"Książę z bajki" cz.7

Dziś już bardziej w klimacie przewodnim bloga C: Wracam z "Księciem z bajki", którego, z tego co zauważyłam, polubiłyście @.@ "Książę" ma branie nawet jeśli piszę to opowiadanie tylko, kiedy nie dopisuje mi humor ^^'' Niemniej, zauważyłam, że im więcej personalnych przemyśleń zawieram w tekście, im więcej główny bohater ma ze "mnie", tym bardziej lubicie czytać moje prace - dowodem są tego serie "Closer to Ideal" i właśnie "Książę" C'':


Btw następna część "Closer to Ideal" będzie już ostatnią



„Książę z bajki” cz.7

Syknąłem pod nosem, kiedy poczułem metaliczny smak krwi w ustach. Przestałem przygryzać wewnętrzną stronę policzka i oderwałem spojrzenie od pustej ściany, jednocześnie orientując się, iż w ostatnim czasie spędzałem mnóstwo czasu na jej kontemplowaniu.
- Co? – zapytałem, a pytanie to wcale nie było burkliwe. Spojrzałem na grupę muzyków, którzy od dłuższego czasu wlepiali we mnie zbiorowe, zdziwione spojrzenie, co po pewnym czasie stało się dla mnie niekomfortowe.
- Ale… dlaczego? – zapytał Daichi. Reszta nawet nie drgnęła.
- Bo tak – wzruszyłem ramionami.
Powodem ich szoku był fakt, iż ściąłem włosy. Jeszcze niedawno te sięgały mi niemal pasa, podczas gdy teraz nie dosięgały nawet ramion. Zdawałem sobie sprawę, że była to drastyczna zmiana w moim wyglądzie, ale nigdy nie przypuszczałbym, że z tego powodu mój zespół oraz plączący się pod nogami niczym kundel Crena zaczną spoglądać na mnie niczym na kosmitę. Z rana nawet ochroniarz zatrzymał mnie, każąc okazać identyfikator, gdyż z daleka mnie nie poznał.
- W długich było ci lepiej – skwitował Ketsueki, na co tylko wywróciłem oczyma.
Nawet nie miałem zamiaru się z nim kłócić – a doskonale zdawałem sobie sprawę, że ten tylko czekał na to, aby wszcząć wojnę. Non stop szukał zwady, ale ja nie byłem na tyle uprzejmy, aby tańczyć pod jego dyktando. W ostatnim czasie ponownie nawiedził mnie stan apatii. Mój sławetny już Wkurw wyjechał na kolejne wakacje, a ja zacząłem się zastanawiać po jaką cholerę w ogóle ja się tak pieklę o… na dobrą sprawę, o wszystko? Przecież na większość rzeczy z owego „wszystkiego” nie miałem wpływu. Co śmieszniejsze, ta druga, mniejsza część, na którą już jakiś tam mniejszy lub większy wpływ wywierałem była błaha i koniec końców nie warto było się nią nawet przejmować i tracić na nią energię, kiedy coś nie szło po mojej myśli. Więc dlaczego przez długie lata jednak to wszystko robiłem?
- Manager wie o twojej zmianie imagu? – zapytał Masa.
- Nie – odparłem zgodnie z prawdą.
- Wiesz… Myślę, że powinieneś mu się pokazać. Pewnie trzeba będzie teraz jakąś nową sesję zrobić czy coś… - mruknął basista.
- Możliwe – zgodziłem się.
Zauważyłem, że kiedy nie siliłem się na zbyt długie odpowiedzi, a ograniczałem się jedynie do półsłówek, wokalista Bird as Omen nie mógł znaleźć żadnego powodu, żeby się do czegoś przyczepić. Usilnie się starał, co mogłem wyczytać z jego miny, jednak jego starania kończyły się fiaskiem.

***

- W długich było ci lepiej – skomentowała moja matka.
Moja rodzicielka nie przejęła się moją zmianą wyglądu tak bardzo jak muzycy. Przyjęła to spokojnie, choć z ledwo zauważalnym grymasem niezadowolenia na twarzy. Doprawdy, co za ironia… Kiedy byłem nastolatkiem i nosiłem długie włosy wytykała mi, że wyglądam jak hipis albo kloszard, który spędził długie lata na ulicy. Nigdy nie spodziewałbym się po niej, że jednak kiedyś przyzwyczai się do tego, iż miałem dłuższe włosy od niej, mimo iż byłem mężczyzną.
Skinąłem jej głową, zgadzając się w ciszy. Nie miałem zamiaru się kłócić. Może akurat moja matka nie szukała zwady tak jak brunet, ale wystarczył jeden nieostrożny ruch bądź nieprzemyślane słowo, żeby wywołać prawdziwe piekło. Wszak był to diabeł wcielony.
Zaiste milczenie jest złotem.
Nie poczułem się jednak urażony. Nie zmieniłem wyglądu po to, aby wysłuchiwać pochwał i zachwytów. Wiedziałem, że tych nie dane będzie mi usłyszeć. Czarnych charakterów się nie komplementuje. To była spontaniczna decyzja. Błyskawiczna. Przechodząc koło zakładu fryzjerskiego po prostu stwierdziłem, że może w końcu warto coś zmienić po latach. Choćby taką drobnostkę jak fryzura.

***

- Hiro, następnym razem uprzedzaj mnie, proszę, o takich rzeczach – westchnął manager.
- Dobra – zgodziłem się i już chciałem skierować się do wyjścia, jednak w ostatniej chwili mnie olśniło. – Właściwie… - zająknąłem się, na co mężczyzna w garniturze podniósł na mnie wzrok znad kartki, na której właśnie coś zapisywał. – Mam prośbę… - mruknąłem. – Tak, to chyba prośba… Tak mi się wydaje… - zamyślony przytknąłem palec wskazujący do ust.
- O co chodzi? – westchnął. – Potrzebujesz wolnego?
- Nie, nie – pokręciłem głową. – W sumie to tu nawet nie chodzi o mnie…
- Więc o kogo?
- No właśnie… - ponownie usiadłem na fotelu i zacząłem objaśniać managerowi szczegóły planu, który dopiero co zrodził się w mojej głowie.

***

Siedziałem na studyjnej kanapie, jakbym połknął kij od szczotki i wpatrywałem się w martwy punkt, na który obrałem sobie dzisiaj zegar ścienny. Obserwowałem ruch wskazówek, starając się nie myśleć o niczym innym. Ciche tykanie wyznaczało rytm mojemu oddechowi.
Czułem dziwny, nieznośny ucisk i ciężar w klatce piersiowej. Miałem przez to problemy z oddychaniem i przełykaniem. Mój oddech był płytki i nierówny, jednak starałem się nad nim zapanować przy pomocy zegara. Miałem wrażenie, jakbym zaraz miał zwymiotować, jednak z drugiej strony z jakiegoś niewiadomego, transcendentnego i wszechwiedzącego źródła wiedziałem, iż było to niemożliwe. Starałem się siedzieć prosto, żeby choć minimalnie zmniejszyć doskwierający mi dyskomfort, ale to nie pomagało. W takim momencie człowiek zaczyna zastanawiać się czy to grypa żołądkowa, czy tabletka przeciwbólowa, którą łyknąłem rano z racji męczącego mnie bólu głowy, stanęła mi w gardle, czy to już zawał, a mnie zaraz przyjdzie zejść sobie z tego świata i przywitać się z niebytem.
Drażniące uczucie odpuszczało nieco, kiedy zalewałem je dużymi ilościami kawy, która pomagała mi także się nieco rozbudzić i odgonić od siebie jakąś nostalgiczną apatię, w którą momentami popadałem.
- Hiro, wszystko w porządku? – zapytał Masa. – Jesteś blady… - zauważył.
- Nie wyglądasz najlepiej – dodał Daichi.
„Jasne, weźcie się jeszcze zacznijcie rozwodzić na temat moich braków w urodzie, no jasne!” – przeszło mi przez myśl, jednak całe szczęśnie nijak nie skomentowałem ich słów.
- Źle się czujesz? – zatroskał się Cazqui. – Może chcesz, żeby zadzwonić po pogotowie? – zaproponował. – Wyglądasz, jakbyś miał tu zaraz zemdleć… - mruknął ciszej.
„Pewnie, dzwońcie po pogotowie i pozbądźcie się odpowiedzialności. W końcu jakby jednak wyszło, że faktycznie coś mi dolega, to będziecie mogli bronić się argumentem, iż zrobiliście dla mnie wszystko, co tylko mogliście; a więc zadzwoniliście po ambulans. Chrońcie swoje dupska i zrzućcie niepotrzebny ciężar. Serio, dzięki, chłopcy.” – pomyślałem jakoś nadzwyczaj kwaśno.
- Nic mi nie jest – tylko tyle zdołałem z siebie wydusić.
Cóż, musiałem przyznać, że to nie był już pierwszy raz, kiedy czułem się tak fatalnie… no dobra, może pierwszy, kiedy czułem się AŻ tak źle, ale w ogólnym pojęci podobne uczucie towarzyszyło mi już wcześniej. Z tego, co zdążyłem już u siebie zaobserwować, pojawiało się ono nieregularnie, zazwyczaj w towarzystwie jakiegoś rozstrojenia nerwowego, chwilowej depresji lub porządnej nerwicy. Nigdy jednak nic z tym nie zrobiłem. Uważałem, że na tym świecie ludzie żyją z dużo gorszymi problemami, a więc nie było, o co robić szumu, nie było sensu dramatyzować. Starannie ignorowałem ten tępy ból i nikomu się na to nie skarżyłem. Teraz jednak ten doskwierał mi dobitniej niż kiedykolwiek wcześniej, przez co naprawdę zaczynałem rozmyślać nad złożeniem wizyty lekarzowi…

***

- Na pierwszy rzut oka ciężko określić, co może być tego przyczyną – zawyrokowała lekarka. – Ma pan jedynie nieco podniesione ciśnienie… - powiedziała beztrosko. – Niemniej, jeśli nie ma pan nic przeciwko, możemy zrobić pełen zestaw badań – zaproponowała. – Niestety, to wiązałoby się z zostaniem na oddziale pod obserwacją – dodała.
W jej dużych, brązowych oczach, które mrugały do mnie zza grubych szkieł okularów widziałem pewność. Ona już podjęła decyzję za mnie. Była przekonana, że odmówię. W końcu nie umieram, nie? Powiedziałem, że bywało już tak wcześniej. Skoro przeżyłem wcześniejsze napady tego dziwnego uczucia, przeżyję i tym razem. Przecież to logiczne. Ludzie nie lubią szpitali. Unikają ich jak ognia, a z pewnością już jakiś dłuższych pobytów w tym miejscu. Nie było sensu, żeby mnie tu trzymać. Normalni ludzie chcą przecież wrócić do domu. Najlepiej wypoczywa im się we własnym łóżku, w znajomych i komfortowych warunkach. Ja też powinienem tak zrobić. Wrócić do mieszkania, położyć się, zwinąć w kłębek, zasnąć i rano obudzić się jak nowonarodzony. Po kiego ja w ogóle zawracałem jej głowę?
Ano dlatego, że chłopcy z zespołu jednak uparli się mnie tu przywieźć. Odpuścili sobie w końcu pomysł z pogotowiem, ale za to Natsu przywiózł mnie swoim własnym samochodem i niemalże siłą wepchnął mnie do przychodni. W recepcji narobił szumu i podkolorował mój stan, przez co chwilę potem dostałem białą, gumową bransoletkę z imieniem, nazwiskiem, grupą krwi i czerwonym kółeczkiem, które miało symbolizować, iż byłem pacjentem, który nie mógł czekać. Na wszystkie słowa perkusisty kręciłem przecząco głową, ale kobieta za kontuarem nie zwracała na mnie uwagi. Była zbyt zajęta słuchaniem przejmującej opowieści muzyka. Koniec końców uległem pod naciskiem połączonych sił tej dwójki, gdyż kiedy stałem zbyt długo, odruch wymiotny wzmagał się. Musiałem koniecznie usiąść, nawet jeśli przez to miałem przegrać z nimi tą małą, choć zażartą batalię.
Tak oto trafiłem do gabinetu lekarskiego i patrzyłem sobie w oczy z młodą lekarką, będąc już po podstawowym zestawie badań. Dobra, czas było się zbierać – mogłem to wyczytać z jej wyrazu twarzy. Dupa w troki i wychodzimy. Dawaj, Hiro, czas do domu.
Ale ja nie chciałem do domu. Może w normalnej sytuacji ucieszyłbym się, że wszystko poszło tak zgoła bezproblemowo i faktycznie wolałbym się zaszyć w mojej samotni, ale ta w obecnej chwili była okupowana przez moją matkę. Rodzicielka znacząco naruszała mój spokój. Cholera, nie po to czekałem z wytęsknieniem tyle lat, żeby się wyprowadzić i zacząć żyć na własną rękę, żeby teraz wrócić do punktu wyjścia, do czasów, kiedy wymigiwałem się od powrotu do domu. Nie chciałem się z nią widzieć. Jeszcze nie teraz.
- Dobrze, zostanę – mruknąłem, gdyż dłuższe wypowiedzi sprawiały, iż się zapowietrzałem, gubiłem rytm oddechu, przez co w efekcie uczucie ucisku i ciężaru w klatce piersiowej wzmagało się.
Kobieta popatrzyła na mnie zdziwiona. Idiota. No przecież, że regularny idiota. Z jej oczu płynął do mnie jasny przekaz, iż skwalifikowała mnie jako zwyczajnego ćwierćinteligenta i symulanta. I za takich degeneratów jak ja musiało płacić państwo za publiczną opiekę zdrowotną…? do czego to doszło, co, pani lekarz? Żyjemy w dziwnych czasach…
Skrzywiła się nieznacznie, ale skinęła mi głową. W końcu nie mogła odwieść mnie od tego pomysłu, nawet jeśli jej propozycja została mi przedstawiona tylko i wyłącznie ze względu na kurtuazję i zasady, jakie obowiązywały w jej miejscu pracy. Bo tak było trzeba, nie?

***

Twardy materac szpitalny, odgłosy z korytarza i sztywna, biała pościel nie służyły wysypianiu się. Mimo to w jakiś sposób byłem usatysfakcjonowany, że udało mi się odwlec powrót do domu. Co więcej, mój telefon już dawno zdążył się rozładować, co również przemawiało na moją korzyść. Cisza, spokój… no, względnie.
Koło południa do mojej sali weszła inna, nieco bardziej doświadczona lekarka niż ta z wczoraj. Stanęła przede mną, przedstawiła się śpiewnym głosem ze sztucznym uśmiechem na twarzy i oświadczyła:
- Muszę panu pogratulować – uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Ma pan wzorowe wyniki, wręcz książkowe. Nic tylko pozazdrościć – omiotła spojrzeniem dokumenty i wyniki trzymane w rękach.
- Och… - mruknąłem tylko.
A więc jednak pierwsza diagnoza była właściwa – symulant.
- Niemniej… - zaczęła już nieco mniej entuzjastycznie, jakby wyczuwając moje zmieszanie. – Nie wszystkie dolegliwości mają przyczyny fizyczne – delikatnie próbowała nakierować mnie na właściwy tor myślenia. – Zastanawiał się pan może nad swoim samopoczuciem psychicznym w ostatnim czasie? Może miał pan dużo stresów albo innych nieprzyjemności…
Nie, nie symulant. Lepiej – hipochondryk. Brawo, zbierasz coraz lepsze opinie, nic tylko pogratulować. Widzisz, kretynie? Nawymyślałeś sobie jakiś urojonych bólów i teraz zawracasz dupę porządnym ludziom. Weź się ogarnij, co? Co ty tu, do cholery, jeszcze robisz? Wylegujesz się w szpitalnej pościeli za pieniądze z ubezpieczenia? Niezły sposób na zrobienie sobie wakacji, nie ma co. Jak już się płaci za tą opiekę medyczną, ubezpieczenia i inne te bzdety, to przynajmniej niech będą z tego jakieś korzyści, nie? Na przykład jednodniowe wakacje, za które nie musisz wykładać z własnej kieszeni. Znaczy… właściwie to już zdążyłem je sobie opłacić, ale fakt, iż zadziało się to w przeszłości, a w dodatku kwota opłacona została w mniejszych „ratach”, podnosił mnie jakoś na duchu. Cała ta impreza znacznie bardziej zabolałaby mnie, gdybym musiał w tej właśnie chwili wyciągnąć już portfel. A tak swoją drogą… gdzie on tak właściwie się podział?
- Pielęgniarki zwróciły uwagę, że jest pan małomówny i osowiały – kontynuowała swój wywód, kiedy ja myślami byłem przy moim zagubionym portfelu. – Ponoć także niewiele pan je i zdarza się panu często odpływać gdzieś myślami… tak jak teraz – zauważyła, uśmiechając się delikatnie, przyjaźnie.
Zacząłem wyczuwać, że coś tu śmierdzi… Ta, ewidentnie paniusia krążyła wokół drażliwego tematu, umyślnie nie przechodząc bezpośrednio do sedna. Owijała w bawełnę tak, że niemal dostawałem zawrotów głowy, ale to wszystko było ukartowane. Zbity z tropu miałem wyśpiewać jej, co mi wadzi i co mnie boli.
- Jest pani psychologiem? – zapytałem otwarcie.
- Cóż… zgadza się – przyznała zdumiona, iż udało mi się ją rozpracować, kiedy ta zapewne posługiwała się poznaną podczas studiów techniką z nalepką „niezawodne”. Jednak nie wszyscy ludzie są tacy sami, co? – Przejrzał mnie pan – wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się bezradnie, nieco zawstydzona. – Niemniej, jeśli jest coś, o czym chciałby pan porozmawiać, to…
- Nie ma niczego takiego – przerwałem jej ostro. Kobieta spojrzała na mnie zdziwiona. – Po co właściwie pani tutaj przyszła? – zapytałem, nie mając ochoty certolić się z nią w tańcu niedomówień, zgrabnych przeinaczeń i fałszywych komplementów oraz zapewnień o świetlanej przyszłości. – Po opisie zdanym przez pielęgniarki zdiagnozowała pani u mnie książkowe objawy załamania nerwowego albo czegoś podobnego? – prychnąłem. – Mało ma pani pacjentów? Potrzebuje pani jelenia, który zapisze się na prywatne sesje, za które za samo trzaśnięcie drzwiami zapłacę więcej niż za tygodniowy zapas jedzenia? – zaśmiałem się niewesoło. Lekarka spoglądała na mnie jak na kosmitę. Najwyraźniej nie spodziewała się, że mogę okazać się takim chamem i odezwać się do niej tak szorstko, kiedy ta rozsypywała dookoła siebie cukier i brokat w ilościach fabrycznych. – Nie, dziękuję – uśmiechnąłem się krzywo, paskudnie. – Obejdę się bez tego. Serio, jeszcze mam, co robić z pieniędzmi – fuknąłem rozbawiony. Psycholog już szykowała się do odpowiedzi, będąc jeszcze bardziej przekonaną o moim problemie za sprawą mojej mowy niżby będąc zniechęconą. Nim jednak zdążyła nabrać tchu, uprzedziłem ją: - Zawsze taki byłem – stwierdziłem, na co kobieta zamknęła z powrotem usta. – W tym wypadku sądzi pani, że mam depresję czy coś tam jeszcze bardziej interesującego w zasadzie od… urodzenia? Odkąd nauczyłem się mówić? – przewróciłem oczyma, uśmiechając się półgębkiem.
- Czasem sami nie jesteśmy w stanie wystawić sobie obiektywnej oceny – ripostowała.
- Na całe pani nieszczęście ja jestem tym chlubnym wyjątkiem, który to potrafi – parsknąłem śmiechem. – Nie tylko nie potrzebuję pani pomocy, ale także jej nie chcę – upierałem się przy swoim. – A niestety pomóc da się tylko tym, którzy tej pomocy pragną i się na nią zgadzają – zauważyłem.
- Ale nie omówiliśmy nawet planu…
- „Planu”? – znów wciąłem jej się w wypowiedź. – Więc pani ma już ułożony cały plan, na który powinienem się zgodzić? – prychnąłem.
- To nie tak…
- Nie jestem zainteresowany – skrzyżowałem ręce na piersi. – Dziękuję – uciąłem.
- Ale…
- Dziękuję – powtórzyłem z naciskiem.
Jeszcze tego mi brakowało, żeby wcisnęli mnie do czubków. Uważałem, że jak na tak krótki czas i tak miałem wyjątkowo dużo ekscesów, więc póki co nie szukałem żadnych nowych.
Poza tym, powiedzmy sobie szczerze, jakoś nie czułem, żebym był stworzony do przesiadywania na kozetce i opowiadania o tym, co też „straszliwego” stało się dzisiaj w moim życiu, przy czym wycierałbym załzawione oczy i cieknący nos chusteczkami w ilościach hurtowych. Nie bardzo mi się to widziało. W końcu jestem facetem, nie? Mam jakąś swoją godność… może podeptaną i zaplutą, ale zawsze jakąś. Ponad to wszystko, zostawała jeszcze reakcja matki i członków zespołu. Gdyby dowiedzieli się, że zostałem zdiagnozowany jako ten, który nie ma najrówniej pod sufitem, nasze relacje zmieniłyby się drastycznie. Na gorsze, naturalnie. Byłbym traktowany z pobłażaniem - jak duże dziecko z pełnym pampersem, do którego wszyscy machają z daleka, gdyż obawiają się, że kiedy tylko podejdą zbyt blisko, zawartość pieluchy może właśnie w tym momencie ujrzeć światło dzienne. A niestety nikt nie zakładał, iż składać się ona będzie ze złotych monet i truskawkowych galaretek.
A szkoda.
Właściwie to zjadłbym coś słodkiego…

***

Przez lata wytrenowałem sobie pewne „sposoby” na własną rodzicielkę. Oprócz ogarniania się w ekspresowym tempie w windzie po alkoholowej nocy i wymyślaniu na poczekaniu historyjek na usprawiedliwienie swojej nieobecności, których nie powstydziłby się niejeden bajkopisarz, nauczyłem się także odpowiadać na znienawidzone przez wielu pytanie: „Jak było?” niezależnie od tego jak podstępnie nie zostałoby ono zadane oraz jego wszelkie pokrewne pytania. Wystarczyło trzymać się prostej kolejności w odpowiedziach: „znośnie”, „w porządku”, „całkiem nieźle”. Kto by pomyślał, że kluczem do sukcesu mogłaby być taka banalna rzecz, prawda?
- Jak było w pracy? – padło pytanie, kiedy tylko przekroczyłem próg mieszkania.
- Znośnie – odpowiedziałem bez zająknięcia, zdejmując buty w przedpokoju.
- Jak się dziś czujesz? – padło następne.
- W porządku – odparłem, rozglądając się za najbliższym przedmiotem, który mógłby posłużyć mi za siedzenie. Odruch wymiotny wciąż mi doskwierał, kiedy zbyt długo stałem wyprostowany.
- Jak ci idzie komponowanie i pisanie tekstów? – dociekała.
- Całkiem nieźle.
Dźwignąłem się z fotela raz jeszcze i przeszedłem do kuchni. Chwyciłem szklankę i wypełniłem ją wodą, czując na sobie mordercze spojrzenie kobiety za plecami. Odetchnąłem głęboko, starając się nie pozwolić sobie na ciężkie westchnięcie, które mogłoby zdradzić moje poirytowanie.
Opróżnione już naczynie obmyłem pod bieżącą wodą, nie widząc sensu wstawiania jednej szklanki do zmywarki. Rozejrzałem się w poszukiwaniu ścierki, jednak wszelkie znaki na ziemi i niebie wskazywały na to, że nie było jej w kuchni.
Gryząc już z nerwów wewnętrzną stronę policzka skierowałem się do sypialni. Już zamierzałem otworzyć szafę w poszukiwaniu nowej ścierki, kiedy zauważyłem starą, rozwieszoną na kaloryferze. Jaki był sens w wieszaniu ścierki w sypialni, kiedy grzejnik znajdował się także w kuchni? Normalnie zapewne skomentowałbym to nielogiczne zachowanie, ale dziś wolałem to przemilczeć. Nie było sensu niepotrzebnie wywoływać wilka z lasu. Ostatnią rzeczą, której teraz potrzebowałem była kłótnia z matką, a potem długoterminowe płaszczenie się przed nią, żeby ta zechciała mi w końcu wybaczyć moje „niewybaczalne” zachowanie. Jakby nie patrzeć prosiłem niemalże o paradoks, nie? A to całkiem sporo. Więc może jej nieustępliwość nie była znowu aż taka nieuzasadniona?
- Zachowujesz się dziwnie – skwitowała moja rodzicielka.
- Nie wiem, o co ci chodzi – mruknąłem, ściągając wciąż wilgotny kawałek materiału z grzejnika i wycierając w niego ręce.
- Zbywasz mnie – wycelowała we mnie oskarżycielsko palcem. Oho, zaczęło się. No patrz, starasz się jak tylko umiesz, żeby nie robić problemów, a to i tak za mało… - i oszukujesz – dodała z wyrzutem. – Cazqui-kun zadzwonił do mnie i poinformował, że trafiłeś wczoraj do szpitala! – sapnęła wściekle. – Sam nawet nie raczyłeś chociażby wysłać mi zdawkowej wiadomości na ten temat! Mało tego, gotów byłeś nawet zataić przede mną ten fakt! – naburmuszyła się niczym nastolatka, która otrzymała oficjalną odmowę w sprawie podwyższenia kieszonkowego. – Zawsze odpowiadasz w ten sam sposób – zauważyła. – Nawet podajesz odpowiedzi w tej samej kolejności!
Cholera, przejrzała mnie… Co to był, jakiś dzień prawdy dzisiaj czy co? Jakiś dzień niepowodzenia spisków i tajnych planów? Najpierw pani psycholog się nie udało, teraz mnie…
- Nie ma, o czym mówić – machnąłem lekceważąco ręką. – Przecież jestem tu cały i zdrowy, stoję przed tobą, tak? – rozłożyłem ręce. – Więc nie masz się, o co martwić – wzruszyłem ramionami.
- A więc w twoim mniemaniu pobyt w szpitalu to nic takiego?! – oburzyła się. – Przecież zostawili cię pod obserwacją!
- Ale nic mi nie jest – upierałem się.
- Gdyby nic ci nie było, to nie musiałbyś pojawiać się w szpitalu! – kłóciła się, na co ja w końcu pozwoliłem sobie na ciężkie westchnięcie. – Hiro, jeśli coś się dzieje, chcę o tym wiedzieć! – zażądała. – Jeśli masz jakieś problemy, niezależnie od tego czy dotyczą one twojego zdrowia, finansów czy psychicznego samopoczucia, możesz mi o tym powiedzieć – spuściła z tonu, zaczynając przemawiać łagodniejszym głosem. – Jeśli tylko jest coś, co cię trapi…
- Nie ma niczego takiego – przerwałem jej szybko.
- Przecież widzę, że jest! – wyrzuciła ręce w powietrze w akcie frustracji. – Czy ty, dziecko, myślisz, że ja jestem ślepa? Przecież znam cię jak nikt inny i wiem, kiedy coś jest nie tak – próbowała do mnie dotrzeć, zburzyć mur, którym już dawno się otoczyłem od reszty świata. – Przyjechałam tu dla ciebie, więc mnie nie odtrącaj. Mogę i chcę ci pomóc. Jedyne, co musisz zrobić, żeby uwolnić się od tego wszystkiego, co cię dręczy, to porozmawiać ze mną…
- No właśnie o to chodzi, że nie! – nie wytrzymałem w końcu i wrzasnąłem. – Teraz zebrało ci się na matkowanie, słuchanie i radzenie? – prychnąłem. – A gdzie byłaś, kiedy ja chciałem z tobą rozmawiać? – wyrzuciłem z siebie to, co ciążyło mi na sercu od wielu lat. – Nie możesz wymagać ode mnie, że nagle zacznę z tobą rozmawiać o wszystkim i niczym, zwierzając się z władnych problemów jakby to była jakaś opera mydlana! Życie tak nie działa! – cały wręcz drżałem ze złości. – To, że ty chcesz rozmawiać, nie znaczy, że ja chcę, zrozum to w końcu! Kiedy ja przychodziłem do ciebie z jakimś problemem, ty mówiłaś, że nie masz czasu albo przewracałaś oczami i mówiłaś: „Zmień nastawienie do życia”, „Uśmiechnij się trochę, a nie ciągle na wszystko narzekasz”, „Dramatyzujesz” – wymieniałem na palcach zwroty, które słyszałem od matki najczęściej, kiedy jeszcze byłem nastolatkiem i z nią mieszkałem. – Może i dramatyzowałem – wzruszyłem ramionami – ale wtedy wystarczyło tylko posiedzieć przez chwilę cicho i rzucić durne: „Będzie dobrze”. Tyle by wystarczyło, żeby zażegnać całą sprawę – głos mi zadrżał. – Tyle tylko oczekiwałem od ciebie jako od matki… - przyznałem już niemal szeptem, czując, że oczy zaczynają mnie piec. – Nie dziw się teraz, że po latach robię dokładnie to samo, co ty wcześniej! – znów podniosłem głos, chcąc ukryć swoją chwilę słabości. – Teraz już jest za późno, żeby cokolwiek zmieniać. Teraz już nie chcę rozmawiać. Nie chcę! – głos znów mi się załamał. – Nie potrafię! – palnąłem, zanim zdążyłem się opanować.
- Co to ma znaczyć: „Nie potrafię”? – zapytała zszokowana kobieta.
- Jak się czegoś nie chce zrobić, to się nie potrafi – zbyłem ją burknięciem i próbowałem ją wyminąć, chcąc wyjść na balkon i zapalić.
- Może i nie byłam perfekcyjną matką – kobieta złapała mnie za ramię, zatrzymując w miejscu – ale chyba wciąż nie wszystko jest stracone? – zapytała z nadzieją. – Jest w tobie choćby jakaś drobina z mojego dawnego Hiro, którą mogę uratować, prawda?
- „Twojego dawnego Hiro”? – prychnąłem. – Nie ma żadnego dawnego Hiro! – wykrzyknąłem wściekły. – Twierdzisz, że znasz mnie najlepiej ze wszystkich, a nie byłaś nawet w stanie zauważyć, że do pewnego momentu tańczyłem jak mi zagrałaś tylko dlatego, że potrafiłem gryź się w język i na wszystko ci przytakiwać – warknąłem. – Ale w końcu nastąpił ten przełomowy moment, proces ewolucji dopadł i mnie, a więc zacząłem myśleć i nie mogłem już tego dłużej znieść – pokręciłem zrezygnowany głową. – Usamodzielnienie się było dla mnie zbawieniem… - wyznałem cicho.
Wiedziałem, że ją ranię i choć sam nie raz zostałem dotkliwie zraniony przez tego tyrana, nie matkę, mimo iż to przez nią stałem się takim, jakiego wszyscy mnie znają i na jakiego wszyscy zgodnie narzekają… to z jakiegoś powodu nie umiałem czerpać z tego radości. Było mi przykro. Czułem wstyd.
- Więc naprawdę nie chcesz…? Ograniczałeś ze mną kontakt jedynie do informowania mnie o tym, że wciąż żyjesz kilka razy do roku, bo… chciałeś się odciąć ode mnie? – stałem do niej plecami, ale wiedziałem, że po jej policzkach spływają łzy, mimo iż jej głos nawet nie zadrżał.
Była lepsza w udawaniu i odgradzaniu się od własnych uczuć ode mnie. W końcu miała dłuższy „staż” w tej dziedzinie. Podejrzewałem jednak, że w jej wieku też dojdę w tym już niemalże do perfekcji… a może nawet uczeń przerośnie mistrza, kto wie?
- Nie chcę wracać do przeszłości – sprostowałem. – Nie mogę tego zrobić. Nie poradziłbym sobie z tym drugi raz… - mruknąłem. – Może nawet chciałbym ci powiedzieć, co było źle w przeszłości… Może nawet wyobrażałem sobie setki razy różne scenariusze tej rozmowy… Może naprawdę chciałem wziąć sobie twoje uwagi do serca, bo przecież zdaję sobie sprawę, że ja też nie byłem idealnym synem – uśmiechnąłem się krzywo pod nosem. – Może… ale to już nieważne, bo nawet jeśli wciąż tego chcę i wierzę, że to mogłoby wiele zmienić, to nie mogę – westchnąłem.
- Dlaczego?
- Dlatego, że za długo milczałem – przyznałem, odwracając się w końcu do niej przodem, aby zobaczyć przed sobą obraz nędzy i rozpaczy. Nigdy nie widziałem własnej rodzicielki w tak fatalnym stanie. Barwo, Hiro. Możesz sobie pogratulować. Wszystko koncertowo pieprzysz, jedną sprawę za drugą. Zastanawiałeś się kiedyś nad sensem własnej egzystencji? Może jesteś kimś w rodzaju mściwego ducha albo przeklętym człowiekiem przez jakieś piekielne istoty, przez co przynosisz ludziom tylko żal i cierpienie? – Chciałbym… powiedzieć… - dukałem nieskładnie, czując wręcz namacalną blokadę w moim umyśle. – Ale… - zająknąłem się. – Nawet jeśli… jeśli wyobrażałem to sobie tysiące razy to… nie mogę. Kiedy mam chociażby powiedzieć to głośno… przyznać się sam przed sobą… nie mogę… - urywałem. – Mam chaos i mętlik w głowie… Nie mogę… wykrztusić z siebie słowa na ten temat… - pokręciłem głową z dezaprobatą dla samego siebie.
Wyrwałem się w końcu z uścisku i wyszedłem na balkon. Drżącymi dłońmi odszukałem paczkę papierosów i odpaliłem jednego. Zaciągnąłem się siwym dymem, pozwalając, aby delikatny deszczyk zrosił całą moją postać.
- Kurwa… - syknąłem pod nosem sam do siebie, ledwo powstrzymując się od walenia głową o barierkę.
Naprawdę chciałem w końcu zrzucić z siebie ten ciężar wszystkich problemów, które przez większą część mojego życia kolekcjonowałem w sobie i zamykałem w czarnym pudełeczku na dnie serca. Kiedy te już wypełniło się po brzegi, musiałem jakoś odreagować. Zależnie od sytuacji albo się z kimś pobiłem, albo spiłem do nieprzytomności, albo po prostu byłem cyniczny i obrażałem i odtrącałem od siebie ludzi, którzy chcieli mi pomóc. Aż w końcu zostałem sam. Całkiem sam. Tak, jak sobie tego życzyłem. Tak, jak sam sobie ciężko na to zapracowałem.
O czym ja bredzę? Nikt nie chce być sam. Przynajmniej nie na dłuższą metę. Po pewnym czasie samotność staje się wrogiem człowieka niżby jego przyjacielem.
Teraz jednak byłem już tak zgnuśniały i zacietrzewiały, że nie mogłem już nic na to poradzić. Kiedy próbowałem chociażby wspomnieć o tym, co naprawdę mnie kiedyś zabolało lub boli do dziś, potrafiłem jedynie ruszać bezdźwięcznie ustami, przypominając rybę wyrzuconą na brzeg. Ryba chciała zaczerpnąć powietrza atmosferycznego, które przecież było rozpuszczone w wodzie, ale nie mogła tego zrobić, gdyż jej skrzela nie były do tego przystosowane. W efekcie tego umierała w męczarniach. Ogółem zabawna dość z tego historia, gdyż ryba przecież miała pod dostatkiem, a nawet jeszcze więcej powietrza niż w wodzie, ale nie mogła z niego korzystać, gdyż nie potrafiła tego zrobić. A przecież wszystko, czego potrzebowała znajdywało się na wyciągnięcie płetwy albo jeszcze bliżej. Ze mną było identycznie… choć nie miałem płetw.
Kiedy próbowałem odezwać się na ten przeklęty temat w moim umyśle powstawał jeden, wielki, bezkształtny kołtun myśli, którego nie dało się rozplątać. Wszystkie te złe wspomnienia, które faktycznie może niepotrzebnie roztrząsałem i wracałem do nich tylko po własną krzywdę, aby zranić sam siebie, nawarstwiły się do tego stopnia, że nie mogłem już sobie z nimi poradzić. Prawdę mówiąc, to one miały nade mną władzę a nie odwrotnie.
Może właśnie dlatego ściąłem włosy? Żeby pozbyć się kołtuna? Myśl całkiem niegłupia, jednak sam sposób mało skuteczny, żeby po prostu nie rzec, iż była to klapa, dno i wodorosty… a właściwie trawa umazana w śluzie martwej ryby. Tak, moje porównania są epickie. Zdecydowanie powinienem zacząć pisać wiersze. Może wziąłbym się za jakieś haiku?
Przyczyn i winnych sytuacji, w której znalazłem się z moją matką jak i całą resztą świata było wiele. Mogłem wiele zarzucić rodzicielce, choć jakby się nad tym tak chwilę zastanowić to wychodziło na to, że ona nie była nikim innym jak ofiarą podobną do mnie. Ofiarą niezrozumienia i niewystarczającej ilości uwagi. Winnym temu z kolei był mój ojciec, który całymi dniami pracował, a kiedy już późną nocą wracał do domu to chciał tylko wziąć ciepły prysznic, wypić piwo i iść spać, żeby następnego dnia powtórzyć cały rytuał. Ojciec był nieobecny w naszym życiu rodzinnym, co potwierdzał choćby fakt, iż kiedy byłem jeszcze w podstawówce, a dla odmiany z jakiegoś powodu miał odebrać mnie tata, a nie mama, nie poznałem rodziciela. Wychowawczyni nie widziała go nigdy na oczy, a więc uwierzyła Hiro-brzdącowi, który uparcie zarzekał się, że ten facet z worami i cieniami pod oczami oraz brodą i wąsami, który mimo iż wciąż był przed czterdziestką to już zaczął siwieć, nie był jego tatusiem. W rezultacie ojciec został oskarżony przez nauczycielkę o próbę porwania dziecka i podszywania się pod jednego z rodziców, przez co wszyscy razem wylądowaliśmy na komisariacie, gdzie, całe szczęście, sprawa już się wyjaśniła.
Na usprawiedliwienie rodziciela mogłem przypomnieć, iż żył on w związku małżeńskim z prawdziwym dyktatorem-tyranem, a więc całe życie spędził pod kloszem. Niezbyt przyjemna sprawa, ale taka była prawda. Matka na pierwszy rzut oka wydawała się być kobietą ze stali, która musiała zastępować mi oboje rodziców, troszczyć się o cały dom, pokrewną rodzinę i finanse sama ze względu na wiecznie nieobecnego, zatyranego, przynoszącego w zębach pieniądze małżonka, którego sam zapamiętałem jako człowieka, który nie szczędził sobie napojów wyskokowych. To była jego ucieczka od rzeczywistości. Niemniej, wracając znów do kobiety, pozwolę sobie przypomnieć, że na tym świecie tak naprawdę nie ma ludzi ze stali lub innych metali, tudzież ich stopów. Nawet jeśli gdzieś tam są jakieś humanoidy czy temu podobne rzeczy, to moja matka z pewnością nie była jednym z nich. Była człowiekiem, ba!, kobietą! Tą niby bardziej wrażliwą płcią… Niestety, żeby podołać stawianym jej przez życie obowiązkom musiała uśmiercić w sobie tą bardziej emocjonalną część, która kazała jej płakać za zmarłą matką, tęsknić za nieobecnym mężem, ubolewać nad teściem trawionym demencją, martwić się o zamknięcie miesięcznego budżetu i przy tym wysłuchiwać jakiś błahych problemów, które mógł mieć jej syn. W końcu to był tylko dzieciak, nie?
I tak „kółeczko wzajemnej adoracji” zamykało się. Wszyscy byli pokrzywdzeni, jednak nikt nie był bez winy. Ale fajnie, co?
No właśnie niekoniecznie…
Zwiesiłem głowę między ramionami, pozwalając, aby dreszcze zimna oraz te towarzyszące latami wstrzymywanemu płaczowi targały moim ciałem. Oparłem łokieć na mokrej, śliskiej barierce, a następnie wsparłem czoło na dłoni, jednocześnie zakrywając przez całym światem moją wykrzywioną w żałosnym grymasie twarz.
Ach, nie odważyłem się wspomnieć o jeszcze jednym zwrocie, który za młodu często słyszałem od rodzicielki: „Musisz być silny. Nie możesz okazywać innym swojej słabości.”.
Czy moje zachowanie świadczyło o tym, że dobrze zinterpretowałem jej słowa i przez cały ten czas podążałem za ich przesłaniem?

Chyba niekoniecznie…

PROJECT: DREAMS

Dziś bez notki (ale spokojnie, "Książę z bajki" jest już ukończony - znaczy jeden rozdział, rzecz jasna, nie cała seria!... znaczy tak właściwie to już nawet półtora, a może jedna i trzy czwarte rozdziału, więc niedługo będziecie mogły spodziewać się czegoś do poczytania C:), ale za to z pewnym ogłoszeniem. Otóż zostałam poproszona o udostępnienie na blogu informacji o projekcie DREAMS. Polega on na tym, iż fani wysyłają zdjęcia z koncertów, z których potem założyciele tworzą film. 
Pozwolę sobie zacytować tekst wiadomości, którą otrzymałam, żeby być pewną, że niczego nie pominęłam:
"Hejka,
My, czyli Project Dreams, organizujemy fan akcje dla The GazettE. Polega ona na stworzeniu filmu - pamiętnika. Fani wysyłają nam zdjęcia z koncertów (nie podczas występów!) i tworzymy z tego film. Jeśli znasz kogoś, kto był na ich koncercie podczas światowej trasy lub, jeśli nie będzie to dla ciebie problem, udostępniłabyś wiadomość o fan akcji na swoim blogu, byłybyśmy wdzięczne :D

Pozdrawiam
Alex"

Także, jeśli ktoś dysponuje jakimiś zdjęciami to zachęcam do wzięcia udziału, gdyż w moim mniemaniu wszelkie akcje fanowskie powinny być wspierane (o prywatnych opiniach na ten temat możemy porozmawiać sobie na grupie na facebooku xp). Sama niestety nie wybrałam się (jeszcze) nigdy na Gazetto, toteż nie mogę sama bezpośrednio wziąć udziału, ale przynajmniej staram się nieco rozgłosić sam projekt.

Możecie kontaktować się z założycielkami projektu przez maila: project.dreams.gazetto@gmail.com lub poprzez ich stronę na facebooku, do której dołączam wam link: https://www.facebook.com/ProjectDreams/?ref=aymt_homepage_panel


PS Pozwolę sobie tylko zastrzec (może i głupotę, ale jednak ^^’’), że jeżeli piszecie do mnie to jestem przeszczęśliwa, ale o ile serio nie macie na imię Alex, to proszę nie wybierajcie sobie tego nicku =.=’’ Obecnie piszę/pisałam już z sześcioma Alexami, z czego pod tym imieniem skrywały się osoby obojga płci, przez co trochę już ciężko mi ogarnąć, który Alex jest który… x.x’’ Przepraszam za to, ale taka prawda ;_;

Mini-seria "Piekło 2.0" cz.3/3

Dobra, tym razem karteczka przed nosem, więc o wszystkim pamiętam (chyba ^^''). Konkurs na najdłuższy komentarz wygrała -tsuki-, a Syo Shiroshima była tuż za nią (pozwoliłam sobie nawet wkleić komentarze do worda, żeby ten policzył za mnie słowa i znaki xD) także tego... No dziewczyny, możecie sobie rościć jakieś życzenia xp (oprócz czekolady, bo ta jakimś dziwnym trafem lubi gubić się na poczcie... ;_; Chyba ktoś był głodny =.='')
Tymczasem, nie przedłużając już dłużej: endźoj:

Tytuł: „Piekło 2.0”
Paring: Hizumi x Zero (D’espairsRay)
Typ: mini-seria
Część: 3/3
Gatunek: czarna komedia (mam nadzieję), fantasy
Beta: -

- Dzień dobry, Sadako – przywitałem się, mijając stanowisko pracy sekretarki władcy absolutnego Piekła 2.0.
- Cześć, Zero – odpowiedziała, spoglądając na mnie z ukosa.
- Coś się stało? – zaniepokoiłem się, zatrzymując się na moment.
- Nie, niby nic… - mruknęła, pocierając brodę w nerwowym geście. – Jednak… Zero, nie chcę ci robić jakiś wyrzutów albo być nieuprzejma, ale nie uważasz, że w ostatnim czasie przychodzisz do Hizumiego trochę nazbyt często? – zwróciła mi uwagę. – I trochę zbyt swobodnie? – skarciła mnie spojrzeniem. – Zero, pamiętaj, że on jest zwierzchnikiem całego Piekła 2.0. Jest bardzo zajętą osobą, więc… - wzięła głęboki oddech i odwróciła wzrok. - …więc może nie zwalaj mu się na głowę z każdą pierdołą? – mruknęła znacznie ciszej, tak, iż niemal musiałem czytać z ruchu jej warg.
- No ale artykuł… - już chciałem zacząć się tłumaczyć, jednak kobieta nie dała mi dojść do słowa.
- Artykuł artykułem, ale ty przerywasz mu pracę, rozumiesz? – spojrzała na mnie ostro. – Jeżeli chcesz się już bawić w dziennikarza to przynajmniej rób to w takim czasie, żeby nie kolidowało to z terminarzem Hizumiego – postukała długim paznokciem w obudowę klawiatury. – Wczoraj przez ciebie spóźnił się na spotkanie z Radą Zarządu – powiedziała z pewnym wyrzutem. – Podkreślę jeszcze raz, lubię cię Zero i nie chcę być dla ciebie niemiła, ale zrozum, że są rzeczy ważne i ważniejsze – posłała mi wymowne spojrzenie.
- Dobra, już dobra, pojąłem – uniosłem ręce w obronnym geście, przy czym potrząsnąłem grubą, papierową teczką trzymaną w prawej dłoni. – Tym razem jestem w sprawie dotyczącej mojego wydziału. Pozwolisz mi się z nim zobaczyć? – zapytałem niczym mały dzieciak próbujący ubłagać mamę chorego kolegi, aby ta pozwoliła mu wyjść na chwilę na dwór.
- Ale tylko na chwilę – zaznaczyła, śmiejąc się pod nosem. Ja również się uśmiechnąłem, choć po jej przemowie bardziej miałem ochotę wywrócić oczyma. – Zero, wiem, że teraz pewnie myślisz sobie, że moje zdanie jest nieważne i wszystko będzie w porządku, jeśli po prostu zapytasz go osobiście czy jemu odpowiada taki stan rzeczy, jaki jest, jednak już chyba zdążyłeś się zorientować, że Hizumi to taki typ, który podchodzi do ciebie z sercem na srebrnej tacy, prawda? – zamiast zirytować się moim dziecinnym zachowaniem, Sadako posłała mi litościwy, nieco pobłażliwy uśmiech.
- Pewnie jakbym mu na język nadepnął, to by się upierał, że wszystko jest w porządku – pokręciłem głową z dezaprobatą. – Serio, czasami zastanawiam się jak to możliwe, że taka osoba mogła trafić do Piekła… - mruknąłem bardziej do siebie, przekraczając próg biura dyrektora wykonawczego.
Wszedłem i rozejrzałem się, jednak gabinet wydawał się być pusty. Szafy pancerne, ze którymi Hizu tak lubił się skrywać, były zamknięte, stanowisko przy biurku było puste, choć kopczyki makulatury i brudne kubki po kawie świadczyły o tym, że brunet z pewnością musiał tu już dzisiaj urzędować. Podszedłem do biurka i dotknąłem filiżanki stojącej najbliżej. Porcelana wciąż była jeszcze ciepła. W takim razie musiał być tu niedawno… ale moment, chwila! Gdyby imperator wyszedł, jego sekretarka nie pozwoliłaby mi tutaj wejść i kazałaby mi poczekać na zewnątrz. Wszak w samym tym biurze znajdywało się tyle informacji poufnych! Z tej racji nie mogłem się tutaj panoszyć na własną rękę.
Niemożliwym było, żeby dyktator Piekła 2.0 wyszedł niezauważony przez własną sekretarkę, gdyż do jego gabinetu prowadziły tylko jedne drzwi… a może w sumie i nie? Hizumi był nieco ekscentryczną postacią, więc może miał tu jakieś ukryte wyjścia czy coś w tym stylu? Tylko właściwie na co niby mogłoby się zdać takie tajne wyjście? To miała być taka opcja w razie W, gdyby po pewnym czasie i jego ktoś zechciałby obalić? Ekspresowa droga ucieczki?
Nie wiedząc, gdzie szukać, schyliłem się i zajrzałem nawet pod biurko. Nie wiem, dlaczego to zrobiłem, ale tak jak wspomniałem wcześniej, brunet był naprawdę ekscentryczny, więc po nim mógłbym się spodziewać właściwie wszystkiego. Oczywiście przestrzeń pod biurkiem była pusta. Dopiero kiedy się prostowałem z półprzysiadu, zauważyłem to, czego szukałem.
Hizumi leżał na jednej z białej kanap ze skórzanym obiciem i… najzwyczajniej w świecie spał. Skulony wcisnął się w oparcie, tak, że kiedy wszedłem do gabinetu, nawet go nie zauważyłem. A ja, cholera, zacząłem już tworzyć jakieś spiski, rebelie, tajne drogi ucieczki i prawie zabrałem się nielegalny podkop, kiedy w rzeczywistości wystarczyło się tylko dobrze rozejrzeć…
Zszedłem z podwyższenia, na którym stało biurko i skierowałem się w stronę przełożonego. Hizumi wyglądał naprawdę uroczo, choć myśl, iż był tak wycieńczony, że zasypiał nawet w pracy tonizowała słodycz tego całego obrazka. Przysiadłem na krawędzi sofy i odgarnąłem przydługie włosy, które w nieładzie zakrywały twarz mężczyzny. Kiedy dotknąłem jego czoła, wystraszony aż momentalnie zabrałem rękę. Był rozpalony. Kiedy odrzuciłem kurtynę jego ciemnych włosów, zauważyłem, że na jego policzkach malowały się rumieńce od wysokiej temperatury. Jego oddech był chrapliwy i nierówny. Brunet wziął głębszy oddech, jednak wtedy coś zarzęziło mu w klatce piersiowej, przez co zaniósł się okropnym kaszlem. Napad kaszlu wyrwał go ze snu. Kiedy już się z nim uporał, spojrzał na mnie skołowany szklistymi, rozszerzonymi w zdziwieniu oczami.
- Zero? Co ty tu robisz…? – zapytał zachrypniętym głosem.
- Jesteś chory! – wycelowałem w niego oskarżycielsko palcem, nie odpowiadając na jego pytanie. – Powinieneś zostać w domu – zauważyłem.
- A kto odwali za mnie robotę? – zaśmiał się pod nosem, uśmiechając słabo. Niemniej, jego śmiech szybko przerodził się w następny napad kaszlu. Mężczyzna położył się z powrotem i zakrył sobie oczy ręką. – Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz czułem się tak źle… - mruknął do siebie.
- Tym bardziej nie powinieneś wychodzić z łóżka – zgromiłem go spojrzeniem. Rozejrzałem się po pomieszczeniu raz jeszcze. – Zgaduję, że od rana nawet nic nie jadłeś – postawiłem swoją teorię, na co Hizumi posłał mi pytające spojrzenie. – Nigdzie nie ma ani jednego talerzyka z ciastem czy choćby papierków po słodyczach – wyjaśniłem.
- Czuję się jak dzieciak, kiedy zaledwie po paru spojrzeniach jesteś w stanie mnie rozgryźć – uśmiechnął się krzywo, jednak jego skrzywienie było bardziej spowodowane złym samopoczuciem niżby moją uwagą.
- Trochę cię już poznałem – rozłożyłem ręce. – Ale mówię poważnie, nie powinieneś przychodzić do pracy w takim stanie. Weź zwolnienie…
- …które sam mam sobie wystawić? – spojrzał na mnie rozbawiony.
- A niby czemu nie? – wzruszyłem ramionami. – Pracę z pewnością da się jakoś rozłożyć na raty, jakoś się z tym uporać… - zacząłem głośno myśleć.
- Masz jakiś pomysł? – podniósł jedną brew w geście zaciekawienia. – W takim razie mnie olśnij, bo możliwe, że przez wieki zarzynałem się bez potrzeby… - z trudem wywindował się do siadu.

***

Odłożyłem kolejną teczkę na drugą, chwiejną kupkę. Rozmasowałem zesztywniały kark i strzeliłem z palców, w których, wydawało mi się, że traciłem już czucie. Litery mieszały mi się w oczach. Definitywnie potrzebowałem przerwy.
Wstałem od stołu i skierowałem się do kuchni. Nalałem wody do elektrycznego czajnika i nasypałem kawy do kubka. Odwróciłem się i ze zdziwieniem zauważyłem, że na blacie stołu zalegają już cztery kubki po kawie. Tak, teraz zdecydowanie byłem już bliski zrozumienia nawyków żywieniowych Hizumiego… Mając tyle do roboty, człowiek po porostu zaczyna myśleć inaczej… nawet jeśli jest potępieńcem.
Donośne kichnięcie i suchy kaszel poinformował mnie o tym, iż właściciel mieszkania obudził się. Chwilę potem zgodnie z moimi oczekiwaniami, drzwi od jego sypialni otworzyły się. Wyjąłem następny kubek, szykując herbatę dla chorego.
- Jak się czujesz? – zapytałem.
- Trochę lepiej – przyznał, opierając się o drzwi lodówki. – Dzięki tobie – posłał mi słaby, wciąż zaspany uśmiech. – A jak tobie idzie z pracą? – zainteresował się.
- Powoli, ale do przodu – nie udało mi się zamaskować tej nuty rezygnacji w moim głosie.
- Teraz, jakby nie patrzeć, stałeś się moim najbliższym i najbardziej zaufanym współpracownikiem – przyjął kubek z naparem ze skinieniem głową w geście podziękowania. – Wiem, że nie powinienem się na to godzić i cię w to wciągać… Wynagrodzę ci to, Zero, obiecuję – spojrzał na mnie przepraszająco zaczerwienionymi, szklistymi oczami.
- Nie musisz mnie za nic przepraszać ani za nic dziękować – pokręciłem głową, ponownie zasiadając do stołu. – Ty od wieków się przepracowujesz i wszystko to wykonujesz sam, podczas gdy ja tylko raz pomogłem ci posortować projekty niecierpiące zwłoki – machnąłem lekceważąco ręką. – Zdaję sobie sprawę, że to dopiero wierzchołek góry lodowej twoich obowiązków – westchnąłem ciężko.
- Ale ty przecież też masz swoje obowiązki – zauważył, dosiadając się do mnie. – Każdy z nas powinien radzić sobie ze swoimi sam. Inaczej nic nie będzie gotowe, wszystko będzie opóźnione, zapanuje istny chaos!...
- Nie pitol – przerwałem mu niegrzecznie. Hizu spojrzał na mnie głęboko zdziwiony. Byłem pewien, że jeszcze nikt nigdy się do niego tak nie odezwał. – Moja praca głównie skupia się teraz na tobie – wzruszyłem ramionami. – Miałem zajmować się promowaniem Piekła 2.0 i to właśnie robię. Jako pierwsze zadanie wyznaczyłem sobie przybliżenie osoby dyrektora naszej spółki wszystkim mieszkańcom, żeby rozwiać wszelkie mity i legendy na twój temat – wyjaśniłem. – Jasne, wszyscy mamy jakieś obowiązki, ale nie oznacza to, że mamy klapki na oczach i musimy wykonywać tylko i wyłącznie swoją robotę i fajrant. Nie zauważyłeś, że chociażby moje i twoje obowiązki nie są sobie równe? Ty masz ich więcej. Na tobie spoczywa większa odpowiedzialność. Z tej racji już dawno temu powinieneś podzielić swoje zadania między innych i dać sobie pomóc – spojrzałem na niego znad kubka z kawą. – Pewnie, rozumiem twoje obawy, że jak wszyscy zaczną mieszać się do wszystkiego i pomagać sobie nawzajem to w gruncie rzeczy nic nie zostanie doprowadzone do końca. Twoje myślenie też ma jakiś sens, ale to nie oznacza, że pomoc innych jest tym, czego powinniśmy się wystrzegać. Czasem przyjęcie pomocnej dłoni może okazać się wręcz zbawcze.
- Rozumiem twój punkt widzenia, jednak musisz też wziąć poprawkę na to, że to wszystko – wskazał na wieżyczki papierowych teczek – to informacje poufne. Nie mogę powierzyć nad tym opieki byle komu. Musisz też zrozumieć, że przez to, na co się porwałeś, też zostaniesz zmuszony do zachowania milczenia w pewnych kwestiach… - skrzywił się nieznacznie.
- Doskonale to rozumiem i w żaden sposób mi to nie przeszkadza – uśmiechnąłem się do niego pokrzepiająco. – Wręcz przeciwnie, cieszę się, że postanowiłeś mi zaufać na tyle, aby pozwolić mi sobie pomóc – pogłębiłem uśmiech. – Poza tym nie mówię, że masz zlecać podobną robotę komu popadnie. Niemniej, nie podlega wątpliwościom fakt, iż powinieneś wybrać sobie jakiś bliskich współpracowników do pomocy. Wiem, że jesteś takim typem, który chciałby przychylić innym nieba, nawet jeśli miałoby to dla ciebie oznaczać wiekuiste tortury, ale serio, Hizumi, przydałoby się, żebyś w końcu zaczął myśleć trochę o sobie – poradziłem mu. – Stworzyłeś Piekło, które jest Rajem dla wszystkich z wyjątkiem ciebie. Tylko ty masz tutaj ciężko – spojrzałem na niego z troską. – Serio, nic tylko się modlić o i do takiego diabła – uśmiechnąłem się zaczepnie, co brunet oddał słabo. – Nie widzisz tego, o czym mówię?
- Chyba nie do końca – pokręcił przecząco głową.
- Potrzebujesz trochę odpoczynku, żeby złapać do tego większy dystans – oświadczyłem pewnie. – Zobaczysz, jeszcze zrozumiesz, o co mi chodzi i jeszcze przyznasz mi rację – puknąłem go palcem wskazującym w tors.
- Jasne… - mruknął nieprzekonany.
- Na początek pokażę ci, jak normalni ludzie spędzają wieczory – zaśmiałem się, ciągnąc go do salonu. Usadziłem go na kanapie i włączyłem telewizor. – Dużo osób lubi oglądać jakieś filmy, wiesz? – przysiadłem się do niego.
- Wyobraź sobie, że już wyrosłem ze średniowiecza – szturchnął mnie. – Poza tym z technologią jestem raczej do przodu. Lubię elektronikę, bo ułatwia… - urwał.
- …pracę – dokończyłem za niego. – Wiedziałem, że powiesz coś podobnego – westchnąłem. – Owszem, elektronika ułatwia pracę, ale daje także rozrywkę – zacząłem skakać po kanałach. – Powinieneś też zbadać tę drugą stronę medalu, którą jak do tej pory skrzętnie ignorowałeś.
Hizumi już nie odpowiedział, gdyż najwyraźniej nie chciał się kłócić, jednak widziałem, że niekoniecznie zgadzał się z moim punktem widzenia. Serio, ten facet naprawdę miał w zwyczaju brać na swoje barki zbyt dużo i w dodatku jeszcze nie wynagradzać się wystarczająco sowicie za wykonaną pracę. Czy to w jakimś stopniu nie był przejaw masochizmu?
W końcu natrafiłem na jakiś film. Musiałem przyznać, że produkcje z Piekła 2.0 były bardzo dobre. Piękne pejzaże, mistrzowskie kadry, utalentowani aktorzy, efekty specjalne, a przy tym także trzymająca się kupy fabuła. To głównie z tego względu dużo potępieńców stawało się fanami kina, nawet jeśli przed śmiercią nie bardzo interesowali się tym gatunkiem rozrywki. Obaj skupiliśmy się na nadawanym właśnie programie.
Nie minęło z dwadzieścia minut, kiedy poczułem jak głowa bruneta zsuwa się na moje ramię. Zdziwiony zauważyłem, że ten znów zasnął. Musiał być naprawdę wykończony chorobą. Kontrolnie przytknąłem rękę do jego czoła, jednak moje zgrabiałe od przerzucania niebotycznej ilości makulatury ręce były zimne i były nieadekwatnym miernikiem. W tym wypadku ostrożnie nachyliłem się nad nim i na moment przytknąłem usta do jego czoła. Z ulgą odnotowałem, że jego temperatura musiała spaść.
Okryłem mężczyznę kocem, który zwisał przerzucony przez oparcie sofy. Sam jeszcze przez chwilę próbowałem skupić się na filmie, ale kiedy produkcja stała się już dla mnie jedynie bezsensowną zbitką wybiórczych scen, poddałem się. Przymknąłem powieki, opierając brodę na czubku głowy Hizu i poszedłem w jego ślady.

***

Obudził mnie przyjemny zapach świeżego pieczywa. Powoli podniosłem się z nagrzanego miejsca, orientując się, że sam jestem przykryty kocem i leżę w najlepsze w salonie imperatora Piekła 2.0. Wciąż jeszcze nie przywykłem do tej myśli…
Mozolnie wygrzebałem się z miejsca i stanąłem na chwiejnych nogach, kierując się do kuchni, gdzie urzędował już właściciel mieszkania, przygotowując śniadanie.
- Dzień dobry – przywitał się zachrypniętym głosem, jednak na jego ustach malował się uśmiech.
- Dobry… - mruknąłem w odpowiedzi i stłumiłem rozdzierające ziewnięcie. Zajrzałem brunetowi przez ramię. – To ty żywisz się czasem czymś innym niż słodycze? – udałem zdziwionego.
- Od święta – zaśmiał się. – Masz na dzisiaj jakieś plany? – zapytał. – Wiesz, nie chciałbym ci zwalać się na głowę z moją robotą, kiedy…
- Pomogę ci – przerwałem mu. – Co prawda będę też potrzebował chwili, żeby zająć się swoimi sprawami, ale oczywiście ci pomogę – zapewniłem.
Brunet posłał mi zawstydzone i przepraszające spojrzenie za razem, jednak dziś oszczędził sobie jawnych protestów. Byłem z tego powodu zadowolony. Zasiedliśmy razem do stołu i w ciszy zaczęliśmy jeść śniadanie. W tym samym czasie wpatrywałem się intensywnie w przełożonego. Ten jakby speszony moim zachowaniem odwrócił wzrok, nie mogąc utrzymać ze mną kontaktu. Taak, coś mi się wydawało, że miałem już wystarczająco informacji, aby w końcu zabrać się za pisanie artykułu.

***

Od kilku dni w naszej korporacji wrzało, a ja nie mogłem spokojnie napić się kawy czy wyjść do toalety, gdyż zaraz ktoś znienacka atakował mnie serią pytań wypowiadanych z prędkością karabinu maszynowego.
- Ej, to o Hizumim, to serio prawda?
- I on taki jest? Ty tak to na poważnie napisałeś czy to jakiś żart? Jaja sobie robiłeś, nie?
- Zero, przyznaj się, napisałeś to, żeby dostać awans, co? Albo gorzej, gdybyś napisał prawdę, mógłbyś mieć przez to kłopoty, nie? Chociaż wiesz… Nie żeby coś, ale mogłeś się trochę bardziej postarać, bo przecież nikt nie uwierzy, że Hizumi to taki potulny baranek…
Wysłuchiwałem różnych bzdur i teorii spiskowych, które kreowali moi współpracownicy. Dla jednych byłem lizusem, drudzy z kolei uparcie twierdzili, że byłem zastraszany, że działałem pod presją… Niezależnie od tego, w co kto wierzył, wszyscy jednakowo mi współczuli – głupoty lub trudnej sytuacji, w której ponoć się znalazłem. Doprawdy, coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że potępieńcy mają jakąś szczególną zdolność tworzenia dziwacznych i niestworzonych legend miejskich… To jakaś taka umiejętność, którą zyskiwali „gratis” podczas śmierci czy jak?
Westchnąłem ciężko, przewracając oczyma. Jeszcze tylko chwila i uwolnię się od tego wszystkiego, a cała reszta będzie w stanie zobaczyć na własne oczy, jaka jest prawda.
Spojrzałem na zegarek na własnym przegubie, podrygując nerwowo nogą. Jeszcze moment. Rzuciłem szybkie spojrzenie siedzącemu obok mnie rudzielcowi, który nie poddawał się ogólnej atmosferze podniecenia i ciekawości. Zapewne jak zwykle niedowierzał, że tym razem sam dyktator Piekła 2.0 miał osobiście poprowadzić rozdanie nagród.
W Centrali równo co pięćdziesiąt siedem lat ludzkich odbywała się gala… nie, to może zbyt duże słowo… odbywało się spotkanie o pseudo-podniosłym wydźwięku, podczas którego nagradzano wybitnych pracowników. W zależności od zasług można było zgarnąć prestiżowy uścisk dłoni, dyplom, statuetkę lub nawet awans. Wszystkie wyróżnienia obejmowały także nagrody pieniężne. Zazwyczaj to któryś z członków Rady Nadzorczej przewodził ceremonii, co w mniemaniu Karyu było niesamowicie irytujące. Jemu samemu zdarzyło się być gospodarzem tylko raz i ponoć wspominał to fatalnie. Za każdym następnym razem odnotowywał z ulgą, iż katorżnicze zadanie zostało przydzielone komuś innemu.
Tym razem jednak namówiłem władcę Piekła, żeby pojawił się osobiście. Z początku zapierał się rękami i nogami, iż nie było takiej potrzeby, aby wychodzić z cienia, ale jego dzisiejsze wystąpienie było częścią składową mojego planu, który miał przybliżyć pracownikom postać ich przełożonego. Pierwszą częścią był artykuł, który już został opublikowany i wzbudził wielkie zainteresowanie oraz tak samo wielkie kontrowersje. Z jego powodu od pewnego czasu byłem na językach większej części potępieńców zesłanych do Piekła 2.0. Niektórzy przebąkiwali, że powinienem ponieść karę za obelżywe podejście w stosunku do autorytetu imperatora, gdyż nie mogli pogodzić się z myślą, jak skrajnie różne mogły być ich wyobrażenia o jego osobie od rzeczywistości.
Sam Hizu nawet nie miał okazji przeczytać artykułu zanim ten trafił do prasy. Minęło już kilka dni od jego publikacji, ale mogłem dać sobie rękę uciąć, że ten wciąż go nie przeczytał, gdyż był zbyt zapracowany, żeby znaleźć czas na przeglądanie prasy. Miałem tylko nadzieję, że nie obrazi się za bardzo za to, co o nim napisałem, gdyż Sadako od tej pory spogląda na mnie ze szczerą pogardą i rozczarowaniem. W jej opinii zniszczyłem i poddałem wątpliwościom szacunek, jakim mieszkańcy darzyli bruneta.
W moich oczach wyglądało to zupełnie inaczej. Po prostu przedstawiłem sytuację taką, jaka była. Nie widziałem sensu w utrzymywaniu starych bajeczek przy życiu lub tworzeniu nowych ku „chwale” Hizumiego. To był już najwyższy czas, żeby rozwiać wszelkie zabobony. Wszyscy mieszkańcy Piekła 2.0 powinni być wdzięczni i szanować prawdziwego Hizumiego, a nie jego sztuczną postać, która w dodatku nie miała nic wspólnego z oryginałem. Nie było sensu w wychwalaniu kłamstwa.
Karyu siedział przygarbiony ze znudzoną miną. Pozwolono mi zająć miejsce w pierwszym rzędzie obok niego tylko i wyłącznie za zgodą samego dyrektora, gdyż w końcu nie wchodziłem w skład Rady Zarządu, a więc teoretycznie nie przysługiwało mi tak „zaszczytne” miejsce. W gruncie rzeczy ubiegałem się o nie tylko po to, żeby mieć lepszy widok i w razie czego móc wesprzeć Hizu chociażby delikatnym, pokrzepiającym uśmiechem. Bo przecież będzie się denerwował. Mógł być sobie głównym oponentem samego Boga, prywatnym terapeutą Gabriela, a w wolnych chwilach chociażby i wróżką zębuszką, ale prawda była taka, iż byłem pewien, że brunet będzie zdenerwowany. Wiedziałem to już w chwili, kiedy tylko poddałem mu pomysł wystąpienia publicznego. Cóż, bądź co bądź przemawianie do tłumów było raczej jego słabym punktem… Niezależnie od tego czy był władcą absolutnym Piekła 2.0 czy pomocnikiem Świętego Mikołaja, Hizumi zdecydowanie wolał się izolować niżby integrować z innymi. Każdy z nas ma coś za uszami, prawda?
Rudy też. Mój przewodnik i przyjaciel próbował udawać obojętnego, co wychodziło mu całkiem nieźle, jednak zdradził go papierek po batoniku, który wystawał z jego kieszeni. Skoro Karyu sięgnął po słodycze (a przecież borykał się z cukrzycą), to oznaczało, że emocje jednak brały nad nim górę. Nie skomentował mojego artykułu nawet słowem i właściwie to unikał odzywania się do mnie od czasu, kiedy ten się ukazał w gazecie, jednak teraz mogłam wyraźnie zauważyć, iż ten obawiał się, że mogłem mieć rację. Bał się, że niepotrzebnie mnie strofował, kiedy moje, w jego mniemaniu pokręcone, poglądy mogły okazać się prawdziwe. W końcu gdyby tak nie było, nie siedziałbym sobie teraz wygodnie rozparty na krzesełku w pierwszym rzędzie, tylko chowałbym się gdzieś po kątach, nie? Poza tym pewnie nie odważyłbym się wystąpić do samego imperatora o siedzisko w tak widocznym i ciężkim do przeoczenia miejscu – szczególnie, kiedy stoisz przy mównicy i praktycznie masz mnie naprzeciwko.
Wsłuchując się w przyciszone głosy, w rozmowy prowadzone konspiracyjnym szeptem, słyszałem tak niemożliwe i nierealne teorie, że aż płakać się chciało. Słyszałem, jak jedni klęli na mnie, twierdząc, iż teraz zapewne stałem się pupilkiem przełożonego, zazdroszcząc mi tego, jaką „karierę” zrobiłem w tak krótkim czasie. To była jedna z bardziej gorszących, irytujących teorii. Ale były też śmieszniejsze. Niektórzy domniemali, iż to wszystko jest jakimś projektem, testem, a ja byłem podstawionym człowiekiem Hizumiego i miałem zająć się ocenianiem potępionych. Jeszcze inni z kolei twierdzili, iż możliwym jest, że to ja sam jestem Hizumim i ukartowałem to całe przedstawienie, żeby przetestować pracowników, dokonać jakiegoś testu psychologicznego i zmienić hierarchię obejmowanych urzędów i stanowisk. Miało nastąpić czyszczenie starego systemu w imię przyświecającej, wzniosłej idei zachowania ładu, porządku i sprawiedliwości. Miałem weryfikować czy system działa tak sprawnie, jakbym sobie tego życzył. Wszystko miało być szczegółowo zaplanowane przez mistrza strategii, który ma tylko jednego godnego przeciwnika i jest nim sam Stwórca.
Chociaż jakby tak tego trochę dłużej posłuchać… to nawet trochę pokrzepiające, że inni tak o mnie myśleli, nie?
Raptem wszystkie rozmowy ucichły. Dało się słyszeć głuchy odgłos kroczenia po scenie. W chwilę po tym kotary rozsunęły się, a spomiędzy nich wyłoniła się drobna postać bruneta z plikiem kartek w ręce, które wciąż pospiesznie studiował rozbieganym spojrzeniem. Zapewne był zbyt spięty, żeby chociażby podnieś wzrok na wypełnioną po brzegi salę konferencyjną.
Podszedł do mównicy. Jedna z lamp została wycelowana wprost na niego. Widziałem, jak w stresie mocno zaciskał palce na krawędziach drewnianego blatu. Przełknął z trudem. Dyskretnie próbowałem zwrócić na siebie jego uwagę, aby chociażby minimalnie go wesprzeć. Kilka razy podniosłem się i usiadłem, niby moszcząc się wygodniej na siedzeniu, podnosiłem ręce, niby przeczesując palcami włosy. Mimo to Hizu nawet nie zerknął w moją stronę.
Rozmowy tak jak nagle ucichły, tak samo niespodziewanie z powrotem się rozpoczęły. Tym razem nawet głośniejsze. Dało się wyłapać pojedyncze, oburzone głosy i pojedyncze słowa, takie jak: „oszust”, „nie on”, „inny”, „podstawiony”, „niemożliwe”. To wszystko sprawiło, że wręcz zagotowało się we mnie. Miałem ochotę wstać i wrzasnąć, żeby wszyscy w końcu się zamknęli, bo niezależnie od tego jak wyglądał ich przełożony, ci powinni okazywać mu szacunek. Może nie był zbyt postawny i na pierwszy rzut oka przypominał bardziej dzieciaka niżby jedną z najważniejszych person w uniwersum zaświatów, ale tak w końcu było! Koniec końców Gabriel też nie prezentował się przecież jakoś nadzwyczaj wspaniale i w żadnym aspekcie nie przypominał bobaska z otyłością w kędzierzawej, blond czuprynie. Cóż, widać stereotypy mocno odbiegały od tego, czego mogliśmy oczekiwać od rzeczywistości…
Brunet odczekał chwilę, rozglądając się po zebranych, jednak ci, niczym dzieciaki na apelu szkolnym, nie robili sobie nic z jego obecności i ani myśleli się wyciszyć. Coś w nim drgnęło i zdecydowanie mu się nie spodobało. Zacisnął mocniej palce na drewnianym pulpicie, jednak już nie z nerwów a ze złości.
- Proszę o ciszę – odezwał się nadzwyczaj głęboko i głośno. Nie krzyknął, jednak jego magnetyczny głos miał w sobie siłę trzaśnięcia biczem. Tak jak przy naszym pierwszym spotkaniu odniosłem wrażenie, że ten głos zupełnie nie pasował do jego drobnej postury. – Dziękuję – odezwał się kurtuazyjnie i szybko rzucił okiem na kartki przed sobą, po czym znów wysoko uniósł głowę. Cały jego stres zniknął. Przede mną stała zupełnie inna osoba. Pewien siebie przywódca, imperator, dyktator, ale jednocześnie nie tyran, nie despota. Osoba wyrozumiała, choć wymagająca. – Zdaję sobie sprawę, że dzisiejsze spotkanie jest dla wielu z was dezorganizujące, dlatego właśnie z tego powodu chciałbym uwinąć się z nim możliwie jak najpłynniej, aby nie zajmować wam niepotrzebnie czasu – odezwał się.
Hizumi miał dwie twarze. Udało mi się dobrze rozpracować obie z jego osobowości, które w rezultacie składały się na osobę, którą był. Z jednej strony był zdystansowanym perfekcjonistą-dyrektorem, poważnym i rzeczowym, oddanym swojej pracy przełożonym, a z drugiej strony wyrozumiałym przyjacielem, który chciał zaradzić wszelkiemu złu, nawet jeśli był głównym diabłem w tej korporacji. Pracownicy głównie kojarzyli go z tą „oficjalną twarzą”, gdyż w korespondencjach był bardzo kurtuazyjny, chłodny i profesjonalny. Nie znali tej bardziej przyjaznej części Hizu, która była łatwiejsza do pokochania. To właśnie stąd wzięły się te wszystkie niedorzeczne plotki i mity na jego temat, to właśnie dlatego mimo iż wszyscy go szanowali, to z drugiej strony także się go panicznie bali. A przecież ku temu nie było żadnych powodów i ja już o tym wiedziałem najlepiej.
Z czasem imperator Piekła 2.0 rozluźnił się nieco, gdyż koniec końców nie był typem, który przez cały czas chodził w za ciasnych slipkach. Wiedział, kiedy należało spuścić z tonu. Zaczął przemawiać bardziej przyjaźnie, luźniej. Nie zerkał już tak często na wcześniej przygotowaną przemowę, rzucał jakimiś dygresjami, zabawnymi porównaniami czy umyślnie dobranymi żartami językowymi. Było miło, kameralnie, ale zarazem wciąż oficjalnie. Tak jak powinno być. Miałem nadzieję, że dzięki temu wystąpieniu wszyscy dostrzegą to, co opisałem w moim artykule. Hizumi był na jak najlepszej drodze, aby pokazać im, jak wspaniałą osobą był, że nie należy się go obawiać, ale nie można również go ignorować czy nim pomiatać. W końcu miał swoją dumę. W końcu, z której strony by nie patrzeć, był dyktatorem całego Piekła 2.0.
Przeszło mi przez myśl, że znajdywał się w cholernie trudnym położeniu. Był nietykalny ze względu na swoją pozycję, obładowany niepojętą liczbą obowiązków i przytłaczających go zadań, co skutkowało tym, iż był samotny. Jakby tego jeszcze było mało, w tym wszystkim musiał jeszcze pomagać „tej drugiej stronie”, to znaczy archaniołowi. Gabriel w wolnej chwili wpadał do Piekła, do luksusowych kurortów i prywatnego apartamentu swojego ponoć arcy-wroga, szukał u niego pocieszenia i nadziei na lepsze jutro… podczas gdy brunet był sam. Przez to wszystko wychodziło na to, że nie miał nawet kiedy siąść i zająć się własnymi problemami. Cały czas robił coś dla kogoś innego. Przejmował się nawet takimi drobnostkami, jak moje Orfeuszowe pogonie za utraconą ukochaną. A co dostawał w zamian? Nic dobrego. Podejrzewałem, że mój przełożony trzymał się tylko i wyłącznie właśnie dzięki temu, że nie miał dla siebie czasu. Gdyby wypadł z tej rutyny, w której pracował jak szalony, zapewne załamałby się podobnie jak zrobił to Gabriel, a samotność boleśnie dałaby mu się we znaki. A może już mu się dawała…? Kto wie, w końcu w jego głowie nie siedziałem, prawda? Niemniej, nie ulegało wątpliwościom, że czasem przed zaśnięciem lub tuż po przebudzeniu zdarzyło mu się pomyśleć, iż dobrze byłoby mieć kogoś przy sobie… Zrobiło mi się go z tego powodu żal, ale jednocześnie nabrałem także do niego jeszcze więcej szacunku, zrozumiawszy jak silną osobą musiał być… jak silnym być został niejako zmuszony…

***

- Och, Hizumi jest niesamowity, prawda? – usłyszałem zachwycone głosy kobiet dobiegające z sąsiadującego biura.
- Był taki charyzmatyczny! – nie kryły swojego zachwytu, gdyż rozmawiały na tyle głośno, iż mogłem usłyszeć je nawet z korytarza, kiedy kierowałem się w stronę gabinetu głównego zainteresowanego.
- Kto by pomyślał, że może być taki interesujący?
- I przystojny! Był całkiem niczego sobie, nie?
Wywróciłem oczyma i przyspieszyłem kroku. Teraz już nikt nie pamiętał ani o mnie, ani o moim artykule. Wszyscy żywo komentowali występ Hizu na żywo. Całe szczęście, odbiór był pozytywny, z tego co już zdążyłem zauważyć.
Czmychnąłem do biura dyktatora Piekła 2.0 w chwili, kiedy jego sekretarka odwróciła się po wydruk z drukarki. Przebiegłem niezauważony. Jej uwagę zwrócił dopiero dźwięk towarzyszący otwieraniu drzwi.
- Zero… - usłyszałem za sobą, jednak nie zatrzymałem się.
Byłem jakoś dziwnie rozczarowany postawą Sadako. Wcześniej skarciła mnie za artykuł, co tylko dowodziło tego, iż pomimo tego, że była jego najbliższą współpracownicą i właściwie nieustannie kręciła się w jego towarzystwie, to wciąż nie zdawała sobie sprawę, kim i jaki Hizumi był naprawdę.
- Hej – mruknąłem luźno, wchodząc do gabinetu niemalże jak do siebie. – O, ciasto – wyszczerzyłem się na widok tortu spoczywającego na niskim stoliku do kawy. Tak się zapatrzyłem na smakołyk, iż nawet nie zauważyłem, kiedy brunet do mnie podszedł i trzepnął mnie gazetą w łeb. – Ej, za co to? – obruszyłem się.
- Za artykuł – burknął. – Musiałeś nawet wspominać o tym, jakie ciasto lubię? Serio, nie zostawiłeś na mnie nawet suchej nitki! – spojrzał na mnie urażony.
- Daj spokój, teraz przynajmniej będziesz dostawał więcej ciasta – ponownie wskazałem na pysznie prezentujący się wypiek.
- Szkoda, że jeszcze moich wymiarów nie upubliczniłeś – przewrócił oczyma. – Swoją drogą… nie mówiłem ci, jakie ciasto lubię najbardziej – zauważył.
- Obserwowałem cię – wzruszyłem ramionami i pozwoliłem sobie zająć miejsce na jednej z białych kanap. Hizu dosiadł się do mnie. Usiadł tak blisko, iż nasze uda stykały się. Mężczyzna był z pewnością nachmurzony z powodu tego, co o nim napisałem, ale nie wyglądał jakoby gniewał się bardzo mocno lub planował wyciągnąć z tego powodu jakieś konsekwencje wobec mnie. – Poza tym opisałem tylko moje obiektywne spostrzeżenia – rozłożyłem bezradnie ręce. – Sam chciałeś, żebym był bezstronny i nie kreował cię w żaden określony sposób czy na jakiś ustalony wzór – przypomniałem mu.
- No niby prawda… - mruknął. – Ale te już bardziej prywatne przemyślenia mogłeś zostawić dla siebie… - założył ręce na piersi.
- Jestem rzetelny – wyszczerzyłem się.
- Może aż za nadto szczegółowy, co? – prychnął. – Dziennikarz musi mieć wyczucie i wiedzieć, co należy publikować, a co może sobie podarować – zmrużył oczy.
- Nie jestem dziennikarzem – broniłem się. – Nie pamiętasz? Pracuję w dziale reklamowym – pogłębiłem uśmiech, będąc pewnym swojego zwycięstwa. Brunet już mi nie odpowiedział. Wyglądał na nieco zmieszanego i przygnębionego. – Co jest? – położyłem rękę na jego ramieniu. – Serio aż tak przegiąłem? – przestraszyłem się.
- Nie, no może nie aż tak… - mruknął, uśmiechając się słabo. – Chociaż… Właściwie to jak czytałem te twoje domniemania to pomyślałem, że… że dysponujesz jakość dziwną łatwością czytania ze mnie jak z otwartej księgi… - przyznał cicho.
- Cóż… - wziąłem głębszy oddech. – Już ci powiedziałem, że cię obserwowałem. Uważnie obserwowałem – zaznaczyłem i uśmiechnąłem się nieśmiało, chcąc go jakoś pocieszyć.
…więc jednak był samotny. I zdawał sobie z tego sprawę. Cierpiał. Ale mimo to niezmiennie pozostawał silny. W końcu ktoś musiał, nie? Skoro całe Anielskie Zastępy okazały się bezradne, a Czyściec w istocie był śmietnikiem, w którym niczego nie dało się odnaleźć, to chociażby jedna osoba w tym całym bagnie musiała mieć głowę na karku i stworzyć swoje uporządkowane królestwo na morzu chaosu i bezradności. Niemniej, za to wszystko przychodziło mu płacić wysoką cenę.
- Więc… - mruknął brunet. – To już koniec naszej wspólnej przygody, co? – zaśmiał się nieszczerze. Zapewne chciał przez to rozładować nieco napięcie. – Pewnie dostałeś już następne zadanie do zrealizowania, prawda? – dociekał.
- No niby tak… - przyznałem. – Ale to nie oznacza, że przez to zaraz musimy przestać się widywać, nie? Zawsze będę mógł ci pomagać z pracą, jeśli zajdzie taka potrzeba… – zaoferowałem się. - … i Gabrielem, jeśli będziesz miał problemy – uśmiechnąłem się półgębkiem.
- Do niego zawsze przyda się dodatkowa para rąk i uszu do pomocy! – zaśmiał się. – Dzięki… - mruknął znów przybity.
- Właściwie… - zająknąłem się. – Właściwie to nie widzę powodu, dla którego nasze relacje miałyby się zmienić. Śmiem twierdzić, że nasze zachowanie już dawno odbiegło od kurtuazji panującej w korporacji, a wkroczyliśmy na bardziej osobiste tereny… - mruknąłem nieco nieskładnie. – W każdym razie… - Hizumi zerknął na mnie, a ja się zmieszałem. Trudno mi było wyrazić słowami to, co miałem w głowie… i w sercu. - …po prostu nie chcę, żebyś przestawał się uśmiechać i żebyś znów zamknął się w tych czterech ścianach – przyznałem w końcu.
Brunet spojrzał na mnie zdziwiony. Otworzył szerzej oczy w niedowierzaniu, a ja orientując się, że ten był zbyt nieśmiały i nieporadny w tych kwestiach, żeby coś zrobić, musiałem sam wykonać pierwszy krok. Poza tym to była prawdopodobnie ostatnia szansa, żeby zrobić coś podobnego. Gdybym teraz stąd wyszedł, następnym razem wróciłbym tu tylko po podpis pod jakąś ustawą lub projektem. Wróciłbym do przełożonego. A w tym momencie potrzebowałem kogoś zupełnie innego. On również nie potrzebował pracownika w tej danej chwili.
Zdecydowałem się na dość drastyczny krok, ale w końcu jakoś trzeba było to wszystko zacząć, nie? Cóż, skoki na głęboką wodę są w całkiem w moim stylu... Choć tym razem, całe szczęście, nie musiałem mierzyć się ani z grubą taflą lodu ani trudnościami z oddychaniem. Bo tym razem nie umierałem, a czułem się, jakbym rodził się na nowo. Z innym spojrzeniem na świat… lub raczej zaświaty.
Bezceremonialnie chwyciłem Hizu za przód koszuli i przyciągnąłem go do siebie. Pocałowałem go w usta. Chwilę zajęło mu zorientowanie się, co się właściwie stało, ale kiedy już doszedł do siebie, oddał pieszczotę i niepewnie objął mnie za szyję. Powoli smakowałem jego ust, dopiero teraz zdając sobie sprawę jak bardzo wyczekiwałem tej chwili. Kiedy ten poczuł się już pewniej, pchnąłem go na kanapę, tak, że leżał pode mną. Zaraz potem nachyliłem się nad nim.
- Podarujemy już sobie te resztę grzeczności przy pseudo-pożegnaniu? – spojrzałem na niego z nadzieją.
- Z przyjemnością – uśmiechnął się, ponownie zaplatając dłonie na moim karku. – Nie wyjdziesz stąd – wyszczerzył się. – Rozkaz przełożonego – zaśmiał się, a w jego oczach dostrzegłem iskierki zadowolenia, które pięknie je rozświetlały. Nie były to już matowe, niemalże martwe oczy, których wzrok przerażał.

- Nie śmiałbym się sprzeciwić, panie dyrektorze – odpowiedziałem ze śmiechem, po czym ponownie złączyłem nasze usta, jednocześnie przesuwając dłoń wzdłuż boku jego ciała.

THE END

...chociaż przydałby się jakiś epilog, co? xD