Tytuł: „Książę z bajki” cz.4
Paring: Hiro (Nocturnal Bloodlust) x Crena Ketsueki (Bird as Omen)
Typ: mini-seria
Gatunek: ?
Beta: -
Ostrzeżenia: nagminne wulgaryzmy
Przeciągnąłem się, z żalem wsłuchując się w trzask
własnych kości. Skrzywiłem się, czując znajomy, tępy ból rozsadzający mięśnie.
Cóż, może i nigdy nie byłem typem, któremu mama wypisywała lewe zwolnienia z
zajęć wychowania fizycznego, ale muszę przyznać, że raczej byłem zwolennikiem
ćwiczeń siłowych czy wytrzymałościowych niż rozciągających – a co jak co, ale
Crena tamtej nocy zafundował mi niezłą jogę, jeśli mogę się tak wyrazić.
Chłopak był nieźle wygimnastykowany, tego nie można było mu odmówić.
Cholera… ale właściwie to co mnie to obchodzi? Dlaczego,
mimo iż nie jest mi nikim bliskim, nie jest wart mojej zakichanej
pseudo-troski, dlaczego, pytam się, dlaczego nie mogłem przestać o nim myśleć?
Przyłapywałem się na rozmyślaniu o Ketsuekim przy niby nic nie znaczących,
rutynowych czynnościach – były to niby luźne uwagi, porównania, które w gruncie
rzeczy również nie wykazywały niczego.
Nic.
Wszędzie cholerne nic.
A jednak, kurwa, coś ewidentnie jest na rzeczy.
Coś było nie tak.
Bardzo nie tak…
***
Siedziałem na podłodze studia w naszej sali nagraniowej,
próbując naskrobać jakiś tekst. Stukałem naostrzonym ołówkiem w szklany blat
niskiego stolika, nieprzytomnie wpatrując się niewidzącym wzrokiem w pustą
ścianę. Cazqui i Masa zawzięcie dyskutowali na temat tego, jak ma wyglądać
okładka naszej nowej płyty, z uporem maniaka kreśląc kolejne niewyraźne
projekty na drących się serwetkach, mimo iż niedaleko nich leżała cała ryza
papieru. Daichi wprowadzał ostatnie poprawki do melodii, którą udało mu się
ostatnio skomponować, niemalże nienawistnie wpatrując się w kartkę z
pięcioliniami, na których nuty, jak na złość, nie chciały ułożyć się w spójną,
harmonijną melodię. A Natsu…
- Mógłbyś się tym razem porwać na coś bardziej
ambitnego niż ciągłe „fuck yeah!” i „fuck yeah!” – sarknął.
- Jasne… - mruknąłem, dalej pozostając w swoim
małym świadku myśli, który dziś wydawał mi się być dziwnie pusty i cichy.
- Serio mówię – warknął, rozeźlony tym, iż
próbowałem go zbyć.
- Ja też – niechętnie przeniosłem wzrok na
perkusistę. – Właśnie ułożyłem piękny poemat, ale wyleciał mi z głowy przez
twoje ględzenie; więc jeśli rzeczywiście nie chcesz, żeby skończyło się znów na
„fack yeah!”, „fuck yeah!”, to się przymknij – odparłem z obojętnym wyrazem
twarzy. Szczerze powiedziawszy to nawet nie chciałem wyjść na jakoś nadmiernie
grubiańskiego, ale naprawdę nie miałem ochoty gadać z Natsu, kiedy widać było
jak na dłoni, że od wczorajszego popołudnia jego humor nie uległ zbytniej
zmianie.
Muzyk prychnął niczym obrażony kot i odwrócił się
na pięcie, odchodząc. Normalnie za podobne odzywki czy zachowanie wybiłbym mu
zęby tym porcelanowym kubkiem, który tak kusząco stał na stole, akurat pod
ręką, ale stan apatii, w jaką popadłem, wciąż usilnie trzymał mnie w swoich
sidłach, podobnie jak i perkusista usilnie wciąż próbował bawić się w księcia
Mordoru zamiast mnie… albo księcia Roszpunka… w zasadzie, kto go tam wie? Może
z obu ról na raz próbował mnie wygryźć?
Siedziałem tak dość długo, nie zapisawszy nawet
jednego słowa. Ot po prostu nie mogłem nic wymyślić. Miałem absolutną pustkę w
głowie… i chyba nie tylko w niej. Ogółem czułem się taki… pusty. Nie było to
złe uczucie – z pewnością lepsze niż ciągły stan wkurwienia – ale nie było to
też zbyt miłe. To było takie… zimne… i śliskie…
Nie umiem tego opisać.
Od wpatrywania się w białą ścianę, na której, chyba
z nudów, zacząłem sobie wyobrażać fantastyczne pejzaże, ponownie oderwał mnie
dźwięk otwieranych drzwi. Spojrzałem w tamtą stronę, aby napotkać ciepłe
spojrzenie Seiichiego Hoshiko, który właśnie stanął w progu pomieszczenia.
- Hiro, mogę cię prosić na moment? – zapytał jak
zwykle z uśmiechem, przywołując mnie gestem ręki. Bez słowa podniosłem się z
posadzki, kierując się za starszym mężczyzną na korytarz. – Mam do ciebie
ogromną prośbę – zaczął bez ogródek, momentalnie poważniejąc. – Widzisz… Nasza
wytwórnia ostatnio ma problem z nowymi zespołami, które bardzo szybko kończą
swoją działalność. Wiesz, co to oznacza dla nas, prawda? Koszty, ogromne
koszty! – odpowiedział, nie czekając na moją reakcję, kręcąc jednocześnie głową
w geście dezaprobaty dla „świeżej krwi” oraz zacinając usta. – Dlatego właśnie
przychodzę z tą sprawą do ciebie…
- A co ja mogę na to poradzić? – wzruszyłem
ramionami. – Może czas zmienić headhunter’ów? – rozłożyłem ręce.
- To nie w tym leży kłopot – zaprzeczył Seiichi-sama.
– Te dzieciaki naprawdę są zdolne i pomysłowe… tylko wytrwałości im brak… Kiedy
natrafią na jakiś problem, poddają się. Pamiętasz, jak to było, kiedy
zaczynaliście, prawda? – wróciłem pamięcią do tych „zamierzchłych” czasów. – Wygryzaliście
się z kolejnymi zespołami nawzajem, walcząc o sławę… a teraz te młode zespoły
gryzą swój własny ogon, kłócąc się i nie mogąc dojść do porozumienia między
sobą, między muzykami z tej samej grupy…
- To ich problem – upierałem się przy swoim. –
Najwyraźniej nie są wystarczająco dojrzali. Może jak im poziom hormonów trochę
opadnie, to coś z tego będzie – wywróciłem oczyma. – Może za rok albo…
- Hiro! – Hoshiko-san przerwał mi, spoglądając na
mnie gniewnie. – To nie są lalki, które możesz odstawić na półkę, kiedy nie
masz ochoty się nimi bawić – zgromił mnie. – To ludzie! Ludzie, którzy mają
emocje, uczucia i swoje problemy. Nie wszystko można zostawić swojemu własnemu
biegowi, tak, jak ty to robisz – spojrzał na mnie nieco zawiedziony. – Jeśli
teraz nic z tego nie wyjdzie, to później tym bardziej – pokręcił głową. – Jeśli
teraz odpuszczą, potem do tego nie wrócą. Zniechęcą się, zajmą się czymś innym.
Nie mówię już o tym, że będzie to strata potencjalnie dochodowych ludzi dla
wytwórni, ale pomyśl, – ściszył nieco głos – choć spróbuj spojrzeć na nich jak
na zwykłe dzieciaki. Jeśli zrezygnują z powodu kilku kłótni i zbyt dużej dawki
adrenaliny we krwi z tego, co kochają, potem już nigdy nie będą w pełni
szczęśliwi; bo utracili już jedną, prawdziwą miłość – spoglądał na mnie niczym
zbity pies, czego nie mogłem znieść. Zakłopotany odwróciłem wzrok. – Każdemu
czasem trzeba pomóc, wyciągnąć pomocną dłoń. No już, nie bądź taki twardogłowy
– szturchnął mnie. – Wiem, że zawsze starasz się być niezależny i samodzielny,
ale czy i tobie nikt nigdy nie pomógł? Ich wystarczy tylko lekko popchnąć do
przodu, dać trochę motywacji i…
- Dobra, już dobra, rozumiem! – uniosłem ręce w
obronnym geście. – Zrobię, cokolwiek tylko zechcesz, Seiichi-sama! – poddałem
się.
- Dziękuję – spojrzał na mnie ukontentowany.
Hoshiko-san zawsze umiał świetnie manipulować ludzkimi emocjami… Cholera, że
też za każdym razem dawałem się na to nabrać… Bo choć może starałem się udawać,
że jest inaczej, ale przecież nie mogłem zaprzeczyć, że nawet takie zło wcielone
jak ja, jakieś tam uczucia ludzie przejawiało… rzadko, bo rzadko, ale zawsze
jednak…
***
Profesor Hiro, wykład pt. „Jak zostać dobrą gwiazdą
sceny Visual-kei”, sala 203. Życzymy udanego seansu – jeśli nie rozbawi to
Naszego Szanownego Gościa do łez, zwrot pieniędzy gwarantowany.
…
A przynajmniej ja tak to mniej więcej widziałem.
Zasada numer jeden do zapamiętania na resztę życia:
nie zgadzaj się na cokolwiek, dopóki dokładnie się nie dowiesz, na co
zamierzasz się zgodzić.
Chlapnąłem głupotę, przystając na prośbę mężczyzny,
nim ten zdążył mi szczegółowo wyjaśnić, na czym moje zadanie miałoby polegać –
a teraz było już za późno. Byłem w ciemnej dupie.
Wszedłem do tej nieszczęsnej sali 203, która
naprawdę przypominała aulę studencką, choć normalnie ponoć pełniła funkcję
miejsca, w którym odbywały się spotkania biznesowe.
Cholera, serio?
Większość miejsc była już zajęta, a ja poczułem się
jak prawdziwy wykładowca. Ktoś tam przysypiał na ławce, ktoś żuł gumę
nieprzyzwoicie głośno, co piorunująco trafiało w mój gust estetyczny, ktoś
kończył swój lunch, ktoś kichał, ktoś pił, ktoś grał na tablecie, ktoś gadał
przez telefon… jak Buddę kocham, że zaraz mnie szlag jasny trafi i krew zaleje…
Powstrzymując swoje rzeźnickie zapędy i nieopisaną,
przemożną chęć przeprowadzenia masowego mordu i eksterminacji, wszedłem na
podwyższenie, na którym stało pokaźnych rozmiarów biurko. Za owym biurkiem
mieściła się tablica interaktywna, oświetlana przez rzutnik, zupełnie tak jakby
ktoś czekał aż zacznę coś prezentować; jakby ktoś myślał, że byłem do tego
przedstawienia jakkolwiek przygotowany.
Bezceremonialnie usiadłem na blacie, gdyż wysłużone
drewniane krzesło nie wyglądało zbyt zachęcająco. Powlokłem spojrzeniem po
zgromadzonych raz jeszcze, biorąc głębszy wdech.
- Zamknąć paszcze, do cholery! – wydarłem się, a
jako że dopiero co skończyłem palić papierosa, przez co wciąż trąciło ode mnie
tytoniem, mógł głos był nieco zachrypnięty. Na auli nagle zapanowała idealna
cisza, tak drastycznie różniąca się od radosnego gwaru, który wypełniał ją
jeszcze chwilę temu. – Do cholery jasnej! Wam nie potrzeba żadnej motywacji a
dyscypliny! Zupełnie jakbym przyszedł do bandy przedszkolaków a nie dorosłych
osób! – piekliłem się. Wielkie, zdumione ślepia wpatrywały się we mnie niemalże
przerażone. Znów rozbolała mnie głowa… A już tak dobrze było mi w objęciach apatii…
- O dobra Beznaiten (jedna z bogiń należąca do 7 bogów szczęścia od aut.),
gorzej niż małpy w zoo! – szok szybko ustąpił miejsca urażonym spojrzeniom,
które teraz taksowały mnie niemal z każdej strony. – No co się tak na mnie
gapicie, co? – fuknąłem. – Jeśli tak zachowujecie się na co dzień, to znaczy,
jeśli ktoś zarzuci wam krytykę, a wy obrażacie się niczym małe dzieci, to nic
dziwnego, że między wami panuje taka a nie inna atmosfera! – prychnąłem. – Wygląda
na to, że chcecie, żeby o was dobrze mówiono, jednak nie robicie absolutnie
nic, aby rzeczywiście dać komukolwiek jakikolwiek powód do tego – spuściłem
nieco z tonu. – Nie znam żadnego z was, ale takie jest moje zdanie i moje
pierwsze wrażenie; a chyba nie muszę tłumaczyć, że od niego zależy najwięcej? –
ponownie powlokłem spojrzeniem po zebranych. – No dobra, ale od początku…
Jestem Hiro z Nocturnal Bloodlust i zyskałem tę wątpliwą przyjemność
„pokrzepienia” was – wywróciłem oczyma. – Ta, możecie to potraktować jako coś w
rodzaju terapii grupowej… - na ten komentarz po sali rozniósł się cichy szum
śmiechów. – Nie, wcale nie żartuję – rozłożyłem ręce. – Właściwie to miałem wam
dzisiaj naopowiadać, jak na dobrego „semapi’a” przystało, jak to dobrze jest
być sławnym i jak to dobrze jest dążyć do sławy, ileż to się na tym nie
zyskuje… i takie tam banały… - machnąłem lekceważąco ręką. – Ale jeśli mam być
szczery, a kłamstwa nie znoszę, to powiem wam, że wcale nie jest tak różowo,
jak to sobie wyobrażacie. Siedzę w tym gówni… przepraszam, sławie trochę czasu
i teraz spoglądam na was tęsknie, zazdroszcząc wam świętego spokoju i
anonimowości. Już nie chodzi o to, że nie mogę nawet spokojnie wyjść do sklepu,
bez obawy, że ktoś mnie rozpozna na ulicy i urządzi maraton przez połowę naszej
pięknej stolicy… - pokręciłem głową. – Sława po prostu zmienia ludzi. Nie ma
nikogo, kto pozostałby taki sam od momentu, w którym po raz pierwszy
przekroczył próg studia, po tę chwilę, w której naprawdę wycieczka do
osiedlowego sklepu może okazać się dla niego torem przeszkód, a może nawet
otarciem się o śmierć – znów rozległ się cichy szmer śmiechów. – Nie śmiejcie
się, bo to wcale nie jest zabawne. Nie jestem człowiekiem wynajętym przez
studio, które po prostu usilnie próbuje zatrzymać przy sobie to, na czym tak
naprawdę zarabia; bo ani wy, ani ja nie jesteśmy w tej chwili niczym innym jak
towarem, a sława polega na tym, aby jak najlepiej się sprzedać – rozłożyłem
ręce. – Powinniście zdawać sobie sprawę z tego, w co tak usilnie próbujecie się
wpakować. Ale już może nawet mniejsza o to… To, na czym bardziej chciałbym się
skupić to to, że jeśli już w obecnej sytuacji nie możecie się dogadać, to może
jest to sygnał, że powinniście zająć się czymś innym; i nie mówię tego wcale
złośliwie. Pomyślcie sobie, że do waszych obecnych sporów dojdzie jeszcze
sława, pieniądze, przywłaszczanie sobie zasług, pycha, alkohol… w złych
proporcjach może to stworzyć mieszankę wybuchową. Pamiętajcie, że sukces ma
wielu ojców… tylko porażka jest sierotą – westchnąłem. – A nawet jeśli teraz
nie odstraszyły was moje słowa i wciąż uparcie twierdzicie, że świat kariery
muzycznej to miejsce dla was, to mam dla was jedną rewelacyjną radę –
zauważyłem, że wszyscy zaczęli mi się przysłuchiwać z uwagą. – Zacznijcie
używać mózgu – uśmiechnąłem się ohydnie. – Gdybyście już teraz potrafili go
używać, to nie byłoby tego całego zamieszania, a Seiichi-sama nie prosiłby
mnie, żebym robił z siebie przed wami pajaca; gdybyście już teraz potrafili go
używać, to wiedzielibyście, że w pojedynkę nigdzie nie dojdziecie, niczego nie
osiągniecie, dlatego tak ważne jest to, aby pozostawać w dobrych stosunkach z
osobami, na których nam zależy. Sława nigdy nie jest zasługą jednej osoby. Wy
tylko siedzicie na czubku góry lodowej, a w waszym cieniu stoi sztab ludzi,
którzy wynoszą was na ten cholerny szczyt na własnych plecach, więc nauczcie
się ich szanować – mój głos nabrał jakiegoś dziwnie dydaktycznego tonu. –
Człowiek to taka dziwna istota, która chyba nigdy nie będzie w pełni
szczęśliwa… - uśmiechnąłem się do siebie pod nosem niewesoło. – Ja patrzę na
was i wam zazdroszczę; wy patrzycie na mnie i zazdrościcie mi – rozłożyłem
ręce. – Jeśli nie zmienicie swojego postępowania, skończycie tak jak ja – zaśmiałem
się pod nosem. – Co z tego, że robię to, co kocham; to, co jedyne potrafię? Co
z tego, kiedy nie szanowałem zawczasu ludzi, którzy byli mi bliscy, sądząc, że
w każdej chwili mogę znaleźć kogoś innego, kto zajmie ich miejsce? Teraz przez
to nie jestem szczęśliwy, mimo iż spełniłem właściwie wszystkie moje
wcześniejsze marzenia i osiągnąłem wszystko to, o czym wy, póki co, tylko śnicie
po nocach – wbiłem wzrok we własne splecione dłonie. – Ludzie teraz odpłacają
mi się tym samym, co niegdyś ja robiłem im; i słusznie. Mogę mieć o to
pretensje tylko do siebie… i mam je, owszem… ale teraz jest już za późno, a
żaden żal za dawne przewinienia tego nie zmieni. Zdałem sobie z tego
wszystkiego sprawę poniewczasie, obudziłem się z ręką w nocniku – wzruszyłem ramionami.
– Więc dobrze by było gdyby was to ominęło… - podniosłem wzrok, spoglądając na
początkujących muzyków. Większość miała wykrzywione twarze w płaczliwym
grymasie, co poniektórzy, bardziej wrażliwi, ocierali już kąciki oczu rękawami.
– Ale żeby nie było tak nostalgicznie… - uśmiechnąłem się drapieżnie. – Seiichi-sama
skarżył się, że obijacie się całymi dniami, nie tworząc nic nowego! Jutro,
punkt czwarta popołudniu, w tej sali na tym cholernym biurku ma się znaleźć
jeden nowy utwór każdego zespołu! – zagrzmiałem. – Wymagam melodii, pod którą
ma się podpisać kompozytor oraz tekstu również z podpisem twórcy i nazwy
zespołu! Jak ktoś nie odda na czas, to ja już zadbam o to, żeby gorzko tego
pożałował… - warknąłem, a ci bardziej wrażliwi wydawali się być wystraszeni
moją nagłą zmianą nastrojów.
Biedne istotki…
***
- W co ja się wpakowałem? – westchnąłem, wpatrując
się w stos kartek pyszniący się na moim stole w salonie, głaszcząc jednocześnie
Nyasa po głowie. Nyappy z kolei ułożył się wygodnie na szczycie tego białego
wieżowca, ukontentowany spoglądając na mnie, jakby oczekiwał za to pochwały.
Cudnie, Hiro.
Po prostu cudnie.
Wydarłeś się na tych małolatów za to, że nie
używają mózgu, a sam zapomniałeś włączyć myślenie, kretynie. Przecież
przejrzenie tego wszystkiego zajmie ci kolejne dwadzieścia parę lat życia!
Westchnąłem ciężko.
- Słowo się rzekło… - mruknąłem skwaszony.
***
- Jej, jakie ckliwe… - mruknąłem rozszyfrowując
tekst starannie wykaligrafowany pod pięciolinią, jednocześnie próbując w miarę
składnie zagrać melodię na gitarze akustycznej.
Serio, takie… aż mnie dreszcze przeszły…
(taka uwaga wtrącona: dla mnie taką piosenką, przy
której zawsze płaczę [cholera, najbardziej wykurzające jest to, kiedy w pełnym
makijażu jadę do szkoły] i której nie potrafię przewinąć jest „Anemone” –
Lycaon. Macie jakąś taką własną piosenkę, której nie potraficie pominąć i która
wzbudza was jakieś skrajne uczucia? od aut.)
Odwróciłem kartkę, aby przeczytać podpis:
Kompozytor:
Crena Ketsueki
Autor tekstu:
Crena Ketsueki
Zespół: Bird
as Omen
No proszę, ciekawe rzeczy…
***
Siedziałem w tym podrzędnym barze, czekając aż
rozpocznie się występ, przy czym systematycznie zalewała mnie krew, gdyż jak
wiadomo, do najcierpliwszych typów to ja nigdy nie należałem. Muszę kiedyś nauczyć
się czekać… W końcu samodoskonalenie jest kluczem do sukcesu, nie? Zacznę od
dziś – a jak nie wyjdzie (co jednak dość jednoznacznie czułem w kościach), to
zacznę od jutra.
Kiedyś zacznę.
Grunt, że przynajmniej mam motywację – a to już
zawsze coś.
Byłem podenerwowany, ale to już nie była wina
mojego szanownego i osławionego wkurwu, ale po prostu strachu. Z której strony
by nie patrzeć, sława odebrała mi normalne życie, a więc nie mogłem od tak
sobie po prostu szlajać się jak „bezpański” student po wszystkich spelunach w
okolicy. Obawiałem się, że ktoś może mnie rozpoznać, a wtedy nie byłoby już tak
różowo… To właśnie między innymi dlatego wybrałem ten najbardziej wciśnięty w
kąt, zacieniony stolik, przy który popijałem nędzne, stare piwo, które
kosztowało zaledwie sto jenów mniej niż sama wejściówka na koncert typu
multi-man. Nie było warte swojej ceny, ale w końcu musiałem wtopić się w tłum –
prawdopodobnie gdybym nie popijał nic, stałbym się obiektem zainteresowania,
może nawet drwin klubowiczów, a tego przecież chciałem uniknąć. To była wyprawa
incognito, compadre. Tajne przez poufne łamane przez nie wiem. Człowiek-duch.
Kamuflaż idealny – nawet agent 007 mógłby mi pogratulować – a to wszystko za
sprawą okularów słonecznych i czapki z daszkiem. Nieważne, że siedziałem w
zamkniętym pomieszczeniu, w którym było na tyle ciemno, że ledwo widziałem
przed twarzą swoje własne dłonie nerwowo obracające zimną butelkę; nieważne, że
zapewne wyglądałem jak skończony kretyn – kamuflaż przede wszystkim! Nikt nie
może mnie rozpoznać.
Pamiętaj, Hiro, pamiętaj – człowiek-duch! Nie daj
się wybić z roli!
Nie to, żebym był jakimś zagorzałym spirytystą czy
coś, ale nawet z moją skromną wiedzą na temat zjawisk paranormalnych mogłem
wnioskować, że duchy jednak nie śmierdziały piwem, które w istocie piwo słabo
przypominało, gdyż smakowało i trąciło jak zepsuty sok jabłkowy.
W końcu na małą scenę, która od parkietu była
wyższa może o jakieś trzydzieści centymetrów, wyszedł zespół. Wokalista krótko
przywitał się ze statyczną publiką, po czym rozpoczął się występ. Nagłośnienie
było dość słabe – choć może użyłem dość mylnego określenia, gdyż w istocie było
zbyt głośne; tak cholernie głośne, aż stolik drżał, a mnie ciężko było
oddychać. Muzyka zagłuszała wokal, który tonął gdzieś w głębokich pomrukach
basu. Sprawa nagłośnienia została po prostu źle rozwiązana. Wyglądało to tak,
jakby ktoś kupił sobie całkiem przyzwoity sprzęt i chcąc się popisać jego
możliwościami, zamierzał przebić słuchaczom błony bębenkowe albo po prostu
szybko go zniszczyć i kupić sobie nowy. Niemniej, tym, co mnie w tym wszystkim
najbardziej przeraziło było to, że muzycy nie mieli nawet słuchawek
wyciszających, a głośniki przecież okalały ich, zamykając w czułym półkolu… że
też oni jeszcze nie stracili słuchu…
Występ był krótki, nieukazujący pełnych zdolności i
potencjały zespołu – czyli tak jak to zazwyczaj bywa na takich małych
koncertach w równie niewielkich klubach muzycznych. Zagrali może sześć, może
pięć piosenek, nim zeszli; nawet nie byłem za bardzo w stanie rozróżnić, gdyż
przejścia między kolejnymi utworami były płynne, nie robili przerw na
zapowiedzenie kolejnych kawałków.
W zasadzie to nic mi to nie powiedziało, ani nie
wyjaśniło. Strata czasu… i pieniędzy na to paskudne piwo.
Właściwie już chciałem się zbierać, kiedy nagle
wokalista wskoczył w mały tłumek pod sceną, spośród którego niektórzy wciąż nie
zaprzestali czynności, którą ja obrazowo nazywałem „ostrym trzepaniem łupieżu”.
Nikt nie był zdziwiony takim zachowaniem. Nikt go nie obmacywał, tłum nie
poniósł go na rękach. Po prostu klika osób zeszło mu z drogi, pozwalając mu
swobodnie przejść – no tak, w końcu to jeszcze nie jest ten etap, na którym
muzyk staje się osobą z „higher level”.
Błagam, niech pójdzie do baru – powiedzcie, że mnie
nie poznał! Nie miał prawa! Kurwa, jestem człowiek-fantom, nie? Do cholery, co
z moim wspaniałym kamuflażem?!
Jak widać nie okazał się być tak wspaniały, jak starałem
sobie to wmówić…
Nagle coś w mojej głowie odezwało się cienkim
głosem: „Nie bój się, nie jest źle; będzie tylko gorzej.” (tekst mojego
nauczyciela od historii od aut.), a co najgorsze w tym wszystkim, jakieś
niepokojące przeczucie podpowiadało mi, że lepiej nie bagatelizować tych słów,
gdyż mogą okazać się boleśnie prawdziwe.
Crena odsunął sobie czarne, wysłużone, trzeszczące
krzesło i klapnął na nie ciężko. Wcale nie wyglądał jakby był szczególnie
zmęczony – przynajmniej nie fizycznie. Spojrzał na mnie ciężko, choć widać
było, że starał się zachować pozory i nie udawać bardziej zranionego, niż był w
rzeczywistości.
- Co ty tu robisz? – w tle zaczęły lecieć stare,
rockowe amerykańskie kawałki, których poziom głośności nie rozsadzał
przynajmniej czaszek. Pracownicy klubu zaczęli demontować perkusję i ustawiać
nową, zawieszać nowe logo nad sceną; przygotowywali się na występ drugiego
zespołu, dając chwilę klubowiczom na rozmowę i wymienienie swoich uwag, co do
zespołu, który właśnie zszedł.
- Taki mały… rekonesans – uśmiechnąłem się
sztucznie.
- Nie wiem, co ci ten świat zrobił, że stałeś się
właśnie taki, ale czy mógłbyś chociażby nie robić ze mnie tak ostentacyjnie
kretyna? – skrzywił się. – Wiem, że może nie mam najbardziej inteligentnego
wyrazu twarzy, ale zapewniam, że mój poziom IQ sięga ponad 50, a więc jestem
trochę bardziej rozumny niż pies – w jego oczach nie widziałem złości czy
pretensji, a czyste rozgoryczenie.
- Wcale tego nie negowałem – rozłożyłem ręce,
udając, że to, iż mnie poznał, nie jest dla mnie żadnym problemem. – Skąd u
ciebie, panie optymisto, takie pesymistyczne nastawienie, co? – pozwoliłem
sobie na lekką drwinę.
- Może stąd, że wyzwałeś mnie od kurw z
niewiadomego mi powodu, a potem jak wielki mędrzec zacząłeś organizować
spotkania towarzyskie, na których wygłaszasz swoje spaczone prawdy, wbijając je
innym do głów? – fuknął.
- Ej, zacznijmy od tego, że te „spotkania AA” to
nie był mój pomysł i nie robię tego z przyjemnością, okej? – wywróciłem oczyma.
Ketsueki aż zadrżał z tłumionych emocji.
- Czy ty naprawdę niczego nie rozumiesz?! –
wrzasnął. Maska złości, którą przybrał, ładnie ukrywała i odciągała uwagę od
jego szklistych oczu. Zamrugałem kilkakrotnie, spoglądając na niego bez
większego zrozumienia.
- Prawdopodobnie – przyznałem. – Obstawiałbym nawet
75:25 na to, że nie pojmuję twojego toku myślenia, ale jako że zawsze byłem
słaby w zakładach…
- Nie znoszę cię! – sapnął wściekle. – Jesteś tak
cholernie zacietrzewiały, wredny, arogancki… tak… tak… - zabrakło mu słów. –
Żałosny! …tak… tak…
- Tego również nie neguję – wzruszyłem ramionami.
Brunet spojrzał na mnie zdziwiony; chyba spodziewał się, że po tych słowach
wścieknę się, ale ja nadal spokojnie siedziałem przy stole. – Nie takie epitety
słyszałem – zaśmiałem się pod nosem. – Poza tym przywykłem do takich reakcji,
więc nie patrz tak na mnie. Jesteś po prostu kolejną rozemocjonowaną
nastolatką, której górnolotne marzenia o swoim idolu legły w gruzach; bo
wyobrażałeś mnie sobie zupełnie inaczej, prawda? – uśmiechnąłem się jadowicie.
- Oczywiście, że tak! – uderzył dłonią w blat
stołu. – Do cholery, kto wyobraża sobie jakąkolwiek drugą osobę jako
zakompleksionego, aroganckiego cynika, który otacza się murem czarnego humoru i
stanem wiecznego podminowania tylko po to, aby odciąć się od innych, a potem
ubolewać nad swoją samotnością?! – naprawdę się zirytował. Spojrzałem na niego
zaskoczony.
- A więc tak myślisz, hm? – posłałem mu długie
spojrzenie spod przymrużonych powiek.
- Tak! – krzyknął, będąc pewnym, że tym razem z
pewnością nie uda mi się pohamować gniewu.
- Hm… - mruknąłem. – W takim razie może jeszcze
będą z ciebie ludzie – uśmiechnąłem się pod nosem. – Nie jesteś jeszcze tak zepsutą,
bezwładną lalką, która ląduje w łóżku tego, który wykaże nią chociażby śladowe
ilości zainteresowania – poklepałem go po ramieniu. Chłopak spoglądał na mnie
kompletnie zdezorientowany i zbyty z tropu. Nachyliłem się nad nim. – Uwierz
mi, że w tych „kręgach sławy” czają się jeszcze dużo gorsi ode mnie. Mało tego,
pomyśl sobie, że będziesz zmuszony z nimi współpracować, regularnie ich
oglądać… pewien jesteś, że to wytrzymasz? Pewien jesteś, że na własną
odpowiedzialność chcesz wdepnąć w to gówno? – spojrzałem na niego
porozumiewawczo. – Jeśli wzbudzam teraz w tobie obrzydzenie i nie chcesz
skończyć tak jak ja, to dobrze; ale w takim razie zastanów się jeszcze trzy
razy czy jakaś szkoła policealna nie byłaby lepszym wyjściem niż podpisywanie
cyrografu z wytwórnią… na twojej własnej skórze – uśmiechnąłem się ohydnie. –
Serio, zastanów się nad tym jeszcze – tym razem posłałem mu już zwyczajny,
zdrowy uśmiech, po czym wstałem i zacząłem kierować się w stronę wyjścia.
Może jednak ten wypad nie był znowu taką wielką
stratą… w końcu jakby nie patrzeć, coś udało mi się zrobić.
- Hej, Hiro! – zawołał za mną początkujący muzyk.
Niechętnie przystanąłem i obróciłem się w jego stronę. – Naprawdę dzięki, że
przyszedłeś! Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś zaprosisz mnie na swój koncert, bo
na Liquid room (19.12.2014 od aut.) było naprawdę świetnie! – zawołał
przesadnie głośno.
Spojrzałem na niego nienawistnie.
A więc to była twoja zemsta, panie Ketsueki…
Z niepokojem wśród szmerów, które podniosły się po
sali wyłapałem jak kilka razy ktoś wymienił nazwę mojego zespołu. Zamierzałem
zmyć się, póki jeszcze nie zaczęło się prawdziwe apogeum, ale właściwie nie
miałem szans. Klubowicze zorganizowali się szybciej niż myślałem, przez co
chwilę potem stałem już w ciasnym kole na środku parkietu, a wokół mnie skakali
rozemocjonowani fani, domagając się autografów, zdjęć, dedykacji… Wszyscy oni
chcieli mnie dotknąć niczym posążek Buddy Amidy – choćby na chwilę, jakby było
to jakimś wielkim wyróżnieniem lub jakbym posiadał jakieś niesamowite zdolności
i właściwości, za których sprawą, choćby krótki kontakt z moją skromną osobą,
miałby zapewnić dobrobyt i szczęście fanom.
Byłem jak ten stary pies wśród grupki dzieciaków.
Bez entuzjazmu po prostu stałem i dawałem ciągać się za uszy i ogon, będąc bardziej
tym wszystkim znudzony i zniesmaczony niż rozbawiony, mimo iż kiedyś z
pewnością oddałbym wiele, żeby znaleźć się w podobnej sytuacji – kiedyś, kiedy
byłem mniej więcej na obecnym poziomie Creny; kiedy wciąż jedynie marzyłem o
sławie, będąc szczerze przekonanym, że będę najszczęśliwszym człowiekiem na
ziemi, kiedy te tłumy będą już mnie tak ściśle oblepiać, niemalże na mnie
osiadać niczym druga, nieznośnie ciężka i problematyczna skóra.
Proszę, proszę, młody muzyk potrafi być zawistny…
Mało tego potrafi się nieźle mścić. Zapamiętam to sobie – na pewno.
Nie puszczę mu tego płazem!
Chociaż z drugiej strony… w sumie tylko mi się
odpłacił. Muszę pamiętać, że to wciąż jeszcze tylko dzieciak. Może byłem dla
niego za ostry? Może powinienem był trochę spuścić z tonu? Może…
Rzuciłem ostatnie spojrzenie brunetowi, który
właśnie znikał za kotarą, która odgradzała pomieszczenie dla muzyków od sali
dla klubowiczów. Chłopak wyłapał to i spojrzał na mnie chłodno, a przynajmniej
się starał, gdyż na dnie jego oczu dostrzegłem tę zdradziecką nutę, która jasno
dawała mi do zrozumienia, że nie był zbyt zadowolony z tego, co zrobił i źle
się z tym czuje. W sumie… może on znowu nie był taki najgorszy? Nie wszystko
można załatwić za pomocą metody kija i bata – czasem serio trzeba trochę odpuścić…
ale zdawało się, że ja o tym zapomniałem… Podobnie jak i on zapomniał o tym, że
wiecznie głaszcząc wszystkich po głowach też nic się nie osiągnie. Czasem
trzeba się postawić – ale w tym wszystkim trzeba mieć umiar, którego nam obojgu
zabrakło w ostatnim czasie; zdawało się, że i on doszedł do podobnego wniosku.
Przestałem się wyrywać, stwierdzając, że poniosę
moją „karę” jak przystało mężczyźnie. Zniosę to. Przeżyję. W końcu mi się
należało. Stary pies klapnął z rozmachem na drewniany parkiet, pozwalając, żeby
to stadko dzieciaków powyrywało mu niemal doszczętnie futro, z którego przecież
i tak już obłaził kłębami.
Crena zdawał się być zdziwiony zmianą w moim
postępowaniu, ale słaby uśmiech, który zagościł na jego ustach świadczył o tym,
że albo mi przebaczył (w jakimś stopniu), albo przynajmniej się uśmiał – już
nawet nieważne, która wersja była bliższa prawdzie; niech raz wyjdzie na jego,
ten jeden raz odpuszczę…
Ten jeden jedyny raz…
Jak zwykle strasznie mi się podobało! Życzę im jak najlepiej...no mam nadzieję, że razem ;3
OdpowiedzUsuńDodaj kolejny rozdział jak najszybciej!
//Yūko-san
Tak dawno był trzeci rozdział, że musiałam od nowa przeczytać całą serię. (◎_◎;)
OdpowiedzUsuńTo było świetne i oczywiście czekam na kolejny rozdział. Obyś dodała go jak najszybciej. ;)
Za krótkie, o wiele za krótkie. Ah wciągnęło mnie i to bardzo. Hiro i jego sposób bycia, myślenia i postępowania tutaj.. Ah lubie takie postacie. Nie są schematowe i mogę się odnaleźć w charakterze takiej istoty XD Genialnie napisane a końcówka przynajmniej w moim przypadku zostawia niedosyt i to bardzo ^^
OdpowiedzUsuńHuh... wybacz, ale ostatnio nie mam wgl pomysłów na komentarze ehh... W skrócie powiem tak : bardzoo mi się podobało xDD sposób myślenia, a nawet bycia Hiro jest czymś rzadko spotykanym (bo wychodzi bardziej na bohatera "negatywnego") i to najbardziej podoba mi się w tym opo. Wciągające i bardzo ciekawe.
OdpowiedzUsuńŻyczę ci weny ^.^
Piosenka, która wzbudza we mnie skrajne uczucia i nie potrafię jej pominąć ? Huh... mam ich parę. Girugamesh - "Kowareteiku Sekai" i "Nobody", Dir En Grey - "Vanitas" i "Namamekashiki ansoku, tamerai ni hohoemi" (ale wersja z pianinem), The GazettE - "Without a Trace". Czyli mam 5 takich piosenek...
Jednak taką najbardziej rozbrajającą jest Dir En Grey - "Namamekashiki ansoku, tamerai ni hohoemi" (wersja z pianinem)... Łzy za każdym razem cisną mi się do oczu...
UsuńKufa. Ten "kamuflaż" Hiro cholernie mnie rozbawił xD Nadzieja jak u dziecka xDDD A Crena to miał chyba jakiś rentgen w oczach o.o"
OdpowiedzUsuńPoznałam wczoraj takiego człowieka, takiego człowieka o charakterze podobnym do tego, którym obdarzyłaś Hiro. ;-; Boshe. Nasza rozmowa trwała z dwie godziny, dotyczyła świata, a i tak wyszło na to, że nikt z nas nie ma racji. x'D To było dość... zabawne spotkanie, przynajmniej dla mnie ^^"
Lubię takich ludzi. Są strasznie interesujący, i, jakimś dziwnym trafem przyciągają mnie do siebie... ;^;
Co do piosenek. Nigdy nie mogę pominąć piosenek: "Todokanu Tegami" (tą z koncertu) i "Aria" Diaury oraz "Reminiscene" (nie wiem, czy dobrze napisałam, mój perfect English ;o;) Negi. Jeszcze czasem mam tak, że nie jestem w stanie przewinąć "Silent Prayer" Valluny. Jednak to tylko czasami. Znów się rozpisuję o swoich ulubieńcach, zabijcie mnie. Chyba nie powinnam pisać komentarzy x'D
~sadist vampire Yuna.miko
Pragnę nowego rozdziału... ;-;
OdpowiedzUsuńFajnie, naprawdę ciekawie zrobiłaś Hiro tutaj. I to mozolne przebijanie się Creny przez kolejne warstwy skorupy Hiro.. <3 Ciekawa jestem, jak będzie wyglądało to "odpuszczanie" Crenie. Miły Hiro? Brzmi jak antonim. I te wykłady... No wygląda i czyta się to świetnie ;)
A co do piosenek to chyba najbardziej wzruszają mnie: The Final - Dir en grey, Proof - Deathgaze, i chyba wszystko Kagrry. :) No i nieśmiertelne Rose of pain - X Japan.
Nie odpuściłabym D: Znalazłabym nawet na końcu świata.
OdpowiedzUsuńWybacz krótki komentarz, ale nauka wzywa, jeszcze 2 egzaminy...