Oneshoot [untitled] Ruki x Uruha (The GazettE)

Lektura obowiązkowa przed rozpoczęciem części właściwej: Zawsze postacią, z którą się utożsamiałam i przez którą przelewałam swoje uczucia był Hizumi. W ostatnim czasie jednak to się zmieniło i moim nowym „naczyniem” stał się Ruki. Nie potrafię dokładnie sprecyzować, dlaczego tak się stało. Może dlatego, że pomimo iż D’espairsRay jest moją miłością, to jednak oni już nie grają, nie są aktywni, a więc powoli schodzą gdzieś w tylne, zapomniane części mojego umysłu. Ponad to w tym samym czasie, kiedy „Hizu-tron” pierwszeństwa się zachwiał powstała „Dogma” i „Undying”, które absolutnie mnie porwały. W ogóle zaczęłam doszukiwać się czegoś głębszego w całym projekcie „Dark Age”. Oczywiście zapewne robię to niesłusznie i daleko mi od założeń twórców, ale tworzenie własnych interpretacji to jedno z moich masochistycznych hobby.
Jakby tego wszystkiego jeszcze było mało od jakiegoś czasu wybrałam się na "polowania" czegoś "głębszego", a więc... cóż, chyba przyda mi się paczka paracetamolu i masa czekolady (a potem godziny na siłowni i hektolitry wylanego potu ^^''). Można powiedzieć, że próbuję pojąć swoje własne, skołtunione myśli, ale wychodzi mi to ze średnim efektem, gdyż sama jak to czytam to raz mam wrażenie, że definitywnie powinnam odstawić wszystkie środki odurzające w trybie natychmiastowym, a kiedy indziej (jak już przesadzę z owymi środkami =.='') to wydaje mi się, że ma to nawet taki nieco głębszy, niewypowiedziany dźwięk, który zawsze chciałam uchwycić... 
Niemniej, teraz jest to dla mnie chwila zwątpienia T^T
Mimo to postanowiłam jednak wstawić tego shota ku chwale Sempaia ♥ oraz głównie z tego powodu, aby was nie zaniedbywać C: (gdyż ostatnia część "Piekła 2.0" jest jeszcze niegotowa i chyba muszę odłożyć nad nią pracę do weekendu, bo tu assessmenty za pasem, jeszcze testy etc.). 
No, w każdym razie zostało wam jeszcze się z cieszyć, że nie widziałyście tego, co stworzyłam na podstawie samej "Dogmy" i "Undying", bo tu dopiero czacha dymi... -.-''  Idę po tą czekoladę, może mi to pomoże (stać się normalną? xD)... xp

Ach, no i za pamięcią (i za pamięć) chciałam serdecznie i z wielką miłością podziękować Szahzei ♥ Nie myśl sobie, że nie czytałam komentarzy pod tymi starszymi postami! Ja czytam wszystko C: Dziękuję ci z całego mojego przegniłego serduszka kochana za tyle miłych słów i motywację ♥

PROSZĘ NIE BIĆ~! ;_;

Tytuł: ?
Paring: Ruki x Uruha (The GazettE)
Gatunek: dziwne
Typ: oneshoot
Beta: -

Czasami naprawdę ogarnia mnie silna, nieodparta chęć skończenia z tym wszystkim. Czasami mam ochotę skończyć z mostu, dać się porwać zimnym, niezbyt delikatnym w obyciu, spienionym dłoniom ciemnej wody. Zwiedzić dno koryta rzeki, przywitać się z własnymi, równie zdesperowanymi i znudzonymi swoją bezsensowną egzystencją poprzednikami.
Witaj, sempai. Jak się dziś miewasz?
Myślę, że obaj czujemy się podobnie – jak rozkładające się zwłoki. Po mnie może wciąż jeszcze nie widać rozpoczętego procesu gnilnego, ale wierz mi, sempai, nie jestem dużo lepszy od ciebie. Mam podobnie robaczywe serce jak i ty.
Z kolei kiedy indziej, kiedy stoję już na tym moście, pozwalając, aby porywisty wiatr rozwiewał mi włosy i wyciskał pojedyncze łzy z oczu, nie umiem się na to porwać. W takich chwilach zdaje mi się, że mętne, blade oczy sempaia, które już dawno pokryły się trupim bielmem i straciły jakikolwiek kolor, spoglądają na mnie nieprzychylnie, jakby ostrzegawczo, niemo próbując odwieść mnie od tego pomysłu. Siadam wtedy na balustradzie mostu i macham nogami nad przepaścią. Nie czuję strachu, lecz żal. Czy potrafiłbym odwrócić się od tego wszystkiego co mam? Nieważne, że jeszcze chwilę temu owe wszystko, co mnie otaczało, co trzymałem w rękach było brunatną cieczą, która trąciła jak kloaka. Bo wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały na to, że w istocie było to nic innego jak kloaka. Tkwiłem w niej po same uszy, po czubek kokardy i z czasem wydawało mi się, że zanurzam się w niej coraz głębiej, aż jej cuchnąca tafla zaczyna zamykać się nad moją głową. Niemniej, jest to moja rzecz. Nieważne, że gówno warta. Ale moja. Tylko moja. Dlatego tylko ja mogę zadecydować, co z nią zrobić.
Dyndając tak nogami w pustce oraz przyglądając się jak mój niezawiązany but niebezpiecznie balansuje na czubku moich palców, zaczynam zastanawiać się, dlaczego właściwie miałbym z tym wszystkim skończyć. Wszystkie złe myśli, które jak do tej pory mnie męczyły, wydały mi się w jednej chwili mało ważne. Wciąż nieznośnie bolały, rozpierając się gdzieś pod żebrami, ale zdawały się stracić na znaczeniu. Dlaczego ze względu na nie miałbym zrezygnować ze wszystkich pozytywów życia, odciąć się od dobrych wspomnień? Bądź co bądź było ich kilka. Ta historia z życia wzięta, którą ktoś opowiadał mi na jednej z przerw była naprawdę zabawna. Te kilka wymuszonych uśmiechów, na które musiałem zdobywać się każdego dnia. Kawa przyniesiona przez współpracownika bez wcześniejszej prośby o to – od takie spontaniczne, przyjemne zachowanie. Tak… Kloaka miała tę jedną zaletę, że była ciepła. Brzmi to obrzydliwie, ale taka prawda. Co więcej wiedziałem, co mogłem w niej znaleźć. Czułem się jak na własnych śmieciach; pewny swojego, pewny tego, co może przynieść każdy nadchodzący dzień… Jasne, dla nikogo nie powinno być zdziwieniem, że w kupie gówna można znaleźć jedynie kolejne ekskrementy i nieczystości, które również nie były warte funta kłaków, ale to zawsze było coś. Zimna pustka, do której nieraz tak bardzo pragnąłem się udać, jak sama nazwa wskazywała, jest zimna i pusta. W takim razie lepiej być wciąż żywym, ciepłym człowiekiem z ręką w nocniku czy nieożywionym przedmiotem, odpadkiem, osobliwym meblem zmrożonym w stężeniu pośmiertnym?
No właśnie… chyba warto się nad tym zastanowić – i chyba na te właśnie tory zawsze próbowały mnie nakierować wywrócone do góry białkiem, martwe oczy sempaia. Aż wzdrygnąłem się na myśl o nich. Kto by pomyślał, że moje oczy też mogłyby tak wyglądać, gdybym jednak zdecydował się na tę chłodną pustkę… Znaczy… to nie tak, żeby ktoś z moich znajomych czy rodziny rzucił się z tego mostu. Nie widziałem nawet, żeby ktokolwiek obcy się stąd rzucał, nie byłem świadkiem niczego tragicznego. Wiedziałem jednak, że ktoś kiedyś z pewnością już to zrobił. Nie byłem żadnym protoplastą, jeśli chodziło o myśli o skoku z mostu bez żadnego zabezpieczenia. Nie widziałem też nigdy trupa topielca i raczej wątpiłem, żeby ktoś pozwolił takowym spoczywać na dnie rzeki. Nie wydawało mi się, żeby władze miasta pozostały na to obojętne. Sempai był moim wyimaginowanym towarzyszem. Stworzyłem go we własnym umyśle po to, aby nie czuć się aż tak samotnym wśród tego gąszczu ludzi, który mijał mnie bez zainteresowania.
Sepmai nie miał imienia. Długo nad nim rozmyślałem, jednak ostatecznie żadne do niego nie pasowało. W końcu, dla urozmaicenia, uwierzytelnienia jego osoby w mojej głowie oraz zaciśnięcia więzi nazwałem go Nieodżałowanym. Tak, dokładnie. Skoro sam porwałeś się na taką głupotę, nikt cię nie będzie żałował ani opłakiwał, co sempai?
Uśmiechnąłem się do Nieodżałowanego po raz ostatni. Jego ręka poruszyła się pod wpływem ruchów wody w pokracznej, groteskowej imitacji machania na pożegnanie.
- Trzymaj się, bracie – rzuciłem i zeskoczyłem z barierki.
Na chodnik.
Pochyliłem się nad rozwiązaną sznurówką i zawiązałem ją w mocną kokardkę. Obrzuciłem surowym spojrzeniem własne obuwie. Z jakiej racji tak właściwie chodziłem w takich upapranych butach? To, że w wymiarze mentalnym byłem panem gnojowiska, nie oznaczało, że musiałem afiszować się z tym również w aspekcie fizycznym. Skarciłem się za to w myślach.
Jak każdego dnia, jak co dzień, wypełniając obowiązkową rutynę, ruszyłem do domu. W dziwny sposób delikatnie pokrzepiony. Może nie na tyle, aby odnaleźć sens życia, skakać po łąkach z okrzykiem „Alleluja!” na ustach, ale przynajmniej na tyle, aby potrafić znów zmusić się do kilku nieszczerych uśmiechów dla przechodniów, współpracowników i reszty ludzi, którzy przetaczali się przez moje życie niczym burza – raz intensywniej, raz nieco słabiej, ale zawsze szybko, nie zabawiając w nim nazbyt długo.
Nie wiem, dlaczego pomyślałem, że to dobra rzecz w moim życiu. Z dystansu, który nieraz udawało mi się złapać do własnej egzystencji, wymuszony uśmiech, na który musiałem zdobyć się każdego dnia, był czymś dobrym. Był pewnym przejawem kultury, może nawet swoistego treningu, abym nie zapomniał jak w ogóle się uśmiechać. Zdawało mi się, że taki uśmiech to całkiem przydatna rzecz. Na swój sposób nie pozwalał mi się tak całkowicie stoczyć w przepaść depresji. Gdybym przez cały czas bez przerwy mógł tylko narzekać i pogrążać się, pewnie już dawno dotrzymywałbym towarzystwa Nieodżałowanemu. Ten uśmiech był pewnym zabezpieczeniem, hamulcem.
Niestety nawet najlepsze hamulce mogą kiedyś puścić.
Mam nadzieję jednak, że nie stanie się to zbyt szybko.
Usiadłem do biurka, odstawiając na jego blat kubek ciepłej herbaty. Włączyłem laptopa i przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w tapetę, która w gruncie rzeczy nie przedstawiała niczego konkretnego. W końcu włączyłem pustą, nową stronę. Znudzony wpatrywałem się w dobrze znane ikonki funkcji do formatowania tekstu.
Nic.
W mojej głowie zionęła pustka.
Zimna i nieprzyjemna, podobna do tej, w której już na zawsze utknął sempai.
Jeśli twoja własna, niegdysiejsza pasja cię drażni i męczy to oznacza, że zaczyna dziać się z tobą coś złego.
Od dłuższego czasu starałem się coś napisać, jednak z marnym skutkiem. Przesunąłem palcami po wysłużonych, wklęsłych, wyślizganych klawiszach klawiatury, które niegdyś były matowe. Teraz plastik świecił się w miejscach, w których moje palce maltretowały go najczęściej. Liter i znaków już dawno nie dało się odczytać, gdyż właściwie starły się doszczętnie. Pamiętam, jak oddawałem komputer do czyszczenia do informatyka. Facet był zdziwiony faktem, iż możliwym było doprowadzić klawiaturę komputera do takiego stanu, nie znęcając się przy tym nad nią w jakiś wyszukany sposób, a po prostu używając jej.
Teraz jednak nie mogłem pisać. Kiedyś czekałem z utęsknieniem na powrót do domu, aby w końcu móc rzucić się do klawiatury. Mój powrót obwieszczał głośny stukot klawiszy i odgłos przesuwających się koralików bransoletki po plastikowej obudowie laptopa. Z lubością wsłuchiwałem się w świergot klawiatury, osobliwą piosenkę, którą mógł docenić jedynie prawdziwy zapaleniec słowa pisanego taki jak ja. Sąsiadka zza ściany w bardzo kulturalny i wysublimowany sposób zwróciła mi nawet kiedyś uwagę, że jej dzieci skarżą się, iż nie mogą spać po nocach przeze mnie, gdyż słyszą moje nocne „maratony” pisarskie. Moje palce przesuwały się po klawiszach niczym najlepsi biegacze, instynktownie odnajdując odpowiednie klawisze. Zarywałem noce na pisaniu. Wyrażałem się w ten sposób, żeby nie zwariować, dać upust skołowanym myślom… aby chłodna pustka nie wzięła nade mną góry.
Ale teraz nie mogłem. Zaciąłem się, czułem jakąś wewnętrzną blokadę. Odgłos wciskanych z dużą prędkością klawiszy irytował mnie. Sprawiał, że moje szczęki automatycznie zaciskały się tak mocno, aż czułem ból.
Drażniła mnie moja własna pasja.
Niegdysiejsza.
A więc nie zostawało mi nic innego jak kolejny, bezczynny wieczór spędzony na surfowaniu po Internecie. Pięknie. Matko, jak ja koncertowo potrafię marnować swoje życie…
Nim zdążyłem rozwinąć swój kolejny, depresyjny monolog, rozległ się dźwięk pukania do drzwi. Bez większego zainteresowania dźwignąłem się z krzesła obrotowego i ruszyłem do przedpokoju. Odemknąłem drzwi, uprzednio nawet nie sprawdzając, kto raczył mnie odwiedzić o tej późnej porze.
- Sempai? – wdusiłem zszokowany na widok całkowicie przemokniętej, drżącej z zimna postaci stojącej w progu moich drzwi.
Moje serce z miejsca ruszyło do dzikiego galopu. Jego wręcz białe dłonie, na których tak drastycznie odcinały się teraz niebiesko-fioletowe żyły, dygotały. Za paznokciami malowała się gruba warstwa brudu. Jego wymięte, mokre ubranie znaczyły błotniste plamy. W szczególności w oczy rzucały się jego umorusany łokcie i kolana, co przywodziło na myśl, jakby ten musiał się czołgać lub wspinać po jakimś błotnistym, stromym zboczu.
- Hej – odezwał się przybysz, odgarniając długie włosy, które zakrywały jego twarz. Krople wody z ich końców ochlapały mnie, zatrzymując się na szkłach moich okularów. Ciemne zacieki na jego policzkach kontrastowały z jego jasną karnacją, przez co jego cera zdawała się być biała niczym kartka papieru. Przede mną w opłakanym stanie stał Uruha. – Wiem, że prezentuję się świetnie, ale… mogę wejść? – zapytał drżącym z zimna głosem.
- J-jasne… - wydusiłem z trudem, ustępując mu miejsca. – Mogę spytać, co ci się stało? – niepewnie krążyłem wokół chłopaka, oglądając go z każdej strony niczym eksponat na wystawie… eksponat w wyjątkowo marnej kondycji.
- Nie – uciął.
- W zasadzie i tak już to zrobiłem – zauważyłem, rozkładając ręce.
- Co nie oznacza, że dostaniesz odpowiedź – rzucił mi zimne spojrzenie martwych oczu.
Dosłownie martwych.
- Przygotuję ci rzeczy – rzuciłem w popłochu, speszony odwracając wzrok i uciekając do sypialni. Nie mogłem wytrzymać jego spojrzenia.
Zgodnie z obietnicą przygotowałem gitarzyście ciuchy, które był zmuszony ode mnie pożyczyć. Całe szczęście miałem w szafie kilka za dużych ubrań oraz rzeczy, które nie należały do mnie. Swego czasu zdarzało się, iż dość często bywaliśmy u siebie nawzajem z innymi członkami zespołu, więc można było powiedzieć, że siłą rzeczy wymieniliśmy się kilkoma parami spodni czy koszulkami. Shima bez słowa przyjął ode mnie stos ciuchów i zniknął w łazience, brocząc za sobą cuchnącą wodą oraz błotem.
No i w kwestii nowej wykładziny to byłoby na tyle.
Ale to nie było teraz najważniejsze.
Jak na szpilkach czekałem, aż Kouyou skończy kąpiel. Kiedy drzwi od łazienki w końcu się otworzyły, Takashima wyglądał tak jak zwykle – a więc lepiej niż większa część populacji ludzkiej. Z kamienną twarzą, która nie wyrażała nic usiadł na krawędzi łóżka. Tknięty nagłym olśnieniem podałem mu moją wciąż ciepłą, niedopitą herbatę. Przyjął ją z minimalistycznym gestem podziękowania w postaci skinienia głową. Ściągnął z łóżka białą narzutę i opatulił się nią po samą szyję.
A ja wpatrywałem się w niego – zdjęty strachem i niepokojem, pełen pytań i niedopowiedzeń, niepotwierdzonych domysłów, w jednej chwili wręcz chory od tego wszystkiego.
- Nie udało mi się – oświadczył niskim głosem.
- Co ci się nie udało? – ściągnąłem brwi w niezrozumieniu.
- No ty chyba powinieneś wiedzieć – oderwał spojrzenie od martwego punktu, w który wpatrywał się przez dłuższą chwilę i w końcu spojrzał na mnie. – A może wiesz, ale nie chcesz uwierzyć… - westchnął, dopijając herbatę do końca. – Nie będę się przed tobą jakoś rzewnie tłumaczył. Po prostu chciałem sprawdzić, co ty w tym widzisz takiego pociągającego – oznajmił.
- Co proszę? – spojrzałem na niego jak na kretyna.
- Myślisz, że naprawdę tak trudno zgadnąć, o czym myślisz, przesiadując każdego dnia na tym moście? – prychnął, uśmiechając się krzywo. – Zdradziło cię też wiele innych, mniejszych rzeczy. Ale kiedy już wiesz, czego szukać, to nie jest już tak trudno dostrzec pewne detale, co? – oddał mi kubek, który ja odstawiłem na biurko. – Swoją drogą, to wciąż nie rozumiem, co ty w tym takiego widzisz. Moim zdaniem to gra nie warta świeczki. Zimno i w ogóle… - wzdrygnął się.
- Chwila, moment! – zerwałem się na równe nogi. – Chcesz mi powiedzieć, że rzuciłeś się z mostu?! – wykrzyknąłem.
- A powiedziałem coś takiego? – spojrzał na mnie ze zmarszczonymi brwiami.
- No nie, ale…
- No właśnie – przerwał mi. – Więc nie wyobrażaj sobie zbyt wiele – zaśmiał się krótko i również wstał, odrzucając przykrycie. – Szczególnie, jeśli chodzi o tematy związane z rzucaniem się z mostu – położył mi rękę na ramieniu. – Nie warto – mruknął.
- Ale to… dlaczego?... Co ci się stało? – dukałem.
- Holowałem zalanego w trupa Reitę z baru do domu, ale on po drodze dostał jakiegoś napadu agresji i zaczął mnie odpychać, co skończyło się tak, że zrzucił mnie ze skarpy – rozłożył ręce z ciężkim westchnięciem. – Zanim się wdrapałem, nasz kochany basista zdążył poczołgać się gdzieś w mrok nocy i zostałem sam – wzruszył ramionami. – Do mnie było bardzo daleko, a nie chciałem tłuc się metrem w takim stanie, więc postanowiłem nawiedzić ciebie – wyjaśnił. – W sumie dobrze się stało, nie? – zamknął mi otwarte usta dwoma palcami. – Miałem przynajmniej powód, żeby chociażby spróbować przemówić ci do rozsądku – zakończył dość wrednym uśmiechem.
Mój mózg chyba nie nadążał z przetwarzaniem informacji…
- Co…? – wydusiłem z siebie zaledwie pojedyncze słowo.
Jego oczy wciąż były matowe i zamglone, choć usta rozciągały się w półuśmieszku. Nie wiedziałem jednak czy aby na pewno ta historyjka z Akirą nie została sklecona na szybko… Nie wiedziałem czy mogłem mu ufać. Bałem się o niego. Nie chciałem, żeby mój przyjaciel zrobił sobie krzywdę.
- Lubię cię, Takanori, ale czasami jesteś oporny na wiedzę jak totalny tłuk – wywrócił oczyma.
Znałem się z nim przecież tyle lat. Tak wiele razy mu pomagałem, a on pomagał mnie. Był moim przyjacielem. A ja jego. Z pewnością tak było. Więc przyszedł tutaj w takim stanie, żeby mnie nastraszyć. Zbudował klimat strachu i niewiedzy na wstępie, aby wzbudzić moje obawy. Nie chciał, żebym zrobił sobie krzywdę. Tak samo jak i ja nie chciałem, żeby coś stało się jemu.
Ukartował to. Przemyślał. Zrobił to specjalnie… prawda? A co jeśli jestem zbyt egoistyczny? Może on wcale nie robił tego dla mnie, a naprawdę mu się po prostu nie udało… Wciąż targały mną wątpliwości. A on to widział. Widział to w tej chwili i śmiał się ze mnie. A ja panikowałem. Nie wiedziałem, co zrobić w tej paskudnej sytuacji. Byłem zagubiony.
Najpierw dobitnie dawał mi do zrozumienia, że właśnie próbował odebrać sobie życie, ale mu się nie udało. W jakiś sposób myśl, że przyczyniłem się do tego, że wybrał skok z mostu wzorując się na moich ostatnich rozmyślaniach wpędzała mnie w poczucie winy. Z drugiej strony zaraz opowiedział mi uspakajającą historyjkę z Suzukim… Nie chciał tego zrobić. Wpadł do wody przez przypadek. To również nie było wesołe, gdyż mogło skończyć się nieciekawie, ale ostatecznie nic mu się nie stało. Wszystko było w porządku… a jednak coś tu nie trzymało się kupy. Coś odstawało od tej góry cuchnącej kloaki. Coś mi nie pasowało. Coś co raziło w oczy jak piękny, kolorowy kwiat o cudownie słodkim zapachu na stercie gnojówki. Chciałoby się powiedzieć, że to przecież niemożliwe, żeby taka przepiękna roślina mogła wyrosnąć w tak paskudnych okolicznościach, a jednak… coś było na rzeczy.
Bo od mostu do Kouyou wcale nie było daleko.
Było bliżej niż do mnie.
Spojrzałem na niego przerażony, z mętlikiem w głowie i czystym obłędem strachu w oczach. Nie wiedziałem, co było prawdą. Miałem ochotę rozpłakać się jak małe dziecko. Rzucić się na niego i okładać pięściami tak długo, aż w końcu powie, co jest prawdą. Modlić się i dziękować wszelkim bożkom, że niezależnie od tego, która wersja zdarzeń była prawdziwa, on stoi tu przede mną cały i zdrowy, choć przemarznięty.
A wtedy trafiła do mnie kolejna rzecz. Przejrzał mnie. Wiedział, o czym myślałem, z czym się zmagałem w ostatnim czasie. Niezależnie czy wymyślił tę historyjkę, czy faktycznie próbował się zabić, przyszedł tu do mnie po to, aby powiedzieć mi, żebym ja tego nie robił. Co za fantazja! Gdzie sens, gdzie logika? Byłem zagubiony jak nigdy dotąd, a on cieszył się z uzyskanych rezultatów. Wiedział, że przechodząc czy choćby spoglądając na most, już za każdym razem będzie przypominać mi się ta niewyjaśniona sytuacja. I jego triumfalny uśmiech. Zagadkowy wyraz twarzy i uparte milczenie, w którym nawet najmniejszym gestem nie chciał mi zdradzić, co jest prawdą, a co kłamstwem.
Geniusz intrygi.
Idiota, który przyprawił mnie niemal o zawał serca.
Strateg doskonały.
Kretyn, którego miałem ochotę okładać po pysku aż do nieprzytomności.
Mój przyjaciel.
Ten, który oszukał śmierć.
Możliwe, że nawet dwa razy.
Wiedział doskonale, że po takim szoku, jaki mi zaserwował, z pewnością już nie porwę się na nic głupiego. Nogi ugięły się pode mną z wrażenia. Shima przyklęknął koło mnie i objął mnie ciasno. Oddałem uścisk, ukrywając twarz w zagłębieniu jego szyi oraz wdychając zapach własnego szamponu z jego włosów. Zatrzęsłem się w jego objęciach niby w ataku febry. Po moich policzkach zaczęły spływać pierwsze łzy.
Tak, to był zdecydowanie dobry czas na łzy.
- Nie waż się mnie odstępować ani na krok – szepnął mi do ucha, po czym złożył na moich drżących wargach czuły pocałunek.

6 komentarzy:

  1. Ja serio myślałam, że on skoczył z tego mostu... W sumie to nie ma zaprzeczenia. xDDDD Piękne. Bardzo mi się podoba. Idę nad rzekę, posiedzę na moście a nóż widelec poznam miłość życia XDDD

    OdpowiedzUsuń
  2. OOOOOO <3 Jak miło, że kopnęłam w dupę Twojego wena <3. Nie ma za co mi dziękować. To sama przyjemność pisać komentarze pod takimi zajebistymi opowiadaniami, gdzie nie trzeba się męczyć, żeby napisać coś miłego :D.
    One-shot. Super. Lubie one-shoty. Masz rację, jest dosyć...nietypowy i głęboki, jeśli chodzi o przemyślenia. Ale szczerze? Wolę takie. Takie niebanalne. Kiedy głowny bohater ma kminy życia. Myśli samobójcze na samym początku...nie, inaczej. On gada sam do siebie. Też przyznam się czasem mi się zdarza, ale...przypuszczam, że bardzo duży procent społeczeństwa omawia samemu ze sobą plusy i minusy skoczenia do rzeki/podcięcia żył/powieszenia się na klamce.
    Chodzi mi o to, że ten tekst jest cholernie życiowy. Taka sytuacja, którą może przyzywać każdy...Tylko nie każdy spotka miłość życia. Ba... 98% by nie spotkało, gdyby chciało się zabić. Trochę szkoda.
    PODOBA MI SIĘ TO TAK BARDZO... JEZU ;/. Ja nw jakim cudem piszesz tak dobrze, że jednym tekstem doprowadzasz mnie do łez i do śmiechu.
    A i tak jeszcze...dygresja. Mimo poświęcenia ogromu czasu na czytanie Twojego bloga, zamiast lektur na ustne matury...ZDAŁAM. I to całkiem niezle :D. Wniosek? Twój blog mi przynosi szczęście. :3
    ZYCZE WENY <3. POZDRAWIAM

    OdpowiedzUsuń
  3. To jest boskie i w dodatku z moją ulubioną parką, po prostu kocham to opowiadanie, Ciebie i Twojego wena .

    OdpowiedzUsuń
  4. To może dziwnie zabrzmieć, ale myślałam, że to opowiadanie to fantasy, a Kouyou naprawdę się zabił i przyszedł do Takanoriego jako trup... xd

    OdpowiedzUsuń
  5. Początkowo myślałam że ktoś bliski Rukiemu skoczył a później przyszedł Kouyou i też myślałam że jako trup. Za bardzo się wczułam .

    OdpowiedzUsuń
  6. super, więcej, więcej! przydałby się dłuższy rozdział.

    jak ty potrafisz zmylić człowieka...też się na to nabrałam jak wyżej w komentarzach.:D

    OdpowiedzUsuń