Przed przeczytaniem:
Mam bardzo ważną informację, a właściwie to zapytanie - od dłuższego czasu korzystam z aplikacji Wattpad - czy ktoś ją kojarzy? Jeśli nie to wyjaśnię, że jest to aplikacja dla "początkujących pisarzy", gdzie po prostu można umieszczać swoje wypociny; coś w rodzaju alternatywy dla bloga. Jest to o tyle fajne, że prawdopodobieństwo znalezienia danego tekstu dzięki tej aplikacji jest dużo większa niż na blogu. Fajną rzeczą jest też to, że można to czytać jak książę na telefonie czy komputerze (ale najpierw oczywiście na telefon trzeba ją pobrać), a kiedy kończymy czytać i wychodzimy z apki, ta sama zapisuje, gdzie skończyliśmy, wkłada "zakładkę", tak, że kiedy ponownie wchodzimy w dany tekst możemy kontynuować czytanie tam, gdzie skończyliśmy. Myślę, że przede wszystkim byłoby to dobre do czytania moich mega-shotów, które "połknąć" na raz jest dość trudno, z czego sama zdaję sobie sprawę. Dziś mnie natchnęło, aby zacząć tam publikować - a co wy o tym myślicie? Z jednej strony myślę, że jest to duże udogodnienie, bo tak samo teksty można dodawać rozdziałami, a i można czytać w trybie offline, ale z drugiej obawiam się, że to zmniejszy aktywność czytających na blogu; więc co o tym sądzicie? Oczywiście jeśli będzie dużo głosów "na tak", zacznę tam udostępniać swoje "dzieła".
Dobra, a teraz bez dalszych wstępów:
- Witaj,
człowieku – przywitał się uprzejmie. – Dziś dostąpił cię ten niesamowity
zaszczyt spędzenia wieczoru w naszym towarzystwie – zatoczył dłonią koło,
wskazując swoich towarzyszy, wśród których mieścił się, między innymi, duch
węża z Okinawy, jak dotąd jedyny, którego miałem okazję „poznać”. – To
prawdziwe wyróżnienie, zgodzisz się ze mną, prawda? Nie jesteś takim głupcem,
aby je odrzucić, racja? – uśmiechnął się pobłażliwie. – Nazywam się
Sōtangitsune, tak, to ja jestem właśnie tym osławionym lisem z Kioto –
powiedział nieskromnie, śmiejąc się pod nosem. – Jestem także głową tej
ceremonii, więc lepiej się pilnuj, – szepnął mi na ucho – bo to ode mnie zależy
czy wyjdziesz z tej imprezy żywy – obdarzył mnie obrzydliwym, obłąkańczym
uśmiechem.
W co ja się
wpakowałem?
Shoya, ratuj!
– załkałem w myślach.
„Hayakki-yokō” cz.2
Sōtangitsune położył dłoń na moim ramieniu. Dotyk
lisa był taki ciepły i kojący… W ogóle nie wzbudzał we mnie niepokoju czy
obrzydzenia, żeby nie rzec, że działał na mnie uspakajająco… a przecież to
demon, a uściślając, to demoniczne bóstwo! Ale cóż… jak wiadomo, człowieka
zawsze ciągnęło go złego… było bardziej kuszące, atrakcyjne…
Skupiając się jedynie na jego dłoni spoczywającej
na moim ramieniu, przez moment nawet zapomniałem się bać. Niestety strach
szybko powrócił, kiedy głowa parady odsunęła się ode mnie i sięgnęła po kolejną
czarkę sake.
Przesunąłem spojrzeniem po zebranych. Wszyscy
uważnie mi się przyglądali, wbijając we mnie ciekawskie i ponaglające
spojrzenia, zupełnie tak jakby był zwierzęciem w cyrku, od którego oczekuje się
pokazu szaleńczo trudnych, wytrenowanych sztuczek, jakimi miałbym zabawiać
widzów – ja jednak nie do końca wiedziałem, czego widownia demonicznych bóstw
mogłaby ode mnie chcieć. Miałem odwalić przed nimi jakiś teatrzyk? Może mieli
jakieś utarte stereotypy dotyczące ludzi i czekali na to aż potwierdzę je swoim
zachowaniem? Po ich dumnych minach i grymasach twarzy zdradzających
pyszałkowatość i samouwielbienie wnioskowałem, że nawet jeśli czegoś ode mnie oczekiwali,
to i tak z góry zostałem zdegradowany do tej gorszej grupy – w żadnym razie nie
wyglądało na to, aby uważali mnie za równego sobie.
Spojrzałem na mężczyznę o szkarłatnych włosach; z
całego tego zbiorowiska on spoglądał na mnie chyba najmniej przychylnie. O ile
na twarzach innych demonicznych bóstw oprócz grymasów, które mogły zdradzać
jakieś sadystyczne zapędy czy rządzę niepohamowanego uwielbienia, malowało się
również zainteresowanie, o tyle on wyglądał na rozeźlonego, może nieco
znudzonego – ale przede wszystkim wyczuwałem, że w żadnym razie nie mógł mieć
co do mnie dobrych zamiarów.
- Doprawdy – prychnął ten, któremu się przyglądałem
– za nic nie masz gustu, Sōtangitsune – skrzywił się jeszcze bardziej. – Żeby
sprowadzać człowieka na nocną paradę demonów jako atrakcję! – fuknął oburzony.
– Co za nietakt… - przewrócił oczyma.
Osławiony lis z Kioto nie wyglądał, jakby chciał
tłumaczyć jednemu z gości, że nie zostałem zaproszony ani nawet zaciągnięty tu
siłą, a po prostu wprosiłem się, nie wiedząc w co się pakuję. W dodatku
otumaniony oparami boskiego ziela, wyczerpany po tym, jak jubokko wyssał ze
mnie energię, nie skorzystałem nawet z możliwości ucieczki, kiedy jeszcze ją
miałem. Choć w sumie… w zasadzie to przecież próbowałem odejść, ale wtedy właśnie
na mojej drodze pojawiły się pierwsze ayakashi, które mi to uniemożliwiły.
Może jakimś przebiegłym intrygantem nie byłem, a
więc bardzo możliwe, że nie umiałem przejrzeć ich do końca, ale zdawało mi się,
że nie dla wszystkich hayakki-yokō było znowu taką zwykłą paradą. Mniejsze
stworzenia, które również w o wiele mniejszym stopniu przypominały ludzi,
bawiły się na drugim końcu stołu pijąc i jedząc; nie wyglądało na to, żeby
przejmowały się czymś innym niż zabawą, nawet jeśli w moich oczach wyglądała
ona dość brutalnie. Tutaj, gdzie zasiadła siódemka demonicznych bóstw, mieściła
się prawdziwa arena polityczna. Nie miała ona jakiegoś formalnego wydźwięku,
gdyż w końcu nikt z nikim nie podpisywał żadnych układów ani rozejmów, ale to,
jak mi się zdawało, tylko jeszcze pogarszało sytuację. Prywatny charakter
spotkania stwarzał możliwości do pozyskania osobistych popleczników i
sojuszników, co z kolei stwarzało wielkie możliwości – jakie dokładnie? Mogłem
się tego, póki co, tylko domyślać…
Mimo iż wszyscy, tak samo jak niższe rangą demony,
pili i jedli, po tej stronie stołu dawało się wyczuć napięcie. Wszyscy byli
skupieni i uważni. Ważyli dokładnie każde słowo przed jego wypowiedzeniem,
analizowali drugie dno wypowiedzi innych – z tego właśnie powodu postanowiłem
się nie odzywać, mimo iż miałem ogromną ochotę wykrzyczeć w twarz temu chudemu,
szpakowatemu bożkowi, że moja obecność w tym miejscu jest jednym wielkim
nieporozumieniem, a potem uciec daleko stąd, gdzie pieprz rośnie… albo w
zasadzie to jeszcze dalej. Podejrzewałem, że gdybym tylko wypowiedział słowo na
ten temat, mógłbym w znaczący sposób narazić się Sōtangitsune; w końcu był
głową parady, a co to za gospodarz, który pozwala, żeby po jego terenie
wałęsały się jakieś przybłędy i to w dodatku innej rasy? Bądź co bądź, jeśli
istniałaby taka możliwość, wolałbym raczej stać z nim po jednej stronie – w
końcu dobitnie zaznaczył, że to od niego zależy czy wyjdę stąd żywy, prawda?
W ogóle zamierzałem się nie odzywać, jeśli nikt by
mnie do tego nie zmusił. Mój genialny, obmyślony na szybko i w nerwach plan
zakładał, aby siedzieć przy tym stole jak kołek i nie robić w zasadzie nic.
Czekać aż nadejdzie ten zbawienny świt i cała ta impreza zakończy się.
- Och, Suzaku – lis uśmiechnął się przesłodko –
zawsze byłeś taki gderliwy… - pokręcił głową z dezaprobatą. – Czy kiedyś uda mi
się sprostać wygórowanym oczekiwaniom szkarłatnego ptaka południa? – jego
uśmiech był przesłodzony tak bardzo, że niemal od samego patrzenia czułem jak
próchnica zaczyna zżerać mi zęby, ale jednocześnie za tą maską czaiło się
czyste wyrachowanie i oziębłość.
- Jak śmiesz!... – oburzył się szpakowaty
mężczyzna. – Co to za awangardowy pomysł, żeby przyprowadzać człowieka na
paradę demonów? Chyba z samej nazwy można wywnioskować, że parada demonów jest
przeznaczona dla demonów – prychnął. – Ale przyznaj, mój drogi, - nagle głos
czerwonowłosego stał się miększy, bardziej jadowity. Na jego twarzy zagościł
obrzydliwy uśmieszek – że zawsze miałeś jaką słabość do ludzi, prawda? –
wyszczerzył krótkie, jakby spiłowane trójkątnie zęby. – Zawsze otaczałeś się
ludzkimi kobietami, często przebywałeś w świecie ludzi… nawet mianowałeś
głównym opiekunem swojej najwspanialszej świątyni hanyo! – zaśmiał się
gardłowo. – Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby ten mieszaniec był twoim
dzieciakiem! – drgnąłem, kiedy w tak bezczelny sposób obrażał Shoyę. W końcu to
był mój… no, może jeszcze nie przyjaciel, ale w każdym razie jakaś pozytywna
postać w tym zbiorowisku potworów. W tej chwili spoglądałem na niego wręcz z
uwielbieniem, niczym na świętego. – A teraz człowiek na hayakki-yokō… Czy ty
nie masz żadnego poszanowania dla tradycji? – fuknął. – Założę się, że gdybyś
miał wybrać czy dalej chciałbyś być ayakashi, czy człowiekiem, bez wahania
stałbyś się jednym ze śmiertelników – posłał mu pobłażliwe spojrzenie.
- Racz pamiętać, że jesteś w mojej świątyni, na
moim terenie – burknął szatyn, który tym razem nie skrywał się za maską
uśmiechu. – Radzę ci o tym pamiętać, szkarłatny ptaku południa, bo, jak mi się
zdaje, zapomniałeś się nieco – skarcił go.
- Grozisz mi tak otwarcie podczas parady?! –
chuderlawy mężczyzna uniósł się w gniewie.
- Tak samo jak ty bezczelnie potrafisz na niej kpić
ze mnie i obrażać mnie we własnym domu – odparł niewzruszonym tonem lis. –
Wiem, że podczas hayakki-yokō teoretycznie wszystkie spory zostają zawieszone,
ale… - zawiesił znacząco głos – …ale gdybym wypomniał ci, co ostatnio zrobiłaś
w Naraka-Loka (hinduskie piekło; najniższy z sześciu światów zamieszkany przez
istoty ukończone, posiadające ciało i wrodzoną wrogość od aut.), które przecież
jest moją prowincją – uśmiech znów wpłynął na jego usta – znalazłbym idealny
powód do tego, aby cię stracić jeszcze dzisiejszej nocy – zakończył,
triumfalnie wychylając zawartość czarki, podczas gdy szkarłatny ptak południa
skulił się w sobie i z urażoną miną z powrotem opadł na swoje siedzisko, nie
odzywając się już.
- Oj, chłopcy – zaczęła miękko jedyna kobieta
zasiadająca po tej stronie stołu. – Czy wy zawsze musicie kłócić się jak małe
atōikozō (duchy podążające za ludźmi; ponoć są to duchy zmarłych dzieci od
aut.)? – pokręciła głową rozbawiona.
- Wybacz mi to dziecinne zachowanie, najmilsza
Kishin (demoniczny bóg od aut.) – Sōtangitsune skinął jej głową w wyrazie
przeprosin, podczas gdy Suzaku wciąż siedział naburmuszony niczym rozkapryszony
bachor. – A wy, moi drodzy goście, co sądzicie o atrakcji, jaką wam dzisiaj
zaserwowałem? – zapytał gospodarz.
- Interesująca – odezwał się postawny, białowłosy
mężczyzna.
- Zjedzmy go! – wykrzyknął radośnie jeden z ryżych
dzieciaków, który usługiwał barczystemu mężczyźnie z blizną przecinającą niemal
całą twarz.
- Zamilcz! – huknął owy mężczyzna, ganiąc małego
duszka. Nie to, żebym obawiał się dzieciaka o płonącej czuprynie, ale muszę
przyznać, że jego słowa zaniepokoiły się, gdyż bałem się, że ktoś może jednak
spełnić jego życzenie… - Co za problematyczna hitodama (duch, kula ognia
pojawiająca się, kiedy ktoś umiera od aut.) – sapnął poirytowany brunet.
- Och, Taimatsumaru (tengu w otoczeniu demonów
ognia od aut.) – Kishin odezwała się z
delikatną przyganą w głosie. – Przecież to jeszcze maluch. Wszystkie
małe ayakashi są porywcze – pogłaskała malca po głowie, przesuwając palcami
między płomieniami skaczącymi po jego czaszce – i takie urocze – rozczuliła
się. Mężczyzna prychnął. – Wy, tengu, (demon z kruczymi skrzydłami od aut.)
zawsze jesteście tacy nieczuli – wywróciła oczyma.
- Za to ty jesteś zbyt uległa – odparował brunet. –
Podstawa to odpowiednie wychowanie i subordynacja – stawiał twardo na swoim. –
Przez takie twoje podejście w Manushya-Loka (piąty z hinduskich światów; świat
ludzi – ten, w którym istnieje nasza cywilizacja, ale także świat dusz zmarłych
oraz cywilizacji żyjących w innych światach od aut.), nad którą, rzekomo,
sprawujesz pieczę, dzieją się takie rzeczy… - dodał burkliwie.
- Przepraszam bardzo, ale niby jakie rzeczy?! –
oburzyła się kobieta.
- Takie – tengu wskazał palcem na mnie.
- Toć to człowiek jest! – wykrzyknęła poirytowana
blondynka. – Co chcesz od niego?!
- Jest słaby i przerażony – skwitował. –
Bezużyteczny.
- Nic dziwnego, że się boi – czarnooka prychnęła. –
W końcu jest pierwszym człowiekiem na hayakki-yokō! Myślisz, że twoje
żołnierskie wychowanie coś by zmieniło? Uważasz, że gdybym wprowadziła w
Manushya-Loka terror, jaki panuje u ciebie w Asura-Loka (czwarty z hinduskich
światów – świat upadłych bóstw i aniołów, nefilim, tytanów, złych duchów i
demonów; świat demonicznej i podstępnej agresji od aut.) to człowiek postawiony
w zupełnie nowej sytuacji wiedziałby, jak ma się zachować? – fuknęła.
- Może nie zmieniłoby to jego braku wiedzy, ale
przynajmniej umiałby nie okazywać strachu.
- I to coś zmienia?! – kobieta ledwo powstrzymała
się od zerwania się z miejsca, przez co jej złote kimono zaszeleściło. Jej
czarne oczy stały się głębokie i przepastne niczym studnie bez dna; trudno było
wytrzymać jej spojrzenie, jednak Taimatsumaru potrafił niezachwianie spoglądać
w jej piękną, choć teraz ściągniętą w gniewnym wyrazie twarz.
- Oczywiście; w takim wypadku mógłby prezentować
się godnie, a nie drżeć niczym przerażone zwierzę rzeźne – mężczyzna z blizną
przemawiał wciąż tym samym, wypranym ze wszelkich emocji tonem głosu, co
zdawało się jeszcze bardziej irytować Kishin.
Nim kłótnia ta osiągnęła swój punkt kulminacyjny
lub nim rozpoczęła się następna, wtem pojawiło się kilka ohaguro-bettari (demon
bez twarzy ze sczerniałym uśmiechem od aut.) z tacami, które, jak zdążyłem zauważyć,
pełniły tu role podobną do kelnerek. Na ich czele stał Shoya, do którego z
wielką chęcią podbiegłbym i przytulił się, gdybym tylko mógł się ruszyć. Hanyo
skłonił się niezbyt nisko, a następnie zajął miejsce tuż za Sōtangitsune, a
więc także i swoim przełożonym, jeśli mogłem go tak określić. Demony bez twarzy
w tym czasie częstowały wszystkich czajem. Co dziwne, ja również zostałem
obdarowany niewielkim, wciąż ciepłym naczyniem. Spojrzałem niepewnie na jego
zawartość – bursztynowy płyn nie wyglądał jakoś nad wyraz niespotykanie, jednak
i tak postanowiłem być przezorny. Nie podejrzewałem, żeby picie ani jedzenie
czegokolwiek zaserwowanego przez samego szefa kuchni szesnastu buddyjskich
piekieł wyszło mi na zdrowie.
- Pij – ponaglał mnie białowłosy mężczyzna.
- Spokojnie, Byakko (biały tygrys zachodu od aut.)
– odezwał się lis. – Nie stresuj naszego gościa; w końcu ma nam zapewnić rozrywkę
na całą noc – uśmiechnął się do mnie paskudnie. – Nie chcemy, żeby opuścił
nasze towarzystwo z pewnych względów
zbyt szybko, prawda?
Spojrzałem spanikowany na półdemona. Shoya skinął
jedynie głową, a ja, nie mogąc nic innego zrobić w tej chwili, postanowiłem mu
zaufać i upiłem łyk ciepłego naparu.
Właściwie siedzieliśmy niedaleko siebie razem z
szatynem, ale nie mogliśmy prowadzić swobodnej rozmowy. Wśród gromady
demonicznych bóstw wybuchła kolejna kłótnia, ale już nawet za bardzo nie
słuchałem, o co w niej chodzi. Przyglądałem się chłopakowi, jakby wyczekując
tylko, aż pośle mi jakiś ukryty znak, który mógłby być zapowiedzią mojej
wolności, szansą na ucieczkę, jednak nic podobnego się nie działo.
Ohaguro-bettari przysiadły się do każdego z wyższych rangą ayakashi i
usługiwały im, dolewając alkoholu lub czaju. Sam Shoya zajął miejsce przy
Sōtangitsune tylko po to, żeby pełnić podobną funkcję. W zasadzie zdawało się,
że hanyo w pełnym wymiarze ignorował moje błagalne spojrzenia i niemal
płaczliwy wyraz twarzy, zupełnie tak jakbym nic dla niego nie znaczył, jakby w
ten sposób próbował uciąć wszelkie powiązania ze mną, po tym jak wcześniej mnie
wyratował; i to w dodatku dwukrotnie.
Wtem olśniło mnie, że wtedy, kiedy szatyn mi
pomagał, w pobliży zawsze znajdywała się ta przeklęta wrona – a może wcale nie
była ona znowu taka przeklęta? Shoya mówił, że wyratował mnie z opresji tylko
dlatego, że to ona mu kazała… Kurde, jak on ją nazwał? Yatagiri? Yatagaru?...
Yatagarasu! – przypomniałem sobie. Podwładny sławnego lisa z Koto uparcie w
kółko powtarzał, że jedynie wykonuje polecenia Yatagarasu… ale właściwie czym
ona była? Czy to możliwe, że to ptaszysko również było jakimś ayakashi? Ale w
takim razie dlaczego mnie chroniło? No i dlaczego miało taką… zwykłą formę?
Jakby nie patrzeć w tym mrowiu demonów, które zebrało się na paradzie, nikt nie
miał dokładnie określonej postaci – zdarzały się jakieś atrybuty zwierzęce w
połączeniu z ludzkim ciałem, widywałem istoty wyglądające jakby żywcem
wyciągnięte z horroru – jakieś bezkształtne lub z kolei o tak skomplikowanej
fizjonomii, że żeby zorientować się, co jest czym w tym poskręcanym i jakby
pozlepianym z resztek ciele, musiałbym się naprawdę długo przyglądać i mocno
zasępić… no i może jeszcze powstrzymać odruch wymiotny…
Nie było mi zimno, ale napój i tak przyjemnie mnie
rozgrzał. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że wypiłem już wszystko, by zaraz potem
z jeszcze większym zdziwieniem przyglądać się jak hanyo ponownie napełnia moją
czarkę i znów kiwa do mnie głową w zachęcającym geście.
Wraz z kolejnymi czarkami moje ciało stawało się
coraz bardziej ociężałe i wiotkie… choć przeszło mi przez myśl, że to może znów
wina oparów boskiego ziela, gdyż, jak zdążyłem zauważyć, parę dziwnych istot
tliło długie fajki, z których unosił się zielonkawy obłok dymu. Głowa znów
zaczęła opadać mi na pierś.
- Wstań! – ktoś huknął, co zmusiło mnie do
skupienia uwagi z powrotem na otoczeniu.
Wyrwany z wiru własnych myśli zdumiony spojrzałem
na Taimatsumaru, który ledwo hamując gniew, wstał i spoglądał na mnie ostro.
Wywnioskowałem, że ta komenda była kierowana do mnie. Zamierzałem ją wykonać;
próbowałem się podnieść, ale kiepsko mi to szło. Znów czułem jak myśli mi się
plączą i kołtunią, a czas zaczyna zamierać w miejscu.
Tengu nie powtarzał się dwa razy. Zirytowany moją
niegramotnością, sięgnął przez szerokość stołu i złapał mnie za poły ubrania,
podnosząc bez problemu jedną ręką. Siłą wyciągnął mnie z pagody, by już na
podwórzu rozłożyć ogromne czarne skrzydła, które, jak do tej pory, złożone bezczynnie
tkwiły na jego plecach niczym dodatek, swoista yukata do prostego kimona. Wzbił
się razem ze mną w powietrze. Nie leciał wysoko, ale to i tak już przyprawiło
mnie o palpitacje serca. Kurczowo, przezornie starałem się trzymać jego ręki, w
której ściskał materiał mojego ubrania, aby nie spaść, ale to i tak niewiele mi
dało, kiedy ayakashi w końcu i tak mnie puścił, zrzucając wprost do okrągłego
jeziorka.
Lodowate krwistoczerwone wody zamknęły się nad moją
głową. Przerażony od razu starałem się wypłynąć. Z ulgą zaczerpnąłem powietrza,
kaszląc i plując dziwnie gęstą wodą, która miała niespotykany metaliczny smak.
Niemniej woda i szok, który właśnie przeżyłem, zdawały się zmyć ze mnie
otumanienie i senność, która zawładnęła mną w pagodzie.
Jezioro nie było wielkie, więc nie panikowałem,
mimo iż znajdowałem się na jego środku. Zamierzałem dopłynąć do brzegu, kiedy
niespodziewanie poczułem coś twardego pod stopami. Zdziwiony stwierdziłem, że
nie może być to grunt, gdyż zbiornik wodny nie może być aż tak płytki, a poza
tym, jeszcze chwilę temu przecież nie czułem tego „gruntu”, swobodnie machając
nogami w toni wodnej.
Moment po tym z wody wyjrzał wielki koński łeb z
sitowiem zamiast grzywy. Przegniła skóra odchodziła od poczerniałych kości
płatami, roztaczając przy tym obrzydliwy fetor. Ślepe, wywrócone oczy spojrzały
na mnie niewidzącym, obłąkańczym spojrzeniem. Wielkie zęby zostały odsłonięte
przez nabrzmiałe wargi, chrapy rozszerzyły się, kiedy koń sapnął ciężko,
wypuszczając krwawe bąbelki.
Co to znowu, do cholery, jest?!
O miłosierna Kannon, ratuj!
Koń zarżał i zanurkował, jakimś dziwnym trafem,
ciągnąc mnie ze sobą na dno. Jakim cudem?! Przecież nie miał kończyn, którymi
mógłby mnie przytrzymać, a i ja nie uczepiłem się go! Co tu się dzieje?!
Próbowałem się wyrwać, szamotałem się, jednak moje
nogi, jakby przywarły do grzbietu tej przerażającej istoty. Woda z czasem
robiła się coraz ciemniejsza, a jasnoczerwona plama tafli zdawała się być coraz
mniejsza, aż w końcu przybrała wielkość szkiełka zegarkowego. Kończyło mi się
powietrze. Czułem jak płuca coraz bardziej domagają się tlenu. Machałem rękami,
jakby to miało mi coś pomóc, ale cielsko konia było zbyt ciężkie, więc nie
mogłem ponownie się wynurzyć. I nagle…
Niemal całe powietrze uleciało z moich płuc, kiedy
wydałem z siebie niemy okrzyk pod wodą. Przeszywający ból rozchodził się z
miejsca tuż nad kostką lewej nogi.
Kurwa, ta zgniła cholera mnie użarła!
Całe szczęście to dało mi też jakieś możliwości
manewru. Poczułem, że mogę na powrót poruszać uszkodzoną nogą. Kończyna nie
była już nieruchomo przytwierdzona do grzbietu wodnego demona. Niemniej nie
powiedziałbym, żebym raczej się cieszył. Dookoła mnie unosiła się woda
zabarwiona moją własną krwią, a ponad to dolna kończyna tak bardzo bolała, iż
niemal całkiem zdrętwiała – ale nie poddałem się, przecież nie mogłem.
Zmusiłem się do nadludzkiego wysiłku i kopnąłem w
pysk stwora z całą siłą, jaką udało mi się wykrzesać. Odbiłem się stopami od
wierzchu gnijącego konia i zacząłem płynąć w górę. Woda była gęsta, przez co
musiałem włożyć dużo siły w to, aby się w niej poruszać, ale byłem lżejszy i
miałem, że tak to nazwijmy, lepiej przystosowane kończyny do pływania, przez co
wynurzyłem się szybciej niż ta paskuda. Desperacko zaczerpnąłem tchu. Powietrze
wydało mi się być wspaniałe, wręcz słodkie jak nigdy dotąd. Rozpaczliwie
rzuciłem się do szybkiego kraulu, starając się dotrzeć do brzegu. Niestety koń
w końcu mnie dogonił, jednak i tym razem udało mi się ochronić przed nim celnym
kopniakiem, który tym razem idealnie spadł na jego nos. Demon wodny zawył,
wierzgając, co dało mi kolejnych kilka sekund przewagi – kilka sekund, które
mogło zaważyć o moim życiu lub śmierci.
W końcu poczułem grunt. Jeszcze trochę, jeszcze
tylko trochę…
Coś pociągnęło mnie w tył – tym razem jednak obyło
się bez eksplozji czerwonych fajerwerk bólu przed oczami. Stwór tym razem
zdołał mnie złapać tylko za rozciętą nogawkę.
Cholera! Było tak blisko! W zasadzie już byłem na
brzegu – woda sięgała mi jedynie do wysokości biodra, a przecież niemal pełzłem
już na czworaka!...
Nagle pojawił się długi kij.
Kij, oheblowana tyczka, która służyła najczęściej w
dojo do ćwiczeń, nim uczniowie dostali do ręki swoje pierwsze miecze.
Owy kij niczym grzmot spadł na koński łeb,
roztrzaskując go nieomal na miazgę.
Spojrzałem w górę, aby ujrzeć nikogo innego jak
Shoyę. Chłopak wyszarpnął swoją prymitywną broń z czaszki przerażającej istoty,
która powoli zaczęła się cofać w głąb jeziora. Wbił ją w grząski piasek dna
zbiornika wodnego i wyciągnął w moim kierunku rękę w geście pomocy.
- Kelpia (brytyjski i irlandzki demon wodny od
aut.) – oświadczył. – Zmiennokształtny demon wodny, który występuje najczęściej
pod postacią konia. Kiedy go dosiądziesz, nurkuje i zabija swoje ofiary na dnie
zbiornika, który zamieszkuje. Zazwyczaj pozwala wypłynąć ludzkim wnętrznością
na powierzchnię wody, znacząc swój teren – wyjaśnił jakby cytował encyklopedię.
Z obrzydzeniem zauważyłem dopiero w tym momencie, że na powierzchni wody w
istocie pływają jakieś szczątki…
Coś co wyglądało jak ochłap gnijącego mięsa zatrzymało
się przy mojej dłoni, jaką wciąż trzymałem w wodzie, której poziom mógł zakryć
jedynie moje palce. Poderwałem się niczym oparzony, starając się oddalić jak
najmocniej od tego przeklętego jeziora. Zerwałem się na nogi, czego zaraz
oczywiście pożałowałem. Ledwo wstałem, już z powrotem znalazłem się na ziemi.
- Ugryzł cię? – zapytał. W odpowiedzi jedynie
pokiwałem głową, gdyż nie mogłem wydusić z siebie ani słowa.
W oddali przy wejściu do pagody dojrzałem postać
Sōtangitsune. Zdziwiło mnie, że głowa parady pozwoliła udzielić mi pomocy
swojemu podwładnemu. Coś mi się zdawało, że Suzaku mógł mieć rację, jeśli
chodzi o sprawę darzenia sympatią ludzi przez osławionego lisa… Niemniej byłem
mu dozgonnie wdzięczny; właściwie w tej chwili byłem mu tak cholernie
wdzięczny, iż byłem gotów paść mu do nóg i po stokroć dziękować za jego
wspaniałomyślność i uczynność.
Po odgłosach, jakie doszły nas z budynku, mogłem
wywnioskować, że rozpoczęła się kolejna wrzawa. Z urywanych słów, które udało
mi się wychwycić, zrozumiałem, iż znów to ja byłem przedmiotem sporu.
- Opatrzę cię – zaoferował szatyn, pomagając mi się
podnieść i przewieszając sobie moją rękę przez ramiona, aby odciążyć moją
uszkodzoną nogę.
Zaprowadził mnie do pustego pomieszczenia w
świątyni, które mieściło się w przeciwnym skrzydle niż to, gdzie znajdywała się
pagoda. Usadził mnie na podłodze, a sam wyszedł bez słowa. Drżałem z zimna i
silnych emocji, które wciąż mną targały. Nerwowo drapałem paznokciami
chropowatą powierzchnię mat tatami, modląc się w duchu, żeby chłopak szybko
wrócił, gdyż cały czas byłem zdjęty strachem, iż zaraz coś przerwie te
papierowe drzwi i do pomieszczenia wleci kolejny demon, który będzie czyhał na
moje życie. Jednego wieczora już trzy razy dybano na moje życie – chyba trochę
za dużo jak na jeden raz, co?
Shoya na szczęście w istocie wrócił szybko. Niósł
ze sobą niewielkich rozmiarów drewniane pudełko, w którym, jak się okazało,
znajdywały się medykamenty i opatrunki. Hanyo wciąż bez słowa podwinął
rozerwaną nogawkę moich spodni i osuszył delikatnie zranione miejsce, by
następnie oczyścić je gazą nasączoną jakimś specyfikiem o ostrym zapachu.
Drgnąłem mocniej, kiedy ją przyłożył. Bolało jak cholera. Zagryzłem wargi, żeby
nie jęknąć z bólu ani tym bardziej nie rozpłakać się, gdyż miałem na to wielką
ochotę. Byłem u kresu sił wytrzymałości. Miałem ochotę wyć do tego cholernego
ogromnego, czerwonego księżyca i rozpłakać się jak małe dziecko. Dlaczego to
wszystko musiało się przytrafić akurat mnie?
Półdemon, jak się zdawało, miał wprawę w robieniu
opatrunków, gdyż szybko sobie z tym poradził. Może nie był zbyt miły, lecz nie
umknęło jego uwadze to, w jakim stanie się znajdywałem. Widząc to, westchnął
ciężko.
- To właśnie dlatego nalegałem, żebyś odszedł,
kiedy jeszcze mogłeś to zrobić – klapnął ciężko na podłodze obok mnie. –
Chciałem ci tego oszczędzić…
- Dziękuję… - szepnąłem cicho, pozwalając sobie
oprzeć się o jego ramię. – Za wszystko…
- Jeszcze nie dziękuj – pokręcił głową. – Nie
wiadomo czy będziesz miał za co; pamiętaj, że noc jeszcze się nie skończyła, a
więc wciąż musisz walczyć o życie – spojrzał na mnie surowo. – Jeśli dożyjesz
poranka, wtedy dopiero będziemy mogli rzucić się sobie w objęcia i dopiero
wtedy będziesz mógł mi podziękować – rzucił dość kwaśno.
Może brzmiało to mało optymistycznie, ale
wiedziałem, że taka była prawda. Noc się nie skończyła. Ta cholerna parada
wciąż z powodzeniem trwała.
Wyprostowałem się z trudem. Płacz mi w niczym nie
pomoże – powtarzałem uparcie w myślach. Wziąłem głębszy wdech, przełykając łzy.
Musiałem wziąć się w garść. Musiałem stać się bardziej uważny. Nie mogłem wciąż
bez końca polegać na Shoyi.
- Och… - wyrwało mi się, kiedy spojrzałem na jego
czarną yutakę, która, w chwili obecnej, była w nieładzie, cała pognieciona i
poznaczona ciemniejszymi plamami. – Przemoczyłem cię… - zauważyłem ze smutkiem.
Jego tradycyjnemu ubiorowi ubył nieco elegancji przez stan, w jakim obecnie się
znajdywał.
- Daj spokój – machnął lekceważąco ręką. – Są
ważniejsze sprawy – obrzucił mnie badawczym spojrzeniem. – Wiesz, że musimy tam
wrócić? – zapytał dość niepewnie. W odpowiedzi jedynie skinąłem głową, gdyż
poczułem, że gardło znów ściska mi się ze strachu i rośnie w nim gula, kiedy
znów zaczęło zbierać mi się na płacz. Za cholerę nie chciałem tam wracać; ale
niestety nie było innego wyjścia. Na moment przymknąłem powieki, próbując
odzyskać rezon.
Chyba w końcu udało mi się opanować drżenie, mimo
iż w rzeczywistości w środku cały dygotałem ze strachu. Kiedy wcześniej szatyn
mówił o tym, że znajdywałem się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, o tym, że
jestem tu jedynie zabawką… nie dowierzałem mu, szczerze powiedziawszy. Wpierw
otumaniony oparami boskiego ziela tkwiłem gdzieś w swoim świecie, nie
przejmując się zbytnio otoczeniem. W mojej głowie zrodziło się przeświadczenie,
że to, co widzę, nie jest rzeczywiste, realne – to tak, jakbym przeniósł się do
świata snu, tak, jakbym w istocie był częścią rozgrywających się tu wydarzeń,
ale jednocześnie nie pasował do nich. To tak jakbym był pionkiem zapożyczonym z
innej gry planszowej – przecież w istocie nie należałem do tego światka. Gra
zaraz się skończy i ktoś grzecznie odstawi mnie na moją planszę, zabierze stąd.
Nic nie może mi się tu stać, bo przecież nie jestem stąd. To wszystko jest
nierealnym, chwilowym złudzeniem. Ono zaraz się skończy, a ja nawet zbyt dobrze
nie będę pamiętał tej krainy wiecznego strachu… Całe szczęście doszedłem nieco
do siebie, po tym jak obudziłem się w składziku razem z duchem węża z Okinawy.
Sen okazał się zbawienny, jednak wciąż nie mogłem uwierzyć w to, co działo się
wokół mnie – w to, co działo się ze mną. Dziwne stwory, legendarne demony?
Nawet nie próbowałem tego pojąć. Po prostu przyjąłem to do wiadomości, nie
szukając żadnego logicznego wyjaśnienia. Ot po prostu są – a ja wśród nich.
Miałem po prostu czekać, aż nadejdzie świt, tak jak powiedział Shoya, a wtedy
będę mógł wrócić do domu. Ciepły prysznic i łóżko, które tam na mnie czekają
wszystko mi wynagrodzą i pozwolą zapomnieć. Wstanę późnym południem, święcie
przekonany, że to był tylko dziwny, realistyczny sen.
I tyle.
Ale w końcu się przebudziłem.
Zdaje się, że woda rzeczywiście mnie otrzeźwiła.
Przestałem się łudzić, wmawiać sobie, że to wszystko to pijackie majaki… To
była rzeczywistość – w końcu to do mnie dobitnie dotarło; mało tego,
śmiertelnie niebezpieczna rzeczywistość, w której nie byłem nawet zabawką, a
zwykłym popychadłem, może czyjąś przekąską. Znalazłem się w świecie, w którym
musiałem walczyć o swoje życie. Czułem, jak zimne macki cienia śmierci i
strachu nieustannie przesuwały się po moim ciele, upominając się o mnie.
O dobry Buddo Amido, ratuj!
Nie… Budda tu nic nie pomorze… - zdałem sobie
sprawę. Znajdywał się wśród mrowia demonów, siedziałem przy jednym stole z
demonicznymi bóstwami… Jak tu niby Budda miałby coś zdziałać? Musiałem w końcu
przestać rozpaczliwie zwracać się do bytów wyższych, którym przecież jeszcze
całkiem niedawno zarzucałem niesprawiedliwość, a nawet domniemałem, że nie
istnieją – żadne z nich mi teraz nie pomorze. Byłem zdany sam na siebie; sam
musiałem wyratować własną skórę… no, może miałem jeszcze hanyo do pomocy…
- Czy ta noc nie ciągnie się zbyt długo? – zadałem
pytanie drżącym głosem.
- To nie jest zwykła noc – wyjaśnił półdemon. – Czy
myślisz, że zjeżdżałyby tu wszystkie ayakashi z kraju, a Sōtangitsune
urządzałby tak ogromną paradę tylko na marne kilka godzin? – spojrzał na mnie z
przyganą, po czym rozsunął papierowe drzwi, z których roztaczał się widok na
miasto. – Tu czas nie płynie tak, jak tam na dole – wskazał palcem na ludzi,
którzy przechadzali się tuż pod górą, na której znajdywała się świątynia i
absolutnie nie zwracali uwagi na krzyki, piski, łomoty i bełkotliwe śpiewy
dochodzące z pagody. Wtem przypomniałem sobie, że kiedy wspinałem się na wzniesienie,
również niczego nie zauważyłem, mimo iż parada już trwała. – Hayakki-yokō
rządzi się swoimi własnymi prawami. Jednym z nich jest wymuszanie cyklicznego
zawracania czasu. Jeśli księżyc będzie zdawał się już zanikać, a niebo
rozjaśniać, to o niczym nie świadczy. Nie sugeruj się tym. Słońce dopiero
wstanie, kiedy zakończy się parada, a o tym zarządzi nikt inny jak Sōtangitsune
– rozłożył bezradnie ręce. – W jednej chwili może się zdawać, że już nadchodzi
świt, a zaraz potem znów zapanuje ciemna noc; i tak w kółko. Na tym właśnie
polega cykliczne zawracanie czasu – szczęka opadła mi niemal do samej ziemi.
- To znaczy, że… że… - jąkałem się, nie mogąc złożyć
żadnego składnego zdania. – Ile w „ludzkim” pojmowaniu czasu może trwać ta
parada? – zapytałem, mimo iż bardzo bałem się usłyszeć odpowiedzi.
- No cóż… - Shoya westchnął. – Nie ma jakiejś
ściśle określonej reguły… - wzruszył ramionami. – Może przeciągać się w czasie…
- widocznie próbował złagodzić brzmienie tych złych dla mnie nowin, jednak i
tak zadrżałem ze strachu.
- To znaczy? – dociekałem.
- Kiedyś trwała nawet blisko pół roku… - mruknął
cicho, rozglądając się wymijająco po ścianach, aby nie patrzeć mi w oczy.
- Ile?! – ryknąłem przerażony, będąc pewnym, że nie
dożyję jej końca.
- Spokojnie, to miało miejsce chyba jeszcze w epoce
Heian (okres w historii Japoni trwający od 794 do 1185 roku od aut.), jeśli się
nie mylę… - zamyślił się.
- Jeszcze mi powiedz, że pamiętasz te czasy, a sam
z własnej, nieprzymuszonej woli zaraz wrócę do tej kelpii… - załamałem się.
- Oczywiście, że nie! – zawołał. – Jestem jedynie
półdemonem; nie jestem tak długowieczny jak ci wysoko postawieni ayakashi –
zaprotestował. – Moje życie będzie trwać dłużej niż ludzkie, ale nie będzie też
tak długie jak demoniczne – sprostował. – O tej sytuacji po prostu kiedyś
zasłyszałem…
- A więc ile ty masz lat? – dopytywałem, ale nie
dostałem już odpowiedzi. Chłopak uśmiechnął się do mnie przepraszająco i
pokręcił głową, jakby chciał dać mi do zrozumienia, że mam się przestać tym
interesować. – No dobrze… - odpuściłem łatwo. – W takim razie ile przeciętnie
trwa nocna parada demonów?
- Ostatnia trwała około dwóch tygodni ludzkich –
odparł już rzeczowo.
- A… ile trwa już ta?
- To dopiero pierwszy dzień, jeśli przeliczać na
ludzkie godziny – spojrzał na mnie niepewnie, zapewne obawiając się mojej
reakcji.
Cudnie.
Rewelacyjnie.
Czy mogę sobie przynajmniej wybrać trumnę?
O ile w ogóle będzie w niej co składać…
Pokiwałem głową ze zrozumieniem, gdyż nic innego
nie mogłem zrobić. W zasadzie to mogłem wyć, płakać, krzyczeć lub zaśmiać się
obłąkańczo, ale to przecież w niczym by nie pomogło. Mogłem też błagać szatyna,
aby pomógł mi stąd uciec, ale jak już zrozumiałem, nijak nie mógł tego zrobić,
a ponad to, gdyby ktoś zauważył moje zniknięcie, zapewne to on byłby pierwszym
podejrzanym – w końcu w jakimś stopniu też był człowiekiem, więc niby dlaczego
nie miałby się nade mną zlitować? Coś w nim drgnęło w porównaniu do demonów,
dla których byłem jedynie rozrywką – a jak się wydawało, ayakashi zdawali sobie
sprawę z tej „słabości” hanyo do gatunku ludzkiego, dlatego, między innymi,
Suzaku tak bardzo nim gardził.
Nie, to zbyt duże niebezpieczeństwo dla niego. Nie
chciałem ściągać mu na głowę kolejnych problemów – już i tak wystarczająco mu
ich przysporzyłem.
- Chodźmy – niemal wyszeptałem. – Nie ma sensu
odwlekać to, co nieuniknione – dodałem obojętnie.
Podwładny lisa z Kioto spojrzał na mnie zszokowany
– niemniej zdziwienie malowało się na jego twarzy tylko przez krótką chwilę.
Zaraz potem pokiwał głową i spojrzał na mnie jakoś bardziej przychylnie. Uniósł
lekko brwi, jakby w uznaniu, a delikatny uśmieszek, który wpłynął na jego usta
przypominał mi wyraz twarzy dumnego rodzica, który właśnie obserwuje jak jego dziecko
z nieporadnej ciamajdy staje się dojrzałym mężczyzną, który przestał lamentować
niczym mała dziewczyna, przyjmując w końcu to, co daje mu los, tak jak
powinien.
Ja jednak tak szczęśliwy nie byłem.
Weszliśmy z powrotem do pagody, gdzie dalej trwała
nocna parada demonów. Zająłem swoje poprzednie miejsce bez słowa, podobnie jak
i szatyn, który pierwsze co, to złapał za buteleczkę sake i nalał jej do czarki
swojego zwierzchnika.
- Och, nareszcie jesteś – głowa parady spojrzała na
mnie mętnym wzrokiem. Uważniej przyjrzał się mojej rozranionej nodze, która
bolała jak cholera, kiedy zmuszałem się do tradycyjnego siadu. – Wybacz mi
porywczość jednego z moich gości – potraktował ganiącym spojrzeniem rosłego
tengu. – Wszak tobie też należy się szacunek, gdyż niemniej ty również należysz
do grona moich gości, człowieku – posłał mi przesłodzony uśmiech. Nie wierzyłem
w ani jedno jego słowo.
Skinąłem głową, nie siląc się na żadną inną
odpowiedź. Kishin posłała mi zmartwione spojrzenie, jednak nie powiem, żebym
ucieszył się z tego – nawet nie chciałem się domyślać, w jaki sposób ayakashi
mogą okazywać sobie wzajemnie troskę. Po prostu zamierzałem tu wysiedzieć tak
długo, jak tylko będę mógł, a potem… a potem to już się zobaczy. Przestałem
marzyć o powrocie do domu. W tej chwili wizja ta stała się dla mnie tak odległa
i nierealna, iż na samo wspomnienie krętego rządka brudnych kubków po kawie,
które zalegały na moim biurku czy klawiaturze laptopa tak artystycznie
zabrudzonej popiołem z papierosów, aż ściskało mnie w żołądku z tęsknoty i
żalu. Cóż, musiałem się z tym pożegnać…
Znów wybuchła burzliwa rozmowa. Tym razem
przysłuchiwałem się jej, przesuwałem spojrzeniem po zebranych, którzy kolejno
zabierali głos, aby Taimatsumaru znowu nie przeszło przez myśl, aby mnie
„otrzeźwić”.
Tym razem byłem jednak aż nadto trzeźwy i
przytomny.
Ciekawe, co będzie dalej… choć w sumie za bardzo
mnie to nie interesowało i w gruncie rzeczy wolałbym się tego nie dowiadywać,
nie przekonywać o tym na własnej skórze – ale jak widać w tym miejscu nikt nie
pytał mnie o zdanie, a więc mogłem jedynie grzecznie czekać na samoistny rozwój
wydarzeń.