie zapamiętać oddalającą się postać czarownicy, która właśnie wracała do domu.
- No i koniec imprezy… - skwitowała.

Ale czy aby na pewno i tym razem miała rację?

Oneshot Sena (Jiluka) x Luvia (Canival / Hiz)

Dobra, postanowiłam coś wstawić (coś z tych ukończonych resztek ^^''), bo na blogu od dłuższego czasu halny wieje C'':
No chociaż niby nie powinnam, nie? Bo wymóg jest, żeby było ok. 10 komentarzy pod postem, a pod ostatnim jest piękne 0 - nawet jeśli ostatnia część "księcia" była najczęściej odwiedzanym postem na blogu; nie rozumiem tej matematyki, która miała tutaj miejsce x.x

No, w każdym razie teraz pięknie żebrzę o komentarze C'': ♥
Nakarmcie autora, proszę C'': ♥

Swoją drogą, był to oneshot pisany na urodziny Seny i Luvii (bo ci panowie faktycznie mają urodziny tego samego dnia - 25.08). Ktoś by pomyślał, że można mieć taką obsuwę z publikacją? C'':

Muszę porządnie zabrać się za coś Halloweenowego... Jakieś życzenia, konkrety? Może w końcu machnęłabym się na jakiś quiz? Przydałby się tak na rozruszanie towarzystwa...

Tytuł: ?
Paring: Sena (Jiluka) x Luvia (Canival / Hiz)
Typ: oneshot
Gatunek: obyczajowe, dramat
Beta: -

- Że niby co zrobiłeś?! – Ricko, wokalista Jiluki, wydarł się na gitarzystę swojego zespołu, wpatrując się w niego oczami okrągłymi niczym spodki od zastawy do herbaty.
- No… Jakoś tak wyszło… nie? – Sena rozłożył bezradnie ręce i spojrzał na mnie, oczekując, że go wesprę. Ja jednak ograniczyłem się do wzruszenia ramionami. Co niby mogłem powiedzieć w takiej chwili?
Haruya spojrzał na mnie z niemą reprymendą i westchnął ciężko, kręcąc przy tym głową, jakby odnosił się w stosunku do małego dziecka. Wyglądał, jakby zastanawiał się czy był sens w podnoszeniu głosu na przygłupiego bachora, który po raz tysięczny powtórzył ten sam błąd. Może to już był najwyższy czas uznać, że owa miniaturka człowieka miała jakieś problemy natury psychicznej i lepiej było zostawić ją w spokoju? Przecież na przygłupie dzieci się nie krzyczy… a przynajmniej ja tak uważałem.
Kosukë położył dłoń na ramieniu gitarzysty mojego zespołu w pocieszającym geście, a drugą machnął lekceważąco, dając mu do zrozumienia, żeby dał sobie spokój. W końcu głową muru nie przebijesz, nie?
- Wiedziałem, że to będzie zły pomysł… - burknął Siki. – Z Luvią zawsze są jakieś problemy! – fuknął rozzłoszczony, na co ja jedynie przewróciłem oczyma i w ciszy dalej sączyłem swoją mocną kawę. – Sena, bardzo cię przepraszam za tego troglodytę – wskazał na mnie oskarżycielsko palcem. – Wiem, że pewnie jesteś wściekły, ale czy mogę mieć nadzieję, że nie podasz tego barana do sądu? – zapytał niemal płaczliwie wokalista mojego zespołu.
- Do sądu? – zdziwił się różowowłosy.
- Zdaję sobie sprawę, że zapewne targają teraz tobą różne emocje… - brunet kontynuował swój wywód.
Niemniej, jednak chyba niezbyt trafny, gdyż muzyk z drugiego zespołu wcale nie wyglądał, jakby faktycznie coś nim targało. Siedział spokojnie na krześle i nie dawał po sobie poznać żadnych oznak znerwicowania. O rozstrój nerwowy już prędzej posądzałbym Boogiego, który miażdżył mnie nienawistnym spojrzeniem lub Zyeana, który jak zwykle zachowywał maskę porcelanowej lalki, jednak jego złość zdradzała wręcz konwulsyjnie zaciskająca się dłoń na oparciu krzesła gitarzysty.
- Nie zamierzam iść z Luvią do sądu! – zaprzeczył szybko, nim Siki zdążył rozkręcić się na dobre.
- No jasne, że nie – parsknął Kosukë. – Przecież Sena nie jest głupi! Wie, że z baranami nie chodzi się do sądu tylko co najwyżej do obory… albo stodoły… ale raczej nie do chlewu, bo tam to świnie są… - zamyślił się. – Chociaż jakby się tak zastanowić to z naszego perkusisty to też niezły kawał prosiaka – skwitował, uśmiechając się paskudnie. Jak zwykle ich obelgi mnie nie obeszły. – Cholera, czy ktoś wie, gdzie się trzyma barany? – czerwonowłosy gitarzysta poddał się.
- Na hali? – podsunął Ricko.
- Na halę to się raczej owce wyprowadza… - mruknął Haruya. – Kosukë, co z tobą! – zakrzyknął niespodziewanie. – Jak możesz nie wiedzieć, gdzie się trzyma barany? Przecież mieszkałeś przez pewien czas z Luvią! Powinieneś takie rzeczy wiedzieć! – wytknął mu.
- A co ja jestem, pasterz? – fuknął muzyk. – No niby z nim mieszkałem… - przyznał. – Ale długo to ja tam nie zabawiłem… - westchnął ciężko.
Oglądałem to całe przedstawienie bez zainteresowania. Głowa mnie bolała, a ci durnie przekrzykiwali się jak przekupy na targu. Z niezadowoleniem odnotowałem, że moja kawa zdążyła już znacznie wystygnąć. A ja nie lubiłem zimnej kawy. To był w obecnej chwili mój największy problem.
- Więc co teraz zamierzasz, Sena? – rozmowa wróciła na swoje stare tory za sprawą wokalisty mojego zespołu.
- Nic – główny zainteresowany wzruszył ramionami.
- Jak to nic? – brunet nie mógł uwierzyć jego słowom.
- No tak to, nic – różowowłosy powtórzył ten sam gest. – Co się stało, to się nie odstanie – stwierdził obojętnie. – Poza tym nie ma, o co robić awantury – przewrócił oczyma. – Nie rozumiem, o co wam wszystkim chodzi. Roztrząsacie temat, jakby od tego co najmniej wasze życia zależały, a jednak to, co zaszło między mną a Luvią, to raczej nasza prywatna sprawa, nie uważacie? – założył ręce na piersi. – Więc byłbym wdzięczny, gdybyście się więcej do tego nie wtrącali – zakończył ostro. Wszyscy obecni na sali muzycy wbili w niego zdziwione spojrzenia. Nie ukrywam, że tym razem i ja do nich należałem.
Ale o co właściwie chodziło? W gruncie rzeczy rozchodziło się o to, że przespałem się z gitarzystą Jiluki i to w dodatku podczas naszej połączonej imprezy urodzinowej. Obchodziliśmy urodziny tego samego dnia, więc chłopcy z naszych zespołów postanowili upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Niegłupie posunięcie, przyznam. Cała impreza ograniczyła się do regularnej, niewielkiej nasiadówki i kilku tandetnych prezentów, więc, można powiedzieć, żeby to sobie w jakiś sposób odbić, postanowiliśmy z Seną trochę zaszaleć. W chwili, kiedy większość zaproszonych kontemplowała już mapę nocnego nieba, w czym nie przeszkadzał im nawet sufit i dach, udaliśmy się na piętro i… no wiadomo już, nie?
No a więc zapytacie teraz, co jest takiego złego w fakcie, że trochę przesadziliśmy z alkoholem i wylądowaliśmy wspólnie w łóżku? O co całe to zamieszanie? Prawdopodobnie nikt by się nie przyczepił, gdyby osobą, z którą różowowłosy postanowił spędzić noc był ktokolwiek inny ode mnie. Bo ja niestety miałem opinię dość rozwiązłego człowieka. Nie kryłem się z tym, że nie zależało mi na związkach. Chciałem jedynie chwilowej przyjemności. Z tej racji z kolei byłem uważany za dupka, chama, świnię, barana czy co tam jeszcze… Nie przejmowałem się tym jednak za bardzo. Byłem zbyt samolubny, żeby zawracać sobie głowę opinią innych, która i tak nie wpływała na moją sytuację właściwie w żaden sposób.
Bo pomimo tego, że już powszechnie było wiadomo, iż byłem dupkiem, chamem, świnią, baranem etc., to jakoś wciąż nie narzekałem na trudności w znalezieniu partnera, tudzież partnerki na jedną noc. Prędzej czy później ktoś i tak zawsze do mnie przychodził. Nie rozumiałem w tym wszystkim tylko jednego. Nie kryłem się z tym, jaki byłem i na czym mi zależało, ale mimo to po tym świecie wciąż chodzili jacyś masochiści, którzy próbowali się ze mną związać. Zazwyczaj po okrojonej dozie flirtu i upojnej nocy, dana osoba wracała do mnie jak bumerang, mimo iż dobitnie zaznaczałem, że dla mnie liczył się tylko seks. Owa osoba skakała i kręciła się wokół mnie, przez co w efekcie trafialiśmy do łóżka zazwyczaj jeszcze raz lub dwa. Dopiero potem zaczynały się schody. Pojawiały się płaczliwe pytania, typu: „A ty mnie w ogóle jeszcze kochasz?!”, zarzucanie mi braku zaangażowania w związek i zainteresowania tą drugą osobą… W takim momencie na ogół pozwalałem sobie luźno stwierdzić, że nie pisałem się na żadne transakcje wiązane i nie było mowy o żadnym związku. Potem w dziewięciu przypadkach na dziesięć dostawałem w twarz. Po całej tej żałosnej akcji pokrzywdzona bidula wybiegała z miejsca, w którym się znajdowaliśmy, biegnąc na oślep przed siebie, aby ogłosić światu, w jak tragiczny sposób została wykorzystana przez tego dupka, chama, świnię, barana etc. bez serca i krzty przyzwoitości.
I właśnie dlatego pytam się, co jest z tymi ludźmi nie tak?
Na początku wszyscy jak jeden mąż byli pewni, że będą w stanie mnie zmienić, rozkochać mnie w sobie czy coś podobnego… ostatecznie jednak ich starania spełzały na niczym, za co ja byłem karany. To się nazywa sprawiedliwość, co? W średniowieczu za kradzież też nie powinni odcinać uszu złodziejom, tylko sprzedawcom! No bo po kiego grzyba durny kupiec wystawiał te wszystkie dobra na straganie i kusił złodzieja? Trzeba było zawczasu myśleć, co się robi!
Można powiedzieć, że już zaakceptowałem sam siebie takim, jaki byłem i przyzwyczaiłem się do obecnego trybu życia. Nie chciałem zmian. Nie chciałem związków. Z czasem nawet obelgi, docinki i komentarze osób postronnych przestały robić na mnie jakiekolwiek wrażenie. Chyba nieco zgnuśniałem przez to wszystko…
A, zapomniałbym! Tym razem sytuacja była jednak wyjątkowa, dlatego zarówno całe Canival jak i Jiluka zdecydowali się postawić mnie przed sądem polowym oraz wykastrować mnie w nieprzystosowanych do tego warunkach, gdyż przespałem się z Seną. Z Seną! Kiedy zabawiałem się jeszcze z kimś obcym lub pseudo-znajomym chłopcy mogli puścić mi to płazem, ale teraz było zupełnie inaczej. Gitarzysta przecież był jednym z naszej „paczki”, był przyjacielem, a ja zacząłem się do niego dobierać… Wedle wyroku pozostałych muzyków musiałem za to zapłacić w odpowiedni sposób. Wcześniej jeden przez drugiego przekrzykiwał się, jak to najlepiej mnie ukarać, jednak wszystko spaliło na panewce, kiedy sam różowowłosy stwierdził, że nic do mnie nie ma, a oni mogą ugryźć się w dupę. To, co zaszło między nami było ściśle tajne, compadre. Jeśli ktoś miał już o tym rozprawiać, to tylko my dwoje. Byłem mu za to cholernie wdzięczny. Dzięki jego postawie właśnie zaoszczędziłem sobie biegu przełajowego przez pół stolicy w ucieczce przed rozsierdzonymi obrońcami gitarzysty Jiluki.
Ocknąłem się z letargu, odnotowując, że w sali nagle zapadła niezręczna cisza, a co gorsza, wszyscy uporczywie się we mnie wpatrują. No co? Oczekiwali, że padnę na kolana i będę błagał o przebaczenie za swój niedopuszczalny czyn? Niedoczekanie! Sena nie był żadnym niedotykalnym świętym ani bożkiem! Sam wyraził ochotę i zainteresowanie moją osobą. Wina leżała po środku. Zresztą… jaka znowu wina? Przecież byliśmy dorośli! Mieliśmy prawo zaspokajać swoje rządze w taki sposób, w jaki najbardziej nam to odpowiadało w danym momencie.
Westchnąłem ciężko i podniosłem się z trudem z kanapy. Przeciągnąłem się i wrzuciłem do kosza papierowy kubek z resztką niedopitej, zimnej już kawy. Coś nieprzyjemnie strzeliło mi w kręgosłupie. Na usta cisnęło mi się rozdzierające ziewnięcie, które tylko jakimś cudem udało mi się powstrzymać. Przydałoby mi się jeszcze kilka godzin snu… Cóż, musiałem przyznać, że noc spędzona z różowowłosym była całkiem intensywna…
- Idę po kawę – oświadczyłem w końcu i wyszedłem.
Kiedy tylko drzwi zamknęły się za mną, w pomieszczeniu znów zaczęła się wrzawa. Tym razem muzycy prawdopodobnie rozwodzili się nad moim godnym pożałowania zachowaniem. Że też nawet nie potrafiłem przeprosić i pokajać się, kiedy należało! Ta, dobre sobie…
Wstąpiłem do kawiarni i zakupiłem jeszcze raz to samo, co wcześniej. Szeroko uśmiechnięta sprzedawczyni podała mi moje zamówienie. Przeszło mi przez myśl, że coś dziwnie podejrzanie szczerzyła się na mój widok… Czyżby była kolejną księżniczką urwaną z księżyca, która myślała, że pod tą powłoką zimnego drania skrywałem ciepłe i słodziutkie wnętrze? I w dodatku, że to właśnie jej uda się przebić przez tę skorupę? Nie wątpiłem, że pracując w studyjnej kafejce zapewne zdążyła już zapoznać się z plotkami na mój temat…
- Poproszę to samo – usłyszałem za sobą znajomy głos. Zdziwiony odwróciłem się do gitarzysty drepczącego mi po piętach. – Jak się trzymasz? – zapytał z delikatnym uśmiechem, czekając na swoją kawę. – Chyba trochę przesadziliśmy wczoraj z piciem… - jęknął.
- No nie da się ukryć, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę to, że byliśmy świadomi, że na następny dzień po imprezie będziemy musieli iść do pracy – mruknąłem, uciekając gdzieś spojrzeniem.
- Usiądziemy gdzieś? Potrzebuję chwili odpoczynku od tego harmideru na górze – muzyk wskazał palcem na sufit, mając na myśli pokój na wyższym piętrze, gdzie obrady moich niedoszłych katów zapewne będą jeszcze trwały przez długie godziny.
- Jasne – zgodziłem się, choć czułem, że równie dobrze mógłbym powiedzieć „Śmiało, dobij mnie!” i wyszłoby na to samo.
Sena zapłacił za swój napój i podziękował dziewczynie za kontuarem, która faktycznie przeciągała posyłane mi spojrzenia. W duchu jęknąłem z żalem. Już czułem nadchodzącą falę kolejnych kłopotów…
Chłopak miał lekkie problemy z chodzeniem, co nie umknęło mojej uwadze. Po mojej minie z pewnością szybko zorientował się, o co mi chodziło, jednak nie skomentował tego. W odpowiedzi jedynie wzruszył szczupłymi ramionami i posłał mi hamowany uśmiech.
Wciąż byłem mu wdzięczny za to, że nie dał reszcie chłopaków zielonego światła, żeby ci mogli się nade mną znęcać i płakać nad nim, jakiż to był poszkodowany, jednak nie śmiałem nawet marzyć o tym, żeby po prostu przeszedł do porządku dziennego nad tym, co miało miejsce w nocy. Usiedliśmy przy pierwszym lepszym stoliku. Kawiarenka o tej porze była właściwie pusta. Spodziewałem się, że różowowłosy wykorzysta ten moment, żeby dać mi reprymendę, zastrzec, żebym się do niego więcej nie zbliżał czy coś… ale on właściwie nie wracał do tego tematu. Opowiadał o badziewnych prezentach, jakie dostał, naśmiewał się z gustu pozostałych muzyków. Nie wyglądał na skrępowanego moją obecnością. Zachowywał się swobodnie. A to już było naprawdę dziwne. I w gruncie rzeczy niebezpieczne. Zdawałem sobie sprawę, że tłumiony gniew z czasem rósł tylko w siłę, więc jak w końcu wskaźnik na „wkurwo-mierzu” gitarzysty przesunie się na czerwone pole, to mogę znaleźć się w realnym zagrożeniu życia i zdrowia. Po stokroć wolałem już, żeby zrobił mi dramatyczną scenę tu i teraz, i żebyśmy mieli to za sobą.
- Sena – przerwałem mu wreszcie. – Nie musisz się hamować – ponagliłem go w dość delikatny sposób.
- Co proszę? – zdziwił się. – O co ci chodzi? – nie zrozumiał.
- Może wcześniej nie powiedziałeś, że zamierzasz mnie zamordować, ale jeśli to z siebie zrzucisz, to będzie ci lżej – rozłożyłem ręce. – Więc się nie krępuj – uśmiechnąłem się krzywo. – Możesz na mnie wrzeszczeć, wyzywać… jeśli ci to pomoże, to możesz nawet mnie zdzielić – dałem mu przyzwolenie.
- Co? – zmarszczył brwi w niezrozumieniu. – Luvia, daj spokój! – zamachał rękami w powietrzu w obronnym geście. – Czy oni ci serio mózg wyprali tymi durnymi gadkami? – skrzywił się. – Wcale nie jestem na ciebie zły – zaoponował.
- Jasne… - przewróciłem oczyma. – Tylko wszyscy inni są, ale ty jako ten jedyny nie…
- Właśnie dlatego kazałem im się do tego nie mieszać – prychnął. – To, co stało się między nami to nasza sprawa – wzruszył ramionami. – Trochę za dużo wypiliśmy no i… no cóż, stało się – zaśmiał się nieco zakłopotany. – Ponoć jak nikt się z nikim nie prześpi na imprezie to, to nie jest impreza – parsknął. Posłałem mu sceptyczne spojrzenie. Wciąż niedowierzałem w jego wyrozumiałość i dobroduszność. – Mówię poważnie – zapewnił. – Nie zamierzam cię linczować, bo i nie mam za co – upił łyk gorącej kawy. – Przecież mnie nie zgwałciłeś – przewrócił oczyma. – Chciałem tego tak samo jak i ty – uśmiechnął się przewrotnie. – Nie rozumiem, dlaczego oni tak na ciebie naskoczyli – pokręcił głową z dezaprobatą. – Poza tym… nie mogę narzekać… było całkiem przyjemnie… - zagryzł dolną wargę w reakcji na powracające wspomnienia. Drgnąłem. Czy to oznaczało, że on chciał się teraz ze mną umawiać? – Mimo wszystko chyba byłoby lepiej, gdybyśmy więcej tego nie powtarzali – zaznaczył nieco speszony. – Gdyby chłopacy dowiedzieli się, że drugi raz wylądowaliśmy ze sobą w łóżku, odbiłoby im do reszty! – prychnął.
- Masz rację… - zgodziłem się.
- Ale między nami wszystko w porządku, tak? – upewnił się. – Nie chcę, żeby nasze relacje jakoś na tym ucierpiały – podkreślił. – To był po prostu… taki jednorazowy wypad, tak? – spojrzał na mnie wyczekująco.
- Bez zobowiązań – przytaknąłem. – Ale wciąż możemy przecież się zadawać i nie musimy wzajemnie schodzić sobie z drogi – rzuciłem mu kontrolne spojrzenie. Chłopak odetchnął z widoczną ulgą.
- Cieszę się, że to sobie wyjaśniliśmy – uśmiechnął się.
Szczerze powiedziawszy to byłem osłupiały. Nie wiedziałem czy Sena tylko robił mnie w konia, czy faktycznie nie żywił do mnie jakiejś urazy, ale… zdawało się, że chyba oto trafiłem na pierwszą osobę na tym świecie, która potrafiła zrozumieć, że wdawanie się ze mną w jakieś bliższe korelacje było bezsensowne, tym bardziej, jeśli zaczęły się one od strony sypialni.
Właściwie to nie znałem się z gitarzystą jakoś bardzo dobrze i bardzo długo. Kosukë, Haruya i Siki znali się z chłopcami z Jiluki już od jakiegoś czasu, jednak ja poznałem ich dopiero przy wstąpieniu do Canival, a więc stosunkowo niedawno. Lubiłem różowowłosego. Nie był roszczeniową osobą i nie miał w zwyczaju głośno oceniać innych, szczególnie jeśli jego ocena była niepochlebna. Na ogół był bezproblemowy i pogodny. Był bardzo drobnej postury i cechował się delikatną, wręcz eteryczną urodą. Właściwie to był piękny. Tak, określiłbym go raczej jako pięknego niżby przystojnego. Poza tym był także niesamowicie utalentowanym gitarzystą.
Naprawdę go lubiłem.
Może dlatego, że nigdy otwarcie na mnie nie naskoczył i nie skarcił mnie za mój hulaszczy tryb życia. Nawet jeśli to potępiał, to nie dawał tego po sobie poznać. Byłem mu za to wdzięczny.
Wtem odezwała się komórka muzyka. Chłopak drgnął i wyjął telefon z kieszeni, uprzednio obrzucając spojrzeniem wyświetlacz, aby zorientować się, kto dzwonił.
- Już wracam do sali – rzucił od razu. – Tak, nic mi nie jest – westchnął. – W porządku. Poszedłem tylko po kawę. Zaraz będę z powrotem – zapewnił i rozłączył się. – Obrady grupy „Papierowego Topora” zakończone – zachichotał. – Mój zespół idzie już do siebie. Musimy wziąć się do roboty – zsunął się z wysokiego stołka i zgarnął swój kubek z niedopitym napojem. – Będziesz miał przynajmniej o trzech przewrażliwionych mniej na głowie – próbował pocieszyć mnie uśmiechem. – Trzymaj się – poklepał mnie po ramieniu i skierował się do wyjścia, zostawiając mnie samego.
Po chwili dostałem wiadomość od wokalisty mojego zespołu: „Zamierzasz dziś pracować czy jesteś zbyt zajęty szukaniem sobie nowej OFIARY na wieczór?”
Westchnąłem ciężko i nie odpisałem. Wstałem ze swojego miejsca i z miną skazańca idącego na szafot ruszyłem w stronę wind, aby zmierzyć się oko w oko z moim obrażonym zespołem. Doprawdy, jak dzieci w piaskownicy…

***

Gdyby spojrzenie mogło zabijać, to byłbym już trupem. Nawet potrójnym.
Po kilku godzinach przebywania w towarzystwie, które usilnie próbowało zabić mnie w sposób bezkontaktowy, gdyż rękoczyny zostały im wyraźnie zabronione, miałem tego już serdecznie dość. Korzystając z dobrodziejstwa przerwy obiadowej wymknąłem się z sali i wyszedłem na balkon, aby w spokoju zapalić i trując się, podziwiać panoramę miasta.
Na całe moje nieszczęście balkon był już przez kogoś okupowany. Zakląłem pod nosem, widząc w oddali niewyraźną sylwetkę opierającą się o balustradę. Nie chciałem jednak wychodzić na dwór na parking, gdyż tam zapewne w krótkim czasie odbędzie się zlot moich niedoszłych, aczkolwiek wciąż wielce chętnych do wyrządzenia mi krzywdy oprawców w liczbie podwojonej, gdyż chłopcy z Canival i Jiluka często wychodzili razem coś zjeść. Ja zazwyczaj stroniłem od tych wspólnych pielgrzymek do pobliskiego sklepu z ramenem. Ot tak przezornie. Dla własnego bezpieczeństwa i komfortu psychicznego.
Po następnych kilku krokach rozpoznałem purdroworóżowe włosy. Przede mną, oddzielona jedynie szklanymi drzwiami balkonowymi, stała osoba, która obecnie wzbudzała we mnie mieszane uczucia. Wciąż nie byłem pewny czy mogłem zakładać, że jej słowa były prawdą. W sumie… znając naturę ludzką instynktownie doszukiwałem się w nich kłamstwa.
Niby przyznaliśmy, że nie będziemy wzajemnie się unikać ze względu na to, co między nami zaszło, jednak sam zdawałem sobie sprawę, że to chyba wciąż jeszcze za szybko na kolejną konfrontację i to w dodatku sam na sam. Tym razem chyba jednak wolałem się wycofać. Już chciałem odwrócić się na pięcie i skierować do łazienki, aby tam w spokoju oddać się nałogowi tytoniowemu – zupełnie jakbym wrócił do szkoły średniej – jednak w ostatnim czasie pech wyjątkowo mnie polubił, gdyż mój mały, prywatny zamęt odwrócił się właśnie w tym momencie i uśmiechnął do mnie promiennie.
No i dupa. To by było na tyle z planu szybkiego, zorganizowanego odwrotu.
Oszczędnie odpowiedziałem na uśmiech i wziąłem głębszy wdech, zanim przekroczyłem próg szklanych drzwi. Skinąłem chłopakowi w minimalistycznym geście powitania i zacząłem przeszukiwać własne kieszenie. Kiedy znalazłem upragnioną paczkę papierosów, wyciągnąłem z niej jednego i osłaniając płomień zapalniczki przed wiatrem, odpaliłem go. Wydmuchnąłem szary obłok dymu z płuc. Między nami panowała cisza. W zasadzie nie było nic do powiedzenia…
Bez słowa zbliżyłem się do gitarzysty i oparłem koło niego o barierkę. Śledziłem wzrokiem autobus sunący ulicą pod nami, dopóki ten nie zniknął mi za szklaną ścianą jednego z wieżowców, który zasłaniał mi widok. Potem nie miałem już, co robić. Nie potrafiłem nawet udawać, że na coś się zapatrzyłem lub głęboko zamyśliłem i stąd ta niezręczna cisza.
- Dalej jesteś pewien, że wszystko w porządku? – zapytałem w końcu. Niby z jednej strony chciałem już dać temu tematowi spokój i zostawić tę sprawę tak, jak jest, ale z drugiej to wciąż mnie dręczyło.
- Jasne – zgodził się. – Dlaczego miałoby być inaczej? – zdziwił się.
- Nie wiem… Może dlatego, że przeważnie ZAWSZE jest inaczej… - zaśmiałem się niewesoło. Przez chwilę znów milczeliśmy. W witrynach biurowca naprzeciwko widziałem nasze małe, rozmyte odbicie. – Więc nie zamierzasz się awanturować, płakać ani chociażby ostentacyjnie ignorować mnie do końca moich dni? – upewniłem się.
- Zgadza się, nie zamierzam – parsknął.
- Ale… nie zamierzasz się też ze mną umawiać, prawda? – odezwałem się zdławionym głosem. To było do mnie tak niepodobne, że mój własny głos zabrzmiał obco nawet w moich uszach. Zazwyczaj nie cierpiałem na niedobór odwagi, aby postawić sprawę jasno.
- Um… - Sena zafrasował się. – Wiesz… - zająknął się. – Lubię cię, Luvia, ale… poszliśmy do łóżka raczej przez alkohol i przypadek niżby pchnięci nagłym uczuciem… - próbował się uśmiechnąć, ale słabo mu to wychodziło. - …mam rację?
- Spokojnie, nie zamierzam się za tobą uganiać – podniosłem ręce w obronnym geście. – Tak tylko pytam, bo zazwyczaj wszystko idzie albo w jedną, albo w drugą stronę; to znaczy, albo ktoś mi robi jakieś dramatyczne scenki i posądza o wykorzystanie, albo chce się spotykać po… no wiesz, jednej nocy – przewróciłem oczyma.
- Ja też niczego od ciebie nie chcę – zapewnił i tym razem uśmiechnął się już normalnie. – Możesz być o to spokojny. Po prostu pozwólmy naszym relacjom wrócić do dawnego porządku rzeczy – przekrzywił głowę, przyglądając mi się uważnie. Czekał aż potwierdzę, aż się zgodzę.
No i się doczekał.
Właściwie to przytaknąłem mu tylko dlatego, że oczekiwał tego ode mnie. W zasadzie to nie byłem nawet do końca pewien, co jego słowa miały oznaczać. „Dawny porządek rzeczy”… czyli właściwie co? Przyznam szczerze, że wcześniej nie zwracałem zbytniej uwagi na tego muzyka. Miałem świadomość jego istnienia, ale w swoim samolubnym jestestwie po prostu ją ignorowałem. Czasem zamieniliśmy słowo. Krótka pogawędka na temat pracy. Nic wielkiego. Zdarzało się, że niekiedy pożyczał mi papierosy. Bywało, że spotkaliśmy się przypadkiem w kolejce w kawiarni lub na stacji metra. Rzucaliśmy sobie wtedy tylko krótkie i bezduszne „cześć”, po którym każdy z nas rozchodził się w swoją stronę. Mieliśmy do tego wrócić? Niby jak? Jak mógłbym znów zacząć ignorować prawdopodobnie jedyną osobę, która mnie nie krytykowała lub przynajmniej potrafiła być na tyle taktowna, żeby nie robić tego głośno? Jak mógłbym znów stać się obojętny względem osoby, która jako jedyna zachowała się logicznie? Cóż… Znał mnie na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że ode mnie nie dostanie niczego więcej niż przygodę na jedną, góra dwie noce. Zachował się we wręcz wymarzony dla mnie sposób, a więc zamiast zapałać do mnie skrajną nienawiścią lub wpierw wielką miłością, a dopiero potem skrajną nienawiścią, on pozostał na mnie obojętny. Zrobiliśmy swoje i teraz mieliśmy znów się rozejść. W zasadzie tak jak wcześniej to robiliśmy – tylko, że tym razem zamiast rzucania sobie pojedynczych słówek powitań, spędziliśmy razem noc. I mieliśmy się rozejść. Znów. Obojętni. Wrócić ponad tym do dawnego porządku rzeczy.
Normalnie zapewnie skakałbym ze szczęścia, że w końcu udało mi się znaleźć na tym świecie człowieka, który nie chciał się angażować w nic głębszego tak samo jak i ja. Normalnie jednak tak się nie działo. Normalnie wysłuchiwałem lamentów i płaczów. Narzekałem na to, jak na nic innego na świecie, ale prawdą też było, że w jakiś sposób się do tego przyzwyczaiłem. To była pewna nierozerwalna część mojej rzeczywistości i codzienności. Teraz, kiedy spotkałem się z taką anomalią w postaci zachowania różowowłosego, czułem się z tym dziwnie nie na miejscu. Jakby ten cały czas mnie oszukiwał i wciąż tylko zbierał w sobie złość, żeby niedługo wyładować się na mnie gorzej niż wszyscy moi poprzedni partnerzy na jedną noc razem wzięci. Obawiałem się tego. Czułem się niepewnie.
I nic nie mogłem na to poradzić.
Jak przez mgłę pamiętałem pożegnanie gitarzysty, który szybciej skończył palić. Machnął mi na odchodne i wyszedł. Zamknął za sobą drzwi balkonowe, a ja miałem dziwne wrażenie, że tym gestem wyszedł także z mojego życia.
I czułem się z tym niesamowicie źle.
Bo dopadły mnie wyrzuty sumienia.
Nie rozumiałem, co się ze mną działo. Przez wiele lat nasłuchałem się wrzasków, płaczów i próśb. Różni ludzie próbowali zmienić mnie prośbą i groźbą, ale ostatecznie nic nie dawało wymiernych skutków. Wszyscy chcieli ruszyć moje sumienie, jednak ja uparcie twierdziłem, że te nie istnieje. A teraz oto, kiedy w końcu pojawił się ktoś, kto postanowił zrezygnować z tej całej szopki, sam z siebie poczułem się winny. Może skrzywdziłem go tym tak bardzo, że aż nie chciał lub, co gorsza, nie mógł o tym mówić? Sam już nie wiedziałem… Z tego wszystkiego tylko jeszcze bardziej rozbolała mnie głowa.

***

Przede mną na niskim stoliku stał obiad wzięty na wynos przez chłopaków, których chyba dotknął nagły przypływ miłosierdzia. Nie przeczę, był to miły gest z ich strony, jednak ja jakoś nie mogłem nic w siebie wmusić. Podkuliłem nogi pod brodę na niewielkiej kanapie i z zapartym tchem obserwowałem muchę łażącą po podłodze. Wciąż nie mogłem przestać myśleć o Senie…
- Luvia! – insekt nagle poderwał się do lotu, kiedy o mały włos nie został rozdeptany przez but wokalisty. – Luvia! – zamachał mi ręką przed oczami, na co ja jedynie zamrugałem kilkakrotnie. – Źle się czujesz? – zapytał niemal troskliwie.
- Nie… - wydusiłem z siebie z trudem.
- Pewnie jeszcze dobrze nie wytrzeźwiał i go mdli – skwitował Haruya.
Nie odpowiedziałem. Przesunąłem wzrokiem po podłodze w poszukiwaniu czegoś, na czym mógłbym go zawiesić. Powinienem wygarnąć Sikiemu za to, że spłoszył moją muchę, ale jakoś nie mogłem zmotywować się, żeby chociażby otworzyć usta. W ciszy wciąż błądziłem spojrzeniem po jasnych panelach podłogowych.
- Luvia! – znów usłyszałem głos bruneta. Niechętnie rzuciłem mu spojrzenie spode łba. – Na pewno wszystko w porządku? – ściągnął brwi, przyglądając mi się uważnie.
- Mhm… - mruknąłem niewyraźnie.
Martwił mnie ten przypływ empatii ze strony Sikiego. Najpierw przyniósł mi obiad, a teraz troskliwie wypytywał o moje samopoczucie… Coś tu było mocno nie tak… Może napluli do tego styropianowego pudełka i teraz miał wyrzuty sumienia? Albo lepiej, coś tam dodali! Coś szkodliwego! Nie mogli wykończyć mnie wręcz, bo gitarzysta Jiluki zezłościłby się na nich, ale ostatecznie mogli w końcu pozbyć się mnie podstępem…
- Zostaw go – burknął bez zainteresowania Kosukë.
O czym ja w ogóle bredzę? Może lepiej zostawić ten temat… Powinienem skupić się na Senie… Może wreszcie uda mi się go rozpracować. W końcu to niemożliwe, żeby był ewenementem w skali ludzkości, który zachowuje się wobec mnie inaczej! Coś musiało stać za jego postępowaniem. Tylko pytanie, co? Złość? Smutek? Odraza? Nie miałem zielonego pojęcia.
Westchnąłem ciężko, zaczynając analizować wszystko od początku. W tym czasie mucha wylądowała na oparciu kanapy. Znów mogłem na nią patrzeć. Szczęście powoli zwracało się w moją stronę.

***

Widząc z oddali znajomą, pudroworóżową czuprynę przyspieszyłem kroku i zacząłem przepychać się między ludźmi. Posyłałem przeprosiny na prawo i lewo, jednocześnie rozpychając się łokciami i brnąc bokiem w kierunku jednej z bramek prowadzącej do stacji metra. Wepchnąłem się przed dwie gawędzące nastolatki, za co zostałem zwyzywany. Koniec końców jednak udało mi się dotrzeć do mojego celu i przy okazji także wyminąć sporą część kolejki czekającej na metro.
- Sena! – złapałem chłopaka za ramię. Ten w odpowiedzi spojrzał na mnie zdziwiony. – Wracasz już do domu? – upewniłem się.
- Tak – skinął mi głową. – A co? Stało się coś? – uniósł delikatnie brwi.
- Nie… Ach, czekaj! Kupię ci bilet! – odtrąciłem jego rękę od automatu. – I tak nie mam drobnych… - palnąłem pierwsze lepsze usprawiedliwienie, które przyszło mi do głowy. Ucieszyłem się, że akurat udało mi się wyciągnąć z kieszeni banknot o grubszym nominale.
- Oddam ci… - zaczął zdezorientowany.
- Nie trzeba! – wcisnąłem mu w dłoń jego bilet i popchnąłem przed siebie. Rożowowłosy spojrzał na mnie podejrzliwie. – Pomóc ci z tą torbą? – zapytałem, wskazując na bagaż który taszczył na ramieniu i który sprawiał, że drobny muzyk mocno przechylał się na prawą stronę. – Mogę ci pomóc zanieść to do domu – zaoferowałem.
- Przecież my nawet nie mieszkamy blisko siebie – zauważył. – Mieszkasz w innej dzielnicy – przypomniał sobie.
- No tak… - mruknąłem. – Ale to nie problem! I tak nie mam nic do roboty – wzruszyłem ramionami.
- Jeśli liczysz na powtórkę z wczoraj, to…
- Na nic nie liczę! – podniosłem dłonie w obronnym geście. – Chcę ci po prostu pomóc…
- Od kiedy stałeś się taki pomocny? – parsknął. – Dzięki za dobre chęci, ale nie potrzebuję pomocy – machnął ręką. – Na razie! – pożegnał się i ruszył w stronę jednego z betonowych korytarzy, który prowadził na peron, na którym mieścił się przystanek jego linii meta.
Odruchowo postąpiłem krok w jego stronę, kiedy ten już zdążył odwrócić się i odejść kawałek. Chciałem go jeszcze zawołać, coś powiedzieć, coś zrobić… ale nie miałem najmniejszego pomysłu, co. Mogłem więc tylko stać jak kołek wbity w ziemię i blokować ruch, obserwując jak gitarzysta znika gdzieś wśród tłumu. Potem już nie zostało mi nic innego, jak skierowanie się w inny korytarz, na peron, z którego ja zazwyczaj odjeżdżałem.
Czułem, że między nami jest kilometrowa przepaść, której nie byłem w stanie pokonać. Niestety, Sena również nie chciał mi w tym pomóc. W sumie nie miał nawet ku temu cienia powodu. Najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że sam wykopałem tę pustą fosę dookoła siebie, a teraz nie mogłem jej sforsować. W przeszłości nie chciałem, żeby nikt się do mnie zbliżał, więc się odizolowałem. To między innymi także przez to ludzie po pewnym czasie zrażali się do mnie. Chłopcy z zespołu już nawet nie za bardzo zwracali na mnie uwagę, gdyż wiedzieli, że kontakt ze mną jest utrudniony. Teraz jednak ja sam chciałem podejść do kogoś innego chociażby odrobinę bliżej, jednak nie mogłem ruszyć się z miejsca. Stałem w martwym punkcie.
Takie śmieszne, że aż boki zrywać, co? Jaja, że ja nie mogę…
No właśnie, kurde, niekoniecznie…

***

- Luvia… - Haruya dosiadł się do mnie, jednak ja nie raczyłem nawet podnieść na niego spojrzenia. – Wciąż jeszcze jesteś na nas zły? – zapytał cichutko, tak, żeby Kosukë go nie usłyszał. Gdyby tak się stało, gitarzysta zapewne powyrywałby mu palce ze stawów w ramach kary za zbyt pobłażliwe traktowanie mnie.
- Zły? – mruknąłem tylko i rzuciłem mu szybkie spojrzenie znad kubka. Potem znów skupiłem się na wirującej cieczy, która oblewała ścianki naczynia.
- Proszę cię, tylko już nie udawaj, że nie wiesz, o co chodzi albo że się nie dąsasz – westchnął ciężko. – Przecież cała twoja postawa wskazuje na to, że jesteś na nas obrażony – przysunął się bliżej, tak, żeby czerwonowłosy muzyk z pewnością nas nie usłyszał. – W sumie… jakby nie patrzeć to może nawet masz ku temu powody… - przyznał niechętnie. – Może niepotrzebnie tak na ciebie naskakiwaliśmy… Koniec końców to twoje życie i tylko ty możesz o nim decydować – wzruszył ramionami. – Poza tym nie musieliśmy być znowu aż tak dla ciebie wredni, nawet jeśli nie pochwalamy tego, co robisz… - speszony wbił spojrzenie w swoje własne dłonie, które trzymał splecione na kolanach. Wyglądało, jakby serio bał się, że kolega z zespołu zaraz zrobi mu krzywdę…
- Daj spokój… - przewróciłem oczyma.
- Nie, Luvia, mówię poważnie – złapał mnie za ramię przejęty. – Ostatnio chodzisz przybity i markotny. Nie odzywasz się prawie wcale, nie jesz… - zdawało się, że sposępniał jeszcze bardziej. – Przesadziliśmy – powiedział, przyznając się do winy. – Jesteś, jaki jesteś, ale cóż… jesteś też człowiekiem, nie? I też masz uczucia, więc można cię zranić – spojrzał na mnie niczym zbity pies. Już chciałem zaprzeczyć, ale gitarzysta kontynuował. – Siki też się martwi. Nie powie tego wprost, ale czuje się winny – kontrolnie rzuciłem okiem na wokalistę, który siedział w kącie sali i przyglądał mi się uważnie. Zasępiony z pasją maltretował własny kciuk, który nerwowo przygryzał w geście zdradzającym niepewność i, w istocie, poczucie winy.
- Haruya! – zakrzyknął czerwonowłosy, który w końcu skończył stroić gitarę i odłożył ją na stojak. – Masz papierosy? – zapytał. Muzyk w odpowiedzi wygrzebał paczkę i rzucił ją głównemu zainteresowanemu. Kosukë skrzywił się. Chyba oczekiwał, że chłopak odejdzie ode mnie na jego komendę. – A co ty się tak przystawiasz do Luvii? – odezwał się z kpiną. – Samotny jesteś czy jak? – prychnął. – Dostałeś kosza i szukasz „pocieszenia” na jedną noc, żeby zapomnieć? – zaśmiał się paskudnie.
- Zamknij się – warknął zirytowany gitarzysta. – Jesteś przyjemny jak kamień w bucie, mówił ci to już ktoś? – fuknął jasnowłosy. Negatywnie nastawiony do mnie chłopak zdziwił się reakcją swojego, jak do tej pory, nierozłącznego kompana w wyśmiewaniu mnie. Właściwie to ja też byłem zdziwiony tą nagłą zmianą w jego zachowaniu. – Zostaw Luvię w spokoju – burknął ostrzegawczo… nie wierzę, wstawiając się za mną?! – Każdy może mieć gorszy dzień… albo tydzień… - usprawiedliwił mnie w odpowiedzi na niedowierzające spojrzenie ze strony czerwonowłosego.
- Ta, weź go przytul jeszcze – Kosukë przewrócił oczyma. Haruya w wyrazie ostentacyjnego buntu faktycznie objął mnie ramieniem i do siebie przyciągnął. Zdziwiony, aż zapomniałem oponować. Przyzwyczaiłem się raczej, że chłopcy ode mnie stronili… - No patrz… - burknął gitarzysta i już szykował się do rzucenia kolejnego, nieprzyjemnego komentarza, jednak tym razem ubiegł go brunet.
- Kosukë, weź się zamknij, jak ktoś cie uprzejmie prosi, co? – Siki wstał ze swojego miejsca. – Już nie mogę cię słuchać…
- O, opozycja się znalazła – fuknął.
- Daj spokój. Nie rób awantury o nic – ciągnął wokalista. – Luvia w ostatnim czasie nie zrobił nic złego, więc odwal się od niego i nie znęcaj się nad nim bez przyczyny – posłał rozmówcy miażdżące spojrzenie.
- A więc fakt, że przez kilka dni zachowywał się jak mniej więcej cywilizowana istota to go rozgrzesza? – sarknął czerwonowłosy.
- Może i nie – wtrącił się ponownie drugi gitarzysta. – Ale całe szczęście to nie ty udzielasz rozgrzeszeń, więc się nie udzielaj. Nie musisz być bardziej uszczypliwy niż to konieczne – zganił go.
Co to się stało, że we wszystkich nagle odezwały się sumienia? Nie rozumiałem, co tu się działo i dlaczego… i w gruncie rzeczy nie przeszkadzało mi to jakoś wybitnie, gdyż większość czasu spędzałem gdzieś daleko, w najciemniejszych odmętach mojego umysłu… albo przy Senie…
Nie dało się nie zauważyć, że atmosfera w naszym zespole nie była zbyt przyjazna. Od samego początku nie mogliśmy znaleźć wspólnego języka. Z tej racji nie wróżyłem Canival zbyt długiej działalności… albo przynajmniej nie podejrzewałem sam siebie o zagrzanie miejsca perkusisty nazbyt długo. Byłem pewien, że prędzej czy później albo grupa się rozpadnie, albo mnie wyrzucą. Na boku już od jakiegoś czasu szukałem sobie innego zespołu, do którego mógłbym dołączyć. Interesowałem się „wolnymi” muzykami lub też zespołami o niepełnym składzie, czasem dorabiałem sobie przy jakimś suporcie, jednorazowym występie na koncercie… Teraz jednak coś się zmieniło. Chłopcy nagle zechcieli się ze mną asymilować. Czyżby dostrzegli tę moją bardziej ludzką stronę?... o ile w ogóle coś takiego posiadałem? A może zwyczajnie chcieli jednak ratować Canival i nie zamierzali dopuścić do disbandu?

***

Zapukałem. Nic. Zapukałem drugi raz. Mocniej. Znowu nic. Za trzecim razem zacząłem się wręcz desperacko dobijać do drzwi, aż te w końcu stanęły przede mną otworem, a w ich progu pojawił się właściciel mieszkania.
- Pali się?! Nawet w spokoju wykąpać się nie można! – wrzasnął gitarzysta Jiluki, jednocześnie wycierając mokre włosy ręcznikiem przerzuconym przez ramiona. – Och, Luvia… - mruknął zbity z tropu na mój widok. – Wybacz, spodziewałem się, że o tej porze może przyjść do mnie tylko ktoś z mojego zespołu – wytłumaczył swoją wcześniejszą reakcję.
- Jasne, rozumiem – uśmiechnąłem się sztucznie. – Przepraszam, że przychodzę o tak późnej porze – potarłem kark w nerwowym geście.
- Nic nie szkodzi – zapewnił. – Wejdź – przesunął się i od razu wpuścił mnie do mieszkania. Zdziwiłem się, że mnie nie spławił lub przynajmniej nie zatrzymał w progu drzwi. – Coś się stało? – zapytał, kiedy obaj staliśmy już w miniaturowym przedpokoju.
- Nie… albo właściwie tak… ale w sumie… - dukałem nieskładnie. – Uch, chyba mam do ciebie prośbę… - wydusiłem w końcu, unikając jego spojrzenia.
- „Chyba”? Nie jesteś tego pewien? – jego twarz rozjaśnił słaby uśmiech.
- No właśnie nie do końca… - przyznałem.
- Dobrze, słucham – rozłożył ręce. – O co chodzi? – dociekał.
- O… - zająknąłem się. – Mógłbyś w końcu się na mnie wydrzeć i zrobić mi awanturę? – wyrzuciłem z siebie szybko na jednym wydechu. Różowowłosy spojrzał na mnie z niezrozumieniem. – Chodzi mi o to, co miało miejsce na naszych wspólnych urodzinach… Wiesz… Poczułbym się lepiej, gdybyś jednak zrobił mi dramatyczną scenę – wykrztusiłem zakłopotany jak chyba jeszcze nigdy. – Jakoś nie mogę zrozumieć ani zaakceptować tego, że przeszedłeś obok tej całej sprawy tak obojętnie… Chyba przyzwyczaiłem się już do takiej, a nie innej rutyny… - mruknąłem, uważnie przyglądając się kurtkom wiszącym na wieszakach. Wszystko, byle nie patrzeć mu w oczy…
- Co? – spojrzał na mnie jak na kretyna. – Luvia, czy ty się dobrze czujesz? Chłopcy dalej nie dali ci spokoju? – zgadywał.
- Przyszedłem tu z własnej woli – wyznałem. – Sena, proszę… Wiem, że brzmię dla ciebie jak wariat, ale…
- Luvia, skończ – pokręcił głową. – Nie ma, o czym rozmawiać. Nie rozumiem, czemu nie dasz tej sprawie spokoju i czemu tak bardzo nie chcesz odpuścić. Czy nie tego właśnie chciałeś? Żeby ktoś w końcu bez słowa odszedł po całym zajściu? – ściągnął brwi. Nie czekał na moją odpowiedź. Znał ją. – Więc czemu teraz to ty przyczepiłeś się do mnie i łazisz za mną jak drugi cień? Skoro to nie chłopcy wymogli na tobie takie zachowanie, to o co ci chodzi? – założył ręce na piersi.
- Nie mogę uwierzyć, że cię to tak kompletnie nie obeszło…
- A co? Wszyscy muszą się od razu w tobie zakochiwać? – prychnął. Drgnąłem na jego słowa. – Może takie było twoje szczęście, że jak do tej pory trafiałeś na osoby, które w jakiś sposób się tobą interesowały i bolała ich świadomość twojego odejścia, ale… ale ja do nich nie należę – wycofał się nieco. – Luvia, zrozum, nie jesteś aniołem. Nie wszyscy padną ci do stóp na sam twój widok. Ja tak nie zrobię. Ja się w tobie nie zakochałem – postawił sprawę jasno. Przez moment między nami trwała uporczywa cisza. – Słuchaj… Nie chciałem, żeby zabrzmiało to obraźliwie – uniósł ręce w obronnym geście. – Po prostu… wydaje mi się, że ty bardziej nie możesz przeżyć samego faktu, że ktoś się tobą nie zainteresował po wspólnej nocy niżby faktycznie samymi moimi uczuciami – zagryzł dolną wargę.
- Uważasz, że chcę się zabawić twoim kosztem? – zdziwiłem się.
- Nie wiem… Może… - wzruszył ramionami. Zrobiło mi się przykro słysząc te słowa. Pierwszy raz od dłuższego czasu czyjeś słowa mnie ubodły. Znieczulony przez nieustanne docinki chłopców z zespołu nie zwracałem już uwagi na cudze opinie… a teraz to jednak zabolało. Przygryzłem wewnętrzną stronę policzka. – Albo nie umiesz odnaleźć się w nowej sytuacji – ciągnął. – Szczerze powiedziawszy, to widzę dwa wyjaśnienia dla twojego zachowania: albo, tak jak już powiedziałem, popadłeś niemal w samozachwyt i nie możesz znieść tego, że ktoś przeszedł koło ciebie obojętnie i chcesz kontynuować wszystko „po staremu”, bo w gruncie rzeczy lubisz te awantury i ckliwe scenki, choć publicznie na nie narzekasz, albo postawiony w nowej sytuacji postanowiłeś spróbować czegoś innego, żeby sam przekonać się, co czuły osoby, które odrzuciłeś… żeby sprawdzić, jak to jest stać po tej drugiej stronie i dostać odmowę, a nie odmawiać… - zakończył cicho. – Skłaniam się jednak ku temu pierwszemu wyjaśnieniu – zaznaczył.
- Um… Jasne, rozumiem… - pokiwałem głową.
- Nie zaprzeczysz? – zdziwił się.
- Nie… Nie ma, czemu zaprzeczać… Wygląda na to, że chyba mnie rozpracowałeś – zaśmiałem się sztucznie. Nazbyt sztucznie. Po minie rozmówcy z łatwością wywnioskowałem, że ten zdawał sobie sprawę, że to nie był prawdziwy śmiech. Bo w rzeczywistości wcale nie było mi do śmiechu. Moje serce krwawiło. Chyba właśnie pierwszy raz w życiu byłem tak dobitnie świadom posiadania tego organu. – Przepraszam, że zawracam ci głowę takimi głupotami o tak późnej porze… - mruknąłem, powoli wycofując się do wyjścia.
- Luvia…
- Przepraszam… - powtórzyłem, stojąc z powrotem na klatce schodowej. – Sena… - zająknąłem się na odchodnym. – Naprawdę nic do mnie nie czujesz? – upewniłem się.
- Wybacz… - przymknął oczy, unikając mojego spojrzenia.
- Nie masz, za co przepraszać – posłałem mu ostatni wymuszony uśmiech. – Dobranoc i jeszcze raz przepraszam za kłopot – wycofałem się, odchodząc w stronę schodów. Chłopak rzucił mi ostatnie, bolesne spojrzenie, po czym bez słowa zamknął drzwi. Usłyszałem charakterystyczny dźwięk przekręcanego klucza w zamku. – Ale chyba za to ja cię kocham… - mruknąłem do siebie, opierając czoło o zimną ścianę.
Byłem tak cholernie załamany, że w tej chwili świat mógłby przestać dla mnie istnieć. Teraz przynajmniej rozumiałem już lamentujące nastolatki z dram i harlequinów. Jednak to prawda, że właściwie to niewiele było potrzeba, żeby zniszczyć cudzy świat…
Rozbolała mnie głowa, którą jakby coś rozsadzało od środka. W ustach poczułem paskudny smak żółci. Pojawiły się trudności z przełykaniem. Coś rosło mi w płucach i przygniatało mnie. Oczy zaczęły mi łzawić. Oddech przyspieszył i stał się urywany. Mocniej zagryzłem wewnętrzną stronę policzka, aż poczułem metaliczny smak w ustach. Wziąłem głębszy oddech, żeby się uspokoić.
Nie będę przecież płakał.
Wyciągnąłem z kieszeni telefon i paczkę papierosów. Wybrałem numer wokalisty, od razu oddając się również uzależnieniu nikotynowemu. Ruszyłem w dół schodami.
- Luvia? Coś się stało? – usłyszałem zaspany głos w słuchawce po kilku sygnałach. – Czemu dzwonisz tak późno?
- Potrzebuję dnia wolnego – odezwałem się tak cicho i słabo, że sam ledwo mogłem dosłyszeć własny głos wśród hałasu dobiegającego z ruchliwej ulicy, na którą właśnie wyszedłem.
- Luvia, w porządku? Co jest? – Siki zaniepokoił się. – Brzmisz jakoś nieswojo… Coś się stało? Potrzebujesz pomocy?
- Nie, wszystko w porządku – skłamałem. – Mogę jutro nie przychodzić do studia? – zapytałem wręcz błagalnie niczym mały dzieciak, który chciał wymigać się od testu, do którego zapomniał się przygotować.

***

Słowa Seny nie dawały mi spokoju. Czy to możliwe, abym faktycznie podświadomie uganiał się za różowowłosym tylko i wyłącznie z powodu jakiegoś nieuzasadnionego, masochistycznego odruchu i chęci bycia odrzuconym? Chęci zrozumienia, jak czuły się moje „ofiary”, wobec których zawsze pozostawałem obojętny? To brzmiało co najmniej naciąganie, choć mogłoby mieć jakiś sens… na przykład w bestsellerowym romansie dla nastolatek sprzedawanym w każdej księgarni i stacji metra. No, może ewentualnie jeszcze w historii obrazkowej z przystojnym modelem w roli głównej w jednym z babskich pisemek…
Może gitarzysta nie trafił w samo sedno, ale był przynajmniej blisko? Może faktycznie nie przejawiałem żadnych oznak masochizmu. Może zwyczajnie zainteresowałem się osobą, która była inna niż wszystkie te, które spotkałem dotychczas. Zainteresowałem się akurat tym jedynym chłopakiem, który z kolei nie interesował się mną. Paradoks. Miałem wiele okazji, żeby odpowiedzieć na czyjeś uczucia. Możliwe, że wciąż znalazłoby się kilka takich, które pomimo odrzucenia, mogłoby zdecydować się dać mi drugą szansę. Ale ja nie chciałem tego. Zadurzyłem się w muzyku, któremu byłem absolutnie obojętny. Nie chciałem powiedzieć, że jemu jedynemu, gdyż miałem wielu wrogów lub przynajmniej osób, które nie lubiły mnie „z samej zasady”, bo przecież robiłem źle, bawiłem się ludzkimi uczuciami…
Nie chciałem tych, którzy przejawiali mną zainteresowanie.
Pragnąłem tego, dla którego mógłbym w jednej chwili zniknąć, a ten nawet nie przejąłby się tym.
Co za ironia… Może to jednak był lekki przejaw masochizmu?
Skuliłem się w skotłowanej pościeli, z której nie wygrzebałem się ani razu, mimo iż było już grubo po południu. Byłem cholernie głodny, ale nie miałem w sobie wystarczająco sił ani motywacji, aby ruszyć się do kuchni. Wciąż leżałem w łóżku i nie mogłem przestać o nim myśleć.
Sytuacja malowała się co najmniej źle. Sena nie był mną zainteresowany. Nie był mi wrogi, ale po wczorajszej rozmowie wywnioskowałem, że nie był też do mnie specjalnie pozytywnie nastawiony. Nie przeszedł tej dziwnej przemiany tak jak Siki i Haruya. Raczej pozostawał względem mnie obojętny. Przejawiał jednak też tę niepocieszającą skłonność do przerzucenia się na wrogie stosunki. Był miły i nie okazywał tego wprost, jednak domniemałem, że było to czasowe. Gdybym teraz coś porządnie spartolił, z pewnością dłużej już by się nie powstrzymywał. Skreśliłby mnie. I dobitnie dałby to odczuć. Do tego jednak nie mogłem dopuścić. Nie chciałem borykać się z kimś pokroju drugiego Kosukë…
A zatem stąpałem po cienkim lodzie. Musiałem uważać, gdzie stawiałem kolejne kroki. W dobrym tonie byłoby zastosowanie się do woli chłopaka, żeby mu nie podpaść. Problem w tym polegał na tym, że ten chciał wrócić do „dawnego porządku rzeczy”, czyli do punktu wyjścia. Bo nic dla niego nie znaczyłem. Bo byłem mu obojętny. Chciał, żebym znów stał się jedynie cieniem z imieniem, który kręcił się gdzieś w pobliżu, raz bliżej, raz dalej. Czy mogłem się z tym jakoś pogodzić?
Chyba niekoniecznie…
Naciągnąłem poduszkę na twarz i westchnąłem ciężko. Jeśli tak cierpiały wszystkie osoby, których względy orzucałem, to chłopcy mieli rację – będę smażył się w piekle. Zasłużyłem sobie.
Obojętność gitarzysty bolała mnie chyba bardziej niż jego nienawiść. Gdyby dobitnie dał mi odczuć, że nie chce się ze mną zadawać, przebolałbym to i w końcu odpuścił. Uświadomił sobie, że nie mam u niego żadnych szans i nic na to nie poradzę. Po prostu nie byliśmy sobie pisani. Niemniej, jego postawa z grubsza niewyrażająca nic była po stokroć gorsza, bo dawała nadzieję na to, że jednak mam chociażby minimalne szanse na zdobycie jego zainteresowania. Na razie nie chciałem wiele. Nie chciałem od razu powtarzać z nim upojnej nocy. Póki co zadowoliłbym się, gdyby po prostu spojrzał na mnie i przywitał się, uśmiechając przy tym niewymuszenie. Gdybym zauważył, że uśmiech, który pojawił się na jego ustach, powstał za moją sprawą…
Jego oziębłość stawiała mnie w martwym punkcie. Z jednej strony wystarczyło jedno, nieostrożne słowo, żeby wszystko zaprzepaścić, a z drugiej pozostawało tak wiele do powiedzenia. Wystarczył jeden, zły ruch, żeby wszystko się posypało, a przecież wciąż tak wiele nas od siebie dzieliło. Wciąż właściwie się nie znaliśmy… Gdybym teraz wszystko spartolił, nie wiem czy potrafiłbym to sobie kiedyś wybaczyć. To była inna sytuacja niż w momencie, gdyby różowowłosy od razu pałałby do mnie niechęcią. Wtedy to on by mnie skreślił. On jednak pozostawił mnie samemu sobie. Nie dał mi ani zielonego światła, ani czerwonego. Wszystko zależało od moich następnych posunięć. Jeśli coś pójdzie nie tak, to tylko i wyłącznie z mojej winy. Sam przekreślę się w jego oczach i stracę to, na czym mi tak bardzo zależało.
Balansowałem na cienkiej granicy między pozostaniem nikim, tłem a zostaniem znienawidzonym. Niemniej, do drugiej strony, a więc granicy pomiędzy pozostaniem nikim a zostaniem kimś bliskim dla gitarzysty, miałem bardzo daleko. Tu nie wystarczył już jeden, dobry ruch czy słowo. Tutaj potrzebowałem już rewelacyjnego, zorganizowanego planu i prawdopodobnie interwencji sił wyższych.
Jednym słowem, byłem w ciemnej dupie.
No cóż, w okrężnicy, jak to w okrężnicy było ciemno. Niemiej, sam fakt tego, gdzie się znajdywałem nie był najgorszy. Problem leżał w tym, że nie dość, że byłem już w tym najmniej szlachetnym odcinku układu pokarmowego, to jeszcze zaczynałem się tam urządzać. Chyba powinienem zacząć rozważać możliwość zmiany adresu…
Wtem rozbrzmiał dzwonek do drzwi. Zdziwiłem się, gdyż nie spodziewałem się gości. Ci odwiedzali mnie może kilka razy do roku. Rygorystycznie przestrzegałem także zasady, żeby nie sprowadzać swoich kochanków na jedną noc do własnego mieszkania. Niczego też nie zamawiałem, a mój adres prywatny znało zaledwie kilka osób…
Niechętnie dźwignąłem się z materaca. Otworzyłem drzwi, bez uprzedniego upewniania się, kto za nimi stoi ani poprawiania wyglądu – a więc stanąłem w ich progu zaledwie w czarnych spodniach dresowych i z burzą fioletowych, nieułożonych włosów. Z tej racji niespodziewany gość, którym okazał się być Kosukë, obrzucił mnie krytycznym spojrzeniem.
- Przeszkodziłem?... – zawiesił znacząco głos, zapewne spodziewając się, że wziąłem dzień wolny, żeby zaspokoić swoje potrzeby. Roztrzepane włosy i niepełny strój w jego mniemaniu mogły być dowodami za postawioną przez niego hipotezą.
- Nie – odezwałem się wypranym z wszelkich emocji głosem i oparłem się ramieniem o futrynę.
- Więc mogę wejść? – zapytał podejrzliwie. Niedowierzał.
Rozłożyłem ręce w geście zaproszenia i przepuściłem gitarzystę w drzwiach. Czerwonowłosy rozejrzał się po moim niewielkim mieszkaniu, jednak nie znalazł żadnych śladów obecności drugiej osoby. Wyglądał przez to na… zawiedzionego? Czyżby chciał przyłapać mnie na gorącym uczynku, żeby wybić z głowy wokaliście i drugiemu gitarzyście troskę o moją osobę?
- Chciałeś czegoś konkretnego? – zapytałem.
- Byłem w pobliżu i postanowiłem zajrzeć… - mruknął, wciąż rozglądając się uważnie, jakby oczekiwał aż ktoś w końcu wyskoczy z szafy lub spod łóżka, krzycząc, że już dłużej nie wytrzyma w niewygodnej pozycji, w jakiej go tam wrzuciłem. – Dlaczego wziąłeś dzień wolny? – zatrzymał spojrzenie na dłużej na mnie. Westchnąłem.
- Bez powodu – wzruszyłem ramionami. – Urlop jest po to, żeby z niego korzystać, nie? – oparłem się plecami o ścianę. – Nie muszę tłumaczyć się tak jak przy zwolnieniu, dlaczego byłem nieobecny…
- Nie wyglądasz, jakbyś wczoraj zabalował – zauważył. – Więc to nie wina kaca. Nikogo też nie ma u ciebie w mieszkaniu. Siedzisz tu sam, więc nie wziąłeś wolnego ze względu na towarzystwo – myślał głośno. – Więc ze względu na co? – zainteresował się.
- Na nic – uparcie brnąłem w to dalej.
- Jak to na nic? – fuknął. – Więc mam rozumieć, że marnujesz urlop na leżenie w łóżku i gapienie się w sufit? – przewrócił oczyma.
- Czy to dla ciebie jakiś problem? – podniosłem nonszalancko jedną brew. Między nami zapadła chwila ciszy, w której słychać było tylko ciężkie sapanie muzyka.
- Ta sprawa z Seną nie daje ci spokoju, prawda? – zapytał otwarcie.
- Nie wiem, o czym mówisz – skłamałem.
- Dlaczego on potrafił przejść obok tego obojętnie, a ty nie? Przecież jesteś mistrzem ignorowania innych i ich uczuć! – parsknął. Nie odpowiedziałem. – Nie wierzę… Lubisz go? – wytrzeszczył na mnie oczy.
- Nie wiem – znów wzruszyłem ramionami.
- Och, no zlituj się! – Kosukë zdenerwował się. – Właśnie za to tak cię nie lubię! – wykrzyknął. – Do wszystkiego podchodzisz obojętnie! Nawet do własnych uczuć! – prychnął. – Jak możesz oczekiwać, że ktoś okaże ci serce, kiedy ty nie masz go nawet sam dla siebie? – spojrzał na mnie może już nawet nie tyle zły, co… zasmucony? – Lubisz go? – powtórzył.
- A co to za różnica? – upierałem się przy swoim. – On nie lubi mnie. Tyle chyba wystarczy, żeby zamknąć temat, prawda? – zirytowałem się tą rozmową, choć sam do końca nie wiedziałem dlaczego. Przecież czerwonowłosy nawet nie zdążył mnie obrazić tak, jak to miał w zwyczaju. Możliwe, że był to dla mnie po prostu drażliwy temat… - A nawet gdyby już jakimś cudem było inaczej, to przecież wy i tak wyperswadujecie mu, że lepiej trzymać się ode mnie z daleka! – podniosłem głos, co nie zdarzało mi się zbyt często.
Zdradziłem się.
- Ty… - gitarzysta aż zamrugał kilkakrotnie. – Luvia, ty go naprawdę lubisz… - przyznał ze zdziwieniem.

***

Siedziałem za kulisami ze słuchawkami w uszach i przesłuchiwałem utwory własnego zespołu. Wystukiwałem rytm na kolanach, przygotowując się do występu, który miał się niedługo odbyć. Ze skupienia wyrwała mnie czyjaś ręka, która wylądowała na moim ramieniu. Średnio zainteresowany podniosłem wzrok, wyciągając jedną słuchawkę z ucha.
- Hej – różowowłosy gitarzysta przywitał się z delikatnym uśmiechem. Na jego widok zamrugałem kilkakrotnie, nie mogąc uwierzyć w to, że faktycznie się tutaj znajdywał. W końcu Jiluka dzisiaj tutaj nie grali… - Jak przygotowania? Nastrój przed występem? – zapytał.
- Dobrze… - odpowiedziałem zwięźle.
- Hm… - chłopak mruknął. – Właściwie… Słyszałem, że od pewnego czasu z nikim się nie umawiasz – rzucił prosto z mostu. – Ponoć nawet odrzucasz bezpośrednie oferty wyskoków na jedną noc – spojrzał na mnie podejrzliwie.
- Coś strasznie dużo osób interesuje się moim życiem prywatnym, a już w szczególności seksualnym – zauważyłem kwaśno.
- Cóż, nie da się ukryć, że to ciekawy temat – Sena zachichotał. Spojrzałem na niego niepewnie. Czy on mnie obrażał? Czy tylko sprawdzał moją reakcję? – No już, spokojnie – uniósł dłonie w obronnym geście. – Może po występie będziesz miał ochotę wyskoczyć ze mną na piwo? – zaproponował, a mnie zatkało.
To nie mógł być kaprys muzyka. Już ja dobrze wiedziałem, że w tym wszystkim musiał mieszać swoje brudne paluchy ktoś postronny…
- Jasne – zgodziłem się, mimo zwęszonego podstępu. Bądź co bądź była to jednak okazja, którą tylko głupek mógłby przepuścić.

***

Jak ktoś mógł się od razu domyślić, moje wyjście z Seną nie skończyło się na kilku piwach. Uściślę tylko, że to różowowłosy upił się, podczas gdy ja wolałem raczej pozostać przy pełni świadomości. Obawiałem się, że wraz z przypływem alkoholu mogłem zrobić lub powiedzieć coś, czego później mógłbym żałować…
Chłopak miał już poważne problemy z chodzeniem i mówił bełkotliwie. Z tej racji w pewnym momencie po prostu postanowiłem wyciągnąć go z baru, gdyż nie umknęło mojej uwadze, że jeszcze chwila i musiałbym go nieść do taksówki na plecach. Właściwie nie miałbym nic przeciwko temu, gdyż gitarzysta był drobnej budowy i z pewnością nie ważył dużo, jednak wolałem nie wzbudzać sensacji. Jeszcze ktoś gotów byłby mnie posądzić o upicie lub, o zgrozo, podanie jakiś środków otumaniających muzykowi i uprowadzenie go. No co? W końcu miałem opinię czarnego charakteru, nie?
Obszukałem go w poszukiwaniu kluczy do mieszkania. Pomogłem mu wejść do sypialni i usadziłem na łóżku. Przyklęknąłem przed nim i zdjąłem mu buty, a następnie odkryłem materac. Trzymałem kołdrę w ręku, czekając, aż ten się położy, żeby go przykryć.
- Kładź się – poleciłem.
- Nie chcę spać… - burknął i założył ręce na piersi niczym obrażone dziecko.
- Nie wygłupiaj się – wywróciłem oczyma. Może i byłem nim zainteresowany, ale użeranie się z pijaną osobą zawsze było upierdliwe. – Idź już spać – popchnąłem go lekko do tyłu, jednak ten tylko się bujnął i z powrotem usiadł w miarę prosto. – Nic ci nie zrobię – zapewniłem, gdyż do głowy nagle wpadła mi myśl, że ten może się obawiać, iż zamierzam wykorzystać stan, w którym się znalazł. – Tylko cię przykryję i wychodzę. Zostawię klucze na szafce nocnej – obiecałem.
- Nie idź… - ku mojemu zdziwieniu różowowłosy przyciągnął mnie do siebie za przód koszulki z takim impetem, że obaj przewróciliśmy się na łóżko. Obecnie leżałem na nim i go przygniatałem. Muzyk zachichotał i wziął głębszy oddech, jakby czymś się upajał. – Zostań… - objął mnie ramionami za szyję. – Będzie przyjemnie… - uśmiechnął się przebiegle i sięgnął moich ust.
Całował mnie nieco niezdarnie z powodu wlanych w siebie drinków, które widocznie dawały mu się we znaki. Jego niecierpliwe dłonie zaczęły błądzić po moim ciele, wsuwać się pod ubranie. Przeszły mnie elektryzujące dreszcze, których już od dawna nie czułem…
Nie byłem jednak głupi. Wyrwałem się z jego objęć i wręcz siłą ułożyłem go pod kołdrą. Nie zamierzałem uprawiać z nim seksu, kiedy był pijany. To z pewnością skreśliłoby mnie w jego oczach. Dwa piwa to jednak jeszcze za mało, żeby odebrać mi rozum.
Pewnie mnie sprawdzał. Znając życie i przebiegłość Kosukë, gitarzysta mojego zespołu zapewne postanowił wystawić mnie i moje ludzkie odruchy na próbę, a Sena mu uległ. Specjalnie doprowadził się do takiego stanu na moich oczach. Chciał sprawdzić czy go wykorzystam, czy pałam do niego pustym pożądaniem. Gdybym go zawiódł, w najgorszym wypadku znów wylądowalibyśmy razem w łóżku. Nie miał chyba zbyt wiele do stracenia, co? Ostatecznie jednak nie dałem się na to nabrać. W takim razie… co mu to udowodniło?...
No tak, w obecnym stanie nic. Najpierw musiał wytrzeźwieć i zadzwonić do mojego czerwonowłosego gitarzysty, żeby się skonsultować i wyciągnąć z tego wszystkiego jakieś wnioski. Mogłem dać sobie rękę uciąć, że to sprawa Kosukë. On nigdy nie odpuszczał łatwo. Zapewne zależało mu na przetestowaniu mojego „lubienia” gitarzysty Jiluki jeszcze bardziej niż samemu głównemu zainteresowanemu.

***

I tak mijały dnie, tygodnie… Wszystko to przepełnione strachem, że w końcu popełnię jakiś błąd, który sprawi, że Sena nie będzie chciał już widzieć mnie na oczy. Świadomość, że wszyscy popełniamy błędy, a więc moja pomyłka była jedynie kwestią czasu, dobijała mnie. Mogłem się starać, ale z góry wiadomo było, że w końcu i tak kiedyś coś spartolę i koncertowo się wyłożę. Normalna kolej rzeczy… Ktoś mógłby powiedzieć, że to wciąż przecież nie koniec świata. Ludzie wciąż się mylą. Grunt to żeby potrafić podnieść się z kolan, otrzepać spodnie i wzruszyć ramionami, mówiąc: „Nic mi się nie stało”. Gdyby ktoś tak właśnie powiedział, to miałby rację. W końcu ja sam nie raz już wywinąłem popisowego orła. Myliłem się i podnosiłem. Tak miało być i teraz. Więc czego się bałem? Co się zmieniło? Nie obawiałem się samego błędu czy upadku samego w sobie, ale konsekwencji następującym po nim. Wystarczył jeden zły ruch, żeby wszystko zaprzepaścić. Ostre słowa chłopaka z pewnością zabolałyby mnie bardziej niż sama pomyłka. Dobiłyby mnie, przez co podniesienie się byłoby jeszcze trudniejsze. Nie mówię, że niemożliwe, że nie podołałbym mu. Kiedyś w końcu pewnie dźwignąłbym się na nogi, ale domyślałem się, że w takim wypadku potrzebowałbym na to znacznie więcej czasu niż normalnie.
Bo bałem się go stracić.
Mimo iż nawet go nie miałem.
W ostatnim czasie moje dni były wypełnione nie tylko strachem, ale także uganianiem się za muzykiem. Starałem się trzymać blisko, ale w granicach rozsądku, tak, żeby nie poczuł się niekomfortowo. Nie wykonywałem żadnych gwałtownych ruchów. Wiedziałem, że przez to mógłby się do mnie zrazić. Z tej racji po prostu kręciłem się w jego pobliżu, stałem przy jego boku i uczyłem się czerpać z tego radość i satysfakcję. I o dziwo szło mi to bardzo dobrze. Nagle z jakiś niezrozumiałych dla mnie powodów możliwość spędzenia z nim pół godziny na balkonie podczas przerwy, którą zazwyczaj marnowaliśmy na picie kawy, palenie papierosów i rozmawianie o niczym niezobowiązującym, stała się dla mnie dużo atrakcyjniejsza niżby oferta niezapomnianej nocy z dowolną osobą z całego świata, którą mógłbym sobie wybrać. Jego bliskość stała się dla mnie bezcenna. Uspakajała tajfun myśli w mojej głowie, który powstawał w niej za każdym razem, kiedy nie było go przy mnie. Moja hierarchia wartości powoli ulegała zmianie. Zaczynałem doceniać relacje międzyludzkie i ich wpływ na moje samopoczucie.
- Wykorzystujesz go! – usłyszałem zza drzwi ostry głos Ricko.
- Wcale nie – zaprzeczył szybko różowowłosy.
- Wysługujesz się nim na każdym kroku – upierał się wokalista Jiluki. – Zachowujesz się okropnie! Wiesz, że Luvia to też człowiek? Też ma uczucia? Zlituj się trochę nad nim! – burknął.
- No proszę, i kto to mówi – byłem pewny, że gitarzysta przewrócił oczyma. – Wcześniej jakoś miałeś co do tego pewne obiekcje… - wytknął mu.
- Może się pomyliłem? – fuknął wściekle blondyn. – Wtedy byłem na niego zły i nie byłem w stanie wystawić mu obiektywnej oceny – usprawiedliwił się. – Ty jednak nie masz nic na swoją obronę – syknął.
Ricko zawsze był bardzo miłą i empatyczną osobą. Strasznie przejmował się problemami innych – może nawet bardziej niż własnymi. Kiedyś uważałem go przez to za głupka, ale obecnie, zdaje się, że w jakiś sposób nawet mi to imponowało. Czasami żałowałem, że osobą, którą obdarzyłem uczuciem, nie był właśnie wokalista zaprzyjaźnionego zespołu. Może wtedy wszystko byłoby łatwiejsze…
Zważyłem kubek trzymany w ręku, jakby chcąc się upewnić czy nic z niego nie ubyło przez czas, jaki ten zalegał mi w dłoni. Kawa powoli zaczynała stygnąć. Cóż, w takim wypadku musiałem się jednak pospieszyć w jej dostarczeniem…
Energicznie zapukałem do drzwi i bez pozwolenia wszedłem do środka, tym samym przerywając dyskusję toczącą się między dwoma muzykami. Obaj spojrzeli na mnie wytrzeszczonymi w zdziwieniu oczami. Różowowłosy uchylił usta. Podałem mu napój, po którą wcześniej mnie wysłał.
- Chciałem poczekać, aż skończycie rozmawiać, ale trochę wam schodziło i kawa zaczęła stygnąć – wyjaśniłem swoje nagłe wtargnięcie obojętnym tonem głosu. Już chciałem odwrócić się na pięcie i odejść, kiedy nagle głos zabrał blondyn:
- L-Luvia… - wydukał z trudem. – Wszystko słyszałeś? – spojrzał na mnie z autentycznym strachem.
- Tak – przytaknąłem.
- J-ja… - zająknął się. – Przepraszam… - mruknął, spuszczając głowę w geście pokory.
- Niby za co? – spojrzałem na niego z niezrozumieniem. – Przecież nic nie zrobiłeś – wzruszyłem ramionami.
- Ale powiedziałem, że… - urwał zbyt zawstydzony, żeby kontynuować.
- Nie powiedziałeś nic złego – ponownie wzruszyłem ramionami. – Muszę się zbierać – oświadczyłem. – Moja przerwa już prawie dobiegła końca – zakomunikowałem i wyszedłem.
Wciąż czułem na sobie spojrzenie Seny, które było mieszanką niedowierzania ze strachem. Kiedy odwracałem się, zauważyłem jeszcze jego jakby pobladłą twarz. Wyglądał jakby wystraszył się nie na żarty… pytanie tylko czego?
Czyżby myślał, że nie byłem świadom tego, co ze mną robił? Doskonale wiedziałem, na co się zgadzałem i na co mu pozwalałem. Czy przeszkadzało mi to? W jakimś stopniu na pewno. Łatwiej było być egoistą, ale z drugiej strony będąc snobem mogłem kochać tylko siebie. W chwilach zwątpienia we własne możliwości i słuszność działań zostawałem sam. Byłem samotny. Dlatego chyba lepiej było już kochać kogoś. Cudza obecność w moim życiu, chociażby tak śladowa jak gitarzysty Jiluki, była w jakimś sensie pocieszająca.
Właściwie to już od jakiegoś czasu nawet nie marzyłem o tym, aby stać się kimś bliższym dla różowowłosego. Zadawalałem się samą jego obecnością. A przynajmniej tak próbowałem sobie wmówić. Za bardzo bałem się odrzucenia i bólu, żeby spróbować się do niego zbliżyć. Za bardzo bałem się stanąć twarzą w twarz z porażką. W końcu on się mną nie interesował, a ja tak właściwie nie miałem nic, czym mógłbym to zmienić. Poza tym wciąż postawałem czarnym charakterem. Nie zasługiwałem na happy end. Nawet we własnym mniemaniu.

***

Zaskakujące, jak wiele może się zmienić w krótkim okresie czasu. Wystarczy zaprzestać na jakiś czas jakichkolwiek aktywności seksualnych i ludzie nagle z powrotem zaczynają cię traktować, jakbyś należał do ich gatunku. Huh, a mówią, że seks to naturalna sprawa… jak widocznie nie dla wszystkich. Albo przynajmniej nie wypadało mówić o tych „naturalnych sprawach” głośno, a jako że ja nieświadomie załamałem to tabu, to musiałem ponieść tego konsekwencje.
Nawet Kosukë zmienił do mnie swoje nastawienie. Odkąd przeprosiłem jego siostrę, zaczął zachowywać się inaczej. Miałem wrażenie, jakby na jego twarzy malowała się ulga.
Bo prawdą było, że głównym powodem nienawiści gitarzysty był fakt, iż przespałem się z jego siostrą, a potem potraktowałem ją jak wszystkich innych. Ona się we mnie zakochała, a ja pozostałem bezdusznym dupkiem i ją odrzuciłem. Ponoć wtedy jeszcze czerwonowłosy dzielił z nią mieszkanie, więc musiał wysłuchiwać jej lamentów odnośnie złamanego przeze mnie serca. Jeśli dziewczyna przechodziła przez coś chociażby podobnego do tego, z czym mnie przyszło się borykać, to naprawdę współczułem i jej, i jej bratu. Więc były to autentyczne przeprosiny. Żałowałem tego, co zrobiłem. Co prawda nawet gdybym mógł cofnąć czas, nie zmieniłbym ani jej, ani swoich uczuć, jednak przynajmniej mogłem być delikatniejszy z odrzuceniem jej względów…
Teraz przynajmniej już rozumiałem, dlaczego Kosukë tak bardzo mnie nie znosił. Nie chodziło już nawet o to, że zraniłem jego ukochaną, młodszą siostrzyczkę, ale o to, jakie jemu samemu zgotowałem piekło. Ja przynajmniej mieszkałem sam, więc moich dziwnych zachowań i zmiennych humorów wywołanych niepewnością emocjonalną nie musiał nikt oglądać. Gitarzysta jednak miał zapewnione miejsce w pierwszym rzędzie, kiedy podobny show odstawiała jego siostra. Najłatwiejszym sposobem, żeby uniknąć kłopotu było ominięcie przedstawienia, jednak ten nie mógł sobie na to pozwolić. W końcu to była siostra. Bliska rodzina. Musiał ją wspierać, kiedy ta chodziła po ścianach, zbierało jej się na płacz, a zaraz potem robiła awanturę o nic, kiedy nie jadła całymi dniami, a potem nadrabiała to, pożerając od razu hurtowe ilości… a przynajmniej ja miałem takie „objawy”. Mogłem tylko domyślać się, jak ona mogła zareagować na moje odrzucenie. Wszak każdy mógł przechodzić przez coś podobnego na swój sposób.
Odgarnąłem wilgotne włosy z twarzy. Przemoknięty papieros przygasł i nie chciał się tlić. Westchnąłem poirytowany i wrzuciłem go do popielniczki. Nie mogłem dojść z sobą do ładu. Im dłużej cała ta sytuacja z Seną się ciągnęła, tym gorzej ze mną było…
Człowiek to taka dziwna istota… i taka skomplikowana…
- Hej – usłyszałem za sobą. Zdziwiony odwróciłem się.
- Co ty tu robisz? – zapytałem zachrypniętym głosem. – Zmokniesz… - mruknąłem. Różowowłosy wzruszył ramionami.
- Skoro tobie nie przeszkadza moknięcie, to mnie również – oparł się o mokrą barierkę obok mnie.
- Przeziębisz się – ostrzegłem i zdjąłem z siebie bluzę, narzucając ją na chłopaka. Może nie było to zbyt pomocne, ale w gruncie rzeczy chyba lepsze niż nic…
- A ty? – spojrzał na mnie ciekawsko. – Ach, no tak, ty już jesteś chory – cmoknął z niezadowoleniem. – Powinieneś wrócić do domu i odpocząć – poradził.
- Nic mi nie jest – zbyłem go, próbując odpalić kolejnego papierosa. Na próżno.
- Właśnie widzę – prychnął, przewracając oczyma. Zaraz jednak przysunął się i okrył mnie moją własną bluzą, tak, że teraz obaj staliśmy pod prowizorycznym zadaszeniem. – Mówię poważnie, Luvia, nie powinieneś ignorować siebie – odezwał się łagodnie. – Popadasz ze skrajności w skrajność. Raz jesteś samolubny, a raz kompletnie się ze sobą nie liczysz – spojrzał na mnie zmartwiony. – I nawet nie zaprzeczaj! – uprzedził mnie, nim zdążyłem się odezwać. Już wiedział, co chciałem powiedzieć. – Właściwie… - westchnął. – Nie jesteś znowu taki zły… - uśmiechnął się i oparł głowę na moim ramieniu. Zdziwiłem się na ten gest.
- Do czego dążysz? – dopytywałem.
- Ludzie rzadko się zmieniają… a może raczej robią to bardzo powoli i przychodzi im to z trudem. To dlatego chyba duża część z nas w ogóle nie wierzy, że ludzie potrafią się zmienić – zaczął okrężnie. – Ja myślałem, że ludzie się nie zmieniają – spojrzał mi w oczy z jakąś skruchą. – Ja myślałem, że ty się nie zmienisz… - przyznał i w końcu spuścił wzrok zawstydzony. – Przepraszam, że w ciebie zwątpiłem…
- Nie ty pierwszy, nie ty ostatni – parsknąłem, choć wcale nie było mi do śmiechu. Gitarzysta zdawał się to podświadomie wiedzieć, bo nie zaśmiał się. Spojrzał na mnie karcąco.
- Nie mów tak – ściągnął brwi. – Wykazałeś się dużą wytrwałością  i cierpliwością. Należy ci się coś w zamian – jego wyraz twarzy złagodniał. Uśmiechnął się delikatnie i stanął na palcach, żeby krótko musnąć moje usta. – Więc… Więc gdybyś wciąż był zainteresowany – zaczął nieco niepewnie – to mam dzisiaj wolny wieczór – uśmiechnął się na zachętę, jednak w jego oczach mogłem dostrzec czającą się niepewność. Nie wiedział czy wciąż chciałem się z nim spotykać, czy zdążyłem się już nim znudzić.
- Czekaj, moment… - ściągnąłem brwi w niezrozumieniu. – Więc właściwie… to ty chcesz…? – urwałem, gdyż jakoś nie mogłem w to uwierzyć. Chyba coś tu źle zrozumiałem…
- Oh, do ciebie to jednak trzeba wielkimi literami – westchnął, ale zaraz się uśmiechnął. Palcem rysował na mokrej balustradzie miniaturowy, schematyczny rysunek parasolki, pod którą widniały litery „L” i „S”*. Woda jednak spływała po barierce, rozmazując jego próby artystyczne. Niezrażony muzyk wciąż uparcie powtarzał swoje ruchy. – Chcę się z tobą umówić – oświadczył jasno.


*W Japonii jest to symboliczny wyraz miłości taki, jak u nas wyryte inicjały z serduszkiem.