Dziś już bardziej w klimacie przewodnim bloga C: Wracam z "Księciem z
bajki", którego, z tego co zauważyłam, polubiłyście @.@ "Książę"
ma branie nawet jeśli piszę to opowiadanie tylko, kiedy nie dopisuje mi humor
^^'' Niemniej, zauważyłam, że im więcej personalnych przemyśleń zawieram w
tekście, im więcej główny bohater ma ze "mnie", tym bardziej lubicie
czytać moje prace - dowodem są tego serie "Closer to Ideal" i właśnie
"Książę" C'':
Btw następna część "Closer to Ideal" będzie już ostatnią
„Książę z bajki” cz.7
Syknąłem pod nosem, kiedy poczułem metaliczny smak
krwi w ustach. Przestałem przygryzać wewnętrzną stronę policzka i oderwałem
spojrzenie od pustej ściany, jednocześnie orientując się, iż w ostatnim czasie
spędzałem mnóstwo czasu na jej kontemplowaniu.
- Co? – zapytałem, a pytanie to wcale nie było
burkliwe. Spojrzałem na grupę muzyków, którzy od dłuższego czasu wlepiali we
mnie zbiorowe, zdziwione spojrzenie, co po pewnym czasie stało się dla mnie
niekomfortowe.
- Ale… dlaczego? – zapytał Daichi. Reszta nawet nie
drgnęła.
- Bo tak – wzruszyłem ramionami.
Powodem ich szoku był fakt, iż ściąłem włosy.
Jeszcze niedawno te sięgały mi niemal pasa, podczas gdy teraz nie dosięgały
nawet ramion. Zdawałem sobie sprawę, że była to drastyczna zmiana w moim
wyglądzie, ale nigdy nie przypuszczałbym, że z tego powodu mój zespół oraz
plączący się pod nogami niczym kundel Crena zaczną spoglądać na mnie niczym na
kosmitę. Z rana nawet ochroniarz zatrzymał mnie, każąc okazać identyfikator,
gdyż z daleka mnie nie poznał.
- W długich było ci lepiej – skwitował Ketsueki, na
co tylko wywróciłem oczyma.
Nawet nie miałem zamiaru się z nim kłócić – a
doskonale zdawałem sobie sprawę, że ten tylko czekał na to, aby wszcząć wojnę.
Non stop szukał zwady, ale ja nie byłem na tyle uprzejmy, aby tańczyć pod jego
dyktando. W ostatnim czasie ponownie nawiedził mnie stan apatii. Mój sławetny
już Wkurw wyjechał na kolejne wakacje, a ja zacząłem się zastanawiać po jaką
cholerę w ogóle ja się tak pieklę o… na dobrą sprawę, o wszystko? Przecież na
większość rzeczy z owego „wszystkiego” nie miałem wpływu. Co śmieszniejsze, ta
druga, mniejsza część, na którą już jakiś tam mniejszy lub większy wpływ
wywierałem była błaha i koniec końców nie warto było się nią nawet przejmować i
tracić na nią energię, kiedy coś nie szło po mojej myśli. Więc dlaczego przez
długie lata jednak to wszystko robiłem?
- Manager wie o twojej zmianie imagu? – zapytał
Masa.
- Nie – odparłem zgodnie z prawdą.
- Wiesz… Myślę, że powinieneś mu się pokazać. Pewnie
trzeba będzie teraz jakąś nową sesję zrobić czy coś… - mruknął basista.
- Możliwe – zgodziłem się.
Zauważyłem, że kiedy nie siliłem się na zbyt długie
odpowiedzi, a ograniczałem się jedynie do półsłówek, wokalista Bird as Omen nie
mógł znaleźć żadnego powodu, żeby się do czegoś przyczepić. Usilnie się starał,
co mogłem wyczytać z jego miny, jednak jego starania kończyły się fiaskiem.
***
- W długich było ci lepiej – skomentowała moja
matka.
Moja rodzicielka nie przejęła się moją zmianą
wyglądu tak bardzo jak muzycy. Przyjęła to spokojnie, choć z ledwo zauważalnym
grymasem niezadowolenia na twarzy. Doprawdy, co za ironia… Kiedy byłem nastolatkiem
i nosiłem długie włosy wytykała mi, że wyglądam jak hipis albo kloszard, który
spędził długie lata na ulicy. Nigdy nie spodziewałbym się po niej, że jednak
kiedyś przyzwyczai się do tego, iż miałem dłuższe włosy od niej, mimo iż byłem
mężczyzną.
Skinąłem jej głową, zgadzając się w ciszy. Nie
miałem zamiaru się kłócić. Może akurat moja matka nie szukała zwady tak jak
brunet, ale wystarczył jeden nieostrożny ruch bądź nieprzemyślane słowo, żeby
wywołać prawdziwe piekło. Wszak był to diabeł wcielony.
Zaiste milczenie jest złotem.
Nie poczułem się jednak urażony. Nie zmieniłem
wyglądu po to, aby wysłuchiwać pochwał i zachwytów. Wiedziałem, że tych nie
dane będzie mi usłyszeć. Czarnych charakterów się nie komplementuje. To była
spontaniczna decyzja. Błyskawiczna. Przechodząc koło zakładu fryzjerskiego po
prostu stwierdziłem, że może w końcu warto coś zmienić po latach. Choćby taką
drobnostkę jak fryzura.
***
- Hiro, następnym razem uprzedzaj mnie, proszę, o
takich rzeczach – westchnął manager.
- Dobra – zgodziłem się i już chciałem skierować
się do wyjścia, jednak w ostatniej chwili mnie olśniło. – Właściwie… - zająknąłem
się, na co mężczyzna w garniturze podniósł na mnie wzrok znad kartki, na której
właśnie coś zapisywał. – Mam prośbę… - mruknąłem. – Tak, to chyba prośba… Tak
mi się wydaje… - zamyślony przytknąłem palec wskazujący do ust.
- O co chodzi? – westchnął. – Potrzebujesz wolnego?
- Nie, nie – pokręciłem głową. – W sumie to tu
nawet nie chodzi o mnie…
- Więc o kogo?
- No właśnie… - ponownie usiadłem na fotelu i
zacząłem objaśniać managerowi szczegóły planu, który dopiero co zrodził się w
mojej głowie.
***
Siedziałem na studyjnej kanapie, jakbym połknął kij
od szczotki i wpatrywałem się w martwy punkt, na który obrałem sobie dzisiaj
zegar ścienny. Obserwowałem ruch wskazówek, starając się nie myśleć o niczym
innym. Ciche tykanie wyznaczało rytm mojemu oddechowi.
Czułem dziwny, nieznośny ucisk i ciężar w klatce
piersiowej. Miałem przez to problemy z oddychaniem i przełykaniem. Mój oddech
był płytki i nierówny, jednak starałem się nad nim zapanować przy pomocy
zegara. Miałem wrażenie, jakbym zaraz miał zwymiotować, jednak z drugiej strony
z jakiegoś niewiadomego, transcendentnego i wszechwiedzącego źródła wiedziałem,
iż było to niemożliwe. Starałem się siedzieć prosto, żeby choć minimalnie
zmniejszyć doskwierający mi dyskomfort, ale to nie pomagało. W takim momencie
człowiek zaczyna zastanawiać się czy to grypa żołądkowa, czy tabletka
przeciwbólowa, którą łyknąłem rano z racji męczącego mnie bólu głowy, stanęła
mi w gardle, czy to już zawał, a mnie zaraz przyjdzie zejść sobie z tego świata
i przywitać się z niebytem.
Drażniące uczucie odpuszczało nieco, kiedy
zalewałem je dużymi ilościami kawy, która pomagała mi także się nieco rozbudzić
i odgonić od siebie jakąś nostalgiczną apatię, w którą momentami popadałem.
- Hiro, wszystko w porządku? – zapytał Masa. – Jesteś
blady… - zauważył.
- Nie wyglądasz najlepiej – dodał Daichi.
„Jasne, weźcie się jeszcze zacznijcie rozwodzić na
temat moich braków w urodzie, no jasne!” – przeszło mi przez myśl, jednak całe
szczęśnie nijak nie skomentowałem ich słów.
- Źle się czujesz? – zatroskał się Cazqui. – Może
chcesz, żeby zadzwonić po pogotowie? – zaproponował. – Wyglądasz, jakbyś miał
tu zaraz zemdleć… - mruknął ciszej.
„Pewnie, dzwońcie po pogotowie i pozbądźcie się
odpowiedzialności. W końcu jakby jednak wyszło, że faktycznie coś mi dolega, to
będziecie mogli bronić się argumentem, iż zrobiliście dla mnie wszystko, co
tylko mogliście; a więc zadzwoniliście po ambulans. Chrońcie swoje dupska i
zrzućcie niepotrzebny ciężar. Serio, dzięki, chłopcy.” – pomyślałem jakoś
nadzwyczaj kwaśno.
- Nic mi nie jest – tylko tyle zdołałem z siebie
wydusić.
Cóż, musiałem przyznać, że to nie był już pierwszy
raz, kiedy czułem się tak fatalnie… no dobra, może pierwszy, kiedy czułem się
AŻ tak źle, ale w ogólnym pojęci podobne uczucie towarzyszyło mi już wcześniej.
Z tego, co zdążyłem już u siebie zaobserwować, pojawiało się ono nieregularnie,
zazwyczaj w towarzystwie jakiegoś rozstrojenia nerwowego, chwilowej depresji
lub porządnej nerwicy. Nigdy jednak nic z tym nie zrobiłem. Uważałem, że na tym
świecie ludzie żyją z dużo gorszymi problemami, a więc nie było, o co robić
szumu, nie było sensu dramatyzować. Starannie ignorowałem ten tępy ból i nikomu
się na to nie skarżyłem. Teraz jednak ten doskwierał mi dobitniej niż
kiedykolwiek wcześniej, przez co naprawdę zaczynałem rozmyślać nad złożeniem
wizyty lekarzowi…
***
- Na pierwszy rzut oka ciężko określić, co może być
tego przyczyną – zawyrokowała lekarka. – Ma pan jedynie nieco podniesione
ciśnienie… - powiedziała beztrosko. – Niemniej, jeśli nie ma pan nic przeciwko,
możemy zrobić pełen zestaw badań – zaproponowała. – Niestety, to wiązałoby się
z zostaniem na oddziale pod obserwacją – dodała.
W jej dużych, brązowych oczach, które mrugały do
mnie zza grubych szkieł okularów widziałem pewność. Ona już podjęła decyzję za
mnie. Była przekonana, że odmówię. W końcu nie umieram, nie? Powiedziałem, że
bywało już tak wcześniej. Skoro przeżyłem wcześniejsze napady tego dziwnego
uczucia, przeżyję i tym razem. Przecież to logiczne. Ludzie nie lubią szpitali.
Unikają ich jak ognia, a z pewnością już jakiś dłuższych pobytów w tym miejscu.
Nie było sensu, żeby mnie tu trzymać. Normalni ludzie chcą przecież wrócić do
domu. Najlepiej wypoczywa im się we własnym łóżku, w znajomych i komfortowych
warunkach. Ja też powinienem tak zrobić. Wrócić do mieszkania, położyć się,
zwinąć w kłębek, zasnąć i rano obudzić się jak nowonarodzony. Po kiego ja w
ogóle zawracałem jej głowę?
Ano dlatego, że chłopcy z zespołu jednak uparli się
mnie tu przywieźć. Odpuścili sobie w końcu pomysł z pogotowiem, ale za to Natsu
przywiózł mnie swoim własnym samochodem i niemalże siłą wepchnął mnie do
przychodni. W recepcji narobił szumu i podkolorował mój stan, przez co chwilę
potem dostałem białą, gumową bransoletkę z imieniem, nazwiskiem, grupą krwi i
czerwonym kółeczkiem, które miało symbolizować, iż byłem pacjentem, który nie
mógł czekać. Na wszystkie słowa perkusisty kręciłem przecząco głową, ale
kobieta za kontuarem nie zwracała na mnie uwagi. Była zbyt zajęta słuchaniem
przejmującej opowieści muzyka. Koniec końców uległem pod naciskiem połączonych
sił tej dwójki, gdyż kiedy stałem zbyt długo, odruch wymiotny wzmagał się.
Musiałem koniecznie usiąść, nawet jeśli przez to miałem przegrać z nimi tą
małą, choć zażartą batalię.
Tak oto trafiłem do gabinetu lekarskiego i
patrzyłem sobie w oczy z młodą lekarką, będąc już po podstawowym zestawie
badań. Dobra, czas było się zbierać – mogłem to wyczytać z jej wyrazu twarzy. Dupa
w troki i wychodzimy. Dawaj, Hiro, czas do domu.
Ale ja nie chciałem do domu. Może w normalnej
sytuacji ucieszyłbym się, że wszystko poszło tak zgoła bezproblemowo i
faktycznie wolałbym się zaszyć w mojej samotni, ale ta w obecnej chwili była
okupowana przez moją matkę. Rodzicielka znacząco naruszała mój spokój. Cholera,
nie po to czekałem z wytęsknieniem tyle lat, żeby się wyprowadzić i zacząć żyć
na własną rękę, żeby teraz wrócić do punktu wyjścia, do czasów, kiedy
wymigiwałem się od powrotu do domu. Nie chciałem się z nią widzieć. Jeszcze nie
teraz.
- Dobrze, zostanę – mruknąłem, gdyż dłuższe
wypowiedzi sprawiały, iż się zapowietrzałem, gubiłem rytm oddechu, przez co w
efekcie uczucie ucisku i ciężaru w klatce piersiowej wzmagało się.
Kobieta popatrzyła na mnie zdziwiona. Idiota. No
przecież, że regularny idiota. Z jej oczu płynął do mnie jasny przekaz, iż
skwalifikowała mnie jako zwyczajnego ćwierćinteligenta i symulanta. I za takich
degeneratów jak ja musiało płacić państwo za publiczną opiekę zdrowotną…? do czego
to doszło, co, pani lekarz? Żyjemy w dziwnych czasach…
Skrzywiła się nieznacznie, ale skinęła mi głową. W
końcu nie mogła odwieść mnie od tego pomysłu, nawet jeśli jej propozycja
została mi przedstawiona tylko i wyłącznie ze względu na kurtuazję i zasady,
jakie obowiązywały w jej miejscu pracy. Bo tak było trzeba, nie?
***
Twardy materac szpitalny, odgłosy z korytarza i
sztywna, biała pościel nie służyły wysypianiu się. Mimo to w jakiś sposób byłem
usatysfakcjonowany, że udało mi się odwlec powrót do domu. Co więcej, mój
telefon już dawno zdążył się rozładować, co również przemawiało na moją
korzyść. Cisza, spokój… no, względnie.
Koło południa do mojej sali weszła inna, nieco
bardziej doświadczona lekarka niż ta z wczoraj. Stanęła przede mną, przedstawiła
się śpiewnym głosem ze sztucznym uśmiechem na twarzy i oświadczyła:
- Muszę panu pogratulować – uśmiechnęła się jeszcze
szerzej. – Ma pan wzorowe wyniki, wręcz książkowe. Nic tylko pozazdrościć – omiotła
spojrzeniem dokumenty i wyniki trzymane w rękach.
- Och… - mruknąłem tylko.
A więc jednak pierwsza diagnoza była właściwa –
symulant.
- Niemniej… - zaczęła już nieco mniej
entuzjastycznie, jakby wyczuwając moje zmieszanie. – Nie wszystkie dolegliwości
mają przyczyny fizyczne – delikatnie próbowała nakierować mnie na właściwy tor
myślenia. – Zastanawiał się pan może nad swoim samopoczuciem psychicznym w
ostatnim czasie? Może miał pan dużo stresów albo innych nieprzyjemności…
Nie, nie symulant. Lepiej – hipochondryk. Brawo,
zbierasz coraz lepsze opinie, nic tylko pogratulować. Widzisz, kretynie?
Nawymyślałeś sobie jakiś urojonych bólów i teraz zawracasz dupę porządnym
ludziom. Weź się ogarnij, co? Co ty tu, do cholery, jeszcze robisz? Wylegujesz
się w szpitalnej pościeli za pieniądze z ubezpieczenia? Niezły sposób na
zrobienie sobie wakacji, nie ma co. Jak już się płaci za tą opiekę medyczną,
ubezpieczenia i inne te bzdety, to przynajmniej niech będą z tego jakieś
korzyści, nie? Na przykład jednodniowe wakacje, za które nie musisz wykładać z
własnej kieszeni. Znaczy… właściwie to już zdążyłem je sobie opłacić, ale fakt,
iż zadziało się to w przeszłości, a w dodatku kwota opłacona została w
mniejszych „ratach”, podnosił mnie jakoś na duchu. Cała ta impreza znacznie
bardziej zabolałaby mnie, gdybym musiał w tej właśnie chwili wyciągnąć już
portfel. A tak swoją drogą… gdzie on tak właściwie się podział?
- Pielęgniarki zwróciły uwagę, że jest pan
małomówny i osowiały – kontynuowała swój wywód, kiedy ja myślami byłem przy
moim zagubionym portfelu. – Ponoć także niewiele pan je i zdarza się panu
często odpływać gdzieś myślami… tak jak teraz – zauważyła, uśmiechając się
delikatnie, przyjaźnie.
Zacząłem wyczuwać, że coś tu śmierdzi… Ta,
ewidentnie paniusia krążyła wokół drażliwego tematu, umyślnie nie przechodząc
bezpośrednio do sedna. Owijała w bawełnę tak, że niemal dostawałem zawrotów
głowy, ale to wszystko było ukartowane. Zbity z tropu miałem wyśpiewać jej, co
mi wadzi i co mnie boli.
- Jest pani psychologiem? – zapytałem otwarcie.
- Cóż… zgadza się – przyznała zdumiona, iż udało mi
się ją rozpracować, kiedy ta zapewne posługiwała się poznaną podczas studiów
techniką z nalepką „niezawodne”. Jednak nie wszyscy ludzie są tacy sami, co? –
Przejrzał mnie pan – wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się bezradnie, nieco
zawstydzona. – Niemniej, jeśli jest coś, o czym chciałby pan porozmawiać, to…
- Nie ma niczego takiego – przerwałem jej ostro.
Kobieta spojrzała na mnie zdziwiona. – Po co właściwie pani tutaj przyszła? –
zapytałem, nie mając ochoty certolić się z nią w tańcu niedomówień, zgrabnych
przeinaczeń i fałszywych komplementów oraz zapewnień o świetlanej przyszłości.
– Po opisie zdanym przez pielęgniarki zdiagnozowała pani u mnie książkowe
objawy załamania nerwowego albo czegoś podobnego? – prychnąłem. – Mało ma pani
pacjentów? Potrzebuje pani jelenia, który zapisze się na prywatne sesje, za
które za samo trzaśnięcie drzwiami zapłacę więcej niż za tygodniowy zapas
jedzenia? – zaśmiałem się niewesoło. Lekarka spoglądała na mnie jak na kosmitę.
Najwyraźniej nie spodziewała się, że mogę okazać się takim chamem i odezwać się
do niej tak szorstko, kiedy ta rozsypywała dookoła siebie cukier i brokat w
ilościach fabrycznych. – Nie, dziękuję – uśmiechnąłem się krzywo, paskudnie. –
Obejdę się bez tego. Serio, jeszcze mam, co robić z pieniędzmi – fuknąłem
rozbawiony. Psycholog już szykowała się do odpowiedzi, będąc jeszcze bardziej
przekonaną o moim problemie za sprawą mojej mowy niżby będąc zniechęconą. Nim
jednak zdążyła nabrać tchu, uprzedziłem ją: - Zawsze taki byłem – stwierdziłem,
na co kobieta zamknęła z powrotem usta. – W tym wypadku sądzi pani, że mam
depresję czy coś tam jeszcze bardziej interesującego w zasadzie od… urodzenia?
Odkąd nauczyłem się mówić? – przewróciłem oczyma, uśmiechając się półgębkiem.
- Czasem sami nie jesteśmy w stanie wystawić sobie
obiektywnej oceny – ripostowała.
- Na całe pani nieszczęście ja jestem tym chlubnym
wyjątkiem, który to potrafi – parsknąłem śmiechem. – Nie tylko nie potrzebuję
pani pomocy, ale także jej nie chcę – upierałem się przy swoim. – A niestety
pomóc da się tylko tym, którzy tej pomocy pragną i się na nią zgadzają –
zauważyłem.
- Ale nie omówiliśmy nawet planu…
- „Planu”? – znów wciąłem jej się w wypowiedź. –
Więc pani ma już ułożony cały plan, na który powinienem się zgodzić? –
prychnąłem.
- To nie tak…
- Nie jestem zainteresowany – skrzyżowałem ręce na
piersi. – Dziękuję – uciąłem.
- Ale…
- Dziękuję – powtórzyłem z naciskiem.
Jeszcze tego mi brakowało, żeby wcisnęli mnie do
czubków. Uważałem, że jak na tak krótki czas i tak miałem wyjątkowo dużo
ekscesów, więc póki co nie szukałem żadnych nowych.
Poza tym, powiedzmy sobie szczerze, jakoś nie
czułem, żebym był stworzony do przesiadywania na kozetce i opowiadania o tym,
co też „straszliwego” stało się dzisiaj w moim życiu, przy czym wycierałbym
załzawione oczy i cieknący nos chusteczkami w ilościach hurtowych. Nie bardzo
mi się to widziało. W końcu jestem facetem, nie? Mam jakąś swoją godność… może
podeptaną i zaplutą, ale zawsze jakąś. Ponad to wszystko, zostawała jeszcze
reakcja matki i członków zespołu. Gdyby dowiedzieli się, że zostałem
zdiagnozowany jako ten, który nie ma najrówniej pod sufitem, nasze relacje
zmieniłyby się drastycznie. Na gorsze, naturalnie. Byłbym traktowany z
pobłażaniem - jak duże dziecko z pełnym pampersem, do którego wszyscy machają z
daleka, gdyż obawiają się, że kiedy tylko podejdą zbyt blisko, zawartość
pieluchy może właśnie w tym momencie ujrzeć światło dzienne. A niestety nikt nie
zakładał, iż składać się ona będzie ze złotych monet i truskawkowych galaretek.
A szkoda.
Właściwie to zjadłbym coś słodkiego…
***
Przez lata wytrenowałem sobie pewne „sposoby” na
własną rodzicielkę. Oprócz ogarniania się w ekspresowym tempie w windzie po
alkoholowej nocy i wymyślaniu na poczekaniu historyjek na usprawiedliwienie
swojej nieobecności, których nie powstydziłby się niejeden bajkopisarz,
nauczyłem się także odpowiadać na znienawidzone przez wielu pytanie: „Jak
było?” niezależnie od tego jak podstępnie nie zostałoby ono zadane oraz jego
wszelkie pokrewne pytania. Wystarczyło trzymać się prostej kolejności w
odpowiedziach: „znośnie”, „w porządku”, „całkiem nieźle”. Kto by pomyślał, że
kluczem do sukcesu mogłaby być taka banalna rzecz, prawda?
- Jak było w pracy? – padło pytanie, kiedy tylko
przekroczyłem próg mieszkania.
- Znośnie – odpowiedziałem bez zająknięcia,
zdejmując buty w przedpokoju.
- Jak się dziś czujesz? – padło następne.
- W porządku – odparłem, rozglądając się za
najbliższym przedmiotem, który mógłby posłużyć mi za siedzenie. Odruch wymiotny
wciąż mi doskwierał, kiedy zbyt długo stałem wyprostowany.
- Jak ci idzie komponowanie i pisanie tekstów? –
dociekała.
- Całkiem nieźle.
Dźwignąłem się z fotela raz jeszcze i przeszedłem
do kuchni. Chwyciłem szklankę i wypełniłem ją wodą, czując na sobie mordercze
spojrzenie kobiety za plecami. Odetchnąłem głęboko, starając się nie pozwolić
sobie na ciężkie westchnięcie, które mogłoby zdradzić moje poirytowanie.
Opróżnione już naczynie obmyłem pod bieżącą wodą,
nie widząc sensu wstawiania jednej szklanki do zmywarki. Rozejrzałem się w
poszukiwaniu ścierki, jednak wszelkie znaki na ziemi i niebie wskazywały na to,
że nie było jej w kuchni.
Gryząc już z nerwów wewnętrzną stronę policzka
skierowałem się do sypialni. Już zamierzałem otworzyć szafę w poszukiwaniu
nowej ścierki, kiedy zauważyłem starą, rozwieszoną na kaloryferze. Jaki był
sens w wieszaniu ścierki w sypialni, kiedy grzejnik znajdował się także w
kuchni? Normalnie zapewne skomentowałbym to nielogiczne zachowanie, ale dziś
wolałem to przemilczeć. Nie było sensu niepotrzebnie wywoływać wilka z lasu.
Ostatnią rzeczą, której teraz potrzebowałem była kłótnia z matką, a potem
długoterminowe płaszczenie się przed nią, żeby ta zechciała mi w końcu wybaczyć
moje „niewybaczalne” zachowanie. Jakby nie patrzeć prosiłem niemalże o
paradoks, nie? A to całkiem sporo. Więc może jej nieustępliwość nie była znowu
aż taka nieuzasadniona?
- Zachowujesz się dziwnie – skwitowała moja
rodzicielka.
- Nie wiem, o co ci chodzi – mruknąłem, ściągając
wciąż wilgotny kawałek materiału z grzejnika i wycierając w niego ręce.
- Zbywasz mnie – wycelowała we mnie oskarżycielsko
palcem. Oho, zaczęło się. No patrz, starasz się jak tylko umiesz, żeby nie
robić problemów, a to i tak za mało… - i oszukujesz – dodała z wyrzutem. –
Cazqui-kun zadzwonił do mnie i poinformował, że trafiłeś wczoraj do szpitala! –
sapnęła wściekle. – Sam nawet nie raczyłeś chociażby wysłać mi zdawkowej
wiadomości na ten temat! Mało tego, gotów byłeś nawet zataić przede mną ten
fakt! – naburmuszyła się niczym nastolatka, która otrzymała oficjalną odmowę w
sprawie podwyższenia kieszonkowego. – Zawsze odpowiadasz w ten sam sposób –
zauważyła. – Nawet podajesz odpowiedzi w tej samej kolejności!
Cholera, przejrzała mnie… Co to był, jakiś dzień
prawdy dzisiaj czy co? Jakiś dzień niepowodzenia spisków i tajnych planów?
Najpierw pani psycholog się nie udało, teraz mnie…
- Nie ma, o czym mówić – machnąłem lekceważąco
ręką. – Przecież jestem tu cały i zdrowy, stoję przed tobą, tak? – rozłożyłem
ręce. – Więc nie masz się, o co martwić – wzruszyłem ramionami.
- A więc w twoim mniemaniu pobyt w szpitalu to nic
takiego?! – oburzyła się. – Przecież zostawili cię pod obserwacją!
- Ale nic mi nie jest – upierałem się.
- Gdyby nic ci nie było, to nie musiałbyś pojawiać
się w szpitalu! – kłóciła się, na co ja w końcu pozwoliłem sobie na ciężkie
westchnięcie. – Hiro, jeśli coś się dzieje, chcę o tym wiedzieć! – zażądała. –
Jeśli masz jakieś problemy, niezależnie od tego czy dotyczą one twojego zdrowia,
finansów czy psychicznego samopoczucia, możesz mi o tym powiedzieć – spuściła z
tonu, zaczynając przemawiać łagodniejszym głosem. – Jeśli tylko jest coś, co cię
trapi…
- Nie ma niczego takiego – przerwałem jej szybko.
- Przecież widzę, że jest! – wyrzuciła ręce w
powietrze w akcie frustracji. – Czy ty, dziecko, myślisz, że ja jestem ślepa?
Przecież znam cię jak nikt inny i wiem, kiedy coś jest nie tak – próbowała do
mnie dotrzeć, zburzyć mur, którym już dawno się otoczyłem od reszty świata. –
Przyjechałam tu dla ciebie, więc mnie nie odtrącaj. Mogę i chcę ci pomóc.
Jedyne, co musisz zrobić, żeby uwolnić się od tego wszystkiego, co cię dręczy,
to porozmawiać ze mną…
- No właśnie o to chodzi, że nie! – nie wytrzymałem
w końcu i wrzasnąłem. – Teraz zebrało ci się na matkowanie, słuchanie i
radzenie? – prychnąłem. – A gdzie byłaś, kiedy ja chciałem z tobą rozmawiać? –
wyrzuciłem z siebie to, co ciążyło mi na sercu od wielu lat. – Nie możesz
wymagać ode mnie, że nagle zacznę z tobą rozmawiać o wszystkim i niczym,
zwierzając się z władnych problemów jakby to była jakaś opera mydlana! Życie
tak nie działa! – cały wręcz drżałem ze złości. – To, że ty chcesz rozmawiać,
nie znaczy, że ja chcę, zrozum to w końcu! Kiedy ja przychodziłem do ciebie z
jakimś problemem, ty mówiłaś, że nie masz czasu albo przewracałaś oczami i
mówiłaś: „Zmień nastawienie do życia”, „Uśmiechnij się trochę, a nie ciągle na
wszystko narzekasz”, „Dramatyzujesz” – wymieniałem na palcach zwroty, które
słyszałem od matki najczęściej, kiedy jeszcze byłem nastolatkiem i z nią
mieszkałem. – Może i dramatyzowałem – wzruszyłem ramionami – ale wtedy
wystarczyło tylko posiedzieć przez chwilę cicho i rzucić durne: „Będzie
dobrze”. Tyle by wystarczyło, żeby zażegnać całą sprawę – głos mi zadrżał. –
Tyle tylko oczekiwałem od ciebie jako od matki… - przyznałem już niemal
szeptem, czując, że oczy zaczynają mnie piec. – Nie dziw się teraz, że po
latach robię dokładnie to samo, co ty wcześniej! – znów podniosłem głos, chcąc
ukryć swoją chwilę słabości. – Teraz już jest za późno, żeby cokolwiek
zmieniać. Teraz już nie chcę rozmawiać. Nie chcę! – głos znów mi się załamał. –
Nie potrafię! – palnąłem, zanim zdążyłem się opanować.
- Co to ma znaczyć: „Nie potrafię”? – zapytała
zszokowana kobieta.
- Jak się czegoś nie chce zrobić, to się nie
potrafi – zbyłem ją burknięciem i próbowałem ją wyminąć, chcąc wyjść na balkon
i zapalić.
- Może i nie byłam perfekcyjną matką – kobieta
złapała mnie za ramię, zatrzymując w miejscu – ale chyba wciąż nie wszystko
jest stracone? – zapytała z nadzieją. – Jest w tobie choćby jakaś drobina z
mojego dawnego Hiro, którą mogę uratować, prawda?
- „Twojego dawnego Hiro”? – prychnąłem. – Nie ma
żadnego dawnego Hiro! – wykrzyknąłem wściekły. – Twierdzisz, że znasz mnie
najlepiej ze wszystkich, a nie byłaś nawet w stanie zauważyć, że do pewnego
momentu tańczyłem jak mi zagrałaś tylko dlatego, że potrafiłem gryź się w język
i na wszystko ci przytakiwać – warknąłem. – Ale w końcu nastąpił ten przełomowy
moment, proces ewolucji dopadł i mnie, a więc zacząłem myśleć i nie mogłem już
tego dłużej znieść – pokręciłem zrezygnowany głową. – Usamodzielnienie się było
dla mnie zbawieniem… - wyznałem cicho.
Wiedziałem, że ją ranię i choć sam nie raz zostałem
dotkliwie zraniony przez tego tyrana, nie matkę, mimo iż to przez nią stałem
się takim, jakiego wszyscy mnie znają i na jakiego wszyscy zgodnie narzekają…
to z jakiegoś powodu nie umiałem czerpać z tego radości. Było mi przykro.
Czułem wstyd.
- Więc naprawdę nie chcesz…? Ograniczałeś ze mną
kontakt jedynie do informowania mnie o tym, że wciąż żyjesz kilka razy do roku,
bo… chciałeś się odciąć ode mnie? – stałem do niej plecami, ale wiedziałem, że
po jej policzkach spływają łzy, mimo iż jej głos nawet nie zadrżał.
Była lepsza w udawaniu i odgradzaniu się od
własnych uczuć ode mnie. W końcu miała dłuższy „staż” w tej dziedzinie.
Podejrzewałem jednak, że w jej wieku też dojdę w tym już niemalże do perfekcji…
a może nawet uczeń przerośnie mistrza, kto wie?
- Nie chcę wracać do przeszłości – sprostowałem. –
Nie mogę tego zrobić. Nie poradziłbym sobie z tym drugi raz… - mruknąłem. –
Może nawet chciałbym ci powiedzieć, co było źle w przeszłości… Może nawet
wyobrażałem sobie setki razy różne scenariusze tej rozmowy… Może naprawdę
chciałem wziąć sobie twoje uwagi do serca, bo przecież zdaję sobie sprawę, że
ja też nie byłem idealnym synem – uśmiechnąłem się krzywo pod nosem. – Może…
ale to już nieważne, bo nawet jeśli wciąż tego chcę i wierzę, że to mogłoby
wiele zmienić, to nie mogę – westchnąłem.
- Dlaczego?
- Dlatego, że za długo milczałem – przyznałem,
odwracając się w końcu do niej przodem, aby zobaczyć przed sobą obraz nędzy i
rozpaczy. Nigdy nie widziałem własnej rodzicielki w tak fatalnym stanie. Barwo,
Hiro. Możesz sobie pogratulować. Wszystko koncertowo pieprzysz, jedną sprawę za
drugą. Zastanawiałeś się kiedyś nad sensem własnej egzystencji? Może jesteś
kimś w rodzaju mściwego ducha albo przeklętym człowiekiem przez jakieś
piekielne istoty, przez co przynosisz ludziom tylko żal i cierpienie? –
Chciałbym… powiedzieć… - dukałem nieskładnie, czując wręcz namacalną blokadę w
moim umyśle. – Ale… - zająknąłem się. – Nawet jeśli… jeśli wyobrażałem to sobie
tysiące razy to… nie mogę. Kiedy mam chociażby powiedzieć to głośno… przyznać
się sam przed sobą… nie mogę… - urywałem. – Mam chaos i mętlik w głowie… Nie
mogę… wykrztusić z siebie słowa na ten temat… - pokręciłem głową z dezaprobatą
dla samego siebie.
Wyrwałem się w końcu z uścisku i wyszedłem na
balkon. Drżącymi dłońmi odszukałem paczkę papierosów i odpaliłem jednego.
Zaciągnąłem się siwym dymem, pozwalając, aby delikatny deszczyk zrosił całą
moją postać.
- Kurwa… - syknąłem pod nosem sam do siebie, ledwo
powstrzymując się od walenia głową o barierkę.
Naprawdę chciałem w końcu zrzucić z siebie ten
ciężar wszystkich problemów, które przez większą część mojego życia
kolekcjonowałem w sobie i zamykałem w czarnym pudełeczku na dnie serca. Kiedy
te już wypełniło się po brzegi, musiałem jakoś odreagować. Zależnie od sytuacji
albo się z kimś pobiłem, albo spiłem do nieprzytomności, albo po prostu byłem
cyniczny i obrażałem i odtrącałem od siebie ludzi, którzy chcieli mi pomóc. Aż
w końcu zostałem sam. Całkiem sam. Tak, jak sobie tego życzyłem. Tak, jak sam
sobie ciężko na to zapracowałem.
O czym ja bredzę? Nikt nie chce być sam.
Przynajmniej nie na dłuższą metę. Po pewnym czasie samotność staje się wrogiem
człowieka niżby jego przyjacielem.
Teraz jednak byłem już tak zgnuśniały i
zacietrzewiały, że nie mogłem już nic na to poradzić. Kiedy próbowałem
chociażby wspomnieć o tym, co naprawdę mnie kiedyś zabolało lub boli do dziś,
potrafiłem jedynie ruszać bezdźwięcznie ustami, przypominając rybę wyrzuconą na
brzeg. Ryba chciała zaczerpnąć powietrza atmosferycznego, które przecież było
rozpuszczone w wodzie, ale nie mogła tego zrobić, gdyż jej skrzela nie były do
tego przystosowane. W efekcie tego umierała w męczarniach. Ogółem zabawna dość
z tego historia, gdyż ryba przecież miała pod dostatkiem, a nawet jeszcze
więcej powietrza niż w wodzie, ale nie mogła z niego korzystać, gdyż nie
potrafiła tego zrobić. A przecież wszystko, czego potrzebowała znajdywało się
na wyciągnięcie płetwy albo jeszcze bliżej. Ze mną było identycznie… choć nie
miałem płetw.
Kiedy próbowałem odezwać się na ten przeklęty temat
w moim umyśle powstawał jeden, wielki, bezkształtny kołtun myśli, którego nie
dało się rozplątać. Wszystkie te złe wspomnienia, które faktycznie może
niepotrzebnie roztrząsałem i wracałem do nich tylko po własną krzywdę, aby
zranić sam siebie, nawarstwiły się do tego stopnia, że nie mogłem już sobie z
nimi poradzić. Prawdę mówiąc, to one miały nade mną władzę a nie odwrotnie.
Może właśnie dlatego ściąłem włosy? Żeby pozbyć się
kołtuna? Myśl całkiem niegłupia, jednak sam sposób mało skuteczny, żeby po
prostu nie rzec, iż była to klapa, dno i wodorosty… a właściwie trawa umazana w
śluzie martwej ryby. Tak, moje porównania są epickie. Zdecydowanie powinienem
zacząć pisać wiersze. Może wziąłbym się za jakieś haiku?
Przyczyn i winnych sytuacji, w której znalazłem się
z moją matką jak i całą resztą świata było wiele. Mogłem wiele zarzucić
rodzicielce, choć jakby się nad tym tak chwilę zastanowić to wychodziło na to,
że ona nie była nikim innym jak ofiarą podobną do mnie. Ofiarą niezrozumienia i
niewystarczającej ilości uwagi. Winnym temu z kolei był mój ojciec, który
całymi dniami pracował, a kiedy już późną nocą wracał do domu to chciał tylko
wziąć ciepły prysznic, wypić piwo i iść spać, żeby następnego dnia powtórzyć
cały rytuał. Ojciec był nieobecny w naszym życiu rodzinnym, co potwierdzał
choćby fakt, iż kiedy byłem jeszcze w podstawówce, a dla odmiany z jakiegoś
powodu miał odebrać mnie tata, a nie mama, nie poznałem rodziciela.
Wychowawczyni nie widziała go nigdy na oczy, a więc uwierzyła Hiro-brzdącowi,
który uparcie zarzekał się, że ten facet z worami i cieniami pod oczami oraz
brodą i wąsami, który mimo iż wciąż był przed czterdziestką to już zaczął
siwieć, nie był jego tatusiem. W rezultacie ojciec został oskarżony przez
nauczycielkę o próbę porwania dziecka i podszywania się pod jednego z rodziców,
przez co wszyscy razem wylądowaliśmy na komisariacie, gdzie, całe szczęście,
sprawa już się wyjaśniła.
Na usprawiedliwienie rodziciela mogłem przypomnieć,
iż żył on w związku małżeńskim z prawdziwym dyktatorem-tyranem, a więc całe
życie spędził pod kloszem. Niezbyt przyjemna sprawa, ale taka była prawda.
Matka na pierwszy rzut oka wydawała się być kobietą ze stali, która musiała
zastępować mi oboje rodziców, troszczyć się o cały dom, pokrewną rodzinę i
finanse sama ze względu na wiecznie nieobecnego, zatyranego, przynoszącego w
zębach pieniądze małżonka, którego sam zapamiętałem jako człowieka, który nie
szczędził sobie napojów wyskokowych. To była jego ucieczka od rzeczywistości.
Niemniej, wracając znów do kobiety, pozwolę sobie przypomnieć, że na tym
świecie tak naprawdę nie ma ludzi ze stali lub innych metali, tudzież ich
stopów. Nawet jeśli gdzieś tam są jakieś humanoidy czy temu podobne rzeczy, to
moja matka z pewnością nie była jednym z nich. Była człowiekiem, ba!, kobietą!
Tą niby bardziej wrażliwą płcią… Niestety, żeby podołać stawianym jej przez
życie obowiązkom musiała uśmiercić w sobie tą bardziej emocjonalną część, która
kazała jej płakać za zmarłą matką, tęsknić za nieobecnym mężem, ubolewać nad
teściem trawionym demencją, martwić się o zamknięcie miesięcznego budżetu i
przy tym wysłuchiwać jakiś błahych problemów, które mógł mieć jej syn. W końcu
to był tylko dzieciak, nie?
I tak „kółeczko wzajemnej adoracji” zamykało się.
Wszyscy byli pokrzywdzeni, jednak nikt nie był bez winy. Ale fajnie, co?
No właśnie niekoniecznie…
Zwiesiłem głowę między ramionami, pozwalając, aby
dreszcze zimna oraz te towarzyszące latami wstrzymywanemu płaczowi targały moim
ciałem. Oparłem łokieć na mokrej, śliskiej barierce, a następnie wsparłem czoło
na dłoni, jednocześnie zakrywając przez całym światem moją wykrzywioną w
żałosnym grymasie twarz.
Ach, nie odważyłem się wspomnieć o jeszcze jednym
zwrocie, który za młodu często słyszałem od rodzicielki: „Musisz być silny. Nie
możesz okazywać innym swojej słabości.”.
Czy moje zachowanie świadczyło o tym, że dobrze
zinterpretowałem jej słowa i przez cały ten czas podążałem za ich przesłaniem?
Chyba niekoniecznie…