Oneshot autorski "Chcę to zobaczyć na własne oczy..."

Cóż, powstał sobie oto właśnie taki dziwny twór… więc pozwolicie, że go przedstawię i opiszę w skrócie w słowach kilku:
W zasadzie można powiedzieć, że jest to oneshot bezparingowy, gdyż nie występują w nim postacie ze świata j-rocka, ale jednocześnie ukryć się nie da, że ktoś tam jakieś role odgrywa. Niniejsze postacie mają imiona, jakiś swój charakter i usposobienie, a więc nie są „mydłami”, jak to określam bohaterów bez żadnych wyraźnych cech. Są to moje postacie autorskie, że tak to nazwę; porwałam się na coś podobnego głównie dlatego, iż dużo osób pisało, jak to wspaniale by było, gdybym napisała coś zupełnie swojego – no to właśnie jest. Mam nadzieję, że mnie za to nie skrzyczycie, bo na blogu to moje pierwsze kroki w kierunku „samodzielności”… Huh…
Powodem, między innymi, dla którego postanowiłam wykreować własne postacie, a nie dobierać pod ich charaktery japońskich muzyków, był dość prosty – jeden z głównych bohaterów… ma pewien defekt. Tyle powiem; w przedmowie nie będę nic więcej zdradzać. Jako dopełnienie wyjaśnień dopiszę jeszcze „po słowie”, ale żeby do tego doszło, musicie najpierw przeczytać tego shota, który naprawdę rządzi się własnymi prawami.

Tytuł: „Chcę to zobaczyć na własne oczy…”
Paring: autorski (?)
Typ: oneshoot
Gatunek: angst (? – chyba taki nie do końca)
Beta: -

Lato – dziwna pora roku, na którą wszyscy wyczekują, a następnie z kolei wszyscy na nią narzekają z powodu nieustannie lejącego się żaru z nieba. Cóż, niemniej byłbym nikim innym jak hipokrytą, gdybym nie przyznał się, że sam narzekałem – bo narzekałem, a jak!, i to w dodatku jak diabli…
Ale prawdą też było, że go nie wyczekiwałem. Nie lubiłem tej pory roku; możliwe, że ze względu na to, iż wychowałem się w górach, gdzie lato było krótkie i raczej dość chłodne w porównaniu do centralnej części wyspy, gdzie obecnie mieszkałem. Byłem przyzwyczajony do chłodów i przymrozków, przez co źle znosiłem upały. Na moje nieszczęśnie nic jednak nie wychodziło mi na ratunek. Meteorolodzy zapowiadali tylko kolejną falę rosnących temperatur, na co mój wentylator, zmuszony już i tak do ponadprzeciętnego wysiłku,  nie posiadał się z radości. Metalowe pudło przyczepione do zewnętrznej krawędzi okna dyszało i sapało ciężko, wydając z siebie monotonny, głośny, wibrujący dźwięk, który nie dawał mi się skupić na czytanym tekście. Doprawdy, i jak ja miałem się dobrze przygotować do kolokwium? Rzuciłem ciężkie, niemalże grobowe spojrzenie w stronę, gdzie mieściła się chłodząca machina, jednocześnie obrzucając spojrzeniem także szarą ścianę następnego budynku, na którą centralnie miałem widok z własnego mieszkania. Tam również przy każdym oknie zwisał smętnie taki „pasożyt”, jeden głośniejszy od drugiego – razem tworzyły magnetyczną kakofonię. Zdawało mi się, że nawet moje myśli dostosowały się do tego irytującego buczenia.
Westchnąłem ciężko. Z jednej strony mogłem pozbyć się klimatyzatora i cierpieć upał, z drugiej mogłem godzić się na dyskomfort hałasu, ale jednocześnie nie pozwolić sobie na ugotowanie się żywcem. Młot czy kowadło? – oto jest, zaprawdę powiadam wam, pytanie.
Cóż, jak widać jednak byłem hipokrytą.
Z jednej strony narzekałem na klimatyzację, z drugiej nie mogłem bez niej funkcjonować. Jak wiele jeszcze takich pozornie bezsensownych sytuacji w życiu mnie czekało?
A więc w zasadzie to nie wiem, jak się tu znalazłem. Nie było tu ani żadnej machiny chłodzącej, ani nawet warunków do nauki. Żeby tu przyjechać musiałem zerwać się z wykładów, przez co potem jeszcze ciężej będzie mi się przygotować do kolokwium, ale i tak tu przyjechałem – a owe „tu” nie było niczym innym jak działką jednego z moich znajomych.
Owa działka, żeby nie przesadzić, była po prostu ogromna. Z dala od miast, w zasadzie pośrodku niczego. Nie dało się tu dojechać transportem podmiejskim, a i od najbliższego dworca kolejowego było z dobre kilka kilometrów. Okoliczne domy były porozstawiane rzadko, rozrzucone jakby w nieładzie. Jedynym wspólnym dla nich punktem była piaszczysta, wąska droga – aby na nią trafić trzeba było mieć ogromne szczęście (lub nieszczęście, jeśli ktoś zgubił się w tych okolicach) lub też świetnego GPS’a. Owa droga mieściła się daleko od autostrady, z której po kolei trzeba było zjeżdżać w coraz węższe i coraz bardziej kręte, strome uliczki wiodące przez coraz mniejsze miejscowości, aż w końcu trafiło się w odpowiednie miejsce, a więc tutaj – właściwie na koniec świata.
Jeśli w istocie tak wyglądał koniec świata (mimo iż mieścił się w centralnej części wyspy), to wyglądał naprawdę pięknie; nie była to żądna Apokalipsa. Mało tego, powiedziałbym, że nawet chciałbym, aby taki koniec nadszedł.
Ale nie zagłębiając się już w jakieś problemy egzystencjonalne czy też te związane z siłami transcendentalnymi, działka była ogromna. W dodatku tak gęsto porośnięta roślinnością, iż przypominała niewielki, prywatny las... choć może po bardziej dogłębnym przyjrzeniu się, ktoś mógłby się ze mną nie zgodzić, gdyż w lesie na ogół nie rosły drzewa owocowe. W istocie, z tego jak zasłyszałem, mieścił się tu kiedyś sad, ale od wielu lat nikt już za bardzo się nim nie przejmował, dlatego zieleń rosła tak jak chciała, nieprzycinana despotyczną ręką człowieka.
W starym sadzie rosły głównie sękate jabłonie i śliwy. Ich gałęzie były powyginane, jakby poskręcane w ułożeniach świadczących o trawiących ich chorobach, które dodatkowo utrwaliły się przez zesztywnienie pośmiertne. Gałęzie te splatały się ze sobą wysoko nad moją głową, tworząc naturalne korytarze, które chroniły przed promieniami słońca i obdarowywały owocami, gdyż wśród zielonego, mięsistego listowia co i rusz gęsto połyskiwały czerwone, jakby wypolerowane, brzuszki jabłek i fioletowe, matowe główki śliwek. Wśród gęstwiny drzew dało się dostrzec także rozrośnięte kłęby krzewów jagód, porzeczek czy ciernie malin. Niektóre z nich rosły pojedynczo niczym małe zielone obłoki, inne kłębiły się niczym warstwowe ciężkie chmury burzowe, które jakby specjalnie odstraszały, jak się zdawało, ciemniejszą barwą liści. Wysoka trawa sięgała niemal kolan, ale to w niczym nie przeszkadzało; wręcz przydawało uroku temu miejscu. Właściwie, uświadomiłem sobie, że jeszcze nigdy w życiu nie widziałem tak „niewymuszonego” krajobrazu.
To wszystko mieściło się z tyłu, za średniej wielkości domkiem, który pełnił jedynie funkcję chatki letniej i w porównaniu do ogrodu (o ile jeszcze można go tak nazwać), nie wzbudził we mnie żadnych większych emocji. W tej chwili wydało mi się to ot zwykłe miejsce do spania, zdolne pomieścić kilka osób, które zamierzały wziąć udział w „green party”, jakie miało się tu odbyć – nic ciekawego i godnego opisywania.
Zdawało się, że większość miała podobne odczucia, gdyż kiedy tylko wysiedliśmy całą grupą z aut, którymi tutaj podjechaliśmy, wszyscy jak na komendę rzuciliśmy się w stronę starego sadu. Szybko znalazły się jakieś ławki i krzesła, rozstawiono grilla, ktoś ułożył kamienie w okręgu, gdzie następnie rozpalono ognisko, mimo iż było wciąż wcześnie i nieznośnie gorąco. Duszne, parne, jakby lepkie powietrze osiadało na człowieku niczym druga skóra; paskudne, a jednocześnie tak niemożliwie słodkie od naturalnych olejków eterycznych i kwitnącego samosiewnego kwiecia, szybko wypełniło się także zapachem grillowanego mięsa i warzyw, przypraw i sosów. Puszki i butelki piwa zaczęły strzelać radośnie, kiedy zostały odkorkowane, gdzieś za moimi plecami nawet rozniósł się wesoły śmiech czegoś mocniejszego, towarzyszący zrywaniu folii przy zakrętce. Zapowiadało się naprawdę wesoło.
Nie wiem, ilu było nas dokładnie – może sześciu, może ośmiu… ktoś co jakiś czas gdzieś umykał, znikał za drzewem lub w domu, kręcił się w pobliżu składziku ze skorodowanymi narzędziami ogrodowymi. Nie znałem wszystkich; nawiązywałem przelotne znajomości, szczerze powiedziawszy, nie starając się nawet zapamiętać zbędnych imion.
Ale było jedno, które chciałem zapamiętać.
Naprawdę chciałem – i nawet udało mi się to.
- To Michio – gospodarz imprezy przedstawił mi kolejnego z gości. – Naprawdę miły chłopak. Znam się z nim od dziecka; od dziecka też tutaj ze mną przyjeżdża, więc właściwie to też i jego dom – oświadczył.
Michio był szczupłym, niewysokim chłopakiem. Mógł być starszy ode mnie, góra, o trzy lata. Miał bladoróżowe włosy opadające w delikatnych strąkach na jego drobną i bladą twarz, na której figurowały duże okulary przeciwsłoneczne o brązowych szkłach. Miał idealną cerę niczym porcelanowa lalka, drobny nos i dość wąskie, ale za to pięknie wykrojone usta w podobnym kolorze co jego włosy. Był naprawdę piękny – wręcz zjawiskowy, powiedziałbym. Kiedy tylko go zobaczyłem moje serce zabiło mocniej. Nie wiem jak to określić… zauroczenie? Raczej nie… To chyba… pożądanie… W jednej chwili zapragnąłem go mieć tylko dla siebie, odgrodzić go od innych. Było to dla mnie czymś zupełnie nowym, gdyż jak do tej pory, nigdy nie czułem nic podobnego. Zazwyczaj byłem spokojny, może nawet apatyczny czy flegmatyczny; niewiele rzeczy potrafiło mnie zainteresować i nigdy jakoś specjalnie nie starałem się, aby ich grono się powiększyło. Tak wyraziste i silne uczucie na tle mojego jednolicie spokojnego, choć może nieco irytującego niczym buczenie klimatyzatora życia było dla mnie ogromnym zaskoczeniem – pozytywnym, choć niosącym ze sobą spore dozy obawy.
- A ten obok to Yoichi – kontynuował mój znajomy. – Yoichi i Michio znają się od bardzo dawna… choć może powinienem powiedzieć, że są razem od bardzo dawna – uściślił.
- Są parą? – dociekałem.
- Owszem – chłopak skinął głową. – Bardzo dobrze się ze sobą dogadują. Wśród znajomych nawet zyskali przydomek pary, która nigdy się nie rozejdzie – zaśmiał się pod nosem.
- Nie wątpię – przyznałem obojętnym tonem głosu, choć w istocie sam zamierzałem się przekonać o tym, czy są tacy nierozłączni.
Yoichi, wyższy od swojego chłopaka o dobre pół głowy brunet, posłał mi ostrzegawcze spojrzenie, zupełnie tak jakby mógł czytać mi w myślach lub przynajmniej odgadł moje niecne intencje po samym wyrazie mojej twarzy, który przecież w gruncie rzeczy nie wyrażał nic. Czarnowłosy miał ciemne oczy o drapieżnym błysku, którymi teraz lustrował mnie podejrzliwie. Uśmiech, który mi posłał, mógł z grubsza wyglądać na przyjazny gest na powitanie, jednak za nim równie dobrze mógł kryć nóż, który tylko czekał na okazję, aby wbić mi w plecy – i w zasadzie zapewne tak było.
Czy poczuł się zagrożony? Najwyraźniej…
Jeśli istniało coś takiego jak rozmowa telepatyczna, to do naszej dyskusji włączył się także Michio. Również spojrzał w moją stronę, posyłając mi, dla odmiany, o wiele bardziej przystępny, może nawet nieco przepraszający za zachowanie swojego ukochanego, uśmiech. Zwrócił twarz w moją stronę tylko na chwilę, by zaraz potem szepnąć coś do bruneta.
Czas mijał szybko – powiedziałbym nawet, że o wiele szybciej płynął on na „prowincji” niż w mieście. Słońce szybko zwinęło swój złoty krąg z horyzontu i zapadł zmrok, choć nic nie wskazywało na to, jakoby impreza miała się zakończyć. W tym momencie ognisko przyszło nam z pomocą, pozwalając nam nie siedzieć w absolutnej ciemności ani nie używać reflektorów samochodowych jako oświetlenia, a przy tym nie narażać się na rozładowanie akumulatorów. Przez ten czas piłem i rozmawiałem, śmiałem się z innymi, poznawałem ich historie, o których szybko zapominałem, byłem raczony niemal pikantnymi ciekawostkami z życia kolejnych imprezowiczów, do których niezmiennie nie przywiązywałem żadnej wagi. W mojej głowie było miejsce tylko dla jednej osoby, która niby wciąż siedziała naprzeciw mnie, a jednocześnie zdawała się być tak odległa, przez odgradzającego ją chłopaka.
Cóż, w zasadzie nie byłem zdziwiony.
Zachowywałbym się identycznie na miejscu Yoichiego.
Aż w końcu przyszedł ten moment. Różowowłosy podniósł okulary, zakładając je niczym opaskę na głowę i rozmasowując obolałą nasadę nosa. Przesunął spojrzeniem po zebranych, a ja miałem okazję po raz pierwszy ujrzeć jego piękne, błękitne, choć dość mocno rozmyte i wodniste oczy, które po prostu nie mogły okazać się kolorowymi soczewkami.
Nie mogły.
Chwilę potem poszedł do domu.
Sam.
A ja nie mogłem przepuścić takiej okazji.
Pod tradycyjną wymówką wyjścia do łazienki udało mi się nawet dość zgrabnie opuścić towarzystwo. Ledwo powstrzymując się przed tym, żeby nie biec, skierowałem się w stronę domu.
Chłopak krzątał się po kuchni. Nim jeszcze zdążyłem wejść do tego samego pomieszczenia, on już odwrócił się w moją stronę, mimo iż światło było zgaszone – to się dopiero nazywa dobry słuch…
- Hej – odezwałem się, co dziwne, dość niepewnie. – Nie mieliśmy jeszcze wcześniej okazji się poznać – zacząłem dość neutralnie. – Nazywam się Seiji – przedstawiłem się, gdyż wcześniej nie miałem okazji tego zrobić.
- Och, miło mi – uśmiechnął się. – Jestem Michio – wyciągnął rękę w moim kierunku. – Wybacz, to zapewne przez mojego chłopaka… Yoichi potrafi być nieco zaborczy – jeszcze raz posłał mi przepraszający, nieco zakłopotany uśmiech.
- Skłamałbym, gdybym powiedział, że tego nie zauważyłem – postanowiłem grać z nim w otwarte karty. – A więc… Dlaczego właściwie opuściłaś nasze towarzystwo? – zainteresowałem się. – Coś się stało?
- Nie, nic – pokręcił głową. – Tylko trochę mi zimno – przyznał, otwierając szafkę nad swoją głową i wyciągając z niej pierwsze lepsze pudełko. Otworzył je i powąchał jego zawartość, jakby nie był pewien czy opakowanie, które mówiło o tym, iż jego zawartością powinna być zielona herbata z jaśminem, nie kłamie. – Też chcesz herbatę? – zaproponował.
- W zasadzie… dlaczego nie? – oparłem się o blat, przyglądając się ruchom różowowłosego.
Michio otwierał kolejne szafki, przesuwając delikatnie opuszkami palców po ich zawartości, aż w końcu natrafił na tę, w której stały kubki. Wyciągnął dwa i włożył do nich saszetki z herbatą. Następnie chwycił czajnik z wodą, która zdążyła się zagotować w międzyczasie i kładąc rękę płaskiem na brzegu naczynia, nalewał wrzątku. Kiedy poziom wody zbliżał się do jego dłoni, zabierał ją i zaprzestawał wykonywanej czynności.
Właściwie to dało mi do myślenia…
- Michio? – zapytałem w końcu, przełamując się, aby zadać pytanie, które tak mnie dręczyło, a jednocześnie wydawało mi się być bardzo nie na miejscu. – Czy… Czy z twoimi oczami… jest wszystko w porządku?
- Co takiego? – odwrócił się, wręczając mi kubek z naparem. – Znaczy… jak to? Nie zauważyłeś? – zaśmiał się. – Jestem niewidomy – odparł bez problemu. – Naprawdę nie zwróciłeś na to uwagi? – zachichotał. – Chyba ciężko to przeoczyć, co?
- Wiesz… w twoim wypadku dość ciężko… - przyznałem szczerze, choć słowa z trudem przechodziły mi przez gardło z powodu zawstydzenia. Co za dureń ze mnie, żeby czegoś podobnego nie zauważyć! Może i ja powinienem w końcu przebadać sobie wzrok? Jak mogłem nie zauważyć jego rozbieganego spojrzenia, którego nie mógł skupić dokładnie na żadnym przedmiocie? Jak mogłem nie zwrócić uwagi na to, jak na mnie patrzył; jedynie w moją stronę, kierując się głównie moim głosem. Jak mogłem nie dostrzec tego, jak większość rzeczy badał rękami, wcześniej jeszcze zagadując swojego chłopaka, aby upewnić się, że to, co trzyma w dłoniach, jest tym, co powinien trzymać? – Radzisz sobie tak dobrze, że nawet bym nie podejrzewał… - urwałem, gdyż odniosłem wrażenie, że tylko się pogrążam.
- Dziękuję – uśmiechnął się głęboko, ukazując białe, równe zęby.
- Nosisz zwykłe okulary przeciwsłoneczne, które nie zwracają zbytniej uwagi, szczególnie w taką pogodę – wyliczałem na palcach – ponad to jesteś samodzielny, nikogo nie prosisz o pomoc, więc nawet nie pomyślałem o tym… Co prawda zwróciłem uwagę na kolor twoich oczu, ale… - chłopak, który wciąż miał otwarte oczy, choć przesuwał nimi w błędnym, niewidzącym spojrzeniu, którym obejmował właściwie wszystko i nic lub na przekór utykał nim w jednym martwym punkcie, nagle zacisnął mocno powieki, jakby to, co powiedziałem, sprawiło mu fizyczny ból. – Coś się stało?
- Ach, nie… - westchnął. – Znaczy chyba nie… Tylko… trochę się zapomniałem – znów posłał mi ten przepraszający uśmiech. – Zapomniałem, że nie każdemu odpowiada to… - zamilkł na moment, zastanawiając się jak ubrać w słowa to, co miał na myśli. - … jak wyglądają moje oczy – dokończył wreszcie. – Yoichi przez długi czas namawiał mnie, abym ich nie zamykał. Mówi, że lubi w nie patrzeć, choć to trochę dla mnie krępujące… - spuścił głowę. – Zapomniałem, że dla innych to…
- Mnie to nie przeszkadza – przerwałem mu. – Również uważam, że masz piękne oczy - różowowłosy zdziwił się. – Ale zmieniając nieco temat… Właściwie… jak ty to robisz? Jak udaje ci się być tak samodzielnym? – dociekałem, z czasem przestając być tak skrępowanym.
- Cóż… - mruknął pod nosem. – Cieszę się, że w twoich oczach wyglądam na takiego – zachichotał. – Ale prawdą jest, że nie jestem znowu taki samodzielny, gdyż widzenia nie zrozumiem właściwie nigdy. Po tym terenie poruszam się dość swobodnie, bo znam go od dziecka. Ponad to ukończyłem kurs orientacji przestrzennej. Najgorzej jest zimą, bo ciężko wyczuć krawężniki pod laską… - zaczął tłumaczyć. – No i te przystanki autobusowe… Nie każdy ma zatoczkę, więc czasem ciężko mi się zorientować czy jestem w dobrym miejscu. No i są jeszcze te przystanki na żądanie; naprawdę irytująca sprawa! Wybijają z rytmu! – sapnął poirytowany. – A ludzie… Czasem, kiedy zorientują się, że jestem niewidomy, potrafią mnie wręcz wnieść do budynku czy środka lokomocji; jakby nie wiedzieli, że utrata gruntu pod stopami dla niewidomego to najgorsze, co może być! – pokręcił głową z dezaprobatą. – Ale wiem, że chcą dobrze, więc zawsze grzecznie dziękuję – uśmiechnął się samymi kącikami ust. – Ale są i ci wredni, który awanturują się, kiedy uderzę ich przez przypadek laską… przecież nie robię tego umyśle – rozłożył bezradnie ręce. – Czasem też burczą, żeby dać im spokój, kiedy pytam o drogę… - skrzywił się. – To zraża; ale co mogę zrobić? – wzruszył ramionami. – Poza tym niewiele wychodzę. Spacer to wysiłek umysłowy. Niewidomi nie chadzają na romantyczne spacery, choć Yoichi stara się mnie gdzieś wyciągnąć. Z nim jeszcze wyjdę, ale sam zazwyczaj chodzę tylko po utartych szlakach – wyznał. – No i nie mogę mieć zbyt wielu rzeczy… Nie może być zbyt dużo przeszkód; muszę znać każdy kant, zakręt, śmietnik… Nawet w domu mam mało rzeczy; choćby na półkach. Kiedy jest ich za dużo, robią się zakamarki, a jak już coś tam wpadnie, to szukaj wiatru w polu! Wszystko jest opisane folią z wypukłym alfabetem, wszystko ma swoje stałe miejsce i nie ma prawa się z niego ruszyć… choć to raczej jest plus, bo w przeciwieństwie do Yoichiego ja rzadko coś gubię – uśmiechnął się. – Mam też problem z ubieraniem się. Denerwuje mnie, kiedy ludzie krytykują innych za ubiór; kiedy jest to ktoś widomy, śmieją się, że nie ma gustu; kiedy mówią o mnie, krzywią się z politowaniem, że nawet nie wiem, co zakładam… bo w sumie taka prawda. Mam podzielone ubrania na dwie grupy: jasne, które mają obcięte do połowy metki i ciemne, które mają całe metki; tak je rozpoznaję. W tym wypadku też jestem dość mocno zdany na osoby trzecie, gdyż to Yoichi często wybiera mi ubrania. Co prawda opisuje mi je, ale i tak, prawdę mówiąc, mało mi to daje. Ja nie rozumiem kolorów. Dla mnie niebieski to słowo, nie kolor. Nic mi to nie zrobi, kiedy przyrównasz to do koloru nieba, bo ja nie wiem, jaki kolor ma niebo. Po prostu wierzę na słowo, uczę się na pamięć. Tak samo było z kolorem włosów; to Yoichi go wybrał – rozłożył bezradnie ręce. – Ale dużo osób mówi, że mi pasuje, więc chyba jestem zadowolony – skinął głową, jakby na potwierdzenie własnych słów. – Wielu rzeczy nie rozumiem; na przykład perspektyw. Wiem, że coś takiego jest. Wiem, że rzeczy oddalone wydają się mniejsze niż te, które są blisko. Znam perspektywę linearną i powietrzną, ale do końca tego nie rozumiem. Rzadko kiedy mogę zrozumieć wysokość, gdyż rzadko kiedy jest ona na tyle mała, abym mógł ją zmierzyć, policzyć, dotknąć. Kiedy byłem w liceum, znajomi kiedyś spuścili linę z dachu szkoły, a potem położyli ją na płasko na boisku, żebym mógł wzdłuż niej przejść i wyobrazić sobie jak to wysoko, ale to nie jest dokładnie istota tego – ściągnął lekko brwi. – Słabo też orientuję się w czasie. Często bywa, że budzę się w środku nocy i nie mogę spać. Lekarz mówił mi, że to przez brak oddziaływania światła na przysadkę mózgową. Wtedy nie wiem, co ze sobą zrobić. Najczęściej włączam jakieś czytane książki… chyba że nocuje u mnie Yoichi. Wtedy tylko leżę i udaję, że śpię, gdyż nie chcę go obudzić… - wyglądał, jakby chciał ciągnąć dalej, ale nagle urwał, jakby orientując się, że powiedział za dużo. – Uch, wybacz… - zasępił się. – Niepotrzebnie się rozgadałem…
- Niepotrzebnie? – zdziwiłem się. – Mnie to bardzo interesuje – przysunąłem się do niego, opierając się o blat tuż obok, tak, że nasze ramiona się stykały. – Mieszkasz sam? – dopytywałem.
- Od niedawna z Yoichim – przyznał.
- Pracujesz?
- Jako masażysta – upił łyk herbaty. – Ludzie czasem są dziwni… Szczególnie kobiety… Często słyszę jakieś stwierdzenia, typu: „Nieważne, że dotknie; ważne, że nie zobaczy.” albo „To nic, że pan nie zobaczy, przecież pan poczuje, prawda?”. Czasami to naprawdę głupie. Denerwuje mnie to, że ludziom, którzy widzą, wydaje się, że rozumieją ociemniałych – wydął usta, robiąc przy tym minę jak naburmuszone dziecko. Zaśmiałem się pod nosem.
- Właściwie… jak to się stało…?
- Straciłem wzrok, kiedy miałem rok w wyniku nowotworu – odparł spokojnie. – Byłem zbyt mały, żeby pamiętać, jak to jest widzieć – wzruszył ramionami. – Właściwie, kiedy dorastałem, jeszcze przez długi czas nie wiedziałem, że jestem niewidomy – zaśmiał się. – Myślałem, że tak po prostu wygląda życie. Wiesz, chyba żaden rodzic od początku nie wmawia dziecku, że jest ślepe. Póki byłem na etapie poznawania świata przez dotyk, nie odczuwałem braku możliwości widzenia. Dopiero kiedy pojawiły się takie rzeczy jak, na przykład, czarny druk, rzeczy, których nie można poznać za pomocą dotyku, coś zaczęło do mnie trafiać. Dzieciaki wołały: „Spójrz, samolot!”, ale ja nic nie widziałem – zaśmiał się.
- Zdaje się, że podchodzisz do tego bardzo swobodnie – zauważyłem.
- A co mam robić? – wzruszył ramionami. – W sumie to nawet nie chciałbym już odzyskać wzroku. Przez dwadzieścia kilka lat uczyłem się żyć bez niego, tak, że jeśli teraz bym go odzyskał, musiałbym się uczyć wszystkiego od nowa. Myślę, że to wszystko mogłoby mnie przerazić – westchnął.
- A gdybyś mógł odzyskać wzrok tylko na chwilę; co chciałbyś najbardziej zobaczyć? – ciągnąłem.
- Hm… - zamyślił się. – Striptiz – odparł rozbawiony. – Ludzie często mówią, że lepiej jest najpierw popatrzeć, a dopiero potem dotknąć. Chciałbym się o tym przekonać na własnej skórze – zaśmiał się, ale za moment spoważniał. – Właściwie to… mogę cię dotknąć? – zapytał dość nieśmiało.
W odpowiedzi nachyliłem się nad nim, gdyż byłem od niego nieco wyższy. Chwyciłem jego dłoń i przyciągnąłem do swojego policzka. Chłopak przez dłuższą chwilę wodził palcami po mojej twarzy. Miał delikatne i zadbane dłonie.
- Uśmiechasz się – zauważył ze zdziwieniem.
- To źle? – zapytałem.
- Nie, to dobrze – zaśmiał się. – Ale zazwyczaj ludzie mają taki sam grymas, kiedy ich poznaję; lekko przymrużone powieki i płaczliwy wyraz twarzy – przesunął dłoń na moją szyję.
- Nie przeszkadza ci to, że nie zawsze masz okazję „poznać” czyjąś twarz? – pytałem dalej.
- Przy przelotnych znajomościach nie – wyznał. – Problematyczne to się zaczyna robić tylko w momentach, kiedy mam poznać kogoś lepiej. Wiesz, to trochę krępujące… tak zapytać czy mogę kogoś dotknąć. Wiem, że niektórym może to się dziwnie kojarzyć. Poza tym wstyd to coś, czego ciężko nauczyć niewidome dziecko – wyjaśniał. – Wytłumacz ociemniałemu dziecku, że nie wolno dłubać w nosie w każdym miejscu, kiedy ono nie zawsze wie czy jest samo, nie zawsze jest w stanie określić czy już wypada coś zrobić, czy jeszcze nie…
- Zdaje się, że nawet udaje mi się to sobie wyobrazić… choć zawsze zostaje jakaś dozna niepewności, że moje wyobrażenia diametralnie różnią się od twoich – zaśmiałem się.
- Możliwe – przytaknął całkiem poważnie. – Właściwie to nigdy nie będziemy mogli w pełni skonfrontować naszych poglądów – rozłożył ręce.
Wtem wprost do kuchni wpadł Yoichi, zapewne zwabiony zbyt długą nieobecnością zarówno Michio, jak i moją, co niezaprzeczalnie musiało wzbudzić u niego jakieś podejrzenia. W pierwszej chwili posłał mi miażdżące spojrzenie, jednak szybko straciło ono na swojej twardości, kiedy chłopak zobaczył spokojny, może nawet nieco trącący sielanką obraz rozmawiających i pijących herbatę dwóch nowo zaprzyjaźnionych przyjaciół – bo w istocie przecież nic się nie stało.
…jeszcze.
- Wszystko w porządku? –zapytał brunet kontrolnie.
- W jak najlepszym – różowowłosy uśmiechnął się promiennie, zupełnie niezdziwiony tym, że jego chłopak wpadł do pomieszczenia; zupełnie tak jakby to widział. – Poznałem po krokach – odpowiedział, jakby czytając mi w myślach.
W triplecie dołączyliśmy z powrotem do grupy urzędującej przy ognisku. W ciężkim powietrzu przesyconym tak licznymi zapachami i aromatami z czasem coraz bardziej zaczynała dominować chmielowa nuta. Zdziwiłem się, kiedy zorientowałem się, że trafiliśmy już w ten moment, kiedy imprezowicze zaczęli przechwalać się swoimi łamanymi tańcami, gnani nagłymi podmuchami wiatru, które mają to do siebie, że lubią się niespodziewanie zrywać, kiedy człowiek ma w pobliżu pewną określoną ilość napojów zawierających alkohol oraz opowiadać sprośne żarty. Więc trochę czasu jednak minęło…
Wieczór mijał naprawdę szybko – jednak działało to tylko na moją korzyść. Nim się obejrzałem, chmielowe opary przywarły do każdego z osobna na tyle mocno, że z czasem z tegoż powodu pojawiły się masowe problemy z chodzeniem. Piosenki zamieniły się w niewyraźne bełkotanie, a tańce w zawziętą walkę o równowagę i godność, aby nie upaść twarzą w mokrą od rosy trawę… i zapewne nie tylko od rosy… W każdym razie, uznajmy, że była to rosa.
Ktoś, kto zachował jeszcze bardziej przytomny umysł, zaproponował w pewnym momencie, abyśmy przenieśli się do domu, co było genialnym pomysłem. Kiedy podniosłem się z ławki, sam ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie jestem już w najlepszym stanie, więc przydałoby się pójść spać, nim zdążyłem się upokorzyć absolutnie.
Nogi mi się nieco plątały, a głowa stała się przyjemnie pusta i lekka, ale, co zadziwiające, udawało mi się wciąż myśleć w miarę trzeźwo. Moje myśli zajmował Michio. W pewnym momencie trafiło do mnie, że ten chłopak jest właściwie lalką w rękach swojego chłopaka, który ubiera go, czesze, przytula niczym ulubioną zabawkę. Zastanawiałem się czy kochałby go tak samo mocno, gdyby nie był niewidomy – gdyby mógł być bardziej niezależny? Yoichi, jak widać, dobrze się czuł w roli obrońcy swojego chłopaka przed „złem całego świata”. Wyśmienicie wychodziło mu decydowanie za niego i podsuwanie różowowłosemu gotowych rozwiązań – a Michio nie narzekał na to, ba!, nawet był zadowolony. Dlaczego? Bo tak było mu łatwiej. Czuł się bezpieczniej i chociaż brunet mógłby próbować go ubezwłasnowolnić w każdym zakresie, ten zapewne by nie protestował – bo bądź, co bądź, ale na dnie tych niewidomych, rozmytych, błękitnych oczu widziałem strach.
Możliwe, że ten chłopak wcale nie potrzebował Yoichiego w takim wymiarze, w jakim czarnowłosy o niego dbał. Możliwe, że radziłby sobie bez niego tak samo dobrze, jak wychodziło mu to teraz – ale niezaprzeczalnie on wciąż się bał. Nie obawiał się tego, że któregoś dnia stanie pośrodku swojego świata, który nie jest ani jasny, ani ciemny, nie wiedząc, w którą stronę ma iść; on bał się czegoś zupełnie innego – właściwie tego, czego chyba większość ludzi się boi, ale głośno tego nie przyzna: samotności.
Samotność jest problematyczna.
Choć bycie z kimś w związku wcale nie oznacza łatwiejszej drogi; czasami nawet wymaga więcej poświęceń, tak jak to było w przypadku Michio – niemniej, nie wyglądało na to, jakby ten miał zrezygnować z drogi, na którą przecież sam się zgodził i którą sam sobie wybrał… bo jednak wątpiłem, aby Yoichi zastraszał go czy trzymał przy sobie na siłę – może i wyglądał na nerwowego i nieco nadopiekuńczego, ale z pewnością nie był to jakiś czarny charakter.
Ci, którzy nie byli już w stanie wtoczyć się na piętro do pokoi, uwalili się w salonie – a zaznaczę, że była ich większość. Ja znalazłem się w tej mniejszej garstce, która znalazła w sobie jednak na tyle werwy, żeby wdrapać się po tych kilku stopniach.
Co ciekawe, jak od razu zauważyłem, wśród tych, którzy się poddali, był właśnie Yoichi.
A to oznaczało kolejną wielką szansę od niebios, której nie zamierzałem przepuścić.
Przez dłuższą chwilę jeszcze biłem się z własnymi myślami. Może jednak nie powinienem tego robić? Ale w zasadzie… Czego oczy nie widzą, temu sercu nie żal, nie?
Cóż za okropne powiedzenie.
Zakradłem się… chociaż nie. W zasadzie to po prostu wszedłem do pokoju, do którego, jak widziałem wcześniej, udał się drobny chłopak. Moje oczy były już przyzwyczajone do panującej ciemności, a więc bez problemu zauważyłem jego drobną postać leżącą w łóżku. Odpychając od siebie wszelkie zbędne myśli, na początku jedynie usiadłem na materacu. Przyjrzałem się mu, orientując się, iż on tylko udaje, że śpi. Zapewne uznał, że to brunet jednak wtoczył się na piętro, nie chcąc zostawiać go samego. Czekał, aż jego pijany chłopak uwali się na miejsce obok niego i zaśnie snem sprawiedliwego.
…przeliczył się.
Zawisłem nad nim i pocałowałem go.
Z początku jedynie musnąłem jego usta, jednak nie czując oporu z jego strony, sięgnąłem po więcej. Przywarłem mocno do jego warg, na których wciąż pozostał nieco gorzkawy smak alkoholu. Łapczywie i zachłannie całowałem go, a on nie opierał się ani nie angażował.
- Yoichi? – wyszeptał między kolejnymi pocałunkami. Przyłożył dłoń do mojego policzka, przeciągając opuszkami palców po mojej twarzy. – Nie… Wiedziałem, że to ty… Seiji… - wziął głębszy oddech. – Nie powinieneś… - odsunął się ode mnie nieznacznie.
- Wiem, ale…
- Ja nie powinienem – zaoponował ostro.
I niech mi jeszcze raz ktoś powie, że miłość jest ślepa. Jeśli w istocie jest ślepa, to może wyjść na to, że czasem zdarza jej się widzieć jeszcze więcej od nas samych.
Bo oczy wcale nie są potrzebne do poznania prawdziwej miłości – nawet jeśli ta potrafi być nieco zaborcza. Tym, co potrzebne jest do jej prawdziwego poznania jest zupełnie co innego – w tym wszystkim przeszkadza właśnie wzrok. Gdybyśmy potrafili czasem go odrzucić, nie sugerować się jedynie grą pozorów i złudnymi obrazkami… może wtedy łatwiej byłoby sięgnąć głębiej.
Zdaje się, że dla Michio to było oczywiste.
Dla mnie, zaślepionego głupca, niekoniecznie.
Na co mi oczy, które widzą jedynie kłamstwa, wmawiając mi, że to szczera prawda?
Na co mi oczy, które, mimo iż widzą, tak naprawdę są ślepe?
Z nas dwóch, okazało się, że to niewidomy widział więcej…
Z nas dwóch, okazało się, że to ja byłem tym ślepym…
- Wiesz, Seiji… - zaczął miękko. – Żeby się zakochać, nie musisz szukać kogoś z jakimś defektem. Wystarczy, że nauczysz się patrzeć – uśmiechnął się ciepło.
- Cóż… to chyba trudna sztuka, skoro nie potrafiłem nauczyć się jej przez całe moje dotychczasowe życie? – parsknąłem.
- Nie aż tak, jak myślisz – różowowłosy przesunął dłonią po moim policzku raz jeszcze. – Mogę cię nauczyć, jeśli chcesz – zaproponował.
- Z chęcią zostanę twoim uczniem – uśmiechnąłem się. – Ale… w zasadzie, jak mnie tak szybko przejrzałeś? – zaciekawiłem się.
- Po prostu umiem patrzeć – odparł lekko, z powrotem opadając na poduszki. – Yoichi też potrafi, więc od razu cię przejrzał, chociaż on czasami przymyka oko na rzeczy, których nie chce widzieć – wyjaśnił.
- Rzeczywiście dobrana z was para… - przyznałem z uznaniem.
- Prawda? – Michio rozpromienił się. – Wiesz… To właśnie chyba jest w tym wszystkim najtrudniejsze; nauczyć się dobrze patrzeć. Jeśli kiedyś naprawdę się w kimś zakochasz, naucz go tej sztuki – posłał mi jeszcze jeden uśmiech. – Jestem pewien, że będzie to inwestycja, która ci się zwróci.
- Liczysz na jakieś profity? – zaśmiałem się.
- Chcę zobaczyć twój szczęśliwy koniec – przeczesał palcami moje włosy. - …ale nie ze mną – dodał dobitnie. – Chcę to zobaczyć na własne oczy…
A więc jednak byłem hipokrytą.
Nikim więcej jak hipokrytą od samego początku…

THE END


Dobra, parę słów wyjaśnień końcowych… Tak jak mówiłam, jeden z głównych bohaterów ma pewien defekt, a więc nie chciałam okaleczać żadnego z muzyków, toteż pojawiły się tu postacie autorskie. Cóż, szczerze powiedziawszy to chyba nawet żadna z gwiazd by mi tu nie pasowała – takie to jakieś „charakterystyczne” opowiadanie jest, taki mój punkt widzenia, że nie chciałabym podciągać pod to jakiś osób trzecich.
Prawdę mówiąc do napisania tego opka zainspirował mnie mój własny stan zdrowia, kiedy okulista powiedział mi, że tracę widzenie centralne i mam jaskrę (niedługo, żeby coś wam naskrobać będę musiała siedzieć bokiem do laptopa, bo centralnie widzę coraz gorzej T.T’’), a przy moim pierdyrialdzie powikłań nie mogę zapisać się na korektę laserową. No cóż, mówi się trudno, nie? Ale właściwie uściślając wszystkie ścisłości to powiem, że jest taki test… już zapomniałam kogo, jakiegoś uczonego, który polega na tym, że wpatrujesz się w kropkę nasmarowaną na kraciastym tle, który przypomina mi układ współrzędnych. Ludzie nie mający problemów takich jak ja powinni widzieć te linie wokół kropki proste, podczas gdy według mnie są one trochę wygięte – stąd się wziął pomysł. Każdy widzi trochę inaczej te same rzeczy.
Potem miałam tę „przyjemność” pobawić się w niewidomego, kiedy po kolejnej dawce leków musiałam mieć zaklejone oboje oczu, a nie mogłam sobie pozwolić na siedzenie w domu; dostałam laskę taką jak mają niewidomi i zostałam rzucona w miasto – i tak narodził się w mojej głowie Michio, do którego zapałałam jakimś dziwnie głębokim uczuciem, może nawet głębszym niż do Alexa… właściwie to chyba nie może, a nawet na pewno.
Seiji, niby główny bohater, jest tu postacią naprawdę mało ważną. Tym, na którym chciałam się skupić był Michio.
Propos jeszcze wyglądu postaci to proszę nie sugerujcie się kolorem włosów Michio. Wiem, że różowe włosy mocno nawiązują do Koichiego, ale naprawdę w moim wyobrażeniu Michio nie wyglądał w żadnym stopniu podobnie do basisty Mejibray. Poza tym Michio miał jasnoróżowe włosy, a nie takie pastelowe jak Koiczan. Jeśli już chcecie sobie kogoś wyobrazić na jego miejscu to wolałabym, abyście kojarzyły go z Yuukim z Lycaon, kiedy ten miał krótkie, takie bladoróżowe włosy albo z Minphą z Pentagon – może nawet bardziej z basistą Pentagon.
Yoichiego, zarówno jak i Seijiego nie mam za bardzo sklarowanych, gdyż początkowo miały być to „mydła”, a wszystko miało kręcić się wokół Michio, ale po pewnym czasie stwierdziłam, że zrobiłoby się zbyt „mydłowo” i powstałoby zbyt dużo „mydlin”, gdyż sama postać niewidomego chłopaka nie została wykreowana przeze mnie jakoś bardzo dobitnie i kontrastowo jak, np. Hiro w „Księciu z Bajki” – ale w ogóle nie o to chodziło. Michio miał być delikatny i taki… „pozostawiający wiele do życzenia”, aby każda z was mogła zobaczyć w nim to, co chciała – jego postać nie miała być jednoznaczna i prosta, ale stwarzać możliwości do interpretowania wielu rzeczy na wielorakie sposoby.
Dobra, zrobiłam wyjaśnienie rodem jak z „O utworze” w książce od polskiego… Super, mam ochotę walić głową w ścianę ^^’’ Nie lubię opisywać w taki sposób tekstów, gdyż myślę, że to zabija interpretację własną czytelnika, ale tutaj wręcz musiałam wtrącić parę… dobra, parędziesiąt słów wyjaśnień…

A teraz najważniejsze pytanie – jak wam się podobało?

7 komentarzy:

  1. Nie mogłam się doczekać Twojego autorskiego opowiadania, ale opłaciło się czekać. Jest genialne. Postać Michio bardzo mi się spodobała. Całość wprowadziła mnie w nieco dziwny nastrój; sama nie wiem - pozytywnie czy negatywnie dziwny. Podczas czytania miałam w myślach coraz to kolejne zdania komentarza, aż tu nagle przeczytałam Twój dopisek na końcu i zrobiło mi się smutno. Przykro mi z powodu Twojego stanu i martwię się.

    OdpowiedzUsuń
  2. Podobało mi się. Opowiadanie wydawało mi się bardzo emocjonalne, a po przeczytaniu wyjaśnień na końcu zrozumiałam, dlaczego. W pewnych momentach tekstu miałam wrażenie, że coś tu nie gra, słowa są źle dobrane, albo gdy Michio opisywał swoją chorobę... Czy to nie dziwne, że mówił o niej z taki szczegółami obcej osobie? A jednak te wszystkie drobne błędy zostały przysłonięte właśnie przez ten emocjonalny wydźwięk opka. Jedyne większe zastrzeżenia mam co do imion bohaterów, choć może się czepiam; czy naprawdę musiały być japońskie? Wiem, że masz słabość do Japonii i tak dalej, ale do opka pasowałyby postacie każdej narodowości. No i kolor włosów Michio. Opowiadanie niby jest autorskie, ale występują w nim jednak nawiązania do j-rocka, co oczywiście nie jest błędem, ale mnie osobiście trochę raziło :^

    Mam jednak nadzieję że będziesz pisać więcej autorskich opek bo dobrze ci wychodzą. Życzę weny i powrotu do zdrowia ;-;

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak szczerze, to nie wiem, co napisać. Przymierzałam się do tego już wczoraj... ale no... no.
    A więc (nie zaczyna się zdania od "a więc", Yuna.miko, ty mała piździelawo ><) jestem oczarowana. Prawie zawsze, gdy tak jest, nie mam zielonego pojęcia, co napisać... ^^"
    Skoro Michio jest delikatny, to opisuje go jego kolor włosów (Yuna.miko, odkryłaś Amerykę -,-). Moja interpretacja postaci jest świetna, wiem. Btw, różowy kolor włosów zwykle kojarzy mi się z Hiyori'm z Kiryu (co z tego, że to były tylko pasemka),.. zresztą, jak sam różowy kolor... nevermind.
    Hum. Myślałam, że to inaczej się skończy (pysk Seiji'ego obity), jednak jestem zdania, że dobrze, iż nie skończyło się to po mojej myśli (niech żyją powtórzenia) ^^"
    Po przeczytaniu "posłowia"... hm, nie wiem, czy chcesz współczucia, ale... ;-; Ja nie umiem nie współczuć T^T (i Ty nie lubisz ludzi, Ty piździelawo... hipokrytko... etc...) Wybacz... :c
    ~Yuna.miko

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak na pierwsze opowiadanie w pełni autorskie, to myślę, że nadal trzymasz klasę. Podoba mi się fabuła tego one-shota, naprawdę się postarałaś! Był on jednak na swój sposób smutny.
    Bardzo podobała mi się postać Michio, była delikatna, a jednak dawała do myślenia już od pierwszego wypowiedzianego zdania na swój temat :)
    A co do Ciebie... naprawdę strasznie się martwię. Czy to jest naprawdę poważne? istnieje jakiś sposób, żebyś chociaż Twój wzrok przestał się pogarszać? Życzę Ci wielkiego szczęścia i zdrowia... Pamiętaj, ze jesteśmy z Tobą! :) Choćby nie wiem co.
    Pozdrawiam, życzę weny, Kito <3

    OdpowiedzUsuń
  5. One-shot jest naprawdę dobrze napisany. Widać w nim twój styl pisania. Postaci, które wykreowałaś są bardzo interesujące i nikt nie jest tym "mydłem" :-D Cieszę się, że powstał taki one-shot i liczę na to, że pojawią się również kolejne z twoimi własnymi postaciami ^_^
    Weny !

    OdpowiedzUsuń
  6. Piękne! Wspaniałe! Śliczne! (I całe mnóstwo innych epitetów określających, jak bardzo jestem pod wrażeniem tego opowiadania) Jedyny mój zarzut jest taki, że czytałam, akcja się rozwijała, a tu nagle koniec, jakby ktoś nożem uciął. Za krótkieeeeee T_T Pozostawia niedosyt.. Ale na końcu stanęła mi łezka w oku. I w sumie nie wiem, jak to określić, ale było puchate, lecz jednocześnie wcale nie.. Nie wiem, jak to zrobiłaś, ale jest naprawdę piękne!

    OdpowiedzUsuń
  7. Jestem zachwycona. Cudownie opisałaś co czuje niewidomy, to jak nie widząc odczuwa pewne rzeczy, poznaje i jak sobię radzi. Piękne lekko nostalgiczne i ciekawe. Cieszy mnie zróżnicowanie postaci i że dzięki temu nie są one nudne. Bardzo ciekawy pomysł i niekonwencjonalny. Jestem jak najbardziej na tak jeśli chodzi o tą historię. Oby wena cię nie opuściła i abyś dalej tworzyła takie cuda :3

    OdpowiedzUsuń