Mini-seria "Pan i sługa" Kai x Nihit (Killaneth)

No mimo wszystko to ja chyba w ostatnim czasie biję jakieś rekordy "płodności", jeśli chodzi o strefę blogów yaoi, co? C'': Post za postem, a oneshoty rosną do rozmiarów mini-serii - i się mnożą! (pączkują chyba xD)

PRZEDMOWA:
NIE OMIJAJ PRZEDMOWY, BO CIĘ KARA BOSKA SPOTKA!
...ALBO RACZEJ SZATAŃSKA!
...ALBO W SUMIE TO WHATEVER... C'':

Dobra, przemowa jest taka, że to opowiadanie w jakiś sposób mi się podoba (szok, konsternacja, niedowierzanie - w końcu jakaś odmiana, co? x'"D No, ale co zrobić, jest Kai, są demony [SPOJLER~!], to jest i miłość Kity-pon ♥). Z tej racji miło by było, gdybym mogła uzyskać pod tą publikacją jakiś szeroko rozumiany odzew czytelników (bardzo ładnie proszę) ^^
POWOŁUJĘ SIĘ NA MOC 116 OBSERWATORÓW, KTÓRYM UDZIELAM PRAWA GŁOSU - KOMENTUJCIE! ~(^-^)~ (duck time, sorry ^^'')
Odbija mi? No, może troszeczkę... C'':
Tak swoją drogą to przebiłam już Salomona xp Jest was więcej niż duchów Goecji xD Tak, zdaję sobie sprawę, że może nie wszyscy z obserwatorów wciąż czytają tego bloga albo w ogóle istnieją w sieci, ale cóż... Jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby Salomon też utrzymywał jakieś stałe, bliższe kontakty ze wszystkimi swoimi demonami (/.-)'' No co? Wtedy nie było telefonów i facebooka, więc facet miał utrudnione zadanie xD

To jest dopiero część pierwsza, a części pierwsze i prologi zazwyczaj mają to do siebie, że są bardziej wprowadzające i informujące niżby pełne akcji i przewrotów, więc jeśli komuś wciąż będzie mało wybuchów, trzęsień ziemi i fal tsunami, to wyjaśnię, że takowych rzeczy więcej będzie w następnej części/częściach. Więc apeluję, żeby się nie zrażać po pierwszych dwóch wersach - jeśli wciąż będziesz mogła oderwać wzrok od ekranu i mój wymyślony świat z miejsca cię nie urzeknie, to po prostu daj mu drugą szansę C: Obiecuję, że druga część będzie bardziej intrygująca :D
Z takich bardziej technicznych spraw to wyjaśnię, że nie mogłam inaczej podzielić pracy na rozdziały, bo w przeciwnym wypadku od razu za dużo bym zdradziła i tekst na końcu nie pozostawiłby czytelnikowi pewnych pytań. A tego przecież nie chcemy, prawda? ^^
Ilość rozdziałów (2 lub 3) zależy właściwie od odzewu pod opowiadaniem. Już w całości skończyłam tę mini-serię, ale sama się przyznam, że zastanawiam się nad machnięciem trochę bardziej rozbudowanego zakończenia. Jeżeli będziecie zainteresowane, to oczywiście zdecyduję się na 3 części, a jeśli nie, to zostawię wszystko tak jak jest i prawdopodobnie zamkniemy się w 2.

Mam nadzieję, że opowiadanie przypadnie wam do gustu - tak samo jak moje wyobrażenie Kaia x''D

A tak jeszcze btw. to ta część jest krótsza niż następna, więc tam będzie już nad czym się zasępić; będzie to już taka nieco dłuższa lektura na nudną podróż w autobusie albo posiadówkę w kibelku... albo co tam jeszcze sobie życzycie ^^''

Nie przedłużając dłużej, endżoj!:


Tytuł: „Pan i sługa”
Tytuł alternatywny: „Król i demon”
Paring: Kai x Nihit (Killaneth) [gościnnie występuje Mia z Mejibray]
Typ: mini-seria
Część: 1/ 2 lub 3, jeszcze się nie zdecydowałam ^^’’
Gatunek: fantasy
Beta: -

Kiedy urodzisz się w niewielkim kraju między co najmniej trzema wielkimi państwami ościennymi, to zdecydowanie możesz mówić o pechu. Sąsiedzi z łatwością, a co więcej z lubością ignorowali fakt, iż prowadząc wojnę z jednym krajem, najeżdżali na terytoria drugiego. Żołnierze palili, gwałcili i plądrowali. Prości mieszkańcy tracili dorobek całego życia, dach nad głową, a zdarzało się, że i nawet samo życie… właściwie bez powodu. Z tej racji moi rodzice dokładali wszelkich starań, aby możliwie jak najbardziej odciążyć swój lud. Mieli przez to wiele zobowiązań, które odciskały swoje piętno na całej rodzinie.
Ano tak… Zapomniałem wspomnieć o tym drobnym fakcie, iż nie byłem jedną z ofiar sytuacji, którą opisałem powyżej. Pech, jakim zostałem naznaczony w chwili przyjścia na świat właśnie w tym, a nie innym kraju, niwelował fakt, iż należałem do rodziny królewskiej. Szczerze powiedziawszy to nigdy nie spotkałem się z żadną tragedią twarzą w twarz. Niczego w życiu mi nie brakowało – jedzenia, luksusów, czasu wolnego… Jako książę, a w dodatku ten młodszy z dwójki synów pary królewskiej, miałem wszystkiego pod dostatkiem. Przez pierwsze kilkanaście lat życia jedynie spacerowałem po pałacowych korytarzach, uczyłem się grać na różnych instrumentach wraz z bratem, malowałem, pokazywałem się na oficjalnych paradach i machałem przesadnie wolnym i wyniosłym ruchem ręki do poddanych z okna karety.
Tak, w gruncie rzeczy nie robiłem nic…
…do czasu.
Tak jak już wspomniałem, moi rodzice zmuszeni byli do zawiązywania mnóstwa układów z władcami państw ościennych, aby zapewnić poddanym jako-takie spokojne życie i dobrobyt. Niestety, kiedy nie dysponuje się potężną armią czy terenami ważnymi ze względów na mieszczące się tam surowce naturalne, ciężko o respekt. Z tej racji moi rodzice musieli znaleźć jakieś inne wyjście z patowej sytuacji… chociaż, jakby się tak zastanowić, to wcale nie oni to zapoczątkowali, a podobna „tradycja” w naszej rodzinie była kontynuowana już od pokoleń, choć nie mówiło się o tym głośno. Zazwyczaj para królewska posyłała jedno ze swoich dzieci odpowiedniej płci na obcy dwór, gdzie miało odbyć się ustawiane małżeństwo. Fakt, iż członek naszej rodziny stawał się również częścią rodziny władającej sąsiednim państwem sprawiał, że nasza ojczyzna nie musiała obawiać się najazdów czy wybuchu wojny. Wszak własnej rodziny się nie atakuje. Nawet jeśli czasami jest to tak naprawdę siódma woda po kisielu.
Mój starszy brat, Mia, dwa tygodnie temu został właśnie posłany na obcy dwór, co było równoznaczne z tym, że miałem się już z nim nigdy więcej nie zobaczyć. Przyjąłem tę wiadomość straszliwie źle. Mia był przy mnie, odkąd sięgałem pamięcią. Spędzał ze mną cały swój czas, dlatego nawet nie potrzebowałem mamki czy później opiekunki, kiedy byłem mały. Brat był jedynym członkiem rodziny, z którym czułem rodzinną więź. Zawsze się mną opiekował, bawił się ze mną, uczył… zaraził mnie nawet swoją pasją do muzyki, przez co często razem grywaliśmy. Naszym popisowym numerem był występ na cztery ręce na fortepianie podczas oficjalnych wernisaży wydawanych na cześć polityków i konsulów przybyłych z obcych krajów. A teraz nagle go zabrakło.
Nawet się ze mną nie pożegnał. Mało tego, nawet mi o niczym nie powiedział! Z tej racji przez ostatnie dni, które spędził w naszym rodzinnym pałacu, żyłem w słodkiej nieświadomości faktu, iż lada moment miałem na dobre stracić brata. Z jednej strony rozumiałem jego pobudki. Nie chciał mi nic mówić, gdyż wiedział, że będę odciągał go od tego pomysłu, że będę rozpaczał, a w ostateczności mogę nawet porwać się na coś głupiego. Zapewne chciał zapisać sobie w pamięci obraz uśmiechającego się młodszego braciszka, a nie szalejącego z niepokoju dzieciaka, który łamie wszelkie zasady dobrego wychowania. Nie pożegnał się, gdyż pożegnanie byłoby dla niego zbyt trudne. Nie zostawił nawet listu czy choćby szczątkowej informacji. Po prostu zniknął.
Dopiero jedna z moich prywatnych guwernantek wyjaśniła mi, co się stało, zanim zdążyłem przewrócić całe królestwo do góry nogami. W pierwszej chwili przestraszyłem się, że go porwano, ale do tego nie pasowała nadzwyczaj obojętna reakcja moich rodziców, którzy jakby udawali, że nic się nie stało. Guwernerka wyjaśniła mi także, że tak naprawdę to ja miałem być tym z naszej dwójki, który miał zostać posłany na obcy dwór, podczas gdy Mia miał sprawować rządy tutaj, na miejscu. Cały plan jednak szlag trafił, kiedy przyszła wiadomość o gotowej do zamążpójścia księżniczce z sąsiedniego państwa. Wielce dama była starsza ode mnie i nie życzyła sobie mieć za męża „małolata”. Z tej racji, żeby utrzymać pokój, pojechać musiał Mia.
Opłakiwałem nie tylko zniknięcia brata, ale także jego fatalną sytuację. Nie wątpiłem w to, że z pewnością nie przyjmą go na obcym dworze z otwartymi ramionami. Mój brat doskonale znał języki obce, jednak już na zawsze miał pozostać tym „z zewnątrz”, któremu nie do końca można było ufać. Z pewnością nie znajdzie tam odpowiedniego szacunku, z którym powinno się go traktować. Nie znajdzie także miłości w małżeństwie aranżowanym z politycznych pobudek. A co najgorsze w tym wszystkim, w razie konfliktu z sąsiadami, będzie pierwszą osobą w kolejce do likwidacji, gdyż bezzwłocznie z pewnością zostanie posądzony o szpiegowanie. Oczywiście będzie to nieprawdą i nie będzie ku temu żadnych dowodów, ale i tak przyjdzie mu za to zapłacić życiem, które od teraz będzie prowadził w wiecznym stresie i poniżeniu.
Wściekłem się na rodziców, którzy do załatwiania spraw politycznych używali swoich dzieci. Czułem się zdradzony. Nie podejrzewałem, że któryś z nas zostanie kiedyś odprawiony. Naiwnie liczyłem, że fakt, iż nie garnąłem się do władzy i uznałem brata za mojego władcę pozwoli nam w zgodzie żyć w jednym królestwie. On miał zostać królem, a ja pozostać księciem aż do końca. Nie przeszkadzałby mi taki porządek rzeczy. Wspierałbym brata tak, jakbym tylko potrafił bez żywienia do niego urazy. Naprawdę nie zależało mi na koronie i berle. Wiedziałem, jak wielka odpowiedzialność się z tym wiązała i wolałem od tego stronić. Chciałem żyć w państwie kierowanym przez brata. Nie doczekałem się jednak tak wspaniałych czasów.
Wściekłem się na rodziców również za ich słabość. Uciekali się do tak żałosnych posunięć właściwie po to, żeby nie przestać istnieć. W mojej opinii powinni zawiązać sojusz z dwojgiem z sąsiadów i napaść na trzeciego, podzielić się terytoriami i wpływami. Potem utrzymać koalicję tylko z jednym z państw ościennych, z tym silniejszym i napaść na kolejne z nich. Stłumić rewolty, bunty i pucze, przyłączyć nowe terany, urosnąć jako potęga militarna. Wtedy pozostałyby już na mapie tylko dwa sąsiadujące ze sobą państwa – nasze oraz to jedno obce. Z jednym potencjalnym wrogiem było łatwiej utrzymać dobre stosunki niż z trzema na raz. Oczywiście zdawałem sobie sprawę z tego, że to wszystko było takie piękne i proste tylko w teorii, a znacznie gorzej było z wprowadzeniem planu w działanie, ale… Och, na litość boską, nie mogłem wybaczyć im tej słabości! Tego, że nawet nie próbowali znaleźć innych rozwiązań tylko od razu kładli uszy po sobie i podporządkowywali się innym! Tego, że popełniali dokładnie te same błędy, co poprzednie pokolenia i nic z nich nie wyciągali! Tego, że cała moja rodzina była taka słaba, a więc podobne sytuacje miały już miejsce wielokrotnie w przeszłości!
Przestałem być już dumny z tego, że należałem do tej właśnie rodziny królewskiej…
Dopiero po dwóch tygodniach odważyłem się wejść do pokoju brata. Od jego wyjazdu, który odbył się w wielkiej tajemnicy w środku nocy, zabroniłem komukolwiek tam wchodzić, a więc wszystko pozostało tak, jak w chwili, kiedy wychodził stąd Mia. O dziwo nie było tu wcale schludnie i czysto, a więc tak jak zazwyczaj. Ogromne okno było niedokładnie zasłonięte na wpół zerwaną z karnisza, ciężką kotarą. Pościel na wielkim łożu była zmięta i skopana. Drzwi szafy i kilka szuflad było otwartych. Wystawały z nich pojedyncze rękawy lub nogawki ubrań, co naprowadziło mnie na myśl, iż Mia musiał pakować się w wielkim pośpiechu. Na zamkniętej klapie fortepianu oraz podłodze walały się kartki z nutami. Na biurku zalegały opasłe tomiszcza poustawiane w chwiejne wieże. Niektóre były otwarte, inne nawet poniszczone. Powydzierane stronice zaścielały blat i krzesło. Książki walały się również na podłodze. W biblioteczce brakowało wielu pozycji, jednak już po samej ilości książek z łatwością mogłem ocenić, iż nie wszystkie należały do prywatnego zbioru brata. Część z nich musiał przynieść z pałacowej biblioteki lub nawet biblioteki uniwersyteckiej w centrum miasta. Wyrwane strony z książek, zapiski brata i kartki w pięciolinie mieszały się ze sobą na podłodze. Na blacie biurka stały jakieś dziwne przyrządy, które przypominały nieco szkło laboratoryjne. Znalazłem także kilka kawałków kredy, węgla, różnych kamieni, w tym również kamieni szlachetnych oraz metali. Moją uwagę przykuły dyski wykonane najprawdopodobniej ze srebra, złota i rtęci, które przypominały ogromnych rozmiarów przyciski do papieru. W powietrzu unosił się kurz i swąd palonego drewna. To było naprawdę dziwne…
Wiedziony instynktem odrzuciłem zalegający na podłodze dywan z długim włosiem. Pod nim skrywał się wypalony w parkiecie symbol, którego znaczenia nie mogłem odgadnąć. Nie wyglądał na żaden herb rodzinny ani symbol państwowy. Był bardzo skomplikowany. W jego wnętrzu znajdywały się jakby zapiski w obcym języku w nieznanym mi alfabecie. Przeszły mnie dreszcze wzdłuż kręgosłupa. Nagle uświadomiłem sobie, że mimo wszystko mogło okazać się, że tak naprawdę zupełnie nie znałem własnego brata. Nigdy wcześniej nie posądziłbym tego eterycznego młodzieńca o coś podobnego…
Wtem drzwi otworzyły się z rozmachem. Z przestrachu aż podskoczyłem w miejscu. Odwróciłem się, spoglądając gniewnie na jedną ze służek, która weszła bez pukania do książęcej komnaty.
- Och, książę! – zakryła dłonią usta, które uchyliła ze zdziwienia. – Ja… ja… - dukała. – Przepraszam! Nie wiedziałam, że książę tu jest! Kazano mi tu posprzątać! – wytłumaczyła się, kłaniając mi się niemal w pas.
- Wybaczam – mruknąłem burkliwie. – A teraz odejdź – odprawiłem ją. – I niech nikt więcej tutaj nie wchodzi. Wszystko ma tu zostać tak, jak jest – zastrzegłem.
- Oczywiście książę! Oczywiście! – zakrzyknęła. – Przekaże całej służbie twoje słowa! – obiecała i szybko wycofała się z pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi.
Spojrzałem pod własne nogi, orientując się, że nadepnąłem na wypalony w podłodze znak. Przezornie z powrotem zakryłem go dywanem. Kręciłem się bez celu po komnacie jeszcze przez jakiś czas. W końcu zdecydowałem się wziąć z biurka ulubiony, srebrny pierścień brata, aby mieć po nim jakąś pamiątkę. Zabrałem ze sobą także jeden z intrygujących dysków, aby później w spokoju móc mu się dokładnie przyjrzeć. Zamierzałem dowiedzieć się, czym w istocie był i w jakim celu używał go Mia. Chciałem dowiedzieć się, czym parał się mój brat i o czym mi nie mówił – a przede wszystkim, dlaczego nic mi o tym nie mówił…

***

Po zajęciach z szermierki byłem zmęczony, ale i w jakiś sposób także nieco uspokojony. Podczas treningu wyżyłem się fizycznie, więc czułem się odrobinę lżej. Wciąż nie mogłem jeszcze powiedzieć, żebym pogodził się ze stratą brata, ale przynajmniej już mnie tak nie nosiło.
Wykończony opadłem na własne łóżko i westchnąłem ciężko. Na zewnętrz było już ciemno. Odkąd Mia wyjechał, zacząłem absolutnie izolować się od wszystkich, a więc nie pozwalałem nawet służbie pomagać sobie podczas porannej i wieczornej toalety. Z tej racji ubierałem, myłem się oraz kładłem się spać sam. Nie zasłaniałem zasłon, dzięki czemu codziennie budziłem się wraz z nadejściem świtu, a w nocy mogłem jeszcze przez chwilę popodziwiać rozgwieżdżone niebo.
Wykąpany już i przebrany siedziałem w ciemności przez dłuższą chwilę bez ruchu, aż w końcu zdecydowałem, że rozmyślanie i rozpamiętywanie nie jest dobrym lekarstwem na ranę powstałą po zniknięciu brata. Westchnąłem raz jeszcze i wpełzłem pod kołdrę, próbując usnąć. Dziś miało mi się to udać nadzwyczaj szybko, gdyż byłem naprawdę zmęczony po porządnym treningu.
Zaczynałem dopiero przysypiać, kiedy nagle w mojej komnacie rozbłysło światło. Przestraszony momentalnie zerwałem się do siadu, szukając źródła srebrzystego, oślepiającego promienia. Ze zgrozą stwierdziłem, że musiało znajdować się ono właśnie w moim pokoju, a nie gdzieś na zewnątrz. Moje serce przyspieszyło. W powietrzu dało się wyczuć swąd palonego drewna.
- O cholera! – rozległ się wrzask, a zaraz potem usłyszałem głuchy odgłos, jakby ktoś zwalił się na podłogę. Światło tak samo niespodziewanie zgasło, jak i się pojawiło. – Szlag by to! Idioto, mówiłem ci, żebyś nie kład sigili w takich miejscach! – usłyszałem oburzony głos, który z pewnością należał do mężczyzny. – Porąbało cię?! Chcesz mnie połamać?! – prychnął z wyrzutem.
Zmrużyłem oczy, próbując przyjrzeć się właścicielowi głosu w ciemności. Dostrzegłem postać, która powoli gramoliła się z podłogi na równe nogi. Nie mogłem zlustrować nieproszonego gościa zbyt dobrze, dlatego też na pierwszy rzut oka udało mi się jedynie zauważyć, że był to wysoki, szczupły mężczyzna o długich, najpewniej ciemnych włosach. Moje serce w piersi wciąż galopowało dziko. Głos uwiązł mi w gardle, tak, że nawet zapomniałem o krzyczeniu na pomoc. Kim on był? Czyżby porywaczem? A może szpiegiem wysłanym z obcego dworu, na który udał się Mia?
Nie, chwila, stop… Na skrytobójcę zachowywał się zdecydowanie za głośno. Ponad to był zbyt gadatliwy. Odzywał się niepotrzebnie i zwracał się do mnie w luźny, może nawet nieco niegrzeczny sposób, co sugerowało, jakoby poczuwał się mi równym. Kim on jednak był, żeby tak myśleć? I jak w ogóle się tu dostał? Przecież teren pałacu był strzeżony przez rycerzy, a ten nie dość, że zjawił się jakby znikąd, to nigdzie nie było słychać żadnych odgłosów towarzyszących zamieszaniu. Najwidoczniej nikt nawet nie podejrzewał, że intruz wtargnął na królewską posesję.
- Co jest? Zaniemówiłeś? – ponownie rozległ się męski, lekko nosowy głos. Mężczyzna wywindował się do pozycji stojącej i ruszył w moim kierunku, na co ja odruchowo odsunąłem się w tyłu na materacu. – Boisz się mnie? Od kiedy? – zaśmiał się i pstryknął palcami, przez co świeczki w stojącym w pobliżu łóżka świeczniku na wysokiej nodze zapłonęły. – Ej, nie jesteś Mia… - zauważył, marszcząc brwi. – Blond włosy i niebieskie oczy się zgadzają, masz podobne rysy twarzy, ale z pewnością nim nie jesteś… - nachylił się nade mną. – Niemożliwe! To ty jesteś mały Ni? – zapytał rozbawiony.
W słabym blasku świec mogłem lepiej przyjrzeć się swojemu rozmówcy. Tak jak już zauważyłem wcześniej, był to wysoki, szczupły mężczyzna ubrany w fikuśny, skórzany strój. Składały się na niego długie, czarne spodnie z paskiem o ciężkiej, srebrnej sprzączce oraz krótka kurtka w tym samym kolorze, która sięgała jedynie wysokości jego żeber. Spod narzuconego jakby niedbale ubrania wyglądała jasna skóra na bladej piersi i brzuchu, na którym ładnie rysowały się krzywizny mięśni. Brzuch skośnie przecinał czarny, materiałowy pas, który przytraczał do jego pasa niewielką torbę. Tuż pod prawym obojczykiem malowała się rzymska czwórka, która z pewnością nie została wymalowana jedynie ciemną farbą lub tanim, kupieckim barwnikiem. Jego szyję ciasno oplatał czarny rzemyk z metalową, sczerniałą ze starości miniaturką słońca w postaci zawieszki. Długie, czarne włosy spływały gęsto kaskadami na szczupłe ramiona. Na jedno z nich opadało także kilka stalowo-szarych pasm. Odgarnięte do tyłu włosy eksponowały ucho o nienaturalnym dla człowieka, spiczastym kształcie. Wąskie, czarne usta rozciągały się w chytrym uśmieszku. Intensywnie zielone, niemal świecące w ciemności oczy lustrowały mnie czujnie, jednak nie nazbyt chłodno z czarnej oprawy długich, gęstych baldachimów rzęs i sinych obwódek powstałych zapewne w skutek niewyspania. Pod nimi z kolei malowały się dwa bliźniacze znaki, które były swoimi odbiciami lustrzanymi i przypominały odwróconą, kanciastą literę „j”. Tuż nad nasadą niewielkiego, delikatnie spłaszczonego nosa widniał symbol odwróconego krzyża.
- „Mały Ni”? – powtórzyłem, marszcząc brwi w niezrozumieniu.
- Nihit, tak? – upewnił się. – Młodszy brat Mii?
- Zgadza się – przytaknąłem niepewnie.
- No, to przynajmniej kwestię podobieństwa mamy załatwioną… - mruknął do siebie. – Ale dlaczego to ty mnie wezwałeś? Skoro nie zrobił tego Mia, to znaczy, że… - urwał. – Mia już wyjechał? – zapytał, unosząc brwi w zdziwieniu.
Zareagowałem podobnie. Byłem zszokowany faktem, że ktoś poza rodziną królewską wiedział o tym, co stało się z moim bratem. Przecież ja sam do niedawna nic nie wiedziałem! Nie byłem pewien czy aby na pewno mogłem potwierdzić tę informację. W końcu wciąż nie wiedziałem, kim był mężczyzna stojący przede mną i jakim cudem znalazł się w mojej komnacie.
- Kim jesteś? – zapytałem w końcu. – Jesteś przyjacielem Mii?
- No… - przeciągnął. – Chyba można tak powiedzieć – wzruszył ramionami. – A teraz sprawdźmy czy faktycznie jesteś tak błyskotliwy, jak to zarzekał się twój brat – zachichotał. – Przyjrzyj mi się i sam spróbuj zgadnąć, kim jestem – uśmiechnął się bezczelnie.
Obrzuciłem nieznajomego spojrzeniem raz jeszcze. Na usta cisnęło mi się tylko jedno określenie, jednak nie chciałem wypowiedzieć go na głos. Po pierwsze byłoby to dość sporym nietaktem z mojej strony, a po drugie to nie mogła być prawda…
- Kim jesteś? – powtórzyłem. – Chcę znać twoje imię. Odpowiadaj, jak cię pyta ktoś z wyższego stanu! – zażądałem ostro.
- Uu… - zawył i zarechotał paskudnie. – Całe szczęście ja nie podlegam pod twoje rządy – rozłożył bezradnie ręce.
- Nawet jeśli nie należysz do mojego ludu to…
- Nie należę do twojego gatunku – sprostował, wcinając mi się w zdanie.
- Co proszę? – wydusiłem z siebie z trudem.
- Spójrz na mnie jeszcze raz i powiedz głośno pierwsze słowo, które przychodzi ci do głowy – dalej brnął w tą głupkowatą gierkę.
A prawdą było, że pierwszym słowem, które przychodziło mi na myśl było „demon”.
Demon.
- Twoje imię? – zapytałem i, o zgrozo, zauważyłem, że mój głos załamał się nieznacznie, co zdradzało moją słabość.
- Kai – przedstawił się, na co ja jedynie uniosłem jedną brew w niedowierzaniu. – A co, spodziewałeś się czegoś bardziej dramatycznego? – fuknął. – Czegoś w rodzaju „umrzesz-w-męczarniach” albo „zbeszczeszczę-twoją-duszę”? – przewrócił oczyma. Nie odpowiedziałem na zadane pytanie.
- Jak się tu dostałeś? – próbowałem zachować spokój.
- Jak to „jak”? – Kai wykonał nieokreślony ruch dłonią. – Przez sigil – wskazał na dysk odlany prawdopodobnie ze srebra. – Najpierw sam się do mnie dobijałeś, a teraz pytasz się, jak tutaj wszedłem? – zdziwił się.
- Że niby jak sam się do ciebie dobijałem? – ściągnąłem brwi w niezrozumieniu, zapominając już nawet o tym, aby skarcić go za ton, jakim się do mnie odzywał.
- Stanąłeś w pentagramie, więc myślałem, że to coś ważnego, dlatego zjawiłem się najszybciej jak mogłem – westchnął. – Chociaż z drugiej strony myślałem, że to Mia… - założył ręce na piersi. – Ty o niczym kompletnie nie wiesz, co? – fuknął.
- No… - zająknąłem się. – Niekoniecznie… - przyznałem niechętnie.
- W takim razie na dzisiaj zapamiętaj tylko tyle, że demony zazwyczaj przemieszczają się albo przez pentagram, na który musiałeś nadepnąć przez nieostrożność w pokoju swojego brata, albo przez sigil, inaczej mówiąc personalną pieczęć – sapnął ciężko poirytowany, że musi mi to wszystko tłumaczyć. – Zapamiętaj też, że są to sposoby, którymi posługują się DEMONY, nie ludzie! – zaznaczył. – Niech ci tylko nie przyjdzie do głowy coś głupiego! – ostrzegł. – Jak na przykład stawanie w pentagramie… - wywrócił oczyma. – Takie rzeczy możesz robić tylko w prawdziwych sytuacjach kryzysowych, kiedy się pali, wali albo co tam jeszcze dramatycznego sobie wymyślisz – machnął lekceważąco ręką. – Rozumiesz? – upewnił się.
- Rozumiem… - przytaknąłem. Brunet skinął mi głową. – Chwila… - mruknąłem. – Skoro stawanie w pentagramie wskazuje na sytuację kryzysową, to dlaczego ty pojawiłeś się dopiero po kilku godzinach? Przecież myślałeś, że Mia ma kłopoty czy nie tak?
- Wyobraź sobie, że mam też swoje życie i swoje problemy – burknął, pochmurniejąc. – Nie jestem twoim sługą, który tylko czeka na twoje wezwanie – zacisnął gniewnie szczęki.
- Ale sytuacja kryzysowa…
- Byłem zajęty – warknął głośniej i dobitniej, ucinając temat. – Dobra, skoro to już wszystko, a ja jak ten ostatni idiota zjawiłem się tutaj po nic, to może już sobie pójdę – z krzywą miną obrócił się na pięcie, kierując w stronę biurka, gdzie leżał sigil.
- Zaczekaj! – zawołałem, szybko wyplątując się z pościeli. – Proszę! – dodałem, widząc, że demon trzyma już w rękach metalową pieczęć.
- Szybko się ukorzyłeś – uśmiechnął się półgębkiem. – Szybciej niż Mia – przypomniał sobie. Kai posłusznie zatrzymał się i spojrzał na mnie wyczekująco.
- Chcę wiedzieć więcej o Mii – wyjaśniłem, stając naprzeciw niego. – Chcę wiedzieć, co robił i dlaczego – oświadczyłem. – Do tego jednak potrzebuję kogoś, kto mi to wszystko wyjaśni i opowie, jak to było z moim bratem. Pomożesz mi? – zapytałem z nadzieją.
- A co ja będę miał z tego układu? – zapytał chytrze.
- Mogę cię dobrze wynagrodzić…
- Nie chcę złota ze skarbca twojego państwa – prychnął. – Chcę czegoś od ciebie – wyszczerzył się zwycięsko. – Co TY możesz mi zaoferować w zamian za moją pomoc? Jak bardzo zależy ci, żeby poznać brata? Ile jesteś w stanie dla niego poświęcić? – przekrzywił ciekawsko głowę, przyglądając mi się z zainteresowaniem.
- Ja… - zająknąłem się.
Nie chciał złota, kamieni szlachetnych, kosztownej biżuterii i ubrań, zaszczytnych tytułów… Chciał czegoś bezpośrednio ode mnie… Więc w zasadzie czego? Co ja sam, bez powoływania się na rodzinny majątek i status, mogłem mu zaoferować?
- Prosisz mnie o pomoc, a nie masz nawet, co zaoferować mi w zamian? – prychnął. – Żałosne… - zaśmiał się pod nosem. – Rozumiem jednak, że tym pytaniem mogłem cię trochę zaskoczyć. W końcu jesteś księciem, który przywykł do tego, że wszyscy spełniają jego zachcianki bez szemrania – wzruszył ramionami. – I tak jestem szczerze zdziwiony, że wciąż potrafisz o coś poprosić, a nie tylko rozkazywać – skinął mi głową jakby z uznaniem. – Nie śpiesz się. Mam czas – rozłożył ręce, jakby chciał mnie przytulić. – Dobrze zastanów się nad tym, co możesz mi dać – jego uśmiech pogłębił się. – Kiedy już będziesz miał przygotowaną jakąś propozycję, zapukaj do mnie – zaśmiał się. – Wtedy porozmawiamy o tym czy twoja oferta jest warta mojego zachodu – uśmiechnął się drapieżnie.
W tym momencie właśnie zdałem sobie sprawę, że pertraktowałem z demonem…

***

Przejrzałem zapiski brata w poszukiwaniu wskazówki, czym też mógł zadowolić się demon. Niestety, pojedyncze strony, które udało mi się znaleźć nie zawierały zbyt przydatnych treści. Zazwyczaj dotyczyły one przebiegów reakcji chemicznych lub zawierały wskazówki, jak w najodpowiedniejszy sposób powinno oczyszczać się metale, aby później odlać z nich sigil… Podejrzewałem, że Mia zabrał większość swoich notatek ze sobą, aby nikt nie posądził go o paranie się alchemią czy, co gorsza, o konszachty z diabłami. To, co udało mi się znaleźć, to zapewne jedyne pojedyncze kartki, które wypadły z jego notatnika przez pośpiech i przypadek.
Sięgnąłem również po literaturę, którą posiłkował się mój brat. Tam jednak także nie znalazłem nic przydatnego. Mało tego, naczytałem się bzdet o demonach z rogami, ogonami i kopytami lub racicami, które zachowywały się niczym dzikie, pozbawione rozumu bestie. Opis ten jednak nijak nie pasował do Kaia, a więc wnioskowałem, że informacje mówiące o tym, iż z takowym delikwentem targować się nie dało, również nie pokrywały się z prawdą. Znalazłem kilka przestróg dotyczących nawiązywania kontaktów z istotami potępionymi. Z grubsza treści książek powtarzały się, a więc ich przekaz był podobny pomimo zastosowania różnego słownictwa. Koniec końców wszyscy radzili, żeby trzymać się od demonów jak najdalej, zwiewać na ich widok i ewentualnie odganiać się od nich krucyfiksem lub wodą święconą. Całe rozdziały poświęcone zostały różnorakim technikom odpędzania się od natręta nie z tego świata, jednak nikt ani słowem nie wspominał o tym, co należało zrobić, kiedy komuś zależało na zbrataniu się z nim. Demony były przedstawiane jako kwintesencja zła, bólu, cierpienia i bezmózgiej rządzy zabijania. Z tego wynikało, że spoufalać się z nimi mógł tylko skończony idiota lub desperat.
Co ja mu mogłem zaoferować bezpośrednio od siebie? Nic nie przychodziło mi do głowy… Nawet do końca nie rozumiałem, co oznaczać miało to „ode mnie”. Byłem księciem i czerpałem z tego faktu pewne przywileje. Utożsamiałem się z moją pozycją, a więc fakt, iż mogłem mu zaoferować wynagrodzenie w moim mniemaniu wychodził bezpośrednio „ode mnie”. W jakim sensie mogłem inaczej to rozumieć? Miałem mu zaproponować własną nogę czy rękę?
Westchnąłem podenerwowany i zirytowany. Nie mogłem nic wymyślić. W końcu w akcie desperacji, nie będąc do końca pewnym, co tak na dobrą sprawę robię, przyklęknąłem na jedno kolano niedaleko pentagramu wypalonego na podłodze w pokoju brata i zapukałem w drewniany, zniszczony parkiet. Nie wiedziałem, jak przyzywa się demony. W książkach też nie znalazłem opisu żadnego rytuału czy czegoś podobnego. Te opisywały tylko sytuacje, co zrobić, kiedy demon już się pojawił, a ty chcesz się go koniecznie pozbyć. Wiedziałem tylko, że z pewnością nie powinienem już przekraczać linii pentagramu. Zdecydowałem się niemalże kulturalnie zapukać za sprawą jego ostatnich słów: „Kiedy będziesz miał już przygotowaną jakąś propozycję, zapukaj do mnie.”.
Po krótkiej chwili symbol rozjarzył się słabym, fioletowym blaskiem. W pomieszczeniu zaczęło robić się duszno od szarego dymu cuchnącego spalenizną. W krótkim czasie komnata była już pełna gryzącego dymu, przez co moja widoczność została mocno ograniczona. Głośne tupnięcie uświadomiło mnie jednak w tym, że ktoś pojawił się w pokoju. Niemal na oślep, krztusząc się i kaszląc, dotarłem do okna i otworzyłem ja na oścież.
- Co się stało?! – wydusiłem z siebie z trudem, rozpoznając znajomą, teraz niewyraźną sylwetkę demona w siwych obłokach dymu.
Brunet również kaszlał paskudnie. Czym prędzej wydostał się w zadymionego epicentrum i stanął koło mnie przy oknie. Wychylił się przez nie i niemal spazmatycznie łapał powietrza w płuca. Miał załzawione oczy. Kilka pojedynczych łez spłynęło po jego policzkach, kiedy mężczyzna zanosił się kaszlem, jednak, co ciekawe, zauważyłem, że znaki wymalowane na jego twarzy nie rozmazywały się. To było coś więcej niż tylko fantazyjny makijaż…
- Co się stało?! – powtórzyłem pytanie. – Skąd tu tyle dymu? Czy to normalne podczas przejścia przez pentagram? – dopytywałem.
- Nie – wycharczał ciężko.
- Więc co się stało?! – nie ustępowałem.
- Spaliłem obiad… - przyznał się niechętnie. - Dobra, mniejsza o to – machnął lekceważąco ręką. – Namyśliłeś się już? – zapytał. – Trochę ci to zajęło… - zauważył.
- Właściwie… - zająknąłem się. – I tak, i nie – rozłożyłem ręce. Kai podniósł jedną brew, niemo nakazując mi rozwinięcie tej myśli. – Nie wiem, czego mógłbyś ode mnie oczekiwać – wyznałem. – Nie znam twoich pobudek, więc nie wiem, co mogłoby cię zadowolić i usatysfakcjonować – próbowałem się usprawiedliwić. – Więc… Więc może jest coś, czego mógłbyś ode mnie chcieć? Jakaś konkretna rzecz, którą mógłbym ci dać? – zapytałem niepewnie.
- A więc dalej nie masz mi nic do zaoferowania, a teraz w dodatku jeszcze pytasz mnie samego, czego mógłbym chcieć? – prychnął. – Idziesz na łatwiznę – skrzywił się nieznacznie.
- Minęły już trzy dni! – westchnąłem ciężko. – Przejrzałem to wszystko – wskazałem na książki i zapiski zajmujące blat biurka i podłogę – i nic tu nie znalazłem. Nic, co mogłoby mnie w jakiś sposób nakierować na to, czego mógłby oczekiwać ode mnie pertraktujący demon ani nic, co przybliżyłoby mnie do brata – podniosłem głos, co zdradzało jak emocjonalnie podchodziłem do tej sprawy. – Nie chcę więcej tracić bezczynnie czasu! Postaw sprawę jasno, to może jakoś się dogadamy! – zażądałem.
- No dyplomatą to ty nie będziesz… - skwitował kwaśno i zaśmiał się pod nosem. – Właściwie… - zamyślił się na moment. – Nie chcę niczego od ciebie – wzruszył ramionami. – Nie jesteś mi do niczego potrzebny, mały Ni – uśmiechnął się paskudnie, zwracając się do mnie w ten niegodny sposób.
- Skoro niczego ode mnie nie chcesz, to jak niby miałem znaleźć rzecz, którą mógłbym ci dać w zamian za informacje o Mii? – zapytałem, ignorując jego jawną zaczepkę. Nie było sensu wszczynać kłótni podczas tych i tak wystarczająco fatalnych negocjacji.
- Nie wiem – wzruszył obojętnie ramionami. – Liczyłem, że zabłyśniesz geniuszem i zaoferujesz mi coś kuszącego… - mruknął pod nosem.
- A czego chciałeś od Mii? Co on ci zaoferował?
- Nic – brunet usiadł na szerokim parapecie i założył ręce na piersi. Jego postawa wskazywała na to, że był znudzony tą rozmową.
- Jak to „nic”? – zdenerwowałem się. – Mam rozumieć, że „od tak sobie” odwiedzałeś go i pomagałeś mu… - zaciąłem się. - …w czymkolwiek potrzebował pomocy? – parsknąłem.
- Nie – zaprzeczył. – Spotkaliśmy się przypadkiem – rzucił oschle. – Zainteresował mnie ten dzieciak, więc po prostu wpadałem do niego od czasu do czasu na herbatę, ciasteczka i sprawdzić, jak sobie radzi – przewrócił oczyma. – Czasem coś mu tam podpowiedziałem… - oparł czoło o zimy mur. – I to tyle w temacie. Nie byłem z nim w żaden sposób związany – wyjaśnił.
- Więc odwiedzałeś go ze względu na badania, które prowadził, tak? To one cię interesowały? – dopytywałem.
- Jeśli chcesz to tak nazwać… - mruknął.
- Nie powiesz mi, czego one dotyczyły, prawda? – zapytałem, żeby się upewnić. Demon w odpowiedzi wyszczerzył się paskudnie.
- Wtedy wyjawiłbym ci już większą część sekretu Mii – rozłożył ręce. – Poza tym… to mogłoby być dla ciebie trochę bolesne… – na przekór jego słowom jego uśmiech pogłębił się. Przełknąłem rosnącą mi gulę w gardle. Zachodziłem w głowę, co też aż tak ciekawego mógł robić mój brat, że zainteresował się nim nawet potępieniec…
- Mia parał się czarną magią? – zadawałem jedno pytanie za drugim.
- Powiedzmy, że traktował ją jako alternatywne źródło rozwiązań – odparł wymijająco. – Ostatecznie jednak nieskuteczne, jak widzę. Cóż… na niektóre problemy nawet magia nic nie pomoże – westchnął.
- Jak się spotkaliście?
- Przypadkiem – powtórzył.
- Jak można spotkać demona przypadkiem? – niedowierzałem.
- Wyobraź sobie, że mam prawo chodzić po tej planecie tak samo jak i ty – przewrócił oczyma. – O ile mnie pamięć nie myli to zauważyłem go po raz pierwszy na jakimś targu, jak kupował dość niecodzienne przedmioty opatulony w chusty i łachmany od stóp do głów, żeby nikt go nie poznał – uśmiechnął się półgębkiem.
- Masz na myśli przedmioty tego pokroju? – wskazałem na dziwaczne szkło laboratoryjne z kolorowymi odczynnikami, które wciąż spoczywały na spodzie powykręcanych fiolek, rurek i kolb.
- Możliwe… - skinął mi głową. Przez chwilę między nami panowała cisza. – I tak już całkiem sporo ci powiedziałem – zauważył nieco burkliwie.
- Czy istnieje jakaś szansa na to, że się dogadamy? – zapytałem z nadzieją. – Proszę, potrzebuję twojej pomocy… - jęknąłem niemal błagalnie. Brunet nie przejął się tym jednak za bardzo, gdyż zsunął się ze swojego siedziska i niespiesznym krokiem ruszył z powrotem w stronę pentagramu. – Proszę, Kai! – zawołałem, łapiąc go za rękę i zatrzymując w miejscu. Demon spojrzał na mnie zdziwiony. – Mia jak dotąd był niemal dla mnie całym światem! A teraz to wszystko, w czym żyłem przez te lata, zawaliło się i okazało się być kłamstwem… lub przynajmniej nie do końca prawdą… - zagryzłem wewnętrzną stronę policzka. – Nie znałem brata, który mnie wychowywał… - spuściłem wzrok.
- Jesteś zdesperowany – stwierdził. – A ja nie lubię desperatów – skrzywił się malowniczo. – Ludzie zdesperowani zazwyczaj popełniają straszliwe głupoty… - mruknął jakby bardziej do siebie. – Nie wezmę takiego kłopotu na własną głowę – prychnął. Pomimo mojego oporu postąpił kolejny krok do przodu, ale zaraz z powrotem go unieruchomiłem, tym razem zastępując mu drogę.
- Dobra, może i jestem zdesperowany – przyznałem. – Może i będę robił głupoty… ale czy ty właśnie na tym nie skorzystasz? – próbowałem go do siebie przekonać. – Narobię głupstw, a ty zabawisz się moim kosztem i dostaniesz wszystko, czego będziesz chciał w zamian za kilka odpowiedzi! Czy to nie jest korzystny układ? – spojrzałem na niego niczym zbity szczeniak. Demon zamyślił się.
- Może nie będzie to jakaś ekscytująca przygoda… ale od biedy może okazać się przydatna – skwitował w końcu. – Więc ostatecznie w zamian za moją pomoc pozwalasz mi się wykorzystać w dowolny sposób? – uśmiechnął się szeroko.
- T-tak… - przytaknąłem niepewnie.
Już właśnie w tym momencie czułem, że zrobiłem jedną z największych głupot w swoim życiu, ale było za późno, żeby się wycofać. Co więcej, chciałem znać odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Nic więcej nie miało już znaczenia…
- Świetnie – brunet ucieszył się. – W takim razie zgadzam się na taki układ – wyciągnął w moją stronę zimną, bladą dłoń o długich palcach, z których każdy jeden zwieńczony był czarnym, długim i ostrym pazurem. – Umowa stoi? – upewnił się. Z wahaniem uścisnąłem jego rękę i skinąłem mu głową.
Będę tego żałował…

Z pewnością będę tego żałował… jak cholera.

CDN ~(^_^~)~(^_^)~(~^_^)~

Miniaturka „Just like Darek – ku czci Dariuszowi!” (Karma [AvelCain] x Yuuki [Lycaon])

Dobra, przyznam się otwarcie, że nie mam za bardzo pomysłu (albo raczej pomysłów samych w sobie mam wiele, jednak gorzej z ich dociągnięciem do końca =.='') na nowe wpisy i z tej racji postanowiłam "zaspamować" tutaj trochę "śmieciowymi" postami... bo tak x''D Spokojnie, całe szczęście wrzesień zbliża się już wielkimi krokami, a wraz z nim urwanie głowy, dzięki czemu niedługo powinnam wrócić do starej "formy" - koniec laby, Wen wraca z wakacji do roboty! xp

Tak, tak, wiem... idę się leczyć na mózg albo raczej jego brak ^^'' Proszę, tylko mnie nie bijcie (i nie hejtujcie ;_;) C'':

Tytuł: „Just like Darek – ku czci Dariuszowi!”
Paring: Karma (AvelCain) x Yuuki (Lycaon)
Typ: miniaturka
Gatunek: (kiepska) komedia (?), (niskolotna) groteska
Beta: -
Ostrzeżenia: Dariusz, poczucie humoru Kity-pon, nieśmieszne, zbyt dużo wolnego czasu, zbyt dużo bezsensownego myślenia, powinnam stać się abstynentem.... ;_;

A więc… Tak, wiem, nie zaczyna się zdania od „a więc”, ale serio nie przychodzi mi nic innego na myśl. Warto może zaznaczyć na samym początku, że ten fick różni się nieco od innych – i nie jest to żadne słowo wstępu czy coś podobnego, więc czytasz we właściwym miejscu – bowiem zawsze wybierałam narrację pierwszoosobową, z czego narratorem był jeden z głównych bohaterów. Rzadziej zdarzało mi się także naskrobać coś w narracji trzecioosobowej. Niemniej, jak ktoś pamięta z lekcji języka polskiego, występował tam podmiot ukryty, a więc narrator nie ujawniał się. Nie wychodził na środek sceny i nie przedstawiał się imieniem i nazwiskiem.
Ale teraz będzie inaczej.
No dobra, może ździebko przesadziłam, bo przedstawię się w końcu tylko pseudonimem, jednak nikt się chyba nie zdziwi, kiedy powiem, że zwą mnie Kita – a dokładniej Kita-pon. Dziś to właśnie ja będę waszym narratorem.
A więc – jak już wcześniej próbowałam rozpocząć zdanie – rozsiądź się wygodnie w fotelu, mój ulubiony słuchaczu (czytelniku) i wsłuchaj się uważnie w mój głos (który musisz sobie niestety wyimaginować), bowiem opowiem ci bardzo ciekawą historię.

Wszyscy znamy i pamiętamy tegoż szanownego jegomościa, którego zdjęcie mieści się poniżej – jest to oczywiście Dariusz Smyczyński z „kultowego” i bardzo popularnego (nie jestem pewna czy to też powinnam napisać ujęte w cudzysłów) polskiego serialu „Trudne Sprawy”.



I nie ma, że nie oglądasz takiego badziewia – Dariusza znamy wszyscy, niezależnie od tego, jaki gatunek seriali preferujemy.
Ale jeśli jakimś niefartem jego „wspaniała” historia zawieruszyła się gdzieś w twojej otchłani międzyczaszkowej wypełnionej po brzegi tak bezwartościowymi wspomnieniami (wspomnienie o Dariuszu jest najważniejsze), to pozwolę je sobie pokrótce ci przypomnieć. Otóż w pewnym odcinku Dariusz włamał się do domu swojej wybranki serca, gdzie następnie czekał na nią z romantyczną kąpielą, świeczkami i szampanem. Niestety, kobieta nie doceniła jego gestu, dlatego też został on wyrzucony za drzwi.
W taki oto sposób polskiemu społeczeństwu został obrzydzony pomysł romantycznych kąpieli, który od tamtej chwili kojarzy się głównie z Dariuszem. Do niedawna było to jedno z erotycznych marzeń, które mieściło się na liście rzeczy do zrobienia przez niemal każdą parę, jednak obecnie wstyd jest się do tego przyznać. Nawet jeśli jakaś para jest ze sobą szczera i oboje mają ochotę na wspólną kąpiel, wciąż ciąży nad nimi „klątwa Dariusza”, która sprawia, iż prawdopodobnie owa para i tak zrezygnuje z tego pomysłu, wspominając jednego z bohaterów „Trudnych Spraw”.
Całe szczęście ktoś jednak odważył się przerwać to błędne koło.
Niestety owy ktoś mieszkał na drugim końcu świata.



Ową osobą był sławny, japoński muzyk, wokalista zespołu Lycaon. Postanowił on nieco rozgrzać atmosferę panującą między nim a jego wieloletnim kochankiem, który również obracał się w branży muzycznej; a był nim Karma, wokalista zespołu AvelCain.
Karma wszedł do ich wspólnego mieszkania po ciężkim dniu pracy. Westchnął zmęczony. Nie marzył o niczym innym jak o ciepłym łóżku. Zrzucił buty, niedbale odrzucając je w kąt, przeczesał palcami zroszone deszczem włosy, któremu zachciało się padać akurat wtedy, kiedy muzyk mógł ruszyć w drogę powrotną. Zignorował zostawiony na lustrze wykonany krwistoczerwoną szminką napis, który miał nakłonić go do zajrzenia do łazienki – w mroku panującym w przedpokoju najzwyczajniej w świecie nie zauważył go.
Niemniej, cisza i ciemność w mieszkaniu dały mu do myślenia. Czyżby jego ukochany wyszedł na noc? Nic wcześniej o tym nie wspominał… To może w takim razie źle się poczuł i wcześniej położył się spać?
Uznając tę drugą wersję za bardziej prawdopodobną, brunet skierował się do łazienki najciszej jak tylko potrafił. Zamierzał wziąć jedynie szybki prysznic i dołączyć do swojego (prawdopodobnie) pogrążonego we śnie kochanka.
Jego plany runęły w chwili, kiedy wokalista otworzył drzwi prowadzące do łazienki. Zszokowany spojrzał na Yuukiego, który z wyzywającą miną i figlarnym uśmieszkiem figurującym na ustach pomalowanych tą samą krwistoczerwoną szminką, właśnie zajmował wannę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby Karma przeszkodził drugiemu mężczyźnie w trakcie kąpieli, gdyby nie kilka pewnych „szczegółów”…
Pierwszym z owych „szczegółów”, o którym zdążyłam już wspomnieć, była wyzywająca mina i drapieżny wzrok starszego. Siedział on właśnie w różowej wodzie, na której powierzchni unosiły się pojedyncze płatki róż. Założył długą perukę o fioletowych włosach, w której, jak zawsze powtarzał mu jego partner, wyglądał bardzo dobrze. Ilość dodatków, na które składały się naszyjniki, kolczyki, bransolety i pierścienie oraz to, w jaki sposób te komponowały się ze sobą, świadczyły o tym, że chłopak spędził dużo czasu na ich detalicznym doborze. Jedno oko przesłonięte miał przepaską zwieńczoną czarno-granatową różą, która kontrastowała z kolorem wody oraz kwiatami, które pływały na jej powierzchni. Mocny, dopracowany makijaż sprawiał, że jego mina nabierała wręcz wulgarnego wyrazu, przez co drugi wokalista ledwo był w stanie przełknąć ślinę. Całości dopełniały już tylko wysokie, sznurowane buty sięgające mu powyżej kolana i ich ogromne obcasy, które wystawały poza krawędź wanny.
Brunet stał niczym wmurowany w podłogę. Uchylił usta ze zdziwienia, wpatrując się w ukochanego z niedowierzeniem… i pożądaniem.
Yuuki uśmiechnął się pięknie i przywołał drugiego mężczyznę palcem. Ten podszedł posłusznie i dał objąć się za szyję mokrym, ciepłym dłoniom. Pozwolił także, żeby materiał jego koszuli przemókł jeszcze bardziej – tym razem nie było to jednak nieprzyjemne uczucie.
Wokalista Lycaon położył sobie zimne dłonie partnera na biodrach. Wyprostował się, klęcząc w wodzie, która sięgała mu do połowy ud. Sięgnął ust ukochanego, łącząc ich wargi w czułym, lecz krótkim pocałunku.
- Wyglądasz na zmęczonego – zaintonował kusząco. – Może chcesz się położyć? – zaproponował, z góry wiedząc, jaka będzie odpowiedź.
Oniemiały brunet zdołał jedynie pokręcić przecząco głową. Obłapiał spojrzeniem swojego roznegliżowanego kochanka, czując jak rośnie w nim podniecenie. Przesunął palcami po gładkim policzku chłopaka, po czym sam zainicjował pocałunek. W tym czasie starszy na oślep odnajdywał guziki koszuli Karmy i rozpinał je, niecierpliwie ciągnąc za materiał, aby następnie przesunąć dłonią po rozgrzanej skórze na jego torsie.
Tym razem nie było mowy o odrzuceniu. Wszystko poszło według zamysłu lidera Rikaon – a więc para kochała się przez całą resztę nocy długo i namiętnie. Dzięki temu ludzie znów przekonali się do idei wspólnych kąpieli; więc można powiedzieć, że wszystko wróciło do normy.
A właściwie to WRÓCIŁOBY, gdyby ktokolwiek mógł usłyszeć o tej historii – bo przecież w gruncie rzeczy to, co dzieje i działo się między tą dwójką, to ich intymna sprawa, o której nie mają w zwyczaju rozpowiadać.

Koniec (zboczonej) bajki na dobranoc xD


Tak, oczywiście, że ten gość z aparatem na trzecim zdjęciu to ja xDDD Przecież ktoś musiał wam zrobić zdjęcia po tajniaku i obejrzeć to wszystko, żeby potem móc o tym opowiedzieć, prawda? xp

Miniaturka "Oryginalność to podstawa" (Tsuzuku x Koichi [Mejibray])



Tytuł: „Oryginalność to podstawa”
Paring: Tsuzuku x Koichi (Mejibray)
Gatunek: obyczajowe
Typ: miniaturka
Beta: -

- Dzięki, że zgodziłeś mi się pomóc – Tsuzuku powitał mnie promiennym uśmiechem już od progu drzwi.
- Nie ma sprawy – odparłem obojętnie.
Wokaliście mojego zespołu zachciało się zmian, a więc przemalował swoje mieszkanie. Oczywiście wynajął do tego grupę fachowców, żeby się nie namęczyć. Niestety pomysł, aby zamienić jedną ścianę w kuchni na gigantyczną tablicę magnetyczną przyszedł nieco za późno, kiedy ekipa już dawno się zwinęła, a przecież nie będzie jeszcze raz wynajmował tych samych ludzi tylko po to, aby pomalować jedną ścianę farbą magnetyczną (farba z metalicznym pyłem, dzięki któremu m.in. magnesy przyczepiają się do powierzchni, która została nią pomalowana – to dlatego napisałam, że Tsu chciał zrobić z jednej ściany tablicę od aut.). Postanowił zrobić to sam, jednak jak przyznał, nie pogardziłby przy tym pomocą, więc dobrodusznie zgodziłem zgłosić na ochotnika.
- A jak tam udały się zakupy? – zapytał.
- Beznadzieje –prychnąłem, łapiąc za wałek do malowania ścian i podwijając rękawy znoszonej bluzy, której nie byłoby mi żal, nawet gdybym ją ubrudził. – Nic w tych sklepach nie ma oryginalnego – zacząłem narzekać. – Wszędzie produkcje taśmowe, wszystko do siebie podobne… - przewróciłem oczyma. – Nawet małe butiki próbują teraz kopiować asortyment ze znanych sieciowych sklepów – fuknąłem.
- No cóż… - westchnął Tsuzu, otwierając czarną farbę (o ile wiem, kiedyś magnetyczna farba była dostępna tylko w kolorze czarnym… teraz nie jestem pewna czy jest dostępna w innych od aut.). – Skutki globalizacji, nie? – rozłożył bezradnie ręce.
- Och, nie denerwuj mnie – skrzywiłem się, na co brunet zaśmiał się.
- Może ty powinieneś zostać projektantem mody a nie muzykiem, co, Koichi? – spojrzał na mnie rozbawiony.
- Może i tak – sapnąłem. – Jeszcze trochę i niedługo będę musiał sam zacząć szyć sobie ubrania… - burknąłem pod nosem, wdrapując się na niewysoką drabinę, aby sięgnąć najwyższych partii ściany.
- To ty umiesz szyć? – zdziwił się chłopak.
- Wyobraź sobie – niepewnie wykonałem pierwsze pociągnięcie wałkiem, zostawiając czarną smugę na, jak dotąd, kremowej ścianie.
- To dlaczego ja nic o tym nie wiem? – zaśmiał się. – Tam – wskazał w kierunku swojej sypialni – leży cała sterta moich rzeczy do zacerowania – parsknął. – Chyba muszę cię wynająć do tej roboty, skoro potrafisz szyć – szturchnął mnie delikatnie w biodro, tak, żebym nie zleciał z drabiny.
- Jasne, już lecę – spojrzałem na niego kwaśno.
- Oj, co ty taki nie w humorze? – spojrzał na mnie nieco zaniepokojony. – Nieudane zakupy naprawdę aż tak cię zirytowały? – dopytywał.
- I to jeszcze jak! – wykrzyknąłem.
Ja malowałem górę, podczas gdy Tsuzuku pokrywał farbą dolne partie ściany, dokańczając jakby moje pociągnięcia wałka. Przez dłuższą chwilę wykonywaliśmy naszą pracę, rozmawiając przy tym o wszystkim i o niczym. Szło nam to szybko i sprawnie, gdyż wiadomo, że we dwójkę każdą pracę wykona się szybciej niż samemu – niestety prace zespołowe mają też to do siebie, że wymagają skupienia obu osób. Kiedy jedna się zagapi, oboje mogą przypłacić za to konsekwencjami – tak było i w naszym wypadku.
Stałem na najwyższym stopniu drabiny, między stopami mając tackę z farbą. Pech chciał, że gdy chciałem już zejść, nadepnąłem na brzeg owej tacki, która wywróciła się i spadła wprost na klęczącego muzyka, który zamalowywał ostatnie, jasne połacie ściany.
- Oj… - wyrwało mi się.
- Koichi! – wściekły Tsu ryknął na mnie i wstał z klęczek, spoglądając na mnie nienawistnie.
Teraz wokalista ociekał cały czarną farbą. Całe szczęście, że tacka przynajmniej nie wylądowała mu na głowie, bo wtedy to już niechybnie by mnie zabił. Niemniej, jego jasna koszula oraz jaskrawoczerwone spodnie pokrywała czarna, gęsta ciecz, która powoli z niego spływała, tworząc kałużę na podłodze. Farba zakryła jego tatuaże, przez co wyglądało, jakby te w jednej chwili po prostu znikły.
- Przepraszam, przepraszam, przepraszam! – zeskoczyłem z drabiny, pokornie gnąc się w ukłonach.
- Zatłukę cię, baranie jeden! – pieklił się. – Ty mi tu teraz nie ćwicz gimnastyki w tych ukłonach, tylko pomóż mi zdjąć ubrania!
Czarna maź spływała po jego odsłoniętych rękach, co nie wyglądało ładnie i nie kojarzyło się dobrze. Niemniej, bez wahania przyskoczyłem do niego i próbowałem rozpiąć jego koszulę, przy okazji starając się wybierać miejsca, w których materiał nie został poznaczony farbą, aby samemu również nie ubrudzić się więcej niż musiałem.
Mokry ochłap ubrania z plaskiem wylądował na podłodze. Całe szczęście materiał nie zdążył przesiąknąć, jednak jego przedramiona i dłonie były teraz niemal jednolicie czarne, gdyż, podobnie jak i ja, Tsuzuku podwinął rękawy do malowania. Brunet stał nieruchomo, wpatrując się we mnie niezadowolony. Odruchowo oparłem dłonie na jego ciepłym torsie.
- Przepraszam! – pisnąłem. – To przez nieuwagę!
- Domyślam się… - westchnął ciężko.
- Chyba przydałoby się, żebyś się teraz wykąpał… - pozwoliłem sobie zauważyć.
- Doprawdy? – udawał zdziwionego. – No co ty nie powiesz? – sapnął. – Chociaż… w zasadzie to nie – zaraz odzyskał dobry humor i posłał mi szelmowski uśmieszek. – Najpierw ci się odpłacę – przycisnął dłoń do mojego uda, zostawiając na moich niebieskich spodniach odcisk swojej dłoni.
-Tsuzuku! – jęknąłem, gdyż naprawdę lubiłem te spodnie. – Co ty wyprawiasz?!
- No co? – wzruszył ramionami. – Nie widzisz, jak teraz artystycznie wyglądasz? – zaśmiał się.
Przejrzałem się w lustrze, które wisiało na ścianie nieopodal. W zasadzie… Nie wyglądało to źle, choć brakowało trochę…
- Ej, zrób mi jeszcze kilka takich odcisków – zaśmiałem się, momentalnie zmieniając zdanie.
- Co? – teraz to muzyk się zdziwił.
- To naprawdę wygląda nieźle! – zachichotałem.
Tsuzu zrobił tak, jak go prosiłem. Zaczął dotykać moich nóg, zostawiając odciski swoich dłoni w przypadkowych miejscach. W pewnym momencie złapał mnie za tyłek, co było dla mnie nieco krępujące, choć starałem się tego nie okazywać. Brunet jednak, jakby robiąc mi na przekór, przesunął dłonie na moje krocze, zaczynając mnie najzwyczajniej w świecie obłapiać!
- Tsuzuku! – pisnąłem znowu.
- Słucham? – wokalista stanął za mną, śmiejąc się złowieszczo pod nosem i nie przestając dotykać mojego krocza.
- Przestań! Ach!... – zdradziecki jęk wydostał się z moich ust.
- Kiedy tobie się to podoba – szepnął mi na ucho, po czym je polizał. – Mnie też, dodam – zaśmiał się. – A poza tym musisz mi jakoś zrekompensować to, jak mnie potraktowałeś farbą, prawda? – rozpiął guzik moich spodni, wsuwając pod nie dłoń pokrytą zimną, gęstą cieczą. Zadrżałem, gdyż teraz tylko cienki materiał bielizny chronił mnie przed jego dotykiem… i farbą. Tsu zaczął mnie onanizować, na co ja ponownie jęknąłem.
- Tsuzu… - westchnąłem, odchylając głowę na jego bark. – Och… Nawet o tym nie myśl! – odzyskałem rezon. – Nie dam się tak ubabrać farbą! Won pod prysznic! – brunet prychnął niezadowolony.
- Ale tylko pod jednym warunkiem – zaznaczył. – Idziesz ze mną – pociągnął mnie za szlufkę od spodni – i weźmiesz odpowiedzialność za to, co zrobiłeś – otarł się o moje pośladki, przez co wyraźnie mogłem poczuć wypukłość, która się w nich pojawiła.

- Cóż… Na to mogę się zgodzić – uśmiechnąłem się, odwracając się do niego przodem i całując go namiętnie.

"Closer to Ideal" cz.12

No muszę przyznać, że trochę ciężko nazwać mi ten tekst faktycznie kolejną częścią. Właściwie chyba bliżej mu do epilogu, gdyż jest dość... nietypowy =.='' Niemniej, długo myślałam nad tym, jak zakończyć tę serię, aż w końcu stwierdziłam, że zwykłe zakończenie, coś w stylu: "(..) i odjechali w stronę zachodzącego słońca, młodzi, piękni, bogaci, utalentowani, zakochani i szczęśliwi" serio pasuje tej serii jak świni siodło C'': Z tej racji postanowiłam napisać coś, co nie byłoby tylko takim dosłownym opisem zachowania bohaterów, czyli gdzie kto poszedł i dlaczego. Nie wiem, co z tego wyszło, ale ostatecznie zdecydowałam się zostawić to tak jak jest, gdyż stwierdziłam, że nic lepszego i tak nie wymyślę (miliardowe próby mi to uświadomiły (/.-)'' ). No niestety, w rozpoczynaniu nowych opowiadań to ja raczej jestem dobra, gorzej z pisaniem zakończeń T^T U mnie wszystkie opowiadania mogłyby trwać w nieskończoność x''D

A tak z innej beczki to pozwolę sobie wyznać, że ostatnio odkryłam, że wciąż mogę ubierać się na dziale dziecięcym, mieszkam w Anglii, pochodzę z Polski, uczę się japońskiego i w ostatnim czasie zaczęłam czytać i pisać fanficki po rosyjski xp Swoją drogą to uwielbiam rosyjski humor i jak wyobrażam sobie, że japońscy muzycy mieliby mówić po rosyjsku to ryje jak głupia ^^'' A tak swoją drogą to chyba kiedyś muszę przedstawić wam taki fonetyczny zapis takiej rozmowy... mnie aż przepona ze śmiechu boli xD

        Хммм...

Небольшое лирическое отступление. Хотел бы я узнать.... Кто-нибудь это читает? (Эээ, ты там жив, читатель?) Дай автору знать о твоём существовании, и ты, возможно, получишь то, что хотел хд

Получишь продолжение.

A tu bezkarnie żebrzę sobie o komentarze, których ostatnio trochę mało jest... ;_; (proszę nie sugerować się samą liczbą, bo jest ona niejako podwojona przez moje odpowiedzi) Dobra, nie przedłużając już:


„Closer to Ideal” cz.10

Ile wymiarów może mieć obsesja?
Przynajmniej dwa – ten widoczny i ten, o który nikt by cię nie posądzał.
Jak głęboko można w niej zabrnąć?
Nie wiem. Wszak nie dobrnąłem do jej końca. Na całe szczęście Michi mnie zastopował. Wiedziałem tylko, że wpadłem w nią po uszy, zabrnąłem stanowczo za daleko, ale jednocześnie wciąż nie znalazłem się wystarczająco blisko jej drugiego końca, żeby móc rozprawiać o jej istocie.
Życie jest takie krótkie, a ja zmarnowałem tak wiele czasu na gonienie za durnymi mrzonkami, udawanie kogoś innego i trzymanie teatralnej maski, aby ta nie spadła mi z twarzy.
Życie jest jak drabina. Niezmiennie musisz piąć się wyżej, aby sięgnąć celu. Jeśli zatrzymasz się lub zaczniesz się cofać, nie dojdziesz na szczyt. Im wyżej się pniesz, tym bardziej drabina zaczyna się chwiać i kołysać. Ale takie jest ryzyko, które musi podjąć każdy z nas. Za młodu należy piąć się jak najwyżej, jak tylko się da, wchodzić na rozchwianą drabinę, póki można.
A można; być może.
Potem już jest za późno. Na starość podziurawione osteoporozą kości i trzeszczące za sprawą hondromelacji stawy nie ułatwiają tego zadania. Wszyscy mamy jakoś ograniczony zapas czasu.
Och, w te różne takie barwy nicości i wszystkie wymiary pospolitości, na te ulice puste i światło ślepe… tak bardzo chciałem spojrzeć na niego, mimo iż nigdy zapewne nie miałem dowiedzieć się, co też zrobiłby na moim niewygodnym miejscu.
Chcę na niego spojrzeć… więc patrzę.
Teraz już mogłem to zrobić. Teraz w końcu jest przy mnie. Wreszcie dopuściłem go do siebie. Miałem go przy sobie i mogłem patrzeć w jego stronę za każdym razem, kiedy nie wiedziałem, co zrobić, gdyż mogłem być pewny, że nigdy więcej nie zostanę ze swoimi problemami sam. Wiedziałem, że mogę na niego liczyć, że ten poradzi mi, kiedy będę potrzebował jego wsparcia.
- Jak ci niewygodnie, to się przesiądź – rzucił Zero znad talerzyka z ciastem.  
Uniosłem jedną brew w geście niedowierzania, na co chłopak jedynie wzruszył ramionami i znów skupił całą swoją uwagę na oglądanym serialu. Poczułem jak moja dolna szczęka samoistnie drgnęła. Zaraz potem roześmiałem się w głos.
Co za ignorant! Co za cholerny ignorant!... którego przecież tak kochałem. Przeklęty ignorant… który jakimś cudem potrafił się mną zainteresować i otoczyć mnie taką opieką, o jakiej nigdy nawet mi się nie śniło.
W rozdwojonej wyobraźni rozlega się krzyk twoich nowonarodzonych emocji. Zbieram doświadczenia specjalnie dla ciebie, aby wręczyć ci szary, zdeptany bukiet.
Wciąż jeszcze się uczę. Na własne życzenie wiele pominąłem we własnym życiu, co musiałem teraz nadrabiać. Doprawdy… dobrana z nas para, co? Emocjonalna kaleka, niedorozwój i mistrz maszyn klimatyzujących, który potrafi wszystko obrócić w siłę spokoju, zdystansowanie i chłodne opanowanie. Serio, kto pisał ten scenariusz?
- Mogłeś poczekać z tym ciastem do momentu, aż twoja matka przyjdzie – zauważyłem.
- Daj spokój – prychnął, rozrzucając okruszki dookoła. – Ja goniłem po to ciasto do sklepu, więc ja mam prawo spróbować go jako pierwszy – uniósł widelczyk w geście, który jakby sugerował, iż podkreśla coś bardzo ważnego w swojej wypowiedzi. – Poza tym moja matka i tak jest wiecznie na diecie… - mruknął.
- To może zamiast ciasta było jej kupić jakąś sałatę i pomidora czy ogórka… wiesz, tak, żeby i ona mogła z tego wszystkiego skorzystać – rzuciłem pomysł.
- No co ty? – Shimizu spojrzał na mnie jak na idiotę. – Nie znasz mnie czy jak? – fuknął, na co ja zaśmiałem się pod nosem.
Tak, posiadanie takiego potwora jako dziecka musiało być prawdziwą traumą…
- Ej, a tak swoją drogą, to twoja matka wie, że jesteś gejem? – upewniłem się.
- Inaczej bym jej tutaj nie zapraszał, nie? – odpowiedział mi pytaniem na pytanie.
Ledwo zdążył skończyć mówić, wtem odezwał się dzwonek do drzwi. Spojrzałem na zegarek. Wojskowa punktualność. Już chciałem podnieść się z siedzenia, jednak szatyn uprzedził mnie i gestem ręki nakazał mi zostać na miejscu. Sam otworzył drzwi.
- Michi, jak ja cię dawno nie widziałam! – usłyszałem kobiecy głos od progu. – Och, ale spójrz na siebie, kochanie, chyba przytyłeś…
- Ty też – głos Zero był jak zwykle chłodny, wyrachowany i nie zdradzał żadnych emocji. – Ale mimo to nie tak źle znów cię wiedzieć – rzucił, wprawiając mnie w osłupienie. Byłem zdziwiony, że do matki zwracał się w identyczny sposób jak do wszystkich innych.
- Kiedy powiedziałeś, że chcesz mi przedstawić swoją ukochaną osobę byłam w prawdziwym szoku. Nigdy bym nie pomyślała, że mój syn może jeszcze znaleźć sobie kogoś z takim paskudnym charakterem! I to w dodatku w tym wieku! No, bo jeśli chodzi o miłostki to ty pierwszej wiosny już nie przeżywasz, co? – rzuciła nieco zaczepnie, a ja w tym momencie niemal zbierałem szczękę w podłogi.
To się nazywa wdać się w rodzica. Shimizu i jego matka byli wręcz identyczni, jeśli chodziło o sposób wyrażania się. Niemniej, najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że ani jedno, ani drugie wcale nie próbowało urazić tej drugiej osoby. Ot po prostu prowadzili spontaniczną dyskusję.
- Chodź, przedstawię ci kogoś – zaproponował właściciel mieszkania i wprowadził matkę do jadalni, gdzie już czekałem. – To jest Yoshida Hiroshi – przedstawił mnie. – Yoshi, poznaj moją matkę – wskazał na kobietę, która nagle zamarła w pół ruchu.
Po jej minie wyrażającej bezbrzeżne zdziwienie szybko zrozumiałem, co poszło nie tak. Ja tu byłem tym czynnikiem „nie tak”. Więc Michi jednak nie powiedział jej, że jest gejem. Świetnie. Po prostu świetnie. Cudownie wręcz.
Po zapewnieniu Zero spodziewałem się, że ten już wcześniej przyznał się do odmiennej orientacji seksualnej przed rodzicielką. Mój szok i zmieszanie były powodem pytającego uniesienia brwi szatyna, który posyłał mi nieme pytanie: „No co?”. No w sumie nic… Jak mogłem spodziewać się czegoś innego? W końcu to był wciąż ten sam basista, który w przeszłości niemal codziennie doprowadzał mnie do białej gorączki i szewskiej pasji. Jak mogłem pomyśleć, że życie u jego boku będzie proste, łatwe i przyjemne?
- A więc… - zaczęła niepewnie matka gospodarza. - …twoją ukochaną osobą jest… mężczyzna? – upewniła się.
- No jak widać, nie? – szatyn rozłożył ręce i ponownie zasiadł do stołu, nakładając sobie kolejny kawałek ciasta. – Ciasteczko? – zaproponował uprzejmie. Kobieta zdołała jedynie przecząco pokręcić głową. – Widzisz, mówiłem ci – odezwał się do mnie. – To ciasto to tak w gruncie rzeczy bardziej dla nas – uśmiechnął się pod nosem.
W tym momencie już nawet nie słuchałem głupot, które z taką lubością tam sobie brzęczał. Czułem narastającą gulę strachu i stresu w gardle. Matka mojego chłopaka była w tak samo niekomfortowej sytuacji jak ja. Obawiałem się, że zaraz całe spotkanie skończy się na tym, ze ta zwyzywa mnie od najgorszych i wyjdzie z trzaskiem drzwi. Na całe moje szczęście ta jednak postanowiła się przełamać. Powoli, niepewnie, jakby zbliżała się do jakiegoś niebezpiecznego zwierzęcia, ruszyła w stronę stołu i wyciągnęła drżącą, spoconą dłoń, którą podała mi przez całą jego szerokość. Uścisnąłem ją lekko i skinąłem jej głową, cały czas nie spuszczając z niej spojrzenia, kiedy ta zasiadała na krześle. Ona również nie spuszczała ze mnie wzroku zupełnie jakby w obawie, że gdy tylko odwróci ode mnie spojrzenie, ja rzucę się jej do gardła… albo gorzej, rzucę się na jej syna choć w tym wypadku już może nieco z innymi, mniej krwawymi zamiarami…
Kopnąłem szatyna pod stołem, na co ten oderwał wzrok od telewizora i spojrzał na mnie gniewnie.
- Au! – syknął. – Czego chcesz? – zapytał z „miłością”.
- Zgadnij – burknąłem. – Skoro zaangażowałeś już całe to spotkanie to może przynajmniej zechciałbyś wziąć w nim czynny udział, co? – skarciłem go. – Poza tym to powtórka – stwierdziłem, rozpoznając sceny, które widziałem już wcześniej, - Oglądałeś to już jakieś trzy razy… - wypomniałem mu, przewracając oczyma.
- Ale lubię ten odcinek – Shimizu wzruszył ramionami.
- A ja lubię, kiedy skupiasz się nie na tym, na czym powinieneś – rzuciłem sarkastycznie, na co chłopak jedynie prychnął.
- Widzę, że nic się nie zmieniłeś – wcięła się matka właściciela mieszkania. – Zawsze taki był – zwróciła się do mnie. – Nie mogłam go tego oduczyć. Widzę, że nie masz z nim lekko… - zająknęła się. - …Yoshi, tak? Mogę cię tak nazywać? – zapytała kurtuazyjnie.
- Oczywiście – zgodziłem się. – Może napiłaby się pani wina skoro ciasto nie jest w pani guście? – zaproponowałem.
- Z chęcią – przytaknęła. – Jak to miło, że ktoś tu potrafi poprawnie przyjmować gości. Mój syn nigdy by mnie o to nie zapytał – pokręciła z dezaprobatą głową.
- A ty mnie kiedyś zapytałaś czy napiłbym się wina, kiedy wracałem do domu? – Zero przewrócił oczyma.
Sięgnąłem po butelkę czerwonego wina, która stała na barku i odkorkowałem ją. Atmosfera powoli zaczynała się rozluźniać. Cóż, może nie będzie aż tak źle, jak się tego spodziewałem?...

***

- Dokładnie, masz rację, Yoshi-chan! – zawołała kobieta.
- Dobra, idź już, bo taksówka czeka… - mruknął niezadowolony basista, popychając rodzicielkę w stronę windy. – Tylko się koncertowo nie wyłóż na chodniku podczas wychodzenia z bloku – dodał zgryźliwie.
- A żebyś wiedział, że się nie wyłożę! Nawet się, cholera, nie potknę! – zakrzyknęła buńczucznie i w końcu weszła do windy, czepiając się mocno barierki. Drzwi zasunęły się, a my znów zostaliśmy sami.
- Ale ty jesteś okropnym synem… - syknąłem, kiedy chłopak ujął mnie pod ramię, prowadząc z powrotem do mieszkania.
- A ty to co? Lepszy jesteś? – fuknął. Zmieszałem się.
- No nie… - przyznałem szczerze.
- No właśnie, więc nie komentuj z łaski swojej, co? – usadził mnie na fotelu w salonie, a sam wziął się za sprzątanie. Zaczął wynosić puste butelki po winie i brudne talerzyki po cieście. – Ale koniec końców cieszę się, że tak się zaprzyjaźniłeś z moją matką – skwitował.
- Zaprośmy ją jeszcze raz! – zawołałem.
- Dobra, ale następnym razem zróbcie sobie imprezę, jak mnie nie będzie, co? – uśmiechnął się krzywo pod nosem. – Jesteś pijany. Idź spać – polecił.
- Nie jestem pijany – zaoponowałem – tylko…
- Tylko? – dociekał.
- Może co najwyżej lekko wcięty – broniłem się.
- Jeżeli po pięciu butelkach wina można być „lekko wciętym” to ja chyba nie chcę cię widzieć w stanie, kiedy będziesz już pijany – zaśmiał się.
- Nie narzekaj. Przecież i tak jestem grzeczny – założyłem ręce na piersi.
- Przecież nie neguję tego – wzruszył ramionami i wziął się za zmywanie.

***

Zasłuchany w muzykę lecącą z radia wpatrywałem się w obraz przesuwający się z dużą prędkością za oknem samochodu. Zastanawiałem się nad propozycją, którą niedawno dostałem…
- Myślisz, że mógłbyś się zgodzić? – zapytał Shimizu, bezbłędnie odgadując, co tak zaprząta mi umysł.
- Nie wiem… - mruknąłem, podpierając głowę na ręku. – Serio nie wiem… - westchnąłem ciężko.
- Wciąż chyba sam wolałbyś wrócić na scenę niżby zajmować się samym patronatem, co? – bardziej oznajmił niż spytał.
- Nie o to chodzi – pokręciłem głową. – Zresztą, przecież wiesz, że nie mogę wrócić na scenę ze względu na moje problemy zdrowotne – rozłożyłem bezradnie ręce. – W jakiś sposób powoli oswajam się z tą myślą i możliwe, że w jakiejś części nawet uda mi się ją kiedyś zaakceptować – przeczesałem palcami włosy w bezradnym geście. – To nie jest rzecz, z którą mogę walczyć, na którą mam wpływ, więc nie warto rozwodzić się na ten temat. Niemniej, pomimo tego chyba już nawet nie jestem pewien czy byłbym w stanie ponownie stanąć na scenie. Wiesz… W gruncie rzeczy obawiałbym się trochę, że sława znów namąciłaby mi w głowie i znów wróciłbym do tego swojego, poprzedniego, pokręconego „ja” – skrzywiłem się z niesmakiem.
- Mogę ci zagwarantować, że nigdy nic podobnego się nie stanie – szatyn uśmiechnął się ciepło i chciał mnie chwycić za rękę, jednak w tej samej chwili zmieniły się światła, dlatego szybko chwycił drążek zmiany biegów zamiast moją dłoń, przez co wyszło na to, iż bardziej strzelił mnie po łapach niżby dodał mi otuchy miłym gestem. – Wybacz… - rzucił mi szybkie, przepraszające spojrzenie.
- Nie masz za co przepraszać – zaśmiałem się. – Ale wracając do tematu… Koniec końców zaangażowałem się w ten projekt „Umbrella” i dobrze mi z tym. Już przyzwyczaiłem się do tego, jak wygląda nasze codzienne życie i nie chciałbym tego zmieniać. Bałbym się, że zmiany mogłoby przynieść dużo złego – wyznałem otwarcie jak jeszcze nigdy wcześniej.
- Nikt z nas nie wie, co przyniesie jutro – mój chłopak wzruszył ramionami. – Ale skoro nie chodzi tu o ciebie, to… o co? Czemu nie chcesz się zgodzić? Przecież już raz zajmowałeś się patronowaniem jakiegoś zespołu, o ile sobie dobrze przypominam – zauważył.
- Zgadza się – przytaknąłem. – Nazywali się „RedRum”, ale nic z tego nie wyszło. Chłopaki pożarli się między sobą i tyle, co ich widziałem – pokręciłem z dezaprobatą głową. – Nie, nie obwiniam się za to – uprzedziłem jego pytanie. – To była ich decyzja. Ja byłem tylko osobą zewnętrzną, która bardziej zajmowała się sprawami technicznymi czy ekonomicznymi niżby ich prywatnym psychoterapeutą i bliskim przyjacielem – przyznałem. – Jasne, z drugiej strony właściwie nie zrobiłem nic, żeby zapobiec ich rozpadowi, ale… wiesz, jakimś cudem nie przepłakiwałem z tego powodu długich nocy – zachichotałem pod nosem, na co Michi uśmiechnął się krzywo. – Bardziej martwi mnie to, że… Wiesz, ja się chyba już nie nadaję do współczesnej muzyki… - westchnąłem.
- O czym ty pleciesz, Yoshida? – basista wytrzeszczył na mnie oczy. – Przez czternaście lat grałeś w zespole, żeby teraz wciskać mi kity, że się do tego nie nadajesz? – prychnął, przewracając oczyma. – Znasz się na tej branży jak mało kto. Niewielu może poszczycić się tak długim stażem w tej dziedzinie zawodowej – próbował mnie podbudować.
- Ale tu chodzi o coś więcej niż robotę samą w sobie – zamachałem rękami w powietrzu na znak protestu. – No przecież wiesz! Tu trzeba… trochę uczucia… - odezwałem się ciszej. – Zabrzmi to może banalnie, ale w naszych czasach to my byliśmy „tymi od mocnych brzmień”, pamiętasz? – wypomniałem mu, na co chłopak pokiwał głową. – Podczas gdy teraz przypominamy raczej grupkę wyszczerbionych szczurów przy wachcie głodnych, rozjuszonych wilków, którymi są młodzi muzycy – uśmiechnąłem się półgębkiem na własne porównanie, jednocześnie przyglądając się swojemu sarkastycznemu odbiciu w lusterku bocznym. – Zanim zaczniesz oponować, że przecież wciąż jesteśmy młodzi i piękni – znów go uprzedziłem, kiedy już otwierał usta, aby coś powiedzieć – to przyznam ci rację, że wciąż nie jesteśmy emerytowanymi wyjadaczami, ale musisz przyznać, że są po prostu młodsi od nas. Nie robi to z nas dziadków czy rencistów, ale nie widzisz tej dzielącej nas przepaści? Mówiąc „nas” mam na myśli choćby i nas dwojga i tego nowego pokolenia muzyków – sprostowałem. – Ich muzyka jest taka agresywna, pełna bólu, nienawiści i całej reszty uczuć, które skrywają w swoich sercach, o których nigdy nikomu nie mówią – zacząłem głośno myśleć. – Jakoś nie mogę się w tym odnaleźć… Może to przejaw tchórzostwa z mojej strony, ale naprawdę nie chciałbym mieć do czynienia z taką ogromną ilością negatywnych emocji, jakim dają ci młodzi ludzie ujście w postaci muzyki na co dzień. Za bardzo się zmieniłem, żeby to teraz zaakceptować… Może gdybym dostał podobną propozycję jeszcze kilka miesięcy temu, zgodziłbym się bez zastanowienia, ale teraz…? Za bardzo mnie zmieniłeś, żebym podjął się czegoś podobnego – uśmiechnąłem się. – Wniosłeś do mojego życia dużo dobrego, nauczyłeś mnie mówić o swoich problemach i uczuciach, pokazałeś jak zrzucić z siebie ten ogromny ciężar, jak słuchać i jak się śmiać… - ponownie ściszyłem głos. – Kiedy myślę o tym wszystkim i stawiam to naprzeciw tej całej agresji i złości tych młodych muzyków… boję się, że mógłbym utracić to, co mi dałeś i to, czego mnie nauczyłeś poprzez ponowne otaczanie się takimi negatywnymi emocjami… - przyznałem się. – Nie ukrywam, iż zdaję sobie sprawę, że jestem podatny na sugestie…
- Niepotrzebnie przejmujesz się takimi sprawami – uspokoił mnie. – Choć sam fakt, iż się martwisz i boisz oznacza, że zależy ci na mnie i na związku, który razem zbudowaliśmy – uśmiechnął się głęboko. – A to bardzo dobry znak – tym razem udało mu się chwycić mnie za rękę. Ścisnąłem jego palce. – Koniec końców zrobisz to, co będziesz uważał za słuszne. Nie będę ci mówił czy powinieneś podjąć się tego zadania, czy nie. To twoja decyzja i tylko ty będziesz o tym sądził – pozostawił mi wolną rękę.
- No tak… - mruknąłem. – Ale Michi, serio, nie przeraża cię czasem myśl o tych młodych ludziach? Nie zauważyłeś tego wcześniej? Nie zastanawiałeś się, dlaczego oni tacy właśnie są? – ta sprawa jakoś nie dawała mi spokoju.
- Pewnie, że zauważyłem – przytaknął. – A przyczyna ich zachowania jest prosta. Powinieneś ją rozszyfrować, bo sam kiedyś zachowywałeś się identycznie. W dobie komputeryzacji, kiedy przesył informacji nie powinien stanowić większego problemu, my, ludzie, zamiast integrować się na szeroką salę, zamykamy się. Otwarty rynek generuje produkcję taśmową marionetek, które potem zawzięcie walczą o miejsce pracy w niemalże jednakowych korporacjach, aby w końcu, po całym dniu pracy upić się, na chwilę odlecieć, przypomnieć sobie swoje stare marzenia i nadzieje, zgnuśnieć i wrócić do rodziny czekającej na chlebodawcę. W ludziach narasta niezadowolenie, uczucie bezsilności w starciu z obowiązującymi zasadami i regułami biznesowymi, społecznościowym, gospodarczymi… Z czasem zanika też u nas zdolność mówienia. Nie potrafimy cenić relacji łączących nas z innymi ludźmi. W dzisiejszych czasach za pomocą kilku kliknięć możesz znaleźć rzesze internetowych przyjaciół, ale suma summarum i tak pozostajesz samotny. To właśnie samotność i poczucie odizolowania jest tym najbardziej wyniszczającym czynnikiem. Niby przechadzasz się w tłumie, a wszyscy cię ignorują… Niby jesteś ze wszystkimi, a zarazem sam. Niewypowiedziany ból i skrywane emocje narastają, aż w końcu nie jesteś w stanie już wyrazić nic wprost, więc znajdujesz sobie pośrednią drogę przekazu, która w jakiś sposób pozwala ci się wyładować. Oni, ci młodzi, nad którymi tak się rozwlekasz, już nawet nie potrafią mówić. Oni już jedynie krzyczą w swoich utworach o tym, co ich dotyka. Prawdopodobnie są jeszcze bardziej przeżarci samotnością niż ty i ja, a więc jeszcze bardziej cierpią. Poza tym, jakby nie patrzeć, my mieliśmy to ogromne szczęście spotkać się i dogadać – zauważył. – Jasne, musieliśmy przejść przez trudne chwile dla każdego z nas, obaj popełnialiśmy błędy, ale ostatecznie potrafiliśmy je sobie wybaczyć i obopólnie doszliśmy do wniosku, że chcemy coś stworzyć, że inicjatywa wychodzi z obu stron na raz, a nie tylko z jednej – był całkowicie poważny. – Oni są dokładnie tacy, jak ty wcześniej tylko zranieni jeszcze dwa razy mocniej bez nadziei na to, że spotkają kiedyś kogoś, kto dostrzeże ich ból, zainteresuje się nimi i otoczy opieką. Bo w gruncie rzeczy ludzie w dzisiejszych czasach jak jeden mąż czekają, aż to ta druga osoba wyjdzie z inicjatywą. Zawsze chcą, żeby ten pierwszy, najtrudniejszy krok zrobił ktoś inny, a nie właśnie oni. Z tej racji ich brak wiary jest właściwie bardzo na miejscu – chciałem się wtrącić, ale Zero kontynuował. – Chcą, żeby zmienił ich ktoś inny, żeby zmienił ich całe dotychczasowe życie, zerwał malowane maski, za którymi się kryją… ale zapominają, że życie nie działa w jedną stronę. Żeby ktoś coś ci ofiarował, sam najpierw musisz trochę z siebie dać. Sam musisz zmienić się chociaż trochę. Pierwsze, najtrudniejsze kroki zawsze należą do ciebie. Dopiero przy pokonywaniu następnych przeszkód możesz zacząć co najwyżej śnić o tym, że ktoś wyciągnie do ciebie pomocną dłoń – zakończył ostro.
Zamknąłem usta. Z początku nie do końca się z nim zgadzałem, jednak kiedy wróciłem pamięcią do wspomnień, do tego, jak sam się zachowywałem, co myślałem, czego oczekiwałem od innych i jak się z tym wszystkim czułem… Wtedy zrozumiałem, że szatyn miał rację. Dokładnie uchwycił to, co trapiło mnie w przeszłości i z czym sam nie potrafiłem sobie poradzić. W tej chwili właśnie dobitnie uświadomiłem sobie, jakie ogromne szczęście mnie spotkało, iż na mojej drodze pojawił się ktoś tak nieustępliwy w walce o nasze wspólne szczęście jak Shimizu. Jeżeli głupi ma zawsze szczęście, to ja w tym wypadku byłem skończonym idiotą…
Nagle drgnąłem. Wtem doznałem olśnienia, w końcu to do mnie trafiło. Zero. Właśnie, Zero. Nic więcej, nic mniej. Zero.
Jaka jest szansa na to, że spotkasz w rzeczywistości takiego księcia z bajki, jakim był Michi?
Zero.
Zerowa szansa.
Nie ma jej.
Jakie jest prawdopodobieństwo, że ktoś zainteresuje się tobą i będzie o ciebie bezustannie walczył, kiedy ty nie okażesz nawet śladowego zainteresowania w zamian?
Zero.
Zerowe prawdopodobieństwo.
Nie ma go.
Nie ma.
Nie ma i już.
Zero, no właśnie… Zero…


THE END