„Hayakki-yokō” cz.2 i bardzo ważne informacje

Przed przeczytaniem:
Mam bardzo ważną informację, a właściwie to zapytanie - od dłuższego czasu korzystam z aplikacji Wattpad - czy ktoś ją kojarzy? Jeśli nie to wyjaśnię, że jest to aplikacja dla "początkujących pisarzy", gdzie po prostu można umieszczać swoje wypociny; coś w rodzaju alternatywy dla bloga. Jest to o tyle fajne, że prawdopodobieństwo znalezienia danego tekstu dzięki tej aplikacji jest dużo większa niż na blogu. Fajną rzeczą jest też to, że można to czytać jak książę na telefonie czy komputerze (ale najpierw oczywiście na telefon trzeba ją pobrać), a kiedy kończymy czytać i wychodzimy z apki, ta sama zapisuje, gdzie skończyliśmy, wkłada "zakładkę", tak, że kiedy ponownie wchodzimy w dany tekst możemy kontynuować czytanie tam, gdzie skończyliśmy. Myślę, że przede wszystkim byłoby to dobre do czytania moich mega-shotów, które "połknąć" na raz jest dość trudno, z czego sama zdaję sobie sprawę. Dziś mnie natchnęło, aby zacząć tam publikować - a co wy o tym myślicie? Z jednej strony myślę, że jest to duże udogodnienie, bo tak samo teksty można dodawać rozdziałami, a i można czytać w trybie offline, ale z drugiej obawiam się, że to zmniejszy aktywność czytających na blogu; więc co o tym sądzicie? Oczywiście jeśli będzie dużo głosów "na tak", zacznę tam udostępniać swoje "dzieła".
Dobra, a teraz bez dalszych wstępów:

- Witaj, człowieku – przywitał się uprzejmie. – Dziś dostąpił cię ten niesamowity zaszczyt spędzenia wieczoru w naszym towarzystwie – zatoczył dłonią koło, wskazując swoich towarzyszy, wśród których mieścił się, między innymi, duch węża z Okinawy, jak dotąd jedyny, którego miałem okazję „poznać”. – To prawdziwe wyróżnienie, zgodzisz się ze mną, prawda? Nie jesteś takim głupcem, aby je odrzucić, racja? – uśmiechnął się pobłażliwie. – Nazywam się Sōtangitsune, tak, to ja jestem właśnie tym osławionym lisem z Kioto – powiedział nieskromnie, śmiejąc się pod nosem. – Jestem także głową tej ceremonii, więc lepiej się pilnuj, – szepnął mi na ucho – bo to ode mnie zależy czy wyjdziesz z tej imprezy żywy – obdarzył mnie obrzydliwym, obłąkańczym uśmiechem.
W co ja się wpakowałem?
Shoya, ratuj! – załkałem w myślach.

„Hayakki-yokō” cz.2

Sōtangitsune położył dłoń na moim ramieniu. Dotyk lisa był taki ciepły i kojący… W ogóle nie wzbudzał we mnie niepokoju czy obrzydzenia, żeby nie rzec, że działał na mnie uspakajająco… a przecież to demon, a uściślając, to demoniczne bóstwo! Ale cóż… jak wiadomo, człowieka zawsze ciągnęło go złego… było bardziej kuszące, atrakcyjne…
Skupiając się jedynie na jego dłoni spoczywającej na moim ramieniu, przez moment nawet zapomniałem się bać. Niestety strach szybko powrócił, kiedy głowa parady odsunęła się ode mnie i sięgnęła po kolejną czarkę sake.
Przesunąłem spojrzeniem po zebranych. Wszyscy uważnie mi się przyglądali, wbijając we mnie ciekawskie i ponaglające spojrzenia, zupełnie tak jakby był zwierzęciem w cyrku, od którego oczekuje się pokazu szaleńczo trudnych, wytrenowanych sztuczek, jakimi miałbym zabawiać widzów – ja jednak nie do końca wiedziałem, czego widownia demonicznych bóstw mogłaby ode mnie chcieć. Miałem odwalić przed nimi jakiś teatrzyk? Może mieli jakieś utarte stereotypy dotyczące ludzi i czekali na to aż potwierdzę je swoim zachowaniem? Po ich dumnych minach i grymasach twarzy zdradzających pyszałkowatość i samouwielbienie wnioskowałem, że nawet jeśli czegoś ode mnie oczekiwali, to i tak z góry zostałem zdegradowany do tej gorszej grupy – w żadnym razie nie wyglądało na to, aby uważali mnie za równego sobie.
Spojrzałem na mężczyznę o szkarłatnych włosach; z całego tego zbiorowiska on spoglądał na mnie chyba najmniej przychylnie. O ile na twarzach innych demonicznych bóstw oprócz grymasów, które mogły zdradzać jakieś sadystyczne zapędy czy rządzę niepohamowanego uwielbienia, malowało się również zainteresowanie, o tyle on wyglądał na rozeźlonego, może nieco znudzonego – ale przede wszystkim wyczuwałem, że w żadnym razie nie mógł mieć co do mnie dobrych zamiarów.
- Doprawdy – prychnął ten, któremu się przyglądałem – za nic nie masz gustu, Sōtangitsune – skrzywił się jeszcze bardziej. – Żeby sprowadzać człowieka na nocną paradę demonów jako atrakcję! – fuknął oburzony. – Co za nietakt… - przewrócił oczyma.
Osławiony lis z Kioto nie wyglądał, jakby chciał tłumaczyć jednemu z gości, że nie zostałem zaproszony ani nawet zaciągnięty tu siłą, a po prostu wprosiłem się, nie wiedząc w co się pakuję. W dodatku otumaniony oparami boskiego ziela, wyczerpany po tym, jak jubokko wyssał ze mnie energię, nie skorzystałem nawet z możliwości ucieczki, kiedy jeszcze ją miałem. Choć w sumie… w zasadzie to przecież próbowałem odejść, ale wtedy właśnie na mojej drodze pojawiły się pierwsze ayakashi, które mi to uniemożliwiły.
Może jakimś przebiegłym intrygantem nie byłem, a więc bardzo możliwe, że nie umiałem przejrzeć ich do końca, ale zdawało mi się, że nie dla wszystkich hayakki-yokō było znowu taką zwykłą paradą. Mniejsze stworzenia, które również w o wiele mniejszym stopniu przypominały ludzi, bawiły się na drugim końcu stołu pijąc i jedząc; nie wyglądało na to, żeby przejmowały się czymś innym niż zabawą, nawet jeśli w moich oczach wyglądała ona dość brutalnie. Tutaj, gdzie zasiadła siódemka demonicznych bóstw, mieściła się prawdziwa arena polityczna. Nie miała ona jakiegoś formalnego wydźwięku, gdyż w końcu nikt z nikim nie podpisywał żadnych układów ani rozejmów, ale to, jak mi się zdawało, tylko jeszcze pogarszało sytuację. Prywatny charakter spotkania stwarzał możliwości do pozyskania osobistych popleczników i sojuszników, co z kolei stwarzało wielkie możliwości – jakie dokładnie? Mogłem się tego, póki co, tylko domyślać…
Mimo iż wszyscy, tak samo jak niższe rangą demony, pili i jedli, po tej stronie stołu dawało się wyczuć napięcie. Wszyscy byli skupieni i uważni. Ważyli dokładnie każde słowo przed jego wypowiedzeniem, analizowali drugie dno wypowiedzi innych – z tego właśnie powodu postanowiłem się nie odzywać, mimo iż miałem ogromną ochotę wykrzyczeć w twarz temu chudemu, szpakowatemu bożkowi, że moja obecność w tym miejscu jest jednym wielkim nieporozumieniem, a potem uciec daleko stąd, gdzie pieprz rośnie… albo w zasadzie to jeszcze dalej. Podejrzewałem, że gdybym tylko wypowiedział słowo na ten temat, mógłbym w znaczący sposób narazić się Sōtangitsune; w końcu był głową parady, a co to za gospodarz, który pozwala, żeby po jego terenie wałęsały się jakieś przybłędy i to w dodatku innej rasy? Bądź co bądź, jeśli istniałaby taka możliwość, wolałbym raczej stać z nim po jednej stronie – w końcu dobitnie zaznaczył, że to od niego zależy czy wyjdę stąd żywy, prawda?
W ogóle zamierzałem się nie odzywać, jeśli nikt by mnie do tego nie zmusił. Mój genialny, obmyślony na szybko i w nerwach plan zakładał, aby siedzieć przy tym stole jak kołek i nie robić w zasadzie nic. Czekać aż nadejdzie ten zbawienny świt i cała ta impreza zakończy się.
- Och, Suzaku – lis uśmiechnął się przesłodko – zawsze byłeś taki gderliwy… - pokręcił głową z dezaprobatą. – Czy kiedyś uda mi się sprostać wygórowanym oczekiwaniom szkarłatnego ptaka południa? – jego uśmiech był przesłodzony tak bardzo, że niemal od samego patrzenia czułem jak próchnica zaczyna zżerać mi zęby, ale jednocześnie za tą maską czaiło się czyste wyrachowanie i oziębłość.
- Jak śmiesz!... – oburzył się szpakowaty mężczyzna. – Co to za awangardowy pomysł, żeby przyprowadzać człowieka na paradę demonów? Chyba z samej nazwy można wywnioskować, że parada demonów jest przeznaczona dla demonów – prychnął. – Ale przyznaj, mój drogi, - nagle głos czerwonowłosego stał się miększy, bardziej jadowity. Na jego twarzy zagościł obrzydliwy uśmieszek – że zawsze miałeś jaką słabość do ludzi, prawda? – wyszczerzył krótkie, jakby spiłowane trójkątnie zęby. – Zawsze otaczałeś się ludzkimi kobietami, często przebywałeś w świecie ludzi… nawet mianowałeś głównym opiekunem swojej najwspanialszej świątyni hanyo! – zaśmiał się gardłowo. – Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby ten mieszaniec był twoim dzieciakiem! – drgnąłem, kiedy w tak bezczelny sposób obrażał Shoyę. W końcu to był mój… no, może jeszcze nie przyjaciel, ale w każdym razie jakaś pozytywna postać w tym zbiorowisku potworów. W tej chwili spoglądałem na niego wręcz z uwielbieniem, niczym na świętego. – A teraz człowiek na hayakki-yokō… Czy ty nie masz żadnego poszanowania dla tradycji? – fuknął. – Założę się, że gdybyś miał wybrać czy dalej chciałbyś być ayakashi, czy człowiekiem, bez wahania stałbyś się jednym ze śmiertelników – posłał mu pobłażliwe spojrzenie.
- Racz pamiętać, że jesteś w mojej świątyni, na moim terenie – burknął szatyn, który tym razem nie skrywał się za maską uśmiechu. – Radzę ci o tym pamiętać, szkarłatny ptaku południa, bo, jak mi się zdaje, zapomniałeś się nieco – skarcił go.
- Grozisz mi tak otwarcie podczas parady?! – chuderlawy mężczyzna uniósł się w gniewie.
- Tak samo jak ty bezczelnie potrafisz na niej kpić ze mnie i obrażać mnie we własnym domu – odparł niewzruszonym tonem lis. – Wiem, że podczas hayakki-yokō teoretycznie wszystkie spory zostają zawieszone, ale… - zawiesił znacząco głos – …ale gdybym wypomniał ci, co ostatnio zrobiłaś w Naraka-Loka (hinduskie piekło; najniższy z sześciu światów zamieszkany przez istoty ukończone, posiadające ciało i wrodzoną wrogość od aut.), które przecież jest moją prowincją – uśmiech znów wpłynął na jego usta – znalazłbym idealny powód do tego, aby cię stracić jeszcze dzisiejszej nocy – zakończył, triumfalnie wychylając zawartość czarki, podczas gdy szkarłatny ptak południa skulił się w sobie i z urażoną miną z powrotem opadł na swoje siedzisko, nie odzywając się już.
- Oj, chłopcy – zaczęła miękko jedyna kobieta zasiadająca po tej stronie stołu. – Czy wy zawsze musicie kłócić się jak małe atōikozō (duchy podążające za ludźmi; ponoć są to duchy zmarłych dzieci od aut.)? – pokręciła głową rozbawiona.
- Wybacz mi to dziecinne zachowanie, najmilsza Kishin (demoniczny bóg od aut.) – Sōtangitsune skinął jej głową w wyrazie przeprosin, podczas gdy Suzaku wciąż siedział naburmuszony niczym rozkapryszony bachor. – A wy, moi drodzy goście, co sądzicie o atrakcji, jaką wam dzisiaj zaserwowałem? – zapytał gospodarz.
- Interesująca – odezwał się postawny, białowłosy mężczyzna.
- Zjedzmy go! – wykrzyknął radośnie jeden z ryżych dzieciaków, który usługiwał barczystemu mężczyźnie z blizną przecinającą niemal całą twarz.
- Zamilcz! – huknął owy mężczyzna, ganiąc małego duszka. Nie to, żebym obawiał się dzieciaka o płonącej czuprynie, ale muszę przyznać, że jego słowa zaniepokoiły się, gdyż bałem się, że ktoś może jednak spełnić jego życzenie… - Co za problematyczna hitodama (duch, kula ognia pojawiająca się, kiedy ktoś umiera od aut.) – sapnął poirytowany brunet.
- Och, Taimatsumaru (tengu w otoczeniu demonów ognia od aut.) – Kishin odezwała się z  delikatną przyganą w głosie. – Przecież to jeszcze maluch. Wszystkie małe ayakashi są porywcze – pogłaskała malca po głowie, przesuwając palcami między płomieniami skaczącymi po jego czaszce – i takie urocze – rozczuliła się. Mężczyzna prychnął. – Wy, tengu, (demon z kruczymi skrzydłami od aut.) zawsze jesteście tacy nieczuli – wywróciła oczyma.
- Za to ty jesteś zbyt uległa – odparował brunet. – Podstawa to odpowiednie wychowanie i subordynacja – stawiał twardo na swoim. – Przez takie twoje podejście w Manushya-Loka (piąty z hinduskich światów; świat ludzi – ten, w którym istnieje nasza cywilizacja, ale także świat dusz zmarłych oraz cywilizacji żyjących w innych światach od aut.), nad którą, rzekomo, sprawujesz pieczę, dzieją się takie rzeczy… - dodał burkliwie.
- Przepraszam bardzo, ale niby jakie rzeczy?! – oburzyła się kobieta.
- Takie – tengu wskazał palcem na mnie.
- Toć to człowiek jest! – wykrzyknęła poirytowana blondynka. – Co chcesz od niego?!
- Jest słaby i przerażony – skwitował. – Bezużyteczny.
- Nic dziwnego, że się boi – czarnooka prychnęła. – W końcu jest pierwszym człowiekiem na hayakki-yokō! Myślisz, że twoje żołnierskie wychowanie coś by zmieniło? Uważasz, że gdybym wprowadziła w Manushya-Loka terror, jaki panuje u ciebie w Asura-Loka (czwarty z hinduskich światów – świat upadłych bóstw i aniołów, nefilim, tytanów, złych duchów i demonów; świat demonicznej i podstępnej agresji od aut.) to człowiek postawiony w zupełnie nowej sytuacji wiedziałby, jak ma się zachować? – fuknęła.
- Może nie zmieniłoby to jego braku wiedzy, ale przynajmniej umiałby nie okazywać strachu.
- I to coś zmienia?! – kobieta ledwo powstrzymała się od zerwania się z miejsca, przez co jej złote kimono zaszeleściło. Jej czarne oczy stały się głębokie i przepastne niczym studnie bez dna; trudno było wytrzymać jej spojrzenie, jednak Taimatsumaru potrafił niezachwianie spoglądać w jej piękną, choć teraz ściągniętą w gniewnym wyrazie twarz.
- Oczywiście; w takim wypadku mógłby prezentować się godnie, a nie drżeć niczym przerażone zwierzę rzeźne – mężczyzna z blizną przemawiał wciąż tym samym, wypranym ze wszelkich emocji tonem głosu, co zdawało się jeszcze bardziej irytować Kishin.
Nim kłótnia ta osiągnęła swój punkt kulminacyjny lub nim rozpoczęła się następna, wtem pojawiło się kilka ohaguro-bettari (demon bez twarzy ze sczerniałym uśmiechem od aut.) z tacami, które, jak zdążyłem zauważyć, pełniły tu role podobną do kelnerek. Na ich czele stał Shoya, do którego z wielką chęcią podbiegłbym i przytulił się, gdybym tylko mógł się ruszyć. Hanyo skłonił się niezbyt nisko, a następnie zajął miejsce tuż za Sōtangitsune, a więc także i swoim przełożonym, jeśli mogłem go tak określić. Demony bez twarzy w tym czasie częstowały wszystkich czajem. Co dziwne, ja również zostałem obdarowany niewielkim, wciąż ciepłym naczyniem. Spojrzałem niepewnie na jego zawartość – bursztynowy płyn nie wyglądał jakoś nad wyraz niespotykanie, jednak i tak postanowiłem być przezorny. Nie podejrzewałem, żeby picie ani jedzenie czegokolwiek zaserwowanego przez samego szefa kuchni szesnastu buddyjskich piekieł wyszło mi na zdrowie.
- Pij – ponaglał mnie białowłosy mężczyzna.
- Spokojnie, Byakko (biały tygrys zachodu od aut.) – odezwał się lis. – Nie stresuj naszego gościa; w końcu ma nam zapewnić rozrywkę na całą noc – uśmiechnął się do mnie paskudnie. – Nie chcemy, żeby opuścił nasze towarzystwo z pewnych względów zbyt szybko, prawda?
Spojrzałem spanikowany na półdemona. Shoya skinął jedynie głową, a ja, nie mogąc nic innego zrobić w tej chwili, postanowiłem mu zaufać i upiłem łyk ciepłego naparu.
Właściwie siedzieliśmy niedaleko siebie razem z szatynem, ale nie mogliśmy prowadzić swobodnej rozmowy. Wśród gromady demonicznych bóstw wybuchła kolejna kłótnia, ale już nawet za bardzo nie słuchałem, o co w niej chodzi. Przyglądałem się chłopakowi, jakby wyczekując tylko, aż pośle mi jakiś ukryty znak, który mógłby być zapowiedzią mojej wolności, szansą na ucieczkę, jednak nic podobnego się nie działo. Ohaguro-bettari przysiadły się do każdego z wyższych rangą ayakashi i usługiwały im, dolewając alkoholu lub czaju. Sam Shoya zajął miejsce przy Sōtangitsune tylko po to, żeby pełnić podobną funkcję. W zasadzie zdawało się, że hanyo w pełnym wymiarze ignorował moje błagalne spojrzenia i niemal płaczliwy wyraz twarzy, zupełnie tak jakbym nic dla niego nie znaczył, jakby w ten sposób próbował uciąć wszelkie powiązania ze mną, po tym jak wcześniej mnie wyratował; i to w dodatku dwukrotnie.
Wtem olśniło mnie, że wtedy, kiedy szatyn mi pomagał, w pobliży zawsze znajdywała się ta przeklęta wrona – a może wcale nie była ona znowu taka przeklęta? Shoya mówił, że wyratował mnie z opresji tylko dlatego, że to ona mu kazała… Kurde, jak on ją nazwał? Yatagiri? Yatagaru?... Yatagarasu! – przypomniałem sobie. Podwładny sławnego lisa z Koto uparcie w kółko powtarzał, że jedynie wykonuje polecenia Yatagarasu… ale właściwie czym ona była? Czy to możliwe, że to ptaszysko również było jakimś ayakashi? Ale w takim razie dlaczego mnie chroniło? No i dlaczego miało taką… zwykłą formę? Jakby nie patrzeć w tym mrowiu demonów, które zebrało się na paradzie, nikt nie miał dokładnie określonej postaci – zdarzały się jakieś atrybuty zwierzęce w połączeniu z ludzkim ciałem, widywałem istoty wyglądające jakby żywcem wyciągnięte z horroru – jakieś bezkształtne lub z kolei o tak skomplikowanej fizjonomii, że żeby zorientować się, co jest czym w tym poskręcanym i jakby pozlepianym z resztek ciele, musiałbym się naprawdę długo przyglądać i mocno zasępić… no i może jeszcze powstrzymać odruch wymiotny…
Nie było mi zimno, ale napój i tak przyjemnie mnie rozgrzał. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że wypiłem już wszystko, by zaraz potem z jeszcze większym zdziwieniem przyglądać się jak hanyo ponownie napełnia moją czarkę i znów kiwa do mnie głową w zachęcającym geście.
Wraz z kolejnymi czarkami moje ciało stawało się coraz bardziej ociężałe i wiotkie… choć przeszło mi przez myśl, że to może znów wina oparów boskiego ziela, gdyż, jak zdążyłem zauważyć, parę dziwnych istot tliło długie fajki, z których unosił się zielonkawy obłok dymu. Głowa znów zaczęła opadać mi na pierś.
- Wstań! – ktoś huknął, co zmusiło mnie do skupienia uwagi z powrotem na otoczeniu.
Wyrwany z wiru własnych myśli zdumiony spojrzałem na Taimatsumaru, który ledwo hamując gniew, wstał i spoglądał na mnie ostro. Wywnioskowałem, że ta komenda była kierowana do mnie. Zamierzałem ją wykonać; próbowałem się podnieść, ale kiepsko mi to szło. Znów czułem jak myśli mi się plączą i kołtunią, a czas zaczyna zamierać w miejscu.
Tengu nie powtarzał się dwa razy. Zirytowany moją niegramotnością, sięgnął przez szerokość stołu i złapał mnie za poły ubrania, podnosząc bez problemu jedną ręką. Siłą wyciągnął mnie z pagody, by już na podwórzu rozłożyć ogromne czarne skrzydła, które, jak do tej pory, złożone bezczynnie tkwiły na jego plecach niczym dodatek, swoista yukata do prostego kimona. Wzbił się razem ze mną w powietrze. Nie leciał wysoko, ale to i tak już przyprawiło mnie o palpitacje serca. Kurczowo, przezornie starałem się trzymać jego ręki, w której ściskał materiał mojego ubrania, aby nie spaść, ale to i tak niewiele mi dało, kiedy ayakashi w końcu i tak mnie puścił, zrzucając wprost do okrągłego jeziorka.
Lodowate krwistoczerwone wody zamknęły się nad moją głową. Przerażony od razu starałem się wypłynąć. Z ulgą zaczerpnąłem powietrza, kaszląc i plując dziwnie gęstą wodą, która miała niespotykany metaliczny smak. Niemniej woda i szok, który właśnie przeżyłem, zdawały się zmyć ze mnie otumanienie i senność, która zawładnęła mną w pagodzie.
Jezioro nie było wielkie, więc nie panikowałem, mimo iż znajdowałem się na jego środku. Zamierzałem dopłynąć do brzegu, kiedy niespodziewanie poczułem coś twardego pod stopami. Zdziwiony stwierdziłem, że nie może być to grunt, gdyż zbiornik wodny nie może być aż tak płytki, a poza tym, jeszcze chwilę temu przecież nie czułem tego „gruntu”, swobodnie machając nogami w toni wodnej.
Moment po tym z wody wyjrzał wielki koński łeb z sitowiem zamiast grzywy. Przegniła skóra odchodziła od poczerniałych kości płatami, roztaczając przy tym obrzydliwy fetor. Ślepe, wywrócone oczy spojrzały na mnie niewidzącym, obłąkańczym spojrzeniem. Wielkie zęby zostały odsłonięte przez nabrzmiałe wargi, chrapy rozszerzyły się, kiedy koń sapnął ciężko, wypuszczając krwawe bąbelki.
Co to znowu, do cholery, jest?!
O miłosierna Kannon, ratuj!
Koń zarżał i zanurkował, jakimś dziwnym trafem, ciągnąc mnie ze sobą na dno. Jakim cudem?! Przecież nie miał kończyn, którymi mógłby mnie przytrzymać, a i ja nie uczepiłem się go! Co tu się dzieje?!
Próbowałem się wyrwać, szamotałem się, jednak moje nogi, jakby przywarły do grzbietu tej przerażającej istoty. Woda z czasem robiła się coraz ciemniejsza, a jasnoczerwona plama tafli zdawała się być coraz mniejsza, aż w końcu przybrała wielkość szkiełka zegarkowego. Kończyło mi się powietrze. Czułem jak płuca coraz bardziej domagają się tlenu. Machałem rękami, jakby to miało mi coś pomóc, ale cielsko konia było zbyt ciężkie, więc nie mogłem ponownie się wynurzyć. I nagle…
Niemal całe powietrze uleciało z moich płuc, kiedy wydałem z siebie niemy okrzyk pod wodą. Przeszywający ból rozchodził się z miejsca tuż nad kostką lewej nogi.
Kurwa, ta zgniła cholera mnie użarła!
Całe szczęście to dało mi też jakieś możliwości manewru. Poczułem, że mogę na powrót poruszać uszkodzoną nogą. Kończyna nie była już nieruchomo przytwierdzona do grzbietu wodnego demona. Niemniej nie powiedziałbym, żebym raczej się cieszył. Dookoła mnie unosiła się woda zabarwiona moją własną krwią, a ponad to dolna kończyna tak bardzo bolała, iż niemal całkiem zdrętwiała – ale nie poddałem się, przecież nie mogłem.
Zmusiłem się do nadludzkiego wysiłku i kopnąłem w pysk stwora z całą siłą, jaką udało mi się wykrzesać. Odbiłem się stopami od wierzchu gnijącego konia i zacząłem płynąć w górę. Woda była gęsta, przez co musiałem włożyć dużo siły w to, aby się w niej poruszać, ale byłem lżejszy i miałem, że tak to nazwijmy, lepiej przystosowane kończyny do pływania, przez co wynurzyłem się szybciej niż ta paskuda. Desperacko zaczerpnąłem tchu. Powietrze wydało mi się być wspaniałe, wręcz słodkie jak nigdy dotąd. Rozpaczliwie rzuciłem się do szybkiego kraulu, starając się dotrzeć do brzegu. Niestety koń w końcu mnie dogonił, jednak i tym razem udało mi się ochronić przed nim celnym kopniakiem, który tym razem idealnie spadł na jego nos. Demon wodny zawył, wierzgając, co dało mi kolejnych kilka sekund przewagi – kilka sekund, które mogło zaważyć o moim życiu lub śmierci.
W końcu poczułem grunt. Jeszcze trochę, jeszcze tylko trochę…
Coś pociągnęło mnie w tył – tym razem jednak obyło się bez eksplozji czerwonych fajerwerk bólu przed oczami. Stwór tym razem zdołał mnie złapać tylko za rozciętą nogawkę.
Cholera! Było tak blisko! W zasadzie już byłem na brzegu – woda sięgała mi jedynie do wysokości biodra, a przecież niemal pełzłem już na czworaka!...
Nagle pojawił się długi kij.
Kij, oheblowana tyczka, która służyła najczęściej w dojo do ćwiczeń, nim uczniowie dostali do ręki swoje pierwsze miecze.
Owy kij niczym grzmot spadł na koński łeb, roztrzaskując go nieomal na miazgę.
Spojrzałem w górę, aby ujrzeć nikogo innego jak Shoyę. Chłopak wyszarpnął swoją prymitywną broń z czaszki przerażającej istoty, która powoli zaczęła się cofać w głąb jeziora. Wbił ją w grząski piasek dna zbiornika wodnego i wyciągnął w moim kierunku rękę w geście pomocy.
- Kelpia (brytyjski i irlandzki demon wodny od aut.) – oświadczył. – Zmiennokształtny demon wodny, który występuje najczęściej pod postacią konia. Kiedy go dosiądziesz, nurkuje i zabija swoje ofiary na dnie zbiornika, który zamieszkuje. Zazwyczaj pozwala wypłynąć ludzkim wnętrznością na powierzchnię wody, znacząc swój teren – wyjaśnił jakby cytował encyklopedię. Z obrzydzeniem zauważyłem dopiero w tym momencie, że na powierzchni wody w istocie pływają jakieś szczątki…
Coś co wyglądało jak ochłap gnijącego mięsa zatrzymało się przy mojej dłoni, jaką wciąż trzymałem w wodzie, której poziom mógł zakryć jedynie moje palce. Poderwałem się niczym oparzony, starając się oddalić jak najmocniej od tego przeklętego jeziora. Zerwałem się na nogi, czego zaraz oczywiście pożałowałem. Ledwo wstałem, już z powrotem znalazłem się na ziemi.
- Ugryzł cię? – zapytał. W odpowiedzi jedynie pokiwałem głową, gdyż nie mogłem wydusić z siebie ani słowa.
W oddali przy wejściu do pagody dojrzałem postać Sōtangitsune. Zdziwiło mnie, że głowa parady pozwoliła udzielić mi pomocy swojemu podwładnemu. Coś mi się zdawało, że Suzaku mógł mieć rację, jeśli chodzi o sprawę darzenia sympatią ludzi przez osławionego lisa… Niemniej byłem mu dozgonnie wdzięczny; właściwie w tej chwili byłem mu tak cholernie wdzięczny, iż byłem gotów paść mu do nóg i po stokroć dziękować za jego wspaniałomyślność i uczynność.
Po odgłosach, jakie doszły nas z budynku, mogłem wywnioskować, że rozpoczęła się kolejna wrzawa. Z urywanych słów, które udało mi się wychwycić, zrozumiałem, iż znów to ja byłem przedmiotem sporu.
- Opatrzę cię – zaoferował szatyn, pomagając mi się podnieść i przewieszając sobie moją rękę przez ramiona, aby odciążyć moją uszkodzoną nogę.
Zaprowadził mnie do pustego pomieszczenia w świątyni, które mieściło się w przeciwnym skrzydle niż to, gdzie znajdywała się pagoda. Usadził mnie na podłodze, a sam wyszedł bez słowa. Drżałem z zimna i silnych emocji, które wciąż mną targały. Nerwowo drapałem paznokciami chropowatą powierzchnię mat tatami, modląc się w duchu, żeby chłopak szybko wrócił, gdyż cały czas byłem zdjęty strachem, iż zaraz coś przerwie te papierowe drzwi i do pomieszczenia wleci kolejny demon, który będzie czyhał na moje życie. Jednego wieczora już trzy razy dybano na moje życie – chyba trochę za dużo jak na jeden raz, co?
Shoya na szczęście w istocie wrócił szybko. Niósł ze sobą niewielkich rozmiarów drewniane pudełko, w którym, jak się okazało, znajdywały się medykamenty i opatrunki. Hanyo wciąż bez słowa podwinął rozerwaną nogawkę moich spodni i osuszył delikatnie zranione miejsce, by następnie oczyścić je gazą nasączoną jakimś specyfikiem o ostrym zapachu. Drgnąłem mocniej, kiedy ją przyłożył. Bolało jak cholera. Zagryzłem wargi, żeby nie jęknąć z bólu ani tym bardziej nie rozpłakać się, gdyż miałem na to wielką ochotę. Byłem u kresu sił wytrzymałości. Miałem ochotę wyć do tego cholernego ogromnego, czerwonego księżyca i rozpłakać się jak małe dziecko. Dlaczego to wszystko musiało się przytrafić akurat mnie?
Półdemon, jak się zdawało, miał wprawę w robieniu opatrunków, gdyż szybko sobie z tym poradził. Może nie był zbyt miły, lecz nie umknęło jego uwadze to, w jakim stanie się znajdywałem. Widząc to, westchnął ciężko.
- To właśnie dlatego nalegałem, żebyś odszedł, kiedy jeszcze mogłeś to zrobić – klapnął ciężko na podłodze obok mnie. – Chciałem ci tego oszczędzić…
- Dziękuję… - szepnąłem cicho, pozwalając sobie oprzeć się o jego ramię. – Za wszystko…
- Jeszcze nie dziękuj – pokręcił głową. – Nie wiadomo czy będziesz miał za co; pamiętaj, że noc jeszcze się nie skończyła, a więc wciąż musisz walczyć o życie – spojrzał na mnie surowo. – Jeśli dożyjesz poranka, wtedy dopiero będziemy mogli rzucić się sobie w objęcia i dopiero wtedy będziesz mógł mi podziękować – rzucił dość kwaśno.
Może brzmiało to mało optymistycznie, ale wiedziałem, że taka była prawda. Noc się nie skończyła. Ta cholerna parada wciąż z powodzeniem trwała.
Wyprostowałem się z trudem. Płacz mi w niczym nie pomoże – powtarzałem uparcie w myślach. Wziąłem głębszy wdech, przełykając łzy. Musiałem wziąć się w garść. Musiałem stać się bardziej uważny. Nie mogłem wciąż bez końca polegać na Shoyi.
- Och… - wyrwało mi się, kiedy spojrzałem na jego czarną yutakę, która, w chwili obecnej, była w nieładzie, cała pognieciona i poznaczona ciemniejszymi plamami. – Przemoczyłem cię… - zauważyłem ze smutkiem. Jego tradycyjnemu ubiorowi ubył nieco elegancji przez stan, w jakim obecnie się znajdywał.
- Daj spokój – machnął lekceważąco ręką. – Są ważniejsze sprawy – obrzucił mnie badawczym spojrzeniem. – Wiesz, że musimy tam wrócić? – zapytał dość niepewnie. W odpowiedzi jedynie skinąłem głową, gdyż poczułem, że gardło znów ściska mi się ze strachu i rośnie w nim gula, kiedy znów zaczęło zbierać mi się na płacz. Za cholerę nie chciałem tam wracać; ale niestety nie było innego wyjścia. Na moment przymknąłem powieki, próbując odzyskać rezon.
Chyba w końcu udało mi się opanować drżenie, mimo iż w rzeczywistości w środku cały dygotałem ze strachu. Kiedy wcześniej szatyn mówił o tym, że znajdywałem się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, o tym, że jestem tu jedynie zabawką… nie dowierzałem mu, szczerze powiedziawszy. Wpierw otumaniony oparami boskiego ziela tkwiłem gdzieś w swoim świecie, nie przejmując się zbytnio otoczeniem. W mojej głowie zrodziło się przeświadczenie, że to, co widzę, nie jest rzeczywiste, realne – to tak, jakbym przeniósł się do świata snu, tak, jakbym w istocie był częścią rozgrywających się tu wydarzeń, ale jednocześnie nie pasował do nich. To tak jakbym był pionkiem zapożyczonym z innej gry planszowej – przecież w istocie nie należałem do tego światka. Gra zaraz się skończy i ktoś grzecznie odstawi mnie na moją planszę, zabierze stąd. Nic nie może mi się tu stać, bo przecież nie jestem stąd. To wszystko jest nierealnym, chwilowym złudzeniem. Ono zaraz się skończy, a ja nawet zbyt dobrze nie będę pamiętał tej krainy wiecznego strachu… Całe szczęście doszedłem nieco do siebie, po tym jak obudziłem się w składziku razem z duchem węża z Okinawy. Sen okazał się zbawienny, jednak wciąż nie mogłem uwierzyć w to, co działo się wokół mnie – w to, co działo się ze mną. Dziwne stwory, legendarne demony? Nawet nie próbowałem tego pojąć. Po prostu przyjąłem to do wiadomości, nie szukając żadnego logicznego wyjaśnienia. Ot po prostu są – a ja wśród nich. Miałem po prostu czekać, aż nadejdzie świt, tak jak powiedział Shoya, a wtedy będę mógł wrócić do domu. Ciepły prysznic i łóżko, które tam na mnie czekają wszystko mi wynagrodzą i pozwolą zapomnieć. Wstanę późnym południem, święcie przekonany, że to był tylko dziwny, realistyczny sen.
I tyle.
Ale w końcu się przebudziłem.
Zdaje się, że woda rzeczywiście mnie otrzeźwiła. Przestałem się łudzić, wmawiać sobie, że to wszystko to pijackie majaki… To była rzeczywistość – w końcu to do mnie dobitnie dotarło; mało tego, śmiertelnie niebezpieczna rzeczywistość, w której nie byłem nawet zabawką, a zwykłym popychadłem, może czyjąś przekąską. Znalazłem się w świecie, w którym musiałem walczyć o swoje życie. Czułem, jak zimne macki cienia śmierci i strachu nieustannie przesuwały się po moim ciele, upominając się o mnie.
O dobry Buddo Amido, ratuj!
Nie… Budda tu nic nie pomorze… - zdałem sobie sprawę. Znajdywał się wśród mrowia demonów, siedziałem przy jednym stole z demonicznymi bóstwami… Jak tu niby Budda miałby coś zdziałać? Musiałem w końcu przestać rozpaczliwie zwracać się do bytów wyższych, którym przecież jeszcze całkiem niedawno zarzucałem niesprawiedliwość, a nawet domniemałem, że nie istnieją – żadne z nich mi teraz nie pomorze. Byłem zdany sam na siebie; sam musiałem wyratować własną skórę… no, może miałem jeszcze hanyo do pomocy…
- Czy ta noc nie ciągnie się zbyt długo? – zadałem pytanie drżącym głosem.
- To nie jest zwykła noc – wyjaśnił półdemon. – Czy myślisz, że zjeżdżałyby tu wszystkie ayakashi z kraju, a Sōtangitsune urządzałby tak ogromną paradę tylko na marne kilka godzin? – spojrzał na mnie z przyganą, po czym rozsunął papierowe drzwi, z których roztaczał się widok na miasto. – Tu czas nie płynie tak, jak tam na dole – wskazał palcem na ludzi, którzy przechadzali się tuż pod górą, na której znajdywała się świątynia i absolutnie nie zwracali uwagi na krzyki, piski, łomoty i bełkotliwe śpiewy dochodzące z pagody. Wtem przypomniałem sobie, że kiedy wspinałem się na wzniesienie, również niczego nie zauważyłem, mimo iż parada już trwała. – Hayakki-yokō rządzi się swoimi własnymi prawami. Jednym z nich jest wymuszanie cyklicznego zawracania czasu. Jeśli księżyc będzie zdawał się już zanikać, a niebo rozjaśniać, to o niczym nie świadczy. Nie sugeruj się tym. Słońce dopiero wstanie, kiedy zakończy się parada, a o tym zarządzi nikt inny jak Sōtangitsune – rozłożył bezradnie ręce. – W jednej chwili może się zdawać, że już nadchodzi świt, a zaraz potem znów zapanuje ciemna noc; i tak w kółko. Na tym właśnie polega cykliczne zawracanie czasu – szczęka opadła mi niemal do samej ziemi.
- To znaczy, że… że… - jąkałem się, nie mogąc złożyć żadnego składnego zdania. – Ile w „ludzkim” pojmowaniu czasu może trwać ta parada? – zapytałem, mimo iż bardzo bałem się usłyszeć odpowiedzi.
- No cóż… - Shoya westchnął. – Nie ma jakiejś ściśle określonej reguły… - wzruszył ramionami. – Może przeciągać się w czasie… - widocznie próbował złagodzić brzmienie tych złych dla mnie nowin, jednak i tak zadrżałem ze strachu.
- To znaczy? – dociekałem.
- Kiedyś trwała nawet blisko pół roku… - mruknął cicho, rozglądając się wymijająco po ścianach, aby nie patrzeć mi w oczy.
- Ile?! – ryknąłem przerażony, będąc pewnym, że nie dożyję jej końca.
- Spokojnie, to miało miejsce chyba jeszcze w epoce Heian (okres w historii Japoni trwający od 794 do 1185 roku od aut.), jeśli się nie mylę… - zamyślił się.
- Jeszcze mi powiedz, że pamiętasz te czasy, a sam z własnej, nieprzymuszonej woli zaraz wrócę do tej kelpii… - załamałem się.
- Oczywiście, że nie! – zawołał. – Jestem jedynie półdemonem; nie jestem tak długowieczny jak ci wysoko postawieni ayakashi – zaprotestował. – Moje życie będzie trwać dłużej niż ludzkie, ale nie będzie też tak długie jak demoniczne – sprostował. – O tej sytuacji po prostu kiedyś zasłyszałem…
- A więc ile ty masz lat? – dopytywałem, ale nie dostałem już odpowiedzi. Chłopak uśmiechnął się do mnie przepraszająco i pokręcił głową, jakby chciał dać mi do zrozumienia, że mam się przestać tym interesować. – No dobrze… - odpuściłem łatwo. – W takim razie ile przeciętnie trwa nocna parada demonów?
- Ostatnia trwała około dwóch tygodni ludzkich – odparł już rzeczowo.
- A… ile trwa już ta?
- To dopiero pierwszy dzień, jeśli przeliczać na ludzkie godziny – spojrzał na mnie niepewnie, zapewne obawiając się mojej reakcji.
Cudnie.
Rewelacyjnie.
Czy mogę sobie przynajmniej wybrać trumnę?
O ile w ogóle będzie w niej co składać…
Pokiwałem głową ze zrozumieniem, gdyż nic innego nie mogłem zrobić. W zasadzie to mogłem wyć, płakać, krzyczeć lub zaśmiać się obłąkańczo, ale to przecież w niczym by nie pomogło. Mogłem też błagać szatyna, aby pomógł mi stąd uciec, ale jak już zrozumiałem, nijak nie mógł tego zrobić, a ponad to, gdyby ktoś zauważył moje zniknięcie, zapewne to on byłby pierwszym podejrzanym – w końcu w jakimś stopniu też był człowiekiem, więc niby dlaczego nie miałby się nade mną zlitować? Coś w nim drgnęło w porównaniu do demonów, dla których byłem jedynie rozrywką – a jak się wydawało, ayakashi zdawali sobie sprawę z tej „słabości” hanyo do gatunku ludzkiego, dlatego, między innymi, Suzaku tak bardzo nim gardził.
Nie, to zbyt duże niebezpieczeństwo dla niego. Nie chciałem ściągać mu na głowę kolejnych problemów – już i tak wystarczająco mu ich przysporzyłem.
- Chodźmy – niemal wyszeptałem. – Nie ma sensu odwlekać to, co nieuniknione – dodałem obojętnie.
Podwładny lisa z Kioto spojrzał na mnie zszokowany – niemniej zdziwienie malowało się na jego twarzy tylko przez krótką chwilę. Zaraz potem pokiwał głową i spojrzał na mnie jakoś bardziej przychylnie. Uniósł lekko brwi, jakby w uznaniu, a delikatny uśmieszek, który wpłynął na jego usta przypominał mi wyraz twarzy dumnego rodzica, który właśnie obserwuje jak jego dziecko z nieporadnej ciamajdy staje się dojrzałym mężczyzną, który przestał lamentować niczym mała dziewczyna, przyjmując w końcu to, co daje mu los, tak jak powinien.
Ja jednak tak szczęśliwy nie byłem.
Weszliśmy z powrotem do pagody, gdzie dalej trwała nocna parada demonów. Zająłem swoje poprzednie miejsce bez słowa, podobnie jak i szatyn, który pierwsze co, to złapał za buteleczkę sake i nalał jej do czarki swojego zwierzchnika.
- Och, nareszcie jesteś – głowa parady spojrzała na mnie mętnym wzrokiem. Uważniej przyjrzał się mojej rozranionej nodze, która bolała jak cholera, kiedy zmuszałem się do tradycyjnego siadu. – Wybacz mi porywczość jednego z moich gości – potraktował ganiącym spojrzeniem rosłego tengu. – Wszak tobie też należy się szacunek, gdyż niemniej ty również należysz do grona moich gości, człowieku – posłał mi przesłodzony uśmiech. Nie wierzyłem w ani jedno jego słowo.
Skinąłem głową, nie siląc się na żadną inną odpowiedź. Kishin posłała mi zmartwione spojrzenie, jednak nie powiem, żebym ucieszył się z tego – nawet nie chciałem się domyślać, w jaki sposób ayakashi mogą okazywać sobie wzajemnie troskę. Po prostu zamierzałem tu wysiedzieć tak długo, jak tylko będę mógł, a potem… a potem to już się zobaczy. Przestałem marzyć o powrocie do domu. W tej chwili wizja ta stała się dla mnie tak odległa i nierealna, iż na samo wspomnienie krętego rządka brudnych kubków po kawie, które zalegały na moim biurku czy klawiaturze laptopa tak artystycznie zabrudzonej popiołem z papierosów, aż ściskało mnie w żołądku z tęsknoty i żalu. Cóż, musiałem się z tym pożegnać…
Znów wybuchła burzliwa rozmowa. Tym razem przysłuchiwałem się jej, przesuwałem spojrzeniem po zebranych, którzy kolejno zabierali głos, aby Taimatsumaru znowu nie przeszło przez myśl, aby mnie „otrzeźwić”.
Tym razem byłem jednak aż nadto trzeźwy i przytomny.

Ciekawe, co będzie dalej… choć w sumie za bardzo mnie to nie interesowało i w gruncie rzeczy wolałbym się tego nie dowiadywać, nie przekonywać o tym na własnej skórze – ale jak widać w tym miejscu nikt nie pytał mnie o zdanie, a więc mogłem jedynie grzecznie czekać na samoistny rozwój wydarzeń.

6 komentarzy:

  1. Ja osobiście mam wattpad i korzystam z niego z przyjemnością. Ułatwia czytanie zostawiając tzw. zakładki oraz umożliwiając czytanie bez internetu. To ciekawa alternatywa dla osób, które nie koniecznie pragną aby google miał wgląd we wszystko co robią. Ja zamieszczam opowiadania i na bloggerze i na wyżej wymienionej aplikacji. Moim zdaniem wattpad jest przejrzystszy niż inne strony takie jak : wordpress, blogger czy nawet tumblr. Co do notki to naprawdę podziwiam Cię za długość tekstu. Zawsze zastanawiałam się jak znajdujesz czas aby to wszystko napisać. Wciąż także czekam na kontynuację ,,closer to ideal". Miłego dnia ^^

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem w szoku przez ilość tekstu! Porządna robota! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Zapewne będę jedyną przeciwną Wattpad'owi. Trudno. Najwyżej niektóre rzeczy mnie ominą...
    Asdfghj. Kiepie użarło yo-kę *^* (Spiderwick fan - włączono xD) Mogło mu pożreć część tej nogi... ^^" (a podobno yo-chan jest moim ulubieńcem) Shoya bardziej by się nim opiekował (mam taką cichą nadzieję...) Gad, za dużo nawiasów x'D
    Podziwiam Twoją wiedzę na temat japońskich demonów i boskich demonów, że tak no nazwę ^^" Moja wiedza kończy się na legendzie o pierwszych bóstwach... Więcej wiem o "aktualnej" Japonii, chociaż w ogóle nie używam tej wiedzy w swoich opowiadaniach... Chyba powinnam zacząć ;-;
    Życzę weny~
    ~sadist vampire Yuna.miko

    OdpowiedzUsuń
  4. Najpierw pozwolę sobie na skomentowanie tej ważnej informacji na temat Wattpada. Od dawna mam na tym konto i nie dawno je reaktywowałam jako Maria Hosu oczywiście, i powiem tyle, że odczuwam różnicę pomiędzy pisaniem na Wattpada a na bloga i w komentarzach też ją odczuwam. Jeśli chcesz, to jak najbardziej możesz tam publikować! Masz gwarancję, że będę dawała ci gwiazdki pod twoimi opkami, a i tutaj też będę komentować. Możesz tutaj, na blogu, publikować tzw. "Tasiemce", a na Wattpadzie shoty. Byłoby wtedy idealnie moim zdaniem. W dodatku mogłabyś jeszcze na Wattpadzie rozgłosić bardziej swojego bloga, choć zapewne niewiele by to zmieniło, bo już jesteś jedną z najbardziej rozpoznawalnych pisarek yaoi ^^. Chociaż kto wie? Może ktoś się nowy akurat nawinie?
    Chamsko zaproszę cię do czytania mojego yaoi na wattpadzie "A Blind Camera".
    pozdrowienia, a jutro obiecuję się skomentować rozdział, bo widzę, że w LUUUUJ dłuuugi! ^^

    OdpowiedzUsuń
  5. Przeczytałam już wczoraj, ale nie miałam siły by napisać koma... huh...
    No i jak ma mi się to nie podobać? No po prostu ni da rady żeby się nie podobało :-D rozdział cudownie długiiiiiiii *^* no i super. Ta cała parada uhh... i te demony ! Jak dla mnie bomba! Cud, miód i orzeszki ^_^
    Co do tej aplikacji... nie znam jej, w sumie jest mi obojętne gdzie będziesz wrzucała mega-shoty i tak będę je czytała ;)
    Weny !

    OdpowiedzUsuń
  6. Przeczytałam wcześniej ale nie miałam głowy aby skomentować a więc robie to teraz. Co do mega-shotów to nie wiem jak inni ale ja zawsze czytam je całe na raz i czasem są dla mnie za krótkie gdyż po prostu są tak wciągające, że bie mogę się oderwać a potem czuje smutek, że już koniec XD Co do tego to genialne, przyjemne i bardzo dobrze się czyta. Cudo i ponownie jak dla mnie za krótkie. Po przeczytaniu miałam tylko jedną myśl - Za krótkie, ja chcę wiecej! ^^ Uwielbiam to co tworzysz i jak i to że przybliżyłaś tutaj wierzenia japończyków. Istne cudo i arcydzieło jak w sumie większość rzeczy które tworzysz 😃😊

    OdpowiedzUsuń