„Hayakki-yokō” cz.3
Czas mijał. Ze wszystkich zgromadzonych zdawało
się, że zbyt dobrze nie bawiłem się tylko ja i niższe rangą demony w rolach
sług. W głowie wciąż rozbrzmiewały mi słowa Shoyi – wnioskując po tym wszystkim
można powiedzieć było, iż w zasadzie siedziałem na tykającej bombie.
Wsłuchiwałem się w każde owo pojedyncze tyknięcie, które odmierzało upływający
czas, tym samym nieubłaganie zbliżając mnie do tego smutnego momentu, w którym
przyjdzie pożegnać mi się z moim własnym żywotem. Było to pewnym, że nie uda mi
się dotrwać do końca nocnej parady demonów…
Żegnaj, okrutny świecie… albo właściwie jeszcze
nie, gdyż przecież nikt póki co nie zamierzał skrócić mnie o głowę.
Jeszcze.
Biesiadna atmosfera była zdecydowanie jedną z tych
milszych i spokojniejszych – w zasadzie, gdybym jeszcze cały czas nie musiał
martwić się o własne życie, to mógłbym powiedzieć, że ta nasiadówka nie była
znowu aż taka zła. Trochę drętwa dla człowieka, który w większej mierze nie
rozumiał, o czym rozprawiają i z czego śmieją się demoniczne bóstwa, ale ujdzie
w tłoku. Niemniej nawet ta chwilowa sielanka musiała zostać przez coś
zakłócona.
Nagle zrobiło się jakieś zamieszanie. Nie było ono
wywołane przez niższe rangą demony bawiące się na drugim końcu pagody, przez
ich niewysublimowane, czasem brutalne poczucie humoru i godne pożałowania
maniery przy stole. Wiele dziwadeł podniosło się ze swoich miejsc i zaczęło
biegać, nawołując się i wrzeszcząc coś do siebie nawzajem. Niewiele rozumiałem
z ich burkliwych, zachrypniętych głosów i pisków, z całej tej kakofonii, którą
wywołali. Co więcej zdawało mi się, że niektóre stwory nie posługują się
ludzkim językiem, toteż nie było szans, jakobym mógł zrozumieć, o co w tym
wszystkim chodziło.
Spojrzałem na bliżej siedzące mi towarzystwo. Z ich
min wywnioskowałem, że coś poszło nie tak, gdyż nikt nie zdradzał przesadnego
zadowolenia. Wszystkich nagle jakby dopadł stres, gdyż ich wyrazy twarzy
stężały, ściągając się w pełnym skupieniu.
Chwilę potem przez całe to zgromadzenie przebił się
młody chłopak. Z szeptów i urywanych komentarzy, jakie udało mi się zasłyszeć,
dowiedziałem się, iż był to Nurakami (japoński bóg błyskawic od aut.), który
robił za posłańca księcia Kengamine. O tym drugim nie udało mi się wywiedzieć
jednak nic.
- Moi państwo – bóg błyskawic zgiął się w ukłonie –
mam zaszczyt zapowiedzieć wizytę samego Kegamine-sama – odezwał się uroczyście.
- Kiedy możemy spodziewać się jego wysokości? – Sōtangitsune
odezwał się niskim głosem.
- Za kilka chwil – oświadczył z uśmiechem posłaniec.
Przyglądałem się jak twarz sławnego lisa z Kioto w
jednej chwili przyjmuje kolor kartki papieru, a w jego oczach odmalowała się
nuta strachu. Chciałoby się rzec, iż przyszła kryska na Matyska, za to jak
wcześniej sam doprowadził mnie do podobnego, może „nieco” gorszego stanu,
jednak doskonale zdawałem sobie sprawę, że jego reakcja wcale nie wróżyła
niczego dobrego. Już sam gospodarz Hayakki-yokō był dla mnie poważnym
zagrożeniem, potężnym demonicznym bogiem, z którym nie mogłem się równać… a tu
proszę, do „kompletu” pojawia się jeszcze ktoś silniejszy, ktoś, kto przeraża
nawet samego lisa.
Czyżby w rzeczywistości zbliżał się wielkimi
krokami czas, w którym będę zmuszony pożegnać się ze swoją głową?
Obawiałem się tego nieproszonego gościa. Zachodziłem
w głowę, kim może być, przy czym, nie ukrywam, zacząłem już panikować.
Zastanawiałem się czy ten przydomek „księcia” mógł być nieco mylący… a co jeśli
to tak naprawdę jakaś nieokrzesana bestia? Albo nawet jeśli będzie to już jakaś
rozumna forma życia podobna do demonicznych bogów, to czy nie będzie
maniakalnym rzeźnikiem pozbawionym skrupułów? Bądź co bądź, ci, którzy stoją u
najwyższej władzy, zawsze mają najbardziej nierówno pod sufitem…
Kierując się za tłumem, wyszedłem z budynku.
Stanąłem na podwórzu, rozglądając się za wyczekiwanym gościem, jednak nigdzie
go nie było. Serce waliło mi jak młotem. Byłem ciasno otoczony przez wszelkiej
maści dziwaczne i przerażające kreatury, podczas oczekiwania na kolejną,
jeszcze gorszą. Miałem wrażenie, że żołądek podjeżdża mi z tego wszystkiego do
gardła. Siłą woli próbowałem powstrzymać odruch wymiotny. Co jak co, ale gdyby
moja treść żołądkowa wylądowała na plecach Suzaku, za którym się skrywałem, nie
poprawiłoby to mojej i tak już opłakanej sytuacji.
Nagle coś zaczęło się dziać. Z początku nie umiałem
określić dokładnie co. Powietrze jakby stężało i zostało naładowane ładunkami
elektrycznymi. Chmury na niebie zaczęły krążyć, tworząc wir. Zerwał się silny
wiatr. W końcu z centrum owego wiru wychyliła się pierwsza błyskawica, a zaraz
za nią kolejne. Próbowałem pojąć moim ludzkim umysłem tę anomalię pogodową,
jednak w kolejnej chwili zrozumiałem, że nie warto, gdyż i tak jest to
niemożliwe. W pewnym momencie pojedyncze błyski zebrały się jakby razem i
uderzyły w ziemię w zmasowanym ataku. Rozległ się dudniący grzmot. Fala
uderzeniowa zmiotła mnie z nóg – podobnie jak i większość innych demonów.
Powoli z powrotem zacząłem gramolić się na nogi, windując do pozycji stojącej.
Jednocześnie przy tym przecierałem pięściami oczy, do których wpadł piach
niesiony przez wiatr i falę uderzeniową. W powietrzu dało się czuć swąd
spalenizny. Co więcej w miejscu, w którym uderzyła błyskawica stał teraz
mężczyzna. Ubrany był w białe, odświętne kimono, od którego materiału tak drastycznie
wręcz odcinały się jego czarne, długie, sięgające poniżej pasa włosy. W dłoni
trzymał złożony wachlarz, który przytykał do prawego policzka niby w geście
zamyślenia. Głowę okrytą miał jasną chustą, która luźno zwisała z jego ramion,
niemal ciągnąc się za nim po ziemi niczym welon. Jednocześnie owo okrycie
skrywało po części jego twarz, sprawiając, że jego postać była bardziej
tajemnicza.
A teraz może skupię się na samym miejscu, w którym
zjawił się oczekiwany gość, gdyż było ono dość interesujące i niecodzienne.
Otóż właśnie, jakby nigdy nic, stał pośrodku jeziora, w którym miałem już
nieprzyjemność zażyć kąpieli. On jednak nie wyglądał na przerażonego; może
dlatego, że taka kelpia, która próbowała zrobić sobie z mojej nogi kolację,
była przy nim marną płotką niestanowiącą żadnego zagrożenia, a może dlatego, że
właśnie owa kelpia unosiła się martwa na
powierzchni skrwawionej wody. Wyglądało na to, że została rażona piorunem –
nawet jeśli nie bezpośrednio, to przynajmniej otoczenie wodne przekazało ładunki,
przez co usmażyła się żywcem. Chciałoby się powiedzieć, że dobrze jej tak, bo w
gruncie rzeczy nie było mi żal tego konio-podobnego stwora, jednak nie bardzo
miałem czas na bycie zawistnym. Skupiłem się na nowej postaci, obawiając się,
że podobnie mogłaby potraktować i mnie. Miałem także nikłą nadzieję, że
Taitatsumaru nie wpadnie więcej na pomysł, aby dla otrzeźwienia wrzucić mnie z
powrotem do jeziorka.
- Witaj, o czcigodny książę Kengamine – przywitał
się niewzruszony gospodarz uroczystości, który nie ruszył się ze swojego
miejsca ani o milimetr. – Czymże zasłużyłem sobie na twą niespodziewaną wizytę?
Książę w odpowiedzi jedynie uśmiechnął się
delikatnie, przez co wyglądał jeszcze piękniej – bo trzeba było przyznać, że
jego uroda była niespotykana; właściwie jak wszystkich demonów wyższej rangi,
jak już zdążyłem się zorientować. Niemniej w demonicznych bóstwach jawnie
tkwiło coś złego do szpiku kości, podczas gdy w nowoprzybyłym tego nie
odnotowałem. Powiedziałbym, że właśnie zobaczyłem anioła, gdyby nie ten drobny
fakt, iż był to książę pomiotów szatańskich.
Dostrzegłem Shoyę, który pojawił się właśnie obok
mnie. Postanowiłem skorzystać z jego obecności i wypytać go o tę niezwykłą
osobę z bardzo efektownym wejściem.
- Kto to jest? – zapytałem, jednak nim zdążyłem dać
upust swojemu słowotokowi i zaspokoić moją żądzę wiedzy, chłopak zatkał mi usta
dłonią i odciągnął w tył, kierując do tej części świątyni, gdzie wcześniej mnie
opatrywał. Jak zauważyłem wszystkie mniej znaczące kreatury również zaczęły się
rozpierzchać, pozostawiając na podwórzu jedynie demonicznych bogów z księciem
sam na sam.
Szatyn zaciągnął mnie do jednego z pomieszczeń i
zamknął za nami przesuwane drzwi. Odetchnął ciężko, siadając niedaleko wejścia
niczym strażnik.
- Spadkobierca Smoka – odparł lakonicznie, biorąc
głęboki wdech. – Nie zbliżaj się do niego – warknął. – To niebezpieczny typ –
przestrzegł. – To zupełnie inna liga niż Sōtangitsune i jego banda! – zacisnął
drżące dłonie w pięści. – Nawet oni nie są dla niego przeszkodą, żadnym
przeciwnikiem… - pokręcił zrezygnowany głową. – Książę Kengamine to
reinkarnacja smoka… - zaczął tłumaczyć. – Przynajmniej tak mówią – wzruszył
ramionami. – Właściwie to nikt nie jest tego pewien, ale nie można też tego
nijak zweryfikować; w końcu nikt nie jest na tyle głupi, żeby się narażać. W
każdym razie… mówią, że jego ukochana ma smoczych przodków. Niestety, w rodzie
Smoka jest tak, że wszystko dziedziczy mężczyzna. Kobieta jest z grubsza
zwykłym człowiekiem, niczym nie wyróżnia się od podobnych jej ludzi; dopiero
jej wybranek oraz dzieci płci męskiej zyskują prawdziwą moc Smoka. Można
powiedzieć, że w niej jako-tako jest ona ukryta – poprawił rękawy stroju w
nerwowym geście. – Kiedy książę Kegamine związał się z ową kobietą, przejął
całą moc, stając się spadkobiercą Smoka. Przejął nie tylko jego zdolności, ale
także majątek, pozycję i interesy; stał się nową głową rodziny. Co więcej jego
ukochana niedomaga. Boryka się z jakąś chorobą; ponoć od dziecka nie cieszyła
się dobrym zdrowiem. Niemniej była jedynym potomkiem Starego Smoka. Ze względu
na jej stan z pewnością nie odziedziczyła pełni mocy od ojca, przez co cały jej
ród, następne pokolenia będą słabsze od swoich przodków. Ponad to kobieta z
rodu Smoka może obdarzyć swojego wybranka tylko częścią swojej własnej mocy,
więc nie wiadomo, jak to jest naprawdę z Księciem Kengamine… niemniej nie zmienia
to faktu, że jest potężny – zaznaczył. – Także…
-Rozumiem; zejść mu z drogi, tak? – wtrąciłem.
- Najlepiej – przytaknął. – Co więcej Smoki są agresywne,
więc lepiej w ogóle nie pokazywać im się na oczy.
- Co masz na myśli, mówiąc „agresywne”? –
dopytywałem. Obawiałem się, że moje domniemania odnoście rzeźnika w roli
księcia mogły okazać się całkiem prawdziwe.
- Atakowanie ludzi bez powodu nie jest tolerowane
pośród demonów… ale są i tacy, którzy idą za głosem własnych przyjemności,
gdziekolwiek się znajdą – westchnął ciężko. – Nie podoba mi się wrzucanie nas
do jednego wora, jednak… Smoki są jednymi z najsilniejszych demonicznych rodów,
toteż nie da się uniknąć wystawiania oceny ogółowi rasy demonów za ich
poczynania – rozłożył bezradnie ręce.
- Rozumiem… - mruknąłem.
Zwróciłem wzrok w stronę rozsuniętych drzwi
prowadzących na werandę. Ze wzgórza rozciągał się widok na miasto. W oddali
widać było oświetlone ulice, rozwieszone papierowe lampiony, małe kramy z
jedzeniem i budki z pamiątkami stojące po bokach alejek…
Chwila… czy to już właśnie nadszedł czas letniego
festiwalu?
Nagle trafiło do mnie jedno ze wspomnień, które jak
do tej pory trwało gdzieś zapomniane w odmętach mojej podświadomości.
Zaskoczyło mnie to, jakie było wyraźne i klarowne.
Przypomniałem sobie, że jako dzieciak też kiedyś
chodziłem na letnie festiwale. Na jeden z nich wybrałem się z dziadkiem,
którego słowa odbiły mi się teraz od ścianek czaszki: „Wy, dzieci, nie powinniście chodzić nigdzie same, bo może być to
niebezpiecznie. Ludzie nie są jedynymi, którzy przychodzą na ten festiwal. Jest
to również czas, gdy odsyłane są dusze zmarłych – te, które z różnych przyczyn
nie mogą odejść, zostają, przemieniając się w demony. Dobrze by było, gdyby
żadne z was nie natrafiło na takiego potwora, prawda?”.
Zacząłem zastanawiać się czy dziadek wiedział… czy
przekomarzał się jedynie z małym wnuczkiem, próbując go nastraszyć, aby ten nie
wracał po nocy do domu, czy może rzeczywiście wiedział o istnieniu tych
przerażających kreatur? Niestety nie umiałem odpowiedzieć sobie na to pytanie.
Nie pamiętałem zbyt wiele odnośnie własnego dziadka, gdyż ten zmarł, kiedy
byłem jeszcze małym chłopcem. Moja wiedza odnośnie jego osoby bazowała na
opowiadaniach rodziców, którzy zawsze kreowali go w moich oczach jako starszego
pana z pociągiem do alkoholu.
Ja… muszę przyznać, że, przynajmniej w ostatnim
czasie, też nie szczędziłem sobie napojów wyskokowych. Czy gdybym w dodatku
miał już własną rodzinę i zacząłbym im opowiadać o demonach, które spotkałem,
uznaliby, że wdałem się we własnego dziadka? Mama często powtarzała, że jej
ojciec lubił opowiadać mi niestworzone bajki, których ja słuchałem jak
zaczarowany. Prowadzał mnie do lasu, pokazując nieistniejące rzeczy, w które ja
tak bardzo chciałem uwierzyć, iż za każdym razem na jego pytanie odpowiadałem,
że owszem, widzę te stworki. Było to śmieszne, ale do czasu, kiedy dziadek
umiał się kontrolować i nie próbował także wmówić swoich bujd dorosłym – tak
przynajmniej słyszałem od rodzicielki. Czy ludzie, jego najbliższa rodzina,
zaszufladkowała go jako dziwaka nadużywającego napojów procentowych tylko
dlatego, że nie potrafili dostrzec tego, co on? Czy to w ogóle możliwe, że
widział to samo, co ja miałem tę nieprzyjemność oglądać teraz?
- Masz – odezwałem się, wyrywając się z wiru
własnych myśli. – To klucze do mojego mieszkania. Kiedy to wszystko się
skończy… no nie wiem, może będziesz mógł je wynająć? – wzruszyłem ramionami. –
W końcu jak nie będę płacił czynszu, to wywalą stamtąd moje rzeczy, więc… w
zasadzie to nie wiem. Nie wiem nawet czy miałbyś ochotę przejmować moje
mieszkanie w taki sposób… Może od razu spiszemy umowę kupna-sprzedaży albo coś?
– zaproponowałem, gubiąc się we własnym wywodzie.
- Aż tak jesteś zrezygnowany? – hanyo przysiadł się
do mnie; tak blisko, że nasze ramiona się stykały. – Może nie będzie aż tak
źle… - próbował mnie pocieszyć.
- Sam powiedziałeś, że najpewniej stracę głowę –
westchnąłem ciężko.
- Cóż… jeśli teraz się poddasz, to z pewnością tak
będzie – otaksował mnie uważnym spojrzeniem. – Wiesz… moim zdaniem nigdy nie
jest za późno, aby wciąż spróbować o coś zawalczyć; co więcej nigdy nie jest to
tak do końca bezsensowne, nawet jeśli z grubsza mogłoby się to takowe wydawać –
uśmiechnął się delikatnie.
- Czemu próbujesz mnie pokrzepić? – spojrzałem na
niego umęczony. – Czemu wciąż się mną opiekujesz?
- W końcu jesteśmy sąsiadami, nie? – zaśmiał się. –
Taka sąsiedzka pomoc, można powiedzieć – uśmiechnął się szeroko, ukazując zęby.
- Doprawdy? – parsknąłem. – Czy w takim razie w
ramach rewanżu, jeśli uda mi się przeżyć, w dobrym tonie byłoby, abym
odwdzięczył ci się użyczając ci szklanki cukru? – spojrzałem na niego
rozbawiony. – Pomoc sąsiedzka sprowadza się do drobnych rzeczy, a nie do
notorycznego ratowania życia i zdrowia – zauważyłem.
- A więc chcesz, żebym zostawił cię sam sobie? –
uniósł brwi w pytającym geście.
- Nie! – zaoponowałem ostro. – Znaczy… Nie, jeśli
mógłbyś tego nie robić… to raczej prosiłbym, abyś się na to nie porywał –
zakończyłem wymuszonym uśmiechem.
- Nie zrobię czegoś podobnego, nie bój się –
szturchnął mnie w ramię. – Bądź co bądź ja też w pewnym stopniu jestem
człowiekiem, więc… - zawahał się. – Nie wiem jak to nazwać… Czuję między nami
jakąś taką więź, która nakazuje mi cię chronić… - wyznał w końcu z trudem nieco
zawstydzony. – Nawet jeśli z grubsza wydawałoby się być to bezsensowne –
zaznaczył, nawiązując do poprzedniego tematu.
- Miło wiedzieć, że nie tylko ja czuję tą dziwną
„więź” między nami – przyznałem przyciszonym głosem. – Już zaczynałem myśleć,
że to coś nienormalnego… - zaśmiałem się pod nosem, mimo iż do śmiechu wcale mi
nie było. Shoya spojrzał na mnie przelotnie. Jego wyraz twarzy przepełniała
mieszanka niedowierzania i pobłażania. – No co? – zdziwiłem się.
- Nic – wzruszył ramionami. – Tylko… Jakoś ciężko
mi w to uwierzyć, że człowiek może czuć „więź” – ledwo powstrzymał się od
parsknięcia. Niemniej pozwolił sobie za to na wywrócenie oczyma.
- O co ci chodzi? – ściągnąłem brwi w
niezrozumieniu.
- Nie zrozum mnie źle; nie chciałem cię obrazić –
uniósł dłonie w obronnym geście. – Mimo wszystko faktem jest, że ludzie to…
niewdzięczne istoty – wydusił z krzywym grymasem. – Ludzie nie pojmują
znaczenia słowa „więź” – westchnął. – Prawdopodobnie nie jesteś w stanie czuć
tego, co ja, więc ciężko jest mi to wytłumaczyć w jakiś jasny i klarowny dla
ciebie sposób – rozłożył ręce. – Niemniej ludzkie więzi są zupełnie inne od
tych, które łączą dwa demony. Możliwe, że wynika to z tego, iż życie
przeciętnego śmiertelnika jest znacznie krótsze, ale tym razem naprawdę nie
chodzi o to, aby szukać kolejnych usprawiedliwień dla twojej rasy – prychnął. –
W moich oczach innych ludzie co chwila schodzą się i rozchodzą, nierozważnie
bawią się życiem, psując sobie przy tym krew. Demony natomiast są bardziej
stałe w swoich uczuciach; zarówno tych pozytywnych jak i negatywnych. Co więcej
cechują się silniejszym instynktem, który nakazuje im chronić swoich bliskich
niezależenie od rozmiarów zagrożenia czy szkód, jakie mogliby w skutek takowego
działania ponieść – wyjaśnił.
- Zdaje się, że nie masz zbyt pochlebnego zdania o
ludziach… - zauważyłem.
- Zgadza się.
- A jednak jesteś jednym z nich… w jakimś stopniu –
dodałem szybko.
- Nie da się ukryć – przytaknął.
- Jest jakiś konkretny powód, dla którego nie
lubisz mojego gatunku? – dociekałem.
- Nazwijmy to traumą z przeszłości – mruknął pod
nosem.
- Powiesz mi o tym coś więcej? – chłopak przysunął
się do mnie, po czym prychnął.
- Typowy człowiek – pstryknął mnie w czoło. –
Ciekawski aż do bólu – fuknął. – Nie interesuj się sprawami, które ciebie nie
dotyczą – pouczył mnie.
- W takim razie jak mam stworzyć jakąś prawdziwą,
zażyłą więź skoro wciąż właściwie nic nie wiem o drugiej osobie, z którą chcę
ją zbudować? – spojrzałem na niego wymownie.
- Takie więzi buduje się z czasem – zagrzmiał
niczym mentor.
- Może nie zostało mi go już wystarczająco… -
mruknąłem. Hanyo sapnął ciężko, nie mogąc znaleźć już żadnej riposty na to
stwierdzenie. – Czy demony na Nocnej Paradzie kiedyś śpią? – zacząłem znienacka
nowy temat.
- Jesteś zmęczony? – zapytał.
- Szczerze, to jak nigdy przedtem – wyznałem.
- Cóż… każdy musi kiedyś zregenerować siły, więc,
owszem, demony mają pewien dość krótki okres, w którym udają się na spoczynek –
zgodził się. – Wtedy także trzeźwieją… w pewnym stopniu – wywrócił oczyma. – W
tym czasie słudzy także przygotowują się do kolejnej części parady – wyznał.
- Następnej części? – zdziwiłem się. – To ta
nasiadówka dzieli się na jakieś części? Co będzie na następnej? –
przestraszyłem się.
- Z grubsza to, co mogłeś już zobaczyć – pół-demon
wzruszył ramionami. – Po prostu przygotowywane są nowe posiłki, trunki,
sprzątana jest pagoda – wyliczał na palcach. – Niemniej postaram się zorganizować
ci jakieś miejsce w części dla służących – obiecał.
- Dziękuję – spojrzałem na niego z wdzięcznością.
***
Demony służebne uwijały się z pracą, podczas gdy
ich przełożeni nadal dyskutowali ze wcieleniem Smoka na zewnątrz. Sprzątali
pagodę, w szczególności tę część, gdzie urzędowały niższe rangą demony, jak
mniemałem, dla księcia Kengamine. Zgadywałem, że ten jak każdy wyżej postawiony
od innych osobnik nie skorzystałby z okazji umoszczenia swego zacnego siedzenia
na porozrzucanych resztkach jedzenia…
Błyskawicznie zostały usunięte wszelkie
nieczystości, w tym również drobiny rozbitej porcelany. Byłem pełen podziwu dla
demonicznej służby, która potrafiła działać tak szybko i efektownie. W półmroku
panującym w pagodzie ja wielu rzeczy nawet nie dostrzegałem; z tej racji powoli
zaczynałem sobie uświadamiać, iż całkiem możliwe jest to, że nawet nasze organy
wewnętrzne są inaczej zbudowane. W końcu u ludzi nie często widywało się
zielone, rozmyte oczy bez źrenicy na tle pożółkłych białek – fakt, iż nasze oczy
różniły się od siebie wyglądem mógł również świadczyć o tym, iż cechowały się
one zupełnie innymi właściwościami i budową.
Kolejne ohaguro-bettari donosiły pięknie pachnących
potraw z kuchni. Chwilę potem niższe rangą kreatury zostały gdzieś odprawione,
aby nie przeszkadzały. Starałem się być użyteczny i sumiennie wypełniać każde
powierzone mi zadanie, jednak zdawałem sobie sprawę, że nie było szans, abym do
końca tego stulecia załapał się na listę osób, które mogłoby zostać uhonorowane
orderem wzorowego służącego. Starałem się, a i owszem, jednak pomimo moich
szczerych chęci ktoś zazwyczaj musiał kończyć po mnie zadanie, gdyż nie zostało
ono wykonane w stu procentach poprawnie. Z czasem poirytowane moim brakiem
skrupulatności demony, które posiadały jedynie usta rozciągnięte w sczerniałym
uśmiechu zaczynały wzdychać cierpiętniczo – a z racji ich stanu uzębienia ich
oddech nie należał do najświeższych… do tego stopnia, iż niemal wzięło mnie na
torsje, kiedy stanąłem zbyt blisko jednego z nich.
W drugiej części świątyni zostały rozłożone futony.
Każde demoniczne bóstwo mogło nacieszyć się oddzielnym pokojem, a i dla
wcielenia Smoka udało się wygospodarować jeden. W każdej sypialni czekał już
najbliższy, najbardziej zaufany służący danego bóstwa wraz z misą ciepłej wody,
drogocennym, misternie zdobionym grzebieniem z kości (miałem nadzieję, że
słonia a nie człowieka…) oraz jedwabnym strojem do snu. Wydawało mi się to być
absurdem, ale każdy jeden z tych służących musiał bezruchu tkwić przy swoim
panu przez cały czas, kiedy ten spał, aby czuwać nad jego bezpieczeństwem lub
ewentualnie służyć mu tak jak zwykle, gdyby ten obudził się zbyt wcześnie, aby
napić się wody. W tym czasie poddanemu nie można było spać, jeść, pić czy
choćby wyjść na moment z sypialni, nie wspominając już o korzystaniu z
łazienki. Było to dla mnie głupie i niepojęte, ale jak widać hierarchiczny
podział społeczeństwa zbierał swoje żniwa absurdu i wyzysku nie tylko wśród
zwykłych śmiertelników.
Wśród tego całego zamieszania dowiedziałem się
jednak czegoś ciekawego; mianowicie: ponoć byłem tu gościem „specjalnym”. Nie
widziałem, czym ta „specjalność” miała się objawiać, ale w każdym razie nie
byłem (ponoć) traktowany jako zwykłe popychadło niższej rangi czy demon
służebny. Bądź co bądź pozwolono zasiąść mi do jednego stołu razem z
demonicznymi bożkami. Zostałem potraktowany jako ich bezpośredni gość, dlatego
też jako osoba, która chociażby teoretycznie miała coś znaczyć, zostałem
oddelegowany do poinformowania demonicznych bóstw o tym, iż przygotowania
zostały zakończone. W chwili, kiedy do pagody wniesiono kadzidła z boskim
zielem, aby zabić nieprzyjemny zapach, a które wcześniej tak źle na mnie
podziałały, Shoya wciągnął mnie do kuchni.
- Czy to konieczne? – zacząłem jęczeć.
- Ależ jak najbardziej – odparł chłodno. – Ale nie
bój się. To tylko krótka formalność. Cały czas będziesz stał u mojego boku,
więc nic nie powinno się wydarzyć. Po tym będziesz mógł już się położyć i
odpocząć – obiecał.
- No… dobra… - przytaknąłem w końcu, posyłając
szatynowi słaby uśmiech, na co ten odpowiedział mi skinieniem głowy. Ta,
zupełnie tak jakby moje zdanie się tutaj liczyło…
Niemniej byłem bardzo wdzięczny hanyo za to, iż
próbował mnie podbudować psychicznie, że był dla mnie wsparciem, a ponad to
starał się stworzyć mi warunki do tego, abym mógł wypocząć. Z początku był dla
mnie jednym z tak licznych, otaczających mnie demonów, który dolewał mi sake,
jednak nasze relacje szybko się zmieniły. Zaczynałem myśleć, iż pół-demon
naprawdę życzyłby sobie, abym wyszedł z Hayakki-yokō w jednym kawałku. Zdawało
mi się, iż zamierzał dołożyć do tego wszelkich starań – dlatego właśnie ja
również nie mogłem go zawieźć i musiałem się postarać zachować życie. To nie
tak, żebym jakoś nagle zaczął naiwnie wierzyć, iż w istocie było to możliwe,
abym opuścił Nocną Paradę demonów żywy, ale zwyczajnie nie chciałem, aby jego
trud poszedł na marne… tak zupełnie.
W istocie chyba prawdą było, że prawdziwych
przyjaciół poznaje się w biedzie. Wyglądało na to, iż podświadomie zaczęło mnie
do niego ciągnąć, gdyż trwając u jego boku czułem się dużo bezpieczniej. Z
chęcią nie odstępowałbym go na krok, jednak zdawałem sobie sprawę, że tym samym
byłbym dla niego jeszcze bardziej uciążliwy. Przeze mnie mógłby nie podołać
obowiązkom, które spoczywały na nim jako na głównym służącym świątyni Sōtangitsune,
przez co, jak zgadywałem, mógłby się znaleźć w niemałych tarapatach. Co więcej,
nie byłem już dzieckiem, a on nie był moją matką. Czasem musiałem wykazać się
samodzielnością – nawet jeśli w istocie była to dla mnie w obecnej sytuacji
jedna z najgorszych możliwości.
Z tego wszystkiego musiałem przyznać w końcu, iż…
zaufałem mu. Niezależnie od tego, jak bardzo chciałem się przed tym bronić,
zaufałem mu. Shoya był pół-demonem, wysłannikiem słynnego lisa z Kioto,
nieznajomym – miał mnóstwo powodów, aby mnie oszukać, wyrolować, zrobić ze mnie
głupca, jednak ostatecznie cały czas mi pomagał. Nie wiedziałem czy była to
tylko jego zwodnicza gra, czy wcześniej obrał sobie za cel zdobycie mojego
zaufania, aby potem móc mnie wykorzystać w jakiś sposób, ale… zaufałem mu, do
cholery! Był jedyną postacią w całym tym wariatkowie, której mogłem zwierzyć się
z moich obaw, liczyć na pomoc w razie kłopotów oraz pocieszające, choć zdawkowe
słowo. Jak go tu nie obdarzyć zaufaniem w takiej sytuacji? Był jedynym
pozytywnym charakterem. Chciałem mu ufać i chciałem, żeby wszystko, co robił i
mówił było szczere; chciałem skończyć ten koszmar razem z nim.
Wyrwałem się z moich rozmyślań dopiero na podwórzu,
a to i tak za sprawą mocnego szarpnięcia za ramię przez szatyna. Gdyby nie jego
reakcja, uderzyłbym w osobę stojącą przede mną.
A przede mną stał właśnie niewysoki, starszy
mężczyzna o zupełnie już siwych włosach, poznaczonej bruzdami głębokich
zmarszczek twarzy oraz dużych, okrągłych okularach na nosie. Staruszek spojrzał
na mnie nieprzychylnie i sapnął z pogardą, krzyżując na piersi chude ramiona.
Co najdziwniejsze w tym wszystkim wyglądał zupełnie jak zwykły człowiek –
żadnych śladów niepokojących „dodatków”, takich jak małpi ogon czy druga twarz
z tyłu głowy lub też „ubytków” takich jak brakujące oko, ręka… głowa.
- To pan Izumi Kyōka (tak naprawdę jest to japoński
powieściopisarz, który napisał m.in. „Staw Demonów” kabuki od aut.) – podwładny
Sōtangitsune przedstawił mi mężczyznę. – Jest opiekunem Yasha Ga Ike, czyli
stawu demonów, z którym już się zapoznałeś – rzucił dość kąśliwie. – Pan Kyōka
będzie nam towarzyszył.
Spojrzałem na niego z oburzeniem, rozkładając
bezradnie ręce oraz ściągając brwi. Może nie wypadało mi wyrażać się przy
opiekunie tego cholernego, zmutowanego zwierzyńca w postaci oczka wodnego, ale
mój przekaz niewerbalny był jasny, toteż nie wątpiłem, żeby mój towarzysz mógł
go błędnie zinterpretować. Bo przecież to nie była moja wina, że zostałem
wrzucony do tego stawu, prawda?! Następnym razem pół-demon powinien zaaplikować
Taitasumaru leki na uspokojenie razem z herbatą, a nie czepiać się niewinnych
ludzi, którzy zostali ujarani czymś, o podejrzanej nazwie „boskiego ziela” bez
ich wiedzy, a przede wszystkim pozwolenia…
Staruszek fuknął raz jeszcze, co zwróciło moją
uwagę i zmusiło mnie do skupienia spojrzenia na nim. Izumi był widocznie
wytrącony z równowagi; wręcz kipiał złością. Z tego powodu postanowiłem iść dwa
kroki za nim, żeby nie oberwać, gdyby w końcu coś w nim pękło, zwalniając
samonakręcającą się maszynę destrukcji.
- Najpierw mi ktoś wrzuca brudnego człowieka do
mojego stawu! – warknął mężczyzna, wygrażając pięścią niebu i aż trzęsąc się ze
złości. – A teraz mi jeszcze kelpie usmażyli! – ryknął. – Moja mała, kochana
kelpia! Co ona komu takiego zrobiła, żeby zasłużyć sobie na taki okropny los?!
– irytował się. Już chciałem się wciąć, przypominając, iż próbowała mnie utopić
i pożreć żywcem, a kiedy nie udało jej się to, to przynajmniej próbowała
odgryźć mi nogę, przez co wciąż kulałem, ale ostatecznie postanowiłem jednak
przemilczeć tę kwestię. Nie było sensu wykłócać się o to z opiekunem Yasha Ga
Ike, kiedy widać było, iż ten w istocie darzył tę kreaturę miłością
najczystszej wody. – Sprawca zapłaci mi za to! – zagrzmiał, odgrażając się.
Wywrzaskiwał kolejne pogróżki, zupełnie nie
zważając na to, iż z każdym krokiem zbliżaliśmy się do grupy demonicznych
bóstwo oraz księcia Kengamine. Kyōka był zaślepiony furią, niemalże brnął przed
siebie w amoku. Przez cały ten cyrk, jaki odstawił, z pewnością musieliśmy
wyglądać komicznie – ja z Shoyą idący ramię w ramię w absolutnej ciszy oraz
skaczący i wyjący niczym ranna łania dziadeczek, który pchał się przed nami.
Jego czoło było już całe zroszone kroplami potu, a policzki czerwone, jednak to
go nie spowalniało. Dało czuć się od niego wojownicze nastawienie oraz chęć
walki z byle kim, kto tylko nawinąłby się pod rękę, aby rozładować kumulujące
się w nim emocje.
Nagle staruszek zatrzymał się jak wyryty w podłoże.
Obrócił się na pięcie, stając twarzą w twarz z wcieleniem Smoka. Momentalnie
zbladł, wszystkie kolory opuścił jego twarz, przez co stał się niemalże tak
blady jak i sam długowłosy brunet, który stał przed nim. Kengamine jak zwykle
uśmiechał się delikatnie, jednak jego spojrzenie czarnych, bezdennych oczu było
ostre niczym brzytwa.
- Więc rozumiem, że chce się pan ze mną mierzyć,
panie Izumi? – zapytał śpiewnym głosem.
- Pa-pan… Książę! – staruszek wykrzyknął jakby
rażony piorunem. – To… to książę…? Klepię…? A-ale dlaczego? – wydusił z siebie
z trudem.
Najpotężniejszy z demonicznych bóstw zaśmiał się
pod nosem i rozłożył wachlarz w dłoni, którym przysłonił większą część twarzy.
Zaczął się nim delikatnie wachlować jakby ospałym ruchem dłoni.
- Cóż… Zawsze ktoś ginie; taka kolej rzeczy,
nieprawdaż? – westchnął teatralnie. Wcielenie Smoka lustrowało wszystkich
uważnym spojrzeniem, jednak zdawało mi się, iż do mnie powracał aż nazbyt
często, zatrzymywał wzrok na mojej osobie nieco dłużej… choć możliwe też, że to
po prostu mi się wydawało, gdyż byłem zmrożony strachem. Ponad to mojej uwadze
nie umknęło, iż Sōtangitsune wciąż był bardzo spięty, co nie wróżyło nic
dobrego i dodatkowo wzmagało moje obawy i złe przeczucia. – Poza tym nigdy nie
lubiłem tej szkarady… Denerwowała mnie… - mruknął pod nosem, ledwo
powstrzymując się od prychnięcia.
- Ach, tak panie… Twe słowo rozkazem – Kyōka ugiął
się w pokornym ukłonie, mimo iż mogłem się założyć, że miał łzy w oczach. – W
końcu to twój staw panie, więc możesz robić z nim, co zechcesz. Jam tylko twój
sługa i opiekun twych dóbr – pokiwał głową, jakby próbując sam siebie przekonać
do tych słów.
- Dokładnie – uśmiech bruneta przybrał jadowity
wyraz. – Jednak nie musisz przypominać mi, kto tu sprawuje prawowitą władzę –
tym razem książę posłał wymowne spojrzenie lisowi. Ten pozostał niewzruszony,
jednak w istocie doskonale zdawałem sobie sprawę, iż był wściekły.
Z jakiś powodów w jednej chwili nagle zachciało mi
się śmiać. Zagryzłem wargi, aby nie wybuchnąć śmiechem. Byłem przerażony postacią
spadkobiercy Smoka, ale z drugiej strony… wróg mojego wroga jest moim
przyjacielem, nie? Z jakiś względów przeszło mi przez myśl, iż skoro on też nie
cierpiał tej przeklętej kelpii, to może jednak nie dzieli nas aż tak wiele –
może nie taki diabeł straszny, jak go malują?... albo on sam próbuje się
wykreować? W tej chwili to wszystko zdawało się mieć dla mnie jakąś pokrętną
logikę i sens.
- Shoya, coś się stało? – Sōtangitsune odezwał się
w końcu.
- Przygotowania do spoczynku już zakończone, mój
panie – hanyo ugiął się w ukłonie, na co ja szybko poszedłem w jego ślady.
- Świetnie – głowa nocnej parady demonów skwitowała
krótko. – Możecie obaj odejść – zezwolił.
Zgodnie z pozwoleniem odwróciliśmy się i z powrotem
zamierzaliśmy skierować się do tylnego wejścia od kuchni. Nim jednak zdążyłem
postąpić krok przed siebie, poczułem na ramieniu jakby muśnięcie lodowatej
dłoni. Odwróciłem się, aby zająć wcześniejsze miejsce opiekuna Yasha Ga Ike i
stanąć twarzą w twarz z Kengamine. Nagle wszystkie moje mięśnie spięły się, a
oczy wytrzeszczyły. Przerażony spojrzałem na jego nieskazitelną twarzy, na
której wciąż malował się ten niezmienny spokój i pozorna bezinteresowność.
Widać chciał coś powiedzieć, jednak w tym samym momencie nad naszymi głowami
rozległo się donośnie krakanie. Książę spojrzał w górę, na czarne ptaszysko,
które mnie prześladowało i skrzywił się. Tym razem pozwolił sobie na pogardliwe
prychnięcie. W efekcie, dzięki interwencji wrony (jak głupio by to nie
brzmiało), wcielenie Smoka ruszyło za resztą demonicznych bóstw, zostawiając
mnie w spokoju. Jeszcze przez długą chwilę osłupiały stałem w miejscu, czując
jak serce boleśnie łomotało mi o żebra ze strachu. Kiedy w końcu odwróciłem się
przodem do hanyo, ten spojrzał na mnie ostro, po czym bez słowa ruszył przed
siebie zdecydowanie szybciej niż wcześniej.
Cholera, co się stało?! Albo właściwie nie stało…?
Czego znów nie pojmowałem i co znów mi umknęło?
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńCoraz ciekawsze *-*
OdpowiedzUsuńAkcja coraz lepsza. Trochę mnie zastanawia dlaczego książę zaczepił głównego bohatera, ale w kolejnym rozdziale będzie to pewnie wyjaśnione. Trudno mi trochę spamiętac imiona i wygląd bóstw, duzo jest tego.
OdpowiedzUsuń