Quiz 3: "Jak nazywałby się Twój j-rockowy zespół?"

Dobra, pozrzędzę sobie teraz - a co, bo mogę. Przyznam, że ilość 5 komentarzy pod "Hayakki-yoko" mnie nie ucieszyła ;( Pierwsza część wzbudziła wielkie poruszenie i zainteresowania, toteż myślałam, że będzie tak działo się dalej, ale teraz tak jakby wszystko ucichło... ;_;
Miałam dać coś do poczytania, ale "za karę" za tak małą ilość komentarzy dostajecie kolejny quiz na rozruch xD Mam nadzieję, że przypadnie on wam do gustu :)

Quiz 3: „Jak nazywałby się Twój j-rockowy zespół?”

1.      Z jaką wytwórnią Twój zespół mógłby współpracować? (np. PS Company, Shimizuya Records ect.)
……………….. [podaj nazwę]

2.     Jak nazywa się zespół, którego twórczość mogłabyś przyrównać do swojej własnej (domniemanej) muzyki?
……………….. [podaj nazwę]

3.     Jak nazywa się Twój ulubiony muzyk?
……………….. [podaj nazwę]

4.     Gdybyś miała przyrównać swój (domniemany) sceniczny wygląd do jakiejś gwiazdy, kto by to był?
……………….. [podaj nazwę]

5.     Ile Twój zespół liczyłby osób?
a)     Byłabym solistą,
b)     Grałabym w duecie,
c)      Trzy,
d)     Cztery,
e)     Pięć.

6.     Jaki gatunek muzyki grałby Twój zespół?
a)     Rock-pop,
b)     Rock alternatywny,
c)      Hard rock,
d)     Heavy metal.

7.      Czy w Twoim zespole (oprócz Ciebie) grałyby jakieś inne dziewczyny?
a)     Tak; jedna, może dwie,
b)     Nie,
c)      Mój zespół składałby się z samych dziewczyn.

8.     Jaką pozycję zajmowałabyś w zespole?
a)     Wokalista,
b)     Gitarzysta,
c)      Basista,
d)     Perkusista,
e)     Pianista/skrzypek/inne

9.     W jakim języku śpiewałby wokalista Twojego zespołu?
a)     Wyłącznie po japońsku,
b)     Przeplatałby japoński i angielski,
c)      Wyłącznie po angielsku,
d)     W innym języku.

10. W jakim stylu plasowałby się Twój zespół?
a)     Visual-kei,
b)     Oshare-kei.
  
11.   Czy w Twoim zespole mogliby znaleźć się „niesławni” muzycy wspierający (support members)?
a)     Tak
b)     Nie

Odpowiedzi:
1.       Wybierz trzecią literę nazwy od końca i zapisz ją.
2.      Wybierz pierwszą literę od początku nazwy i zapisz ją.
3.      Wybierz piątą literę od początku nazwy (jeśli nazwa zespołu jest krótsza, licz litery kolejno w rzędzie, aż natrafisz na tę, która zyska numer piąty) i zapisz ją.
4.      Wybierz drugą literę nazwy pod początku i zapisz ją.
5.      A) zapisz literę [I]; B) zapisz literę [E]; C) zapisz literę [F]; D) zapisz spację [przerwa]; E) zapisz literę [A];
6.      A) zapisz literę [O]; B) zapisz literę [Y]; C) zapisz literę [J]; D) zapisz literę [P];
7.      A) zapisz spację [odstęp]; B) zapisz średnik [;]; C) zapisz apostrof [‘];
8.      A) zapisz literę [M]; B) zapisz literę [T]; C) zapisz literę [S]; D) zapisz literę [R];
9.      A) zapisz literę [B]; B) zapisz literę [V]; C) zapisz literę [C]; D) zapisz literę [N];
10.   A) zapisz literę [O]; B) zapisz literę [E];
11.    A) zapisz literę [L]; B) zapisz literę [X].

A na koniec wrzućcie to, co Wam wyszło do Google Translator i wybierzcie opcję „wykryj język” – jeśli coś Wam przetłumaczy lub chociaż wykryje język, pochwalcie się koniecznie w komentarzach~!


Mnie wyszło Rliray;Mvox – właściwie nie brzmi aż tak źle (samo Rliray myślę, że wyszło całkiem okej) xD Tłumacz wykrył mi to jako język malgaski, ale niestety nic nie udało mu się przetłumaczyć xp

„Hayakki-yokō” cz.2 i bardzo ważne informacje

Przed przeczytaniem:
Mam bardzo ważną informację, a właściwie to zapytanie - od dłuższego czasu korzystam z aplikacji Wattpad - czy ktoś ją kojarzy? Jeśli nie to wyjaśnię, że jest to aplikacja dla "początkujących pisarzy", gdzie po prostu można umieszczać swoje wypociny; coś w rodzaju alternatywy dla bloga. Jest to o tyle fajne, że prawdopodobieństwo znalezienia danego tekstu dzięki tej aplikacji jest dużo większa niż na blogu. Fajną rzeczą jest też to, że można to czytać jak książę na telefonie czy komputerze (ale najpierw oczywiście na telefon trzeba ją pobrać), a kiedy kończymy czytać i wychodzimy z apki, ta sama zapisuje, gdzie skończyliśmy, wkłada "zakładkę", tak, że kiedy ponownie wchodzimy w dany tekst możemy kontynuować czytanie tam, gdzie skończyliśmy. Myślę, że przede wszystkim byłoby to dobre do czytania moich mega-shotów, które "połknąć" na raz jest dość trudno, z czego sama zdaję sobie sprawę. Dziś mnie natchnęło, aby zacząć tam publikować - a co wy o tym myślicie? Z jednej strony myślę, że jest to duże udogodnienie, bo tak samo teksty można dodawać rozdziałami, a i można czytać w trybie offline, ale z drugiej obawiam się, że to zmniejszy aktywność czytających na blogu; więc co o tym sądzicie? Oczywiście jeśli będzie dużo głosów "na tak", zacznę tam udostępniać swoje "dzieła".
Dobra, a teraz bez dalszych wstępów:

- Witaj, człowieku – przywitał się uprzejmie. – Dziś dostąpił cię ten niesamowity zaszczyt spędzenia wieczoru w naszym towarzystwie – zatoczył dłonią koło, wskazując swoich towarzyszy, wśród których mieścił się, między innymi, duch węża z Okinawy, jak dotąd jedyny, którego miałem okazję „poznać”. – To prawdziwe wyróżnienie, zgodzisz się ze mną, prawda? Nie jesteś takim głupcem, aby je odrzucić, racja? – uśmiechnął się pobłażliwie. – Nazywam się Sōtangitsune, tak, to ja jestem właśnie tym osławionym lisem z Kioto – powiedział nieskromnie, śmiejąc się pod nosem. – Jestem także głową tej ceremonii, więc lepiej się pilnuj, – szepnął mi na ucho – bo to ode mnie zależy czy wyjdziesz z tej imprezy żywy – obdarzył mnie obrzydliwym, obłąkańczym uśmiechem.
W co ja się wpakowałem?
Shoya, ratuj! – załkałem w myślach.

„Hayakki-yokō” cz.2

Sōtangitsune położył dłoń na moim ramieniu. Dotyk lisa był taki ciepły i kojący… W ogóle nie wzbudzał we mnie niepokoju czy obrzydzenia, żeby nie rzec, że działał na mnie uspakajająco… a przecież to demon, a uściślając, to demoniczne bóstwo! Ale cóż… jak wiadomo, człowieka zawsze ciągnęło go złego… było bardziej kuszące, atrakcyjne…
Skupiając się jedynie na jego dłoni spoczywającej na moim ramieniu, przez moment nawet zapomniałem się bać. Niestety strach szybko powrócił, kiedy głowa parady odsunęła się ode mnie i sięgnęła po kolejną czarkę sake.
Przesunąłem spojrzeniem po zebranych. Wszyscy uważnie mi się przyglądali, wbijając we mnie ciekawskie i ponaglające spojrzenia, zupełnie tak jakby był zwierzęciem w cyrku, od którego oczekuje się pokazu szaleńczo trudnych, wytrenowanych sztuczek, jakimi miałbym zabawiać widzów – ja jednak nie do końca wiedziałem, czego widownia demonicznych bóstw mogłaby ode mnie chcieć. Miałem odwalić przed nimi jakiś teatrzyk? Może mieli jakieś utarte stereotypy dotyczące ludzi i czekali na to aż potwierdzę je swoim zachowaniem? Po ich dumnych minach i grymasach twarzy zdradzających pyszałkowatość i samouwielbienie wnioskowałem, że nawet jeśli czegoś ode mnie oczekiwali, to i tak z góry zostałem zdegradowany do tej gorszej grupy – w żadnym razie nie wyglądało na to, aby uważali mnie za równego sobie.
Spojrzałem na mężczyznę o szkarłatnych włosach; z całego tego zbiorowiska on spoglądał na mnie chyba najmniej przychylnie. O ile na twarzach innych demonicznych bóstw oprócz grymasów, które mogły zdradzać jakieś sadystyczne zapędy czy rządzę niepohamowanego uwielbienia, malowało się również zainteresowanie, o tyle on wyglądał na rozeźlonego, może nieco znudzonego – ale przede wszystkim wyczuwałem, że w żadnym razie nie mógł mieć co do mnie dobrych zamiarów.
- Doprawdy – prychnął ten, któremu się przyglądałem – za nic nie masz gustu, Sōtangitsune – skrzywił się jeszcze bardziej. – Żeby sprowadzać człowieka na nocną paradę demonów jako atrakcję! – fuknął oburzony. – Co za nietakt… - przewrócił oczyma.
Osławiony lis z Kioto nie wyglądał, jakby chciał tłumaczyć jednemu z gości, że nie zostałem zaproszony ani nawet zaciągnięty tu siłą, a po prostu wprosiłem się, nie wiedząc w co się pakuję. W dodatku otumaniony oparami boskiego ziela, wyczerpany po tym, jak jubokko wyssał ze mnie energię, nie skorzystałem nawet z możliwości ucieczki, kiedy jeszcze ją miałem. Choć w sumie… w zasadzie to przecież próbowałem odejść, ale wtedy właśnie na mojej drodze pojawiły się pierwsze ayakashi, które mi to uniemożliwiły.
Może jakimś przebiegłym intrygantem nie byłem, a więc bardzo możliwe, że nie umiałem przejrzeć ich do końca, ale zdawało mi się, że nie dla wszystkich hayakki-yokō było znowu taką zwykłą paradą. Mniejsze stworzenia, które również w o wiele mniejszym stopniu przypominały ludzi, bawiły się na drugim końcu stołu pijąc i jedząc; nie wyglądało na to, żeby przejmowały się czymś innym niż zabawą, nawet jeśli w moich oczach wyglądała ona dość brutalnie. Tutaj, gdzie zasiadła siódemka demonicznych bóstw, mieściła się prawdziwa arena polityczna. Nie miała ona jakiegoś formalnego wydźwięku, gdyż w końcu nikt z nikim nie podpisywał żadnych układów ani rozejmów, ale to, jak mi się zdawało, tylko jeszcze pogarszało sytuację. Prywatny charakter spotkania stwarzał możliwości do pozyskania osobistych popleczników i sojuszników, co z kolei stwarzało wielkie możliwości – jakie dokładnie? Mogłem się tego, póki co, tylko domyślać…
Mimo iż wszyscy, tak samo jak niższe rangą demony, pili i jedli, po tej stronie stołu dawało się wyczuć napięcie. Wszyscy byli skupieni i uważni. Ważyli dokładnie każde słowo przed jego wypowiedzeniem, analizowali drugie dno wypowiedzi innych – z tego właśnie powodu postanowiłem się nie odzywać, mimo iż miałem ogromną ochotę wykrzyczeć w twarz temu chudemu, szpakowatemu bożkowi, że moja obecność w tym miejscu jest jednym wielkim nieporozumieniem, a potem uciec daleko stąd, gdzie pieprz rośnie… albo w zasadzie to jeszcze dalej. Podejrzewałem, że gdybym tylko wypowiedział słowo na ten temat, mógłbym w znaczący sposób narazić się Sōtangitsune; w końcu był głową parady, a co to za gospodarz, który pozwala, żeby po jego terenie wałęsały się jakieś przybłędy i to w dodatku innej rasy? Bądź co bądź, jeśli istniałaby taka możliwość, wolałbym raczej stać z nim po jednej stronie – w końcu dobitnie zaznaczył, że to od niego zależy czy wyjdę stąd żywy, prawda?
W ogóle zamierzałem się nie odzywać, jeśli nikt by mnie do tego nie zmusił. Mój genialny, obmyślony na szybko i w nerwach plan zakładał, aby siedzieć przy tym stole jak kołek i nie robić w zasadzie nic. Czekać aż nadejdzie ten zbawienny świt i cała ta impreza zakończy się.
- Och, Suzaku – lis uśmiechnął się przesłodko – zawsze byłeś taki gderliwy… - pokręcił głową z dezaprobatą. – Czy kiedyś uda mi się sprostać wygórowanym oczekiwaniom szkarłatnego ptaka południa? – jego uśmiech był przesłodzony tak bardzo, że niemal od samego patrzenia czułem jak próchnica zaczyna zżerać mi zęby, ale jednocześnie za tą maską czaiło się czyste wyrachowanie i oziębłość.
- Jak śmiesz!... – oburzył się szpakowaty mężczyzna. – Co to za awangardowy pomysł, żeby przyprowadzać człowieka na paradę demonów? Chyba z samej nazwy można wywnioskować, że parada demonów jest przeznaczona dla demonów – prychnął. – Ale przyznaj, mój drogi, - nagle głos czerwonowłosego stał się miększy, bardziej jadowity. Na jego twarzy zagościł obrzydliwy uśmieszek – że zawsze miałeś jaką słabość do ludzi, prawda? – wyszczerzył krótkie, jakby spiłowane trójkątnie zęby. – Zawsze otaczałeś się ludzkimi kobietami, często przebywałeś w świecie ludzi… nawet mianowałeś głównym opiekunem swojej najwspanialszej świątyni hanyo! – zaśmiał się gardłowo. – Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby ten mieszaniec był twoim dzieciakiem! – drgnąłem, kiedy w tak bezczelny sposób obrażał Shoyę. W końcu to był mój… no, może jeszcze nie przyjaciel, ale w każdym razie jakaś pozytywna postać w tym zbiorowisku potworów. W tej chwili spoglądałem na niego wręcz z uwielbieniem, niczym na świętego. – A teraz człowiek na hayakki-yokō… Czy ty nie masz żadnego poszanowania dla tradycji? – fuknął. – Założę się, że gdybyś miał wybrać czy dalej chciałbyś być ayakashi, czy człowiekiem, bez wahania stałbyś się jednym ze śmiertelników – posłał mu pobłażliwe spojrzenie.
- Racz pamiętać, że jesteś w mojej świątyni, na moim terenie – burknął szatyn, który tym razem nie skrywał się za maską uśmiechu. – Radzę ci o tym pamiętać, szkarłatny ptaku południa, bo, jak mi się zdaje, zapomniałeś się nieco – skarcił go.
- Grozisz mi tak otwarcie podczas parady?! – chuderlawy mężczyzna uniósł się w gniewie.
- Tak samo jak ty bezczelnie potrafisz na niej kpić ze mnie i obrażać mnie we własnym domu – odparł niewzruszonym tonem lis. – Wiem, że podczas hayakki-yokō teoretycznie wszystkie spory zostają zawieszone, ale… - zawiesił znacząco głos – …ale gdybym wypomniał ci, co ostatnio zrobiłaś w Naraka-Loka (hinduskie piekło; najniższy z sześciu światów zamieszkany przez istoty ukończone, posiadające ciało i wrodzoną wrogość od aut.), które przecież jest moją prowincją – uśmiech znów wpłynął na jego usta – znalazłbym idealny powód do tego, aby cię stracić jeszcze dzisiejszej nocy – zakończył, triumfalnie wychylając zawartość czarki, podczas gdy szkarłatny ptak południa skulił się w sobie i z urażoną miną z powrotem opadł na swoje siedzisko, nie odzywając się już.
- Oj, chłopcy – zaczęła miękko jedyna kobieta zasiadająca po tej stronie stołu. – Czy wy zawsze musicie kłócić się jak małe atōikozō (duchy podążające za ludźmi; ponoć są to duchy zmarłych dzieci od aut.)? – pokręciła głową rozbawiona.
- Wybacz mi to dziecinne zachowanie, najmilsza Kishin (demoniczny bóg od aut.) – Sōtangitsune skinął jej głową w wyrazie przeprosin, podczas gdy Suzaku wciąż siedział naburmuszony niczym rozkapryszony bachor. – A wy, moi drodzy goście, co sądzicie o atrakcji, jaką wam dzisiaj zaserwowałem? – zapytał gospodarz.
- Interesująca – odezwał się postawny, białowłosy mężczyzna.
- Zjedzmy go! – wykrzyknął radośnie jeden z ryżych dzieciaków, który usługiwał barczystemu mężczyźnie z blizną przecinającą niemal całą twarz.
- Zamilcz! – huknął owy mężczyzna, ganiąc małego duszka. Nie to, żebym obawiał się dzieciaka o płonącej czuprynie, ale muszę przyznać, że jego słowa zaniepokoiły się, gdyż bałem się, że ktoś może jednak spełnić jego życzenie… - Co za problematyczna hitodama (duch, kula ognia pojawiająca się, kiedy ktoś umiera od aut.) – sapnął poirytowany brunet.
- Och, Taimatsumaru (tengu w otoczeniu demonów ognia od aut.) – Kishin odezwała się z  delikatną przyganą w głosie. – Przecież to jeszcze maluch. Wszystkie małe ayakashi są porywcze – pogłaskała malca po głowie, przesuwając palcami między płomieniami skaczącymi po jego czaszce – i takie urocze – rozczuliła się. Mężczyzna prychnął. – Wy, tengu, (demon z kruczymi skrzydłami od aut.) zawsze jesteście tacy nieczuli – wywróciła oczyma.
- Za to ty jesteś zbyt uległa – odparował brunet. – Podstawa to odpowiednie wychowanie i subordynacja – stawiał twardo na swoim. – Przez takie twoje podejście w Manushya-Loka (piąty z hinduskich światów; świat ludzi – ten, w którym istnieje nasza cywilizacja, ale także świat dusz zmarłych oraz cywilizacji żyjących w innych światach od aut.), nad którą, rzekomo, sprawujesz pieczę, dzieją się takie rzeczy… - dodał burkliwie.
- Przepraszam bardzo, ale niby jakie rzeczy?! – oburzyła się kobieta.
- Takie – tengu wskazał palcem na mnie.
- Toć to człowiek jest! – wykrzyknęła poirytowana blondynka. – Co chcesz od niego?!
- Jest słaby i przerażony – skwitował. – Bezużyteczny.
- Nic dziwnego, że się boi – czarnooka prychnęła. – W końcu jest pierwszym człowiekiem na hayakki-yokō! Myślisz, że twoje żołnierskie wychowanie coś by zmieniło? Uważasz, że gdybym wprowadziła w Manushya-Loka terror, jaki panuje u ciebie w Asura-Loka (czwarty z hinduskich światów – świat upadłych bóstw i aniołów, nefilim, tytanów, złych duchów i demonów; świat demonicznej i podstępnej agresji od aut.) to człowiek postawiony w zupełnie nowej sytuacji wiedziałby, jak ma się zachować? – fuknęła.
- Może nie zmieniłoby to jego braku wiedzy, ale przynajmniej umiałby nie okazywać strachu.
- I to coś zmienia?! – kobieta ledwo powstrzymała się od zerwania się z miejsca, przez co jej złote kimono zaszeleściło. Jej czarne oczy stały się głębokie i przepastne niczym studnie bez dna; trudno było wytrzymać jej spojrzenie, jednak Taimatsumaru potrafił niezachwianie spoglądać w jej piękną, choć teraz ściągniętą w gniewnym wyrazie twarz.
- Oczywiście; w takim wypadku mógłby prezentować się godnie, a nie drżeć niczym przerażone zwierzę rzeźne – mężczyzna z blizną przemawiał wciąż tym samym, wypranym ze wszelkich emocji tonem głosu, co zdawało się jeszcze bardziej irytować Kishin.
Nim kłótnia ta osiągnęła swój punkt kulminacyjny lub nim rozpoczęła się następna, wtem pojawiło się kilka ohaguro-bettari (demon bez twarzy ze sczerniałym uśmiechem od aut.) z tacami, które, jak zdążyłem zauważyć, pełniły tu role podobną do kelnerek. Na ich czele stał Shoya, do którego z wielką chęcią podbiegłbym i przytulił się, gdybym tylko mógł się ruszyć. Hanyo skłonił się niezbyt nisko, a następnie zajął miejsce tuż za Sōtangitsune, a więc także i swoim przełożonym, jeśli mogłem go tak określić. Demony bez twarzy w tym czasie częstowały wszystkich czajem. Co dziwne, ja również zostałem obdarowany niewielkim, wciąż ciepłym naczyniem. Spojrzałem niepewnie na jego zawartość – bursztynowy płyn nie wyglądał jakoś nad wyraz niespotykanie, jednak i tak postanowiłem być przezorny. Nie podejrzewałem, żeby picie ani jedzenie czegokolwiek zaserwowanego przez samego szefa kuchni szesnastu buddyjskich piekieł wyszło mi na zdrowie.
- Pij – ponaglał mnie białowłosy mężczyzna.
- Spokojnie, Byakko (biały tygrys zachodu od aut.) – odezwał się lis. – Nie stresuj naszego gościa; w końcu ma nam zapewnić rozrywkę na całą noc – uśmiechnął się do mnie paskudnie. – Nie chcemy, żeby opuścił nasze towarzystwo z pewnych względów zbyt szybko, prawda?
Spojrzałem spanikowany na półdemona. Shoya skinął jedynie głową, a ja, nie mogąc nic innego zrobić w tej chwili, postanowiłem mu zaufać i upiłem łyk ciepłego naparu.
Właściwie siedzieliśmy niedaleko siebie razem z szatynem, ale nie mogliśmy prowadzić swobodnej rozmowy. Wśród gromady demonicznych bóstw wybuchła kolejna kłótnia, ale już nawet za bardzo nie słuchałem, o co w niej chodzi. Przyglądałem się chłopakowi, jakby wyczekując tylko, aż pośle mi jakiś ukryty znak, który mógłby być zapowiedzią mojej wolności, szansą na ucieczkę, jednak nic podobnego się nie działo. Ohaguro-bettari przysiadły się do każdego z wyższych rangą ayakashi i usługiwały im, dolewając alkoholu lub czaju. Sam Shoya zajął miejsce przy Sōtangitsune tylko po to, żeby pełnić podobną funkcję. W zasadzie zdawało się, że hanyo w pełnym wymiarze ignorował moje błagalne spojrzenia i niemal płaczliwy wyraz twarzy, zupełnie tak jakbym nic dla niego nie znaczył, jakby w ten sposób próbował uciąć wszelkie powiązania ze mną, po tym jak wcześniej mnie wyratował; i to w dodatku dwukrotnie.
Wtem olśniło mnie, że wtedy, kiedy szatyn mi pomagał, w pobliży zawsze znajdywała się ta przeklęta wrona – a może wcale nie była ona znowu taka przeklęta? Shoya mówił, że wyratował mnie z opresji tylko dlatego, że to ona mu kazała… Kurde, jak on ją nazwał? Yatagiri? Yatagaru?... Yatagarasu! – przypomniałem sobie. Podwładny sławnego lisa z Koto uparcie w kółko powtarzał, że jedynie wykonuje polecenia Yatagarasu… ale właściwie czym ona była? Czy to możliwe, że to ptaszysko również było jakimś ayakashi? Ale w takim razie dlaczego mnie chroniło? No i dlaczego miało taką… zwykłą formę? Jakby nie patrzeć w tym mrowiu demonów, które zebrało się na paradzie, nikt nie miał dokładnie określonej postaci – zdarzały się jakieś atrybuty zwierzęce w połączeniu z ludzkim ciałem, widywałem istoty wyglądające jakby żywcem wyciągnięte z horroru – jakieś bezkształtne lub z kolei o tak skomplikowanej fizjonomii, że żeby zorientować się, co jest czym w tym poskręcanym i jakby pozlepianym z resztek ciele, musiałbym się naprawdę długo przyglądać i mocno zasępić… no i może jeszcze powstrzymać odruch wymiotny…
Nie było mi zimno, ale napój i tak przyjemnie mnie rozgrzał. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że wypiłem już wszystko, by zaraz potem z jeszcze większym zdziwieniem przyglądać się jak hanyo ponownie napełnia moją czarkę i znów kiwa do mnie głową w zachęcającym geście.
Wraz z kolejnymi czarkami moje ciało stawało się coraz bardziej ociężałe i wiotkie… choć przeszło mi przez myśl, że to może znów wina oparów boskiego ziela, gdyż, jak zdążyłem zauważyć, parę dziwnych istot tliło długie fajki, z których unosił się zielonkawy obłok dymu. Głowa znów zaczęła opadać mi na pierś.
- Wstań! – ktoś huknął, co zmusiło mnie do skupienia uwagi z powrotem na otoczeniu.
Wyrwany z wiru własnych myśli zdumiony spojrzałem na Taimatsumaru, który ledwo hamując gniew, wstał i spoglądał na mnie ostro. Wywnioskowałem, że ta komenda była kierowana do mnie. Zamierzałem ją wykonać; próbowałem się podnieść, ale kiepsko mi to szło. Znów czułem jak myśli mi się plączą i kołtunią, a czas zaczyna zamierać w miejscu.
Tengu nie powtarzał się dwa razy. Zirytowany moją niegramotnością, sięgnął przez szerokość stołu i złapał mnie za poły ubrania, podnosząc bez problemu jedną ręką. Siłą wyciągnął mnie z pagody, by już na podwórzu rozłożyć ogromne czarne skrzydła, które, jak do tej pory, złożone bezczynnie tkwiły na jego plecach niczym dodatek, swoista yukata do prostego kimona. Wzbił się razem ze mną w powietrze. Nie leciał wysoko, ale to i tak już przyprawiło mnie o palpitacje serca. Kurczowo, przezornie starałem się trzymać jego ręki, w której ściskał materiał mojego ubrania, aby nie spaść, ale to i tak niewiele mi dało, kiedy ayakashi w końcu i tak mnie puścił, zrzucając wprost do okrągłego jeziorka.
Lodowate krwistoczerwone wody zamknęły się nad moją głową. Przerażony od razu starałem się wypłynąć. Z ulgą zaczerpnąłem powietrza, kaszląc i plując dziwnie gęstą wodą, która miała niespotykany metaliczny smak. Niemniej woda i szok, który właśnie przeżyłem, zdawały się zmyć ze mnie otumanienie i senność, która zawładnęła mną w pagodzie.
Jezioro nie było wielkie, więc nie panikowałem, mimo iż znajdowałem się na jego środku. Zamierzałem dopłynąć do brzegu, kiedy niespodziewanie poczułem coś twardego pod stopami. Zdziwiony stwierdziłem, że nie może być to grunt, gdyż zbiornik wodny nie może być aż tak płytki, a poza tym, jeszcze chwilę temu przecież nie czułem tego „gruntu”, swobodnie machając nogami w toni wodnej.
Moment po tym z wody wyjrzał wielki koński łeb z sitowiem zamiast grzywy. Przegniła skóra odchodziła od poczerniałych kości płatami, roztaczając przy tym obrzydliwy fetor. Ślepe, wywrócone oczy spojrzały na mnie niewidzącym, obłąkańczym spojrzeniem. Wielkie zęby zostały odsłonięte przez nabrzmiałe wargi, chrapy rozszerzyły się, kiedy koń sapnął ciężko, wypuszczając krwawe bąbelki.
Co to znowu, do cholery, jest?!
O miłosierna Kannon, ratuj!
Koń zarżał i zanurkował, jakimś dziwnym trafem, ciągnąc mnie ze sobą na dno. Jakim cudem?! Przecież nie miał kończyn, którymi mógłby mnie przytrzymać, a i ja nie uczepiłem się go! Co tu się dzieje?!
Próbowałem się wyrwać, szamotałem się, jednak moje nogi, jakby przywarły do grzbietu tej przerażającej istoty. Woda z czasem robiła się coraz ciemniejsza, a jasnoczerwona plama tafli zdawała się być coraz mniejsza, aż w końcu przybrała wielkość szkiełka zegarkowego. Kończyło mi się powietrze. Czułem jak płuca coraz bardziej domagają się tlenu. Machałem rękami, jakby to miało mi coś pomóc, ale cielsko konia było zbyt ciężkie, więc nie mogłem ponownie się wynurzyć. I nagle…
Niemal całe powietrze uleciało z moich płuc, kiedy wydałem z siebie niemy okrzyk pod wodą. Przeszywający ból rozchodził się z miejsca tuż nad kostką lewej nogi.
Kurwa, ta zgniła cholera mnie użarła!
Całe szczęście to dało mi też jakieś możliwości manewru. Poczułem, że mogę na powrót poruszać uszkodzoną nogą. Kończyna nie była już nieruchomo przytwierdzona do grzbietu wodnego demona. Niemniej nie powiedziałbym, żebym raczej się cieszył. Dookoła mnie unosiła się woda zabarwiona moją własną krwią, a ponad to dolna kończyna tak bardzo bolała, iż niemal całkiem zdrętwiała – ale nie poddałem się, przecież nie mogłem.
Zmusiłem się do nadludzkiego wysiłku i kopnąłem w pysk stwora z całą siłą, jaką udało mi się wykrzesać. Odbiłem się stopami od wierzchu gnijącego konia i zacząłem płynąć w górę. Woda była gęsta, przez co musiałem włożyć dużo siły w to, aby się w niej poruszać, ale byłem lżejszy i miałem, że tak to nazwijmy, lepiej przystosowane kończyny do pływania, przez co wynurzyłem się szybciej niż ta paskuda. Desperacko zaczerpnąłem tchu. Powietrze wydało mi się być wspaniałe, wręcz słodkie jak nigdy dotąd. Rozpaczliwie rzuciłem się do szybkiego kraulu, starając się dotrzeć do brzegu. Niestety koń w końcu mnie dogonił, jednak i tym razem udało mi się ochronić przed nim celnym kopniakiem, który tym razem idealnie spadł na jego nos. Demon wodny zawył, wierzgając, co dało mi kolejnych kilka sekund przewagi – kilka sekund, które mogło zaważyć o moim życiu lub śmierci.
W końcu poczułem grunt. Jeszcze trochę, jeszcze tylko trochę…
Coś pociągnęło mnie w tył – tym razem jednak obyło się bez eksplozji czerwonych fajerwerk bólu przed oczami. Stwór tym razem zdołał mnie złapać tylko za rozciętą nogawkę.
Cholera! Było tak blisko! W zasadzie już byłem na brzegu – woda sięgała mi jedynie do wysokości biodra, a przecież niemal pełzłem już na czworaka!...
Nagle pojawił się długi kij.
Kij, oheblowana tyczka, która służyła najczęściej w dojo do ćwiczeń, nim uczniowie dostali do ręki swoje pierwsze miecze.
Owy kij niczym grzmot spadł na koński łeb, roztrzaskując go nieomal na miazgę.
Spojrzałem w górę, aby ujrzeć nikogo innego jak Shoyę. Chłopak wyszarpnął swoją prymitywną broń z czaszki przerażającej istoty, która powoli zaczęła się cofać w głąb jeziora. Wbił ją w grząski piasek dna zbiornika wodnego i wyciągnął w moim kierunku rękę w geście pomocy.
- Kelpia (brytyjski i irlandzki demon wodny od aut.) – oświadczył. – Zmiennokształtny demon wodny, który występuje najczęściej pod postacią konia. Kiedy go dosiądziesz, nurkuje i zabija swoje ofiary na dnie zbiornika, który zamieszkuje. Zazwyczaj pozwala wypłynąć ludzkim wnętrznością na powierzchnię wody, znacząc swój teren – wyjaśnił jakby cytował encyklopedię. Z obrzydzeniem zauważyłem dopiero w tym momencie, że na powierzchni wody w istocie pływają jakieś szczątki…
Coś co wyglądało jak ochłap gnijącego mięsa zatrzymało się przy mojej dłoni, jaką wciąż trzymałem w wodzie, której poziom mógł zakryć jedynie moje palce. Poderwałem się niczym oparzony, starając się oddalić jak najmocniej od tego przeklętego jeziora. Zerwałem się na nogi, czego zaraz oczywiście pożałowałem. Ledwo wstałem, już z powrotem znalazłem się na ziemi.
- Ugryzł cię? – zapytał. W odpowiedzi jedynie pokiwałem głową, gdyż nie mogłem wydusić z siebie ani słowa.
W oddali przy wejściu do pagody dojrzałem postać Sōtangitsune. Zdziwiło mnie, że głowa parady pozwoliła udzielić mi pomocy swojemu podwładnemu. Coś mi się zdawało, że Suzaku mógł mieć rację, jeśli chodzi o sprawę darzenia sympatią ludzi przez osławionego lisa… Niemniej byłem mu dozgonnie wdzięczny; właściwie w tej chwili byłem mu tak cholernie wdzięczny, iż byłem gotów paść mu do nóg i po stokroć dziękować za jego wspaniałomyślność i uczynność.
Po odgłosach, jakie doszły nas z budynku, mogłem wywnioskować, że rozpoczęła się kolejna wrzawa. Z urywanych słów, które udało mi się wychwycić, zrozumiałem, iż znów to ja byłem przedmiotem sporu.
- Opatrzę cię – zaoferował szatyn, pomagając mi się podnieść i przewieszając sobie moją rękę przez ramiona, aby odciążyć moją uszkodzoną nogę.
Zaprowadził mnie do pustego pomieszczenia w świątyni, które mieściło się w przeciwnym skrzydle niż to, gdzie znajdywała się pagoda. Usadził mnie na podłodze, a sam wyszedł bez słowa. Drżałem z zimna i silnych emocji, które wciąż mną targały. Nerwowo drapałem paznokciami chropowatą powierzchnię mat tatami, modląc się w duchu, żeby chłopak szybko wrócił, gdyż cały czas byłem zdjęty strachem, iż zaraz coś przerwie te papierowe drzwi i do pomieszczenia wleci kolejny demon, który będzie czyhał na moje życie. Jednego wieczora już trzy razy dybano na moje życie – chyba trochę za dużo jak na jeden raz, co?
Shoya na szczęście w istocie wrócił szybko. Niósł ze sobą niewielkich rozmiarów drewniane pudełko, w którym, jak się okazało, znajdywały się medykamenty i opatrunki. Hanyo wciąż bez słowa podwinął rozerwaną nogawkę moich spodni i osuszył delikatnie zranione miejsce, by następnie oczyścić je gazą nasączoną jakimś specyfikiem o ostrym zapachu. Drgnąłem mocniej, kiedy ją przyłożył. Bolało jak cholera. Zagryzłem wargi, żeby nie jęknąć z bólu ani tym bardziej nie rozpłakać się, gdyż miałem na to wielką ochotę. Byłem u kresu sił wytrzymałości. Miałem ochotę wyć do tego cholernego ogromnego, czerwonego księżyca i rozpłakać się jak małe dziecko. Dlaczego to wszystko musiało się przytrafić akurat mnie?
Półdemon, jak się zdawało, miał wprawę w robieniu opatrunków, gdyż szybko sobie z tym poradził. Może nie był zbyt miły, lecz nie umknęło jego uwadze to, w jakim stanie się znajdywałem. Widząc to, westchnął ciężko.
- To właśnie dlatego nalegałem, żebyś odszedł, kiedy jeszcze mogłeś to zrobić – klapnął ciężko na podłodze obok mnie. – Chciałem ci tego oszczędzić…
- Dziękuję… - szepnąłem cicho, pozwalając sobie oprzeć się o jego ramię. – Za wszystko…
- Jeszcze nie dziękuj – pokręcił głową. – Nie wiadomo czy będziesz miał za co; pamiętaj, że noc jeszcze się nie skończyła, a więc wciąż musisz walczyć o życie – spojrzał na mnie surowo. – Jeśli dożyjesz poranka, wtedy dopiero będziemy mogli rzucić się sobie w objęcia i dopiero wtedy będziesz mógł mi podziękować – rzucił dość kwaśno.
Może brzmiało to mało optymistycznie, ale wiedziałem, że taka była prawda. Noc się nie skończyła. Ta cholerna parada wciąż z powodzeniem trwała.
Wyprostowałem się z trudem. Płacz mi w niczym nie pomoże – powtarzałem uparcie w myślach. Wziąłem głębszy wdech, przełykając łzy. Musiałem wziąć się w garść. Musiałem stać się bardziej uważny. Nie mogłem wciąż bez końca polegać na Shoyi.
- Och… - wyrwało mi się, kiedy spojrzałem na jego czarną yutakę, która, w chwili obecnej, była w nieładzie, cała pognieciona i poznaczona ciemniejszymi plamami. – Przemoczyłem cię… - zauważyłem ze smutkiem. Jego tradycyjnemu ubiorowi ubył nieco elegancji przez stan, w jakim obecnie się znajdywał.
- Daj spokój – machnął lekceważąco ręką. – Są ważniejsze sprawy – obrzucił mnie badawczym spojrzeniem. – Wiesz, że musimy tam wrócić? – zapytał dość niepewnie. W odpowiedzi jedynie skinąłem głową, gdyż poczułem, że gardło znów ściska mi się ze strachu i rośnie w nim gula, kiedy znów zaczęło zbierać mi się na płacz. Za cholerę nie chciałem tam wracać; ale niestety nie było innego wyjścia. Na moment przymknąłem powieki, próbując odzyskać rezon.
Chyba w końcu udało mi się opanować drżenie, mimo iż w rzeczywistości w środku cały dygotałem ze strachu. Kiedy wcześniej szatyn mówił o tym, że znajdywałem się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, o tym, że jestem tu jedynie zabawką… nie dowierzałem mu, szczerze powiedziawszy. Wpierw otumaniony oparami boskiego ziela tkwiłem gdzieś w swoim świecie, nie przejmując się zbytnio otoczeniem. W mojej głowie zrodziło się przeświadczenie, że to, co widzę, nie jest rzeczywiste, realne – to tak, jakbym przeniósł się do świata snu, tak, jakbym w istocie był częścią rozgrywających się tu wydarzeń, ale jednocześnie nie pasował do nich. To tak jakbym był pionkiem zapożyczonym z innej gry planszowej – przecież w istocie nie należałem do tego światka. Gra zaraz się skończy i ktoś grzecznie odstawi mnie na moją planszę, zabierze stąd. Nic nie może mi się tu stać, bo przecież nie jestem stąd. To wszystko jest nierealnym, chwilowym złudzeniem. Ono zaraz się skończy, a ja nawet zbyt dobrze nie będę pamiętał tej krainy wiecznego strachu… Całe szczęście doszedłem nieco do siebie, po tym jak obudziłem się w składziku razem z duchem węża z Okinawy. Sen okazał się zbawienny, jednak wciąż nie mogłem uwierzyć w to, co działo się wokół mnie – w to, co działo się ze mną. Dziwne stwory, legendarne demony? Nawet nie próbowałem tego pojąć. Po prostu przyjąłem to do wiadomości, nie szukając żadnego logicznego wyjaśnienia. Ot po prostu są – a ja wśród nich. Miałem po prostu czekać, aż nadejdzie świt, tak jak powiedział Shoya, a wtedy będę mógł wrócić do domu. Ciepły prysznic i łóżko, które tam na mnie czekają wszystko mi wynagrodzą i pozwolą zapomnieć. Wstanę późnym południem, święcie przekonany, że to był tylko dziwny, realistyczny sen.
I tyle.
Ale w końcu się przebudziłem.
Zdaje się, że woda rzeczywiście mnie otrzeźwiła. Przestałem się łudzić, wmawiać sobie, że to wszystko to pijackie majaki… To była rzeczywistość – w końcu to do mnie dobitnie dotarło; mało tego, śmiertelnie niebezpieczna rzeczywistość, w której nie byłem nawet zabawką, a zwykłym popychadłem, może czyjąś przekąską. Znalazłem się w świecie, w którym musiałem walczyć o swoje życie. Czułem, jak zimne macki cienia śmierci i strachu nieustannie przesuwały się po moim ciele, upominając się o mnie.
O dobry Buddo Amido, ratuj!
Nie… Budda tu nic nie pomorze… - zdałem sobie sprawę. Znajdywał się wśród mrowia demonów, siedziałem przy jednym stole z demonicznymi bóstwami… Jak tu niby Budda miałby coś zdziałać? Musiałem w końcu przestać rozpaczliwie zwracać się do bytów wyższych, którym przecież jeszcze całkiem niedawno zarzucałem niesprawiedliwość, a nawet domniemałem, że nie istnieją – żadne z nich mi teraz nie pomorze. Byłem zdany sam na siebie; sam musiałem wyratować własną skórę… no, może miałem jeszcze hanyo do pomocy…
- Czy ta noc nie ciągnie się zbyt długo? – zadałem pytanie drżącym głosem.
- To nie jest zwykła noc – wyjaśnił półdemon. – Czy myślisz, że zjeżdżałyby tu wszystkie ayakashi z kraju, a Sōtangitsune urządzałby tak ogromną paradę tylko na marne kilka godzin? – spojrzał na mnie z przyganą, po czym rozsunął papierowe drzwi, z których roztaczał się widok na miasto. – Tu czas nie płynie tak, jak tam na dole – wskazał palcem na ludzi, którzy przechadzali się tuż pod górą, na której znajdywała się świątynia i absolutnie nie zwracali uwagi na krzyki, piski, łomoty i bełkotliwe śpiewy dochodzące z pagody. Wtem przypomniałem sobie, że kiedy wspinałem się na wzniesienie, również niczego nie zauważyłem, mimo iż parada już trwała. – Hayakki-yokō rządzi się swoimi własnymi prawami. Jednym z nich jest wymuszanie cyklicznego zawracania czasu. Jeśli księżyc będzie zdawał się już zanikać, a niebo rozjaśniać, to o niczym nie świadczy. Nie sugeruj się tym. Słońce dopiero wstanie, kiedy zakończy się parada, a o tym zarządzi nikt inny jak Sōtangitsune – rozłożył bezradnie ręce. – W jednej chwili może się zdawać, że już nadchodzi świt, a zaraz potem znów zapanuje ciemna noc; i tak w kółko. Na tym właśnie polega cykliczne zawracanie czasu – szczęka opadła mi niemal do samej ziemi.
- To znaczy, że… że… - jąkałem się, nie mogąc złożyć żadnego składnego zdania. – Ile w „ludzkim” pojmowaniu czasu może trwać ta parada? – zapytałem, mimo iż bardzo bałem się usłyszeć odpowiedzi.
- No cóż… - Shoya westchnął. – Nie ma jakiejś ściśle określonej reguły… - wzruszył ramionami. – Może przeciągać się w czasie… - widocznie próbował złagodzić brzmienie tych złych dla mnie nowin, jednak i tak zadrżałem ze strachu.
- To znaczy? – dociekałem.
- Kiedyś trwała nawet blisko pół roku… - mruknął cicho, rozglądając się wymijająco po ścianach, aby nie patrzeć mi w oczy.
- Ile?! – ryknąłem przerażony, będąc pewnym, że nie dożyję jej końca.
- Spokojnie, to miało miejsce chyba jeszcze w epoce Heian (okres w historii Japoni trwający od 794 do 1185 roku od aut.), jeśli się nie mylę… - zamyślił się.
- Jeszcze mi powiedz, że pamiętasz te czasy, a sam z własnej, nieprzymuszonej woli zaraz wrócę do tej kelpii… - załamałem się.
- Oczywiście, że nie! – zawołał. – Jestem jedynie półdemonem; nie jestem tak długowieczny jak ci wysoko postawieni ayakashi – zaprotestował. – Moje życie będzie trwać dłużej niż ludzkie, ale nie będzie też tak długie jak demoniczne – sprostował. – O tej sytuacji po prostu kiedyś zasłyszałem…
- A więc ile ty masz lat? – dopytywałem, ale nie dostałem już odpowiedzi. Chłopak uśmiechnął się do mnie przepraszająco i pokręcił głową, jakby chciał dać mi do zrozumienia, że mam się przestać tym interesować. – No dobrze… - odpuściłem łatwo. – W takim razie ile przeciętnie trwa nocna parada demonów?
- Ostatnia trwała około dwóch tygodni ludzkich – odparł już rzeczowo.
- A… ile trwa już ta?
- To dopiero pierwszy dzień, jeśli przeliczać na ludzkie godziny – spojrzał na mnie niepewnie, zapewne obawiając się mojej reakcji.
Cudnie.
Rewelacyjnie.
Czy mogę sobie przynajmniej wybrać trumnę?
O ile w ogóle będzie w niej co składać…
Pokiwałem głową ze zrozumieniem, gdyż nic innego nie mogłem zrobić. W zasadzie to mogłem wyć, płakać, krzyczeć lub zaśmiać się obłąkańczo, ale to przecież w niczym by nie pomogło. Mogłem też błagać szatyna, aby pomógł mi stąd uciec, ale jak już zrozumiałem, nijak nie mógł tego zrobić, a ponad to, gdyby ktoś zauważył moje zniknięcie, zapewne to on byłby pierwszym podejrzanym – w końcu w jakimś stopniu też był człowiekiem, więc niby dlaczego nie miałby się nade mną zlitować? Coś w nim drgnęło w porównaniu do demonów, dla których byłem jedynie rozrywką – a jak się wydawało, ayakashi zdawali sobie sprawę z tej „słabości” hanyo do gatunku ludzkiego, dlatego, między innymi, Suzaku tak bardzo nim gardził.
Nie, to zbyt duże niebezpieczeństwo dla niego. Nie chciałem ściągać mu na głowę kolejnych problemów – już i tak wystarczająco mu ich przysporzyłem.
- Chodźmy – niemal wyszeptałem. – Nie ma sensu odwlekać to, co nieuniknione – dodałem obojętnie.
Podwładny lisa z Kioto spojrzał na mnie zszokowany – niemniej zdziwienie malowało się na jego twarzy tylko przez krótką chwilę. Zaraz potem pokiwał głową i spojrzał na mnie jakoś bardziej przychylnie. Uniósł lekko brwi, jakby w uznaniu, a delikatny uśmieszek, który wpłynął na jego usta przypominał mi wyraz twarzy dumnego rodzica, który właśnie obserwuje jak jego dziecko z nieporadnej ciamajdy staje się dojrzałym mężczyzną, który przestał lamentować niczym mała dziewczyna, przyjmując w końcu to, co daje mu los, tak jak powinien.
Ja jednak tak szczęśliwy nie byłem.
Weszliśmy z powrotem do pagody, gdzie dalej trwała nocna parada demonów. Zająłem swoje poprzednie miejsce bez słowa, podobnie jak i szatyn, który pierwsze co, to złapał za buteleczkę sake i nalał jej do czarki swojego zwierzchnika.
- Och, nareszcie jesteś – głowa parady spojrzała na mnie mętnym wzrokiem. Uważniej przyjrzał się mojej rozranionej nodze, która bolała jak cholera, kiedy zmuszałem się do tradycyjnego siadu. – Wybacz mi porywczość jednego z moich gości – potraktował ganiącym spojrzeniem rosłego tengu. – Wszak tobie też należy się szacunek, gdyż niemniej ty również należysz do grona moich gości, człowieku – posłał mi przesłodzony uśmiech. Nie wierzyłem w ani jedno jego słowo.
Skinąłem głową, nie siląc się na żadną inną odpowiedź. Kishin posłała mi zmartwione spojrzenie, jednak nie powiem, żebym ucieszył się z tego – nawet nie chciałem się domyślać, w jaki sposób ayakashi mogą okazywać sobie wzajemnie troskę. Po prostu zamierzałem tu wysiedzieć tak długo, jak tylko będę mógł, a potem… a potem to już się zobaczy. Przestałem marzyć o powrocie do domu. W tej chwili wizja ta stała się dla mnie tak odległa i nierealna, iż na samo wspomnienie krętego rządka brudnych kubków po kawie, które zalegały na moim biurku czy klawiaturze laptopa tak artystycznie zabrudzonej popiołem z papierosów, aż ściskało mnie w żołądku z tęsknoty i żalu. Cóż, musiałem się z tym pożegnać…
Znów wybuchła burzliwa rozmowa. Tym razem przysłuchiwałem się jej, przesuwałem spojrzeniem po zebranych, którzy kolejno zabierali głos, aby Taimatsumaru znowu nie przeszło przez myśl, aby mnie „otrzeźwić”.
Tym razem byłem jednak aż nadto trzeźwy i przytomny.

Ciekawe, co będzie dalej… choć w sumie za bardzo mnie to nie interesowało i w gruncie rzeczy wolałbym się tego nie dowiadywać, nie przekonywać o tym na własnej skórze – ale jak widać w tym miejscu nikt nie pytał mnie o zdanie, a więc mogłem jedynie grzecznie czekać na samoistny rozwój wydarzeń.

Wariactwa Kity-pon

Tak, znowu mi odbija... Wybaczcie, ale jak to zobaczyłam (szczególnie to drugie zdjęcie) to myślałam, że się popłaczę ze śmiechu xD 

Pierwszy z nich jest łagodniejszy, ale za razem jest czymś, co może mnie natchnąć i do czego będę się odwoływać w moich przygłupich komediach (które nie zawsze są śmieszne, huh) xp

"Wypełnię łóżko kotami" - tylko Yuuki mógł napisać coś podobnego xD
Sama teraz szukam świnki-poduszki C: Co prawda na "zastępstwo" to się nie nadaję, ale cóż... mogę tylko pogratulować i pozazdrościć tej różowej "ochotniczce", jak ją nazwała xp Już pędzi, żeby pomóc Yuukiemu x.x


Tu z kolei mamy skutki niedoboru snu i poduszki-świnki (a to może mniej niż śmieszne wygląda bardziej... no może trochę seksownie? Ach, te jego spodnie, których prawie nie ma, bo są właściwie długości mojej bielizny xp) 
Ale to nie jest drugie zdjęcie, które chciałam wam pokazać - to tak tylko w gwoli ścisłości :]


Wybaczcie, ale nie mogłam się powstrzymać xp
U mnie w gimbazie funkcjonowało kiedyś coś takiego jak "wąż" i właśnie owy "wąż" przyjmował taką formę jak ręka Cazquiego na zdjeciu *lol* Jak zobaczyłam to zdjęcie to aż się popłakałam ze śmiechu xD Ogółem nie jestem fanką ani grzywki Caza (która jest złem absolutnym) ani jego poz, które przyjmuje, gdyż są dla mnie po prostu śmieszne, ale to to już mnie po prostu zabiło xp
Leżę, rechoczę i nie wstaję xp

Oczywiście, jak zwykle zaznaczę, że ta notka nie jest wymigiwaniem się, a więc w niedzielę, standardowo, widzimy się na kolejnej notce "do poczytania" C:

"Książę z bajki" cz.4

Do napisania tej części specjalnie dla was nawet zrobiłam podobny "rekonesans" jak Hiro xD

Tytuł: „Książę z bajki” cz.4
Paring: Hiro (Nocturnal Bloodlust) x Crena Ketsueki (Bird as Omen)
Typ: mini-seria
Gatunek: ?
Beta: -
Ostrzeżenia: nagminne wulgaryzmy

Przeciągnąłem się, z żalem wsłuchując się w trzask własnych kości. Skrzywiłem się, czując znajomy, tępy ból rozsadzający mięśnie. Cóż, może i nigdy nie byłem typem, któremu mama wypisywała lewe zwolnienia z zajęć wychowania fizycznego, ale muszę przyznać, że raczej byłem zwolennikiem ćwiczeń siłowych czy wytrzymałościowych niż rozciągających – a co jak co, ale Crena tamtej nocy zafundował mi niezłą jogę, jeśli mogę się tak wyrazić. Chłopak był nieźle wygimnastykowany, tego nie można było mu odmówić.
Cholera… ale właściwie to co mnie to obchodzi? Dlaczego, mimo iż nie jest mi nikim bliskim, nie jest wart mojej zakichanej pseudo-troski, dlaczego, pytam się, dlaczego nie mogłem przestać o nim myśleć? Przyłapywałem się na rozmyślaniu o Ketsuekim przy niby nic nie znaczących, rutynowych czynnościach – były to niby luźne uwagi, porównania, które w gruncie rzeczy również nie wykazywały niczego.
Nic.
Wszędzie cholerne nic.
A jednak, kurwa, coś ewidentnie jest na rzeczy.
Coś było nie tak.
Bardzo nie tak…

***

Siedziałem na podłodze studia w naszej sali nagraniowej, próbując naskrobać jakiś tekst. Stukałem naostrzonym ołówkiem w szklany blat niskiego stolika, nieprzytomnie wpatrując się niewidzącym wzrokiem w pustą ścianę. Cazqui i Masa zawzięcie dyskutowali na temat tego, jak ma wyglądać okładka naszej nowej płyty, z uporem maniaka kreśląc kolejne niewyraźne projekty na drących się serwetkach, mimo iż niedaleko nich leżała cała ryza papieru. Daichi wprowadzał ostatnie poprawki do melodii, którą udało mu się ostatnio skomponować, niemalże nienawistnie wpatrując się w kartkę z pięcioliniami, na których nuty, jak na złość, nie chciały ułożyć się w spójną, harmonijną melodię. A Natsu…
- Mógłbyś się tym razem porwać na coś bardziej ambitnego niż ciągłe „fuck yeah!” i „fuck yeah!” – sarknął.
- Jasne… - mruknąłem, dalej pozostając w swoim małym świadku myśli, który dziś wydawał mi się być dziwnie pusty i cichy.
- Serio mówię – warknął, rozeźlony tym, iż próbowałem go zbyć.
- Ja też – niechętnie przeniosłem wzrok na perkusistę. – Właśnie ułożyłem piękny poemat, ale wyleciał mi z głowy przez twoje ględzenie; więc jeśli rzeczywiście nie chcesz, żeby skończyło się znów na „fack yeah!”, „fuck yeah!”, to się przymknij – odparłem z obojętnym wyrazem twarzy. Szczerze powiedziawszy to nawet nie chciałem wyjść na jakoś nadmiernie grubiańskiego, ale naprawdę nie miałem ochoty gadać z Natsu, kiedy widać było jak na dłoni, że od wczorajszego popołudnia jego humor nie uległ zbytniej zmianie.
Muzyk prychnął niczym obrażony kot i odwrócił się na pięcie, odchodząc. Normalnie za podobne odzywki czy zachowanie wybiłbym mu zęby tym porcelanowym kubkiem, który tak kusząco stał na stole, akurat pod ręką, ale stan apatii, w jaką popadłem, wciąż usilnie trzymał mnie w swoich sidłach, podobnie jak i perkusista usilnie wciąż próbował bawić się w księcia Mordoru zamiast mnie… albo księcia Roszpunka… w zasadzie, kto go tam wie? Może z obu ról na raz próbował mnie wygryźć?
Siedziałem tak dość długo, nie zapisawszy nawet jednego słowa. Ot po prostu nie mogłem nic wymyślić. Miałem absolutną pustkę w głowie… i chyba nie tylko w niej. Ogółem czułem się taki… pusty. Nie było to złe uczucie – z pewnością lepsze niż ciągły stan wkurwienia – ale nie było to też zbyt miłe. To było takie… zimne… i śliskie…
Nie umiem tego opisać.
Od wpatrywania się w białą ścianę, na której, chyba z nudów, zacząłem sobie wyobrażać fantastyczne pejzaże, ponownie oderwał mnie dźwięk otwieranych drzwi. Spojrzałem w tamtą stronę, aby napotkać ciepłe spojrzenie Seiichiego Hoshiko, który właśnie stanął w progu pomieszczenia.
- Hiro, mogę cię prosić na moment? – zapytał jak zwykle z uśmiechem, przywołując mnie gestem ręki. Bez słowa podniosłem się z posadzki, kierując się za starszym mężczyzną na korytarz. – Mam do ciebie ogromną prośbę – zaczął bez ogródek, momentalnie poważniejąc. – Widzisz… Nasza wytwórnia ostatnio ma problem z nowymi zespołami, które bardzo szybko kończą swoją działalność. Wiesz, co to oznacza dla nas, prawda? Koszty, ogromne koszty! – odpowiedział, nie czekając na moją reakcję, kręcąc jednocześnie głową w geście dezaprobaty dla „świeżej krwi” oraz zacinając usta. – Dlatego właśnie przychodzę z tą sprawą do ciebie…
- A co ja mogę na to poradzić? – wzruszyłem ramionami. – Może czas zmienić headhunter’ów? – rozłożyłem ręce.
- To nie w tym leży kłopot – zaprzeczył Seiichi-sama. – Te dzieciaki naprawdę są zdolne i pomysłowe… tylko wytrwałości im brak… Kiedy natrafią na jakiś problem, poddają się. Pamiętasz, jak to było, kiedy zaczynaliście, prawda? – wróciłem pamięcią do tych „zamierzchłych” czasów. – Wygryzaliście się z kolejnymi zespołami nawzajem, walcząc o sławę… a teraz te młode zespoły gryzą swój własny ogon, kłócąc się i nie mogąc dojść do porozumienia między sobą, między muzykami z tej samej grupy…
- To ich problem – upierałem się przy swoim. – Najwyraźniej nie są wystarczająco dojrzali. Może jak im poziom hormonów trochę opadnie, to coś z tego będzie – wywróciłem oczyma. – Może za rok albo…
- Hiro! – Hoshiko-san przerwał mi, spoglądając na mnie gniewnie. – To nie są lalki, które możesz odstawić na półkę, kiedy nie masz ochoty się nimi bawić – zgromił mnie. – To ludzie! Ludzie, którzy mają emocje, uczucia i swoje problemy. Nie wszystko można zostawić swojemu własnemu biegowi, tak, jak ty to robisz – spojrzał na mnie nieco zawiedziony. – Jeśli teraz nic z tego nie wyjdzie, to później tym bardziej – pokręcił głową. – Jeśli teraz odpuszczą, potem do tego nie wrócą. Zniechęcą się, zajmą się czymś innym. Nie mówię już o tym, że będzie to strata potencjalnie dochodowych ludzi dla wytwórni, ale pomyśl, – ściszył nieco głos – choć spróbuj spojrzeć na nich jak na zwykłe dzieciaki. Jeśli zrezygnują z powodu kilku kłótni i zbyt dużej dawki adrenaliny we krwi z tego, co kochają, potem już nigdy nie będą w pełni szczęśliwi; bo utracili już jedną, prawdziwą miłość – spoglądał na mnie niczym zbity pies, czego nie mogłem znieść. Zakłopotany odwróciłem wzrok. – Każdemu czasem trzeba pomóc, wyciągnąć pomocną dłoń. No już, nie bądź taki twardogłowy – szturchnął mnie. – Wiem, że zawsze starasz się być niezależny i samodzielny, ale czy i tobie nikt nigdy nie pomógł? Ich wystarczy tylko lekko popchnąć do przodu, dać trochę motywacji i…
- Dobra, już dobra, rozumiem! – uniosłem ręce w obronnym geście. – Zrobię, cokolwiek tylko zechcesz, Seiichi-sama! – poddałem się.
- Dziękuję – spojrzał na mnie ukontentowany. Hoshiko-san zawsze umiał świetnie manipulować ludzkimi emocjami… Cholera, że też za każdym razem dawałem się na to nabrać… Bo choć może starałem się udawać, że jest inaczej, ale przecież nie mogłem zaprzeczyć, że nawet takie zło wcielone jak ja, jakieś tam uczucia ludzie przejawiało… rzadko, bo rzadko, ale zawsze jednak…

***

Profesor Hiro, wykład pt. „Jak zostać dobrą gwiazdą sceny Visual-kei”, sala 203. Życzymy udanego seansu – jeśli nie rozbawi to Naszego Szanownego Gościa do łez, zwrot pieniędzy gwarantowany.
A przynajmniej ja tak to mniej więcej widziałem.
Zasada numer jeden do zapamiętania na resztę życia: nie zgadzaj się na cokolwiek, dopóki dokładnie się nie dowiesz, na co zamierzasz się zgodzić.
Chlapnąłem głupotę, przystając na prośbę mężczyzny, nim ten zdążył mi szczegółowo wyjaśnić, na czym moje zadanie miałoby polegać – a teraz było już za późno. Byłem w ciemnej dupie.
Wszedłem do tej nieszczęsnej sali 203, która naprawdę przypominała aulę studencką, choć normalnie ponoć pełniła funkcję miejsca, w którym odbywały się spotkania biznesowe.
Cholera, serio?
Większość miejsc była już zajęta, a ja poczułem się jak prawdziwy wykładowca. Ktoś tam przysypiał na ławce, ktoś żuł gumę nieprzyzwoicie głośno, co piorunująco trafiało w mój gust estetyczny, ktoś kończył swój lunch, ktoś kichał, ktoś pił, ktoś grał na tablecie, ktoś gadał przez telefon… jak Buddę kocham, że zaraz mnie szlag jasny trafi i krew zaleje…
Powstrzymując swoje rzeźnickie zapędy i nieopisaną, przemożną chęć przeprowadzenia masowego mordu i eksterminacji, wszedłem na podwyższenie, na którym stało pokaźnych rozmiarów biurko. Za owym biurkiem mieściła się tablica interaktywna, oświetlana przez rzutnik, zupełnie tak jakby ktoś czekał aż zacznę coś prezentować; jakby ktoś myślał, że byłem do tego przedstawienia jakkolwiek przygotowany.
Bezceremonialnie usiadłem na blacie, gdyż wysłużone drewniane krzesło nie wyglądało zbyt zachęcająco. Powlokłem spojrzeniem po zgromadzonych raz jeszcze, biorąc głębszy wdech.
- Zamknąć paszcze, do cholery! – wydarłem się, a jako że dopiero co skończyłem palić papierosa, przez co wciąż trąciło ode mnie tytoniem, mógł głos był nieco zachrypnięty. Na auli nagle zapanowała idealna cisza, tak drastycznie różniąca się od radosnego gwaru, który wypełniał ją jeszcze chwilę temu. – Do cholery jasnej! Wam nie potrzeba żadnej motywacji a dyscypliny! Zupełnie jakbym przyszedł do bandy przedszkolaków a nie dorosłych osób! – piekliłem się. Wielkie, zdumione ślepia wpatrywały się we mnie niemalże przerażone. Znów rozbolała mnie głowa… A już tak dobrze było mi w objęciach apatii… - O dobra Beznaiten (jedna z bogiń należąca do 7 bogów szczęścia od aut.), gorzej niż małpy w zoo! – szok szybko ustąpił miejsca urażonym spojrzeniom, które teraz taksowały mnie niemal z każdej strony. – No co się tak na mnie gapicie, co? – fuknąłem. – Jeśli tak zachowujecie się na co dzień, to znaczy, jeśli ktoś zarzuci wam krytykę, a wy obrażacie się niczym małe dzieci, to nic dziwnego, że między wami panuje taka a nie inna atmosfera! – prychnąłem. – Wygląda na to, że chcecie, żeby o was dobrze mówiono, jednak nie robicie absolutnie nic, aby rzeczywiście dać komukolwiek jakikolwiek powód do tego – spuściłem nieco z tonu. – Nie znam żadnego z was, ale takie jest moje zdanie i moje pierwsze wrażenie; a chyba nie muszę tłumaczyć, że od niego zależy najwięcej? – ponownie powlokłem spojrzeniem po zebranych. – No dobra, ale od początku… Jestem Hiro z Nocturnal Bloodlust i zyskałem tę wątpliwą przyjemność „pokrzepienia” was – wywróciłem oczyma. – Ta, możecie to potraktować jako coś w rodzaju terapii grupowej… - na ten komentarz po sali rozniósł się cichy szum śmiechów. – Nie, wcale nie żartuję – rozłożyłem ręce. – Właściwie to miałem wam dzisiaj naopowiadać, jak na dobrego „semapi’a” przystało, jak to dobrze jest być sławnym i jak to dobrze jest dążyć do sławy, ileż to się na tym nie zyskuje… i takie tam banały… - machnąłem lekceważąco ręką. – Ale jeśli mam być szczery, a kłamstwa nie znoszę, to powiem wam, że wcale nie jest tak różowo, jak to sobie wyobrażacie. Siedzę w tym gówni… przepraszam, sławie trochę czasu i teraz spoglądam na was tęsknie, zazdroszcząc wam świętego spokoju i anonimowości. Już nie chodzi o to, że nie mogę nawet spokojnie wyjść do sklepu, bez obawy, że ktoś mnie rozpozna na ulicy i urządzi maraton przez połowę naszej pięknej stolicy… - pokręciłem głową. – Sława po prostu zmienia ludzi. Nie ma nikogo, kto pozostałby taki sam od momentu, w którym po raz pierwszy przekroczył próg studia, po tę chwilę, w której naprawdę wycieczka do osiedlowego sklepu może okazać się dla niego torem przeszkód, a może nawet otarciem się o śmierć – znów rozległ się cichy szmer śmiechów. – Nie śmiejcie się, bo to wcale nie jest zabawne. Nie jestem człowiekiem wynajętym przez studio, które po prostu usilnie próbuje zatrzymać przy sobie to, na czym tak naprawdę zarabia; bo ani wy, ani ja nie jesteśmy w tej chwili niczym innym jak towarem, a sława polega na tym, aby jak najlepiej się sprzedać – rozłożyłem ręce. – Powinniście zdawać sobie sprawę z tego, w co tak usilnie próbujecie się wpakować. Ale już może nawet mniejsza o to… To, na czym bardziej chciałbym się skupić to to, że jeśli już w obecnej sytuacji nie możecie się dogadać, to może jest to sygnał, że powinniście zająć się czymś innym; i nie mówię tego wcale złośliwie. Pomyślcie sobie, że do waszych obecnych sporów dojdzie jeszcze sława, pieniądze, przywłaszczanie sobie zasług, pycha, alkohol… w złych proporcjach może to stworzyć mieszankę wybuchową. Pamiętajcie, że sukces ma wielu ojców… tylko porażka jest sierotą – westchnąłem. – A nawet jeśli teraz nie odstraszyły was moje słowa i wciąż uparcie twierdzicie, że świat kariery muzycznej to miejsce dla was, to mam dla was jedną rewelacyjną radę – zauważyłem, że wszyscy zaczęli mi się przysłuchiwać z uwagą. – Zacznijcie używać mózgu – uśmiechnąłem się ohydnie. – Gdybyście już teraz potrafili go używać, to nie byłoby tego całego zamieszania, a Seiichi-sama nie prosiłby mnie, żebym robił z siebie przed wami pajaca; gdybyście już teraz potrafili go używać, to wiedzielibyście, że w pojedynkę nigdzie nie dojdziecie, niczego nie osiągniecie, dlatego tak ważne jest to, aby pozostawać w dobrych stosunkach z osobami, na których nam zależy. Sława nigdy nie jest zasługą jednej osoby. Wy tylko siedzicie na czubku góry lodowej, a w waszym cieniu stoi sztab ludzi, którzy wynoszą was na ten cholerny szczyt na własnych plecach, więc nauczcie się ich szanować – mój głos nabrał jakiegoś dziwnie dydaktycznego tonu. – Człowiek to taka dziwna istota, która chyba nigdy nie będzie w pełni szczęśliwa… - uśmiechnąłem się do siebie pod nosem niewesoło. – Ja patrzę na was i wam zazdroszczę; wy patrzycie na mnie i zazdrościcie mi – rozłożyłem ręce. – Jeśli nie zmienicie swojego postępowania, skończycie tak jak ja – zaśmiałem się pod nosem. – Co z tego, że robię to, co kocham; to, co jedyne potrafię? Co z tego, kiedy nie szanowałem zawczasu ludzi, którzy byli mi bliscy, sądząc, że w każdej chwili mogę znaleźć kogoś innego, kto zajmie ich miejsce? Teraz przez to nie jestem szczęśliwy, mimo iż spełniłem właściwie wszystkie moje wcześniejsze marzenia i osiągnąłem wszystko to, o czym wy, póki co, tylko śnicie po nocach – wbiłem wzrok we własne splecione dłonie. – Ludzie teraz odpłacają mi się tym samym, co niegdyś ja robiłem im; i słusznie. Mogę mieć o to pretensje tylko do siebie… i mam je, owszem… ale teraz jest już za późno, a żaden żal za dawne przewinienia tego nie zmieni. Zdałem sobie z tego wszystkiego sprawę poniewczasie, obudziłem się z ręką w nocniku – wzruszyłem ramionami. – Więc dobrze by było gdyby was to ominęło… - podniosłem wzrok, spoglądając na początkujących muzyków. Większość miała wykrzywione twarze w płaczliwym grymasie, co poniektórzy, bardziej wrażliwi, ocierali już kąciki oczu rękawami. – Ale żeby nie było tak nostalgicznie… - uśmiechnąłem się drapieżnie. – Seiichi-sama skarżył się, że obijacie się całymi dniami, nie tworząc nic nowego! Jutro, punkt czwarta popołudniu, w tej sali na tym cholernym biurku ma się znaleźć jeden nowy utwór każdego zespołu! – zagrzmiałem. – Wymagam melodii, pod którą ma się podpisać kompozytor oraz tekstu również z podpisem twórcy i nazwy zespołu! Jak ktoś nie odda na czas, to ja już zadbam o to, żeby gorzko tego pożałował… - warknąłem, a ci bardziej wrażliwi wydawali się być wystraszeni moją nagłą zmianą nastrojów.
Biedne istotki…

***

- W co ja się wpakowałem? – westchnąłem, wpatrując się w stos kartek pyszniący się na moim stole w salonie, głaszcząc jednocześnie Nyasa po głowie. Nyappy z kolei ułożył się wygodnie na szczycie tego białego wieżowca, ukontentowany spoglądając na mnie, jakby oczekiwał za to pochwały.
Cudnie, Hiro.
Po prostu cudnie.
Wydarłeś się na tych małolatów za to, że nie używają mózgu, a sam zapomniałeś włączyć myślenie, kretynie. Przecież przejrzenie tego wszystkiego zajmie ci kolejne dwadzieścia parę lat życia!
Westchnąłem ciężko.
- Słowo się rzekło… - mruknąłem skwaszony.

***

- Jej, jakie ckliwe… - mruknąłem rozszyfrowując tekst starannie wykaligrafowany pod pięciolinią, jednocześnie próbując w miarę składnie zagrać melodię na gitarze akustycznej.
Serio, takie… aż mnie dreszcze przeszły…
(taka uwaga wtrącona: dla mnie taką piosenką, przy której zawsze płaczę [cholera, najbardziej wykurzające jest to, kiedy w pełnym makijażu jadę do szkoły] i której nie potrafię przewinąć jest „Anemone” – Lycaon. Macie jakąś taką własną piosenkę, której nie potraficie pominąć i która wzbudza was jakieś skrajne uczucia? od aut.)
Odwróciłem kartkę, aby przeczytać podpis:
Kompozytor: Crena Ketsueki
Autor tekstu: Crena Ketsueki
Zespół: Bird as Omen
No proszę, ciekawe rzeczy…

***

Siedziałem w tym podrzędnym barze, czekając aż rozpocznie się występ, przy czym systematycznie zalewała mnie krew, gdyż jak wiadomo, do najcierpliwszych typów to ja nigdy nie należałem. Muszę kiedyś nauczyć się czekać… W końcu samodoskonalenie jest kluczem do sukcesu, nie? Zacznę od dziś – a jak nie wyjdzie (co jednak dość jednoznacznie czułem w kościach), to zacznę od jutra.
Kiedyś zacznę.
Grunt, że przynajmniej mam motywację – a to już zawsze coś.
Byłem podenerwowany, ale to już nie była wina mojego szanownego i osławionego wkurwu, ale po prostu strachu. Z której strony by nie patrzeć, sława odebrała mi normalne życie, a więc nie mogłem od tak sobie po prostu szlajać się jak „bezpański” student po wszystkich spelunach w okolicy. Obawiałem się, że ktoś może mnie rozpoznać, a wtedy nie byłoby już tak różowo… To właśnie między innymi dlatego wybrałem ten najbardziej wciśnięty w kąt, zacieniony stolik, przy który popijałem nędzne, stare piwo, które kosztowało zaledwie sto jenów mniej niż sama wejściówka na koncert typu multi-man. Nie było warte swojej ceny, ale w końcu musiałem wtopić się w tłum – prawdopodobnie gdybym nie popijał nic, stałbym się obiektem zainteresowania, może nawet drwin klubowiczów, a tego przecież chciałem uniknąć. To była wyprawa incognito, compadre. Tajne przez poufne łamane przez nie wiem. Człowiek-duch. Kamuflaż idealny – nawet agent 007 mógłby mi pogratulować – a to wszystko za sprawą okularów słonecznych i czapki z daszkiem. Nieważne, że siedziałem w zamkniętym pomieszczeniu, w którym było na tyle ciemno, że ledwo widziałem przed twarzą swoje własne dłonie nerwowo obracające zimną butelkę; nieważne, że zapewne wyglądałem jak skończony kretyn – kamuflaż przede wszystkim! Nikt nie może mnie rozpoznać.
Pamiętaj, Hiro, pamiętaj – człowiek-duch! Nie daj się wybić z roli!
Nie to, żebym był jakimś zagorzałym spirytystą czy coś, ale nawet z moją skromną wiedzą na temat zjawisk paranormalnych mogłem wnioskować, że duchy jednak nie śmierdziały piwem, które w istocie piwo słabo przypominało, gdyż smakowało i trąciło jak zepsuty sok jabłkowy.
W końcu na małą scenę, która od parkietu była wyższa może o jakieś trzydzieści centymetrów, wyszedł zespół. Wokalista krótko przywitał się ze statyczną publiką, po czym rozpoczął się występ. Nagłośnienie było dość słabe – choć może użyłem dość mylnego określenia, gdyż w istocie było zbyt głośne; tak cholernie głośne, aż stolik drżał, a mnie ciężko było oddychać. Muzyka zagłuszała wokal, który tonął gdzieś w głębokich pomrukach basu. Sprawa nagłośnienia została po prostu źle rozwiązana. Wyglądało to tak, jakby ktoś kupił sobie całkiem przyzwoity sprzęt i chcąc się popisać jego możliwościami, zamierzał przebić słuchaczom błony bębenkowe albo po prostu szybko go zniszczyć i kupić sobie nowy. Niemniej, tym, co mnie w tym wszystkim najbardziej przeraziło było to, że muzycy nie mieli nawet słuchawek wyciszających, a głośniki przecież okalały ich, zamykając w czułym półkolu… że też oni jeszcze nie stracili słuchu…
Występ był krótki, nieukazujący pełnych zdolności i potencjały zespołu – czyli tak jak to zazwyczaj bywa na takich małych koncertach w równie niewielkich klubach muzycznych. Zagrali może sześć, może pięć piosenek, nim zeszli; nawet nie byłem za bardzo w stanie rozróżnić, gdyż przejścia między kolejnymi utworami były płynne, nie robili przerw na zapowiedzenie kolejnych kawałków.
W zasadzie to nic mi to nie powiedziało, ani nie wyjaśniło. Strata czasu… i pieniędzy na to paskudne piwo.
Właściwie już chciałem się zbierać, kiedy nagle wokalista wskoczył w mały tłumek pod sceną, spośród którego niektórzy wciąż nie zaprzestali czynności, którą ja obrazowo nazywałem „ostrym trzepaniem łupieżu”. Nikt nie był zdziwiony takim zachowaniem. Nikt go nie obmacywał, tłum nie poniósł go na rękach. Po prostu klika osób zeszło mu z drogi, pozwalając mu swobodnie przejść – no tak, w końcu to jeszcze nie jest ten etap, na którym muzyk staje się osobą z „higher level”.
Błagam, niech pójdzie do baru – powiedzcie, że mnie nie poznał! Nie miał prawa! Kurwa, jestem człowiek-fantom, nie? Do cholery, co z moim wspaniałym kamuflażem?!
Jak widać nie okazał się być tak wspaniały, jak starałem sobie to wmówić…
Nagle coś w mojej głowie odezwało się cienkim głosem: „Nie bój się, nie jest źle; będzie tylko gorzej.” (tekst mojego nauczyciela od historii od aut.), a co najgorsze w tym wszystkim, jakieś niepokojące przeczucie podpowiadało mi, że lepiej nie bagatelizować tych słów, gdyż mogą okazać się boleśnie prawdziwe.
Crena odsunął sobie czarne, wysłużone, trzeszczące krzesło i klapnął na nie ciężko. Wcale nie wyglądał jakby był szczególnie zmęczony – przynajmniej nie fizycznie. Spojrzał na mnie ciężko, choć widać było, że starał się zachować pozory i nie udawać bardziej zranionego, niż był w rzeczywistości.
- Co ty tu robisz? – w tle zaczęły lecieć stare, rockowe amerykańskie kawałki, których poziom głośności nie rozsadzał przynajmniej czaszek. Pracownicy klubu zaczęli demontować perkusję i ustawiać nową, zawieszać nowe logo nad sceną; przygotowywali się na występ drugiego zespołu, dając chwilę klubowiczom na rozmowę i wymienienie swoich uwag, co do zespołu, który właśnie zszedł.
- Taki mały… rekonesans – uśmiechnąłem się sztucznie.
- Nie wiem, co ci ten świat zrobił, że stałeś się właśnie taki, ale czy mógłbyś chociażby nie robić ze mnie tak ostentacyjnie kretyna? – skrzywił się. – Wiem, że może nie mam najbardziej inteligentnego wyrazu twarzy, ale zapewniam, że mój poziom IQ sięga ponad 50, a więc jestem trochę bardziej rozumny niż pies – w jego oczach nie widziałem złości czy pretensji, a czyste rozgoryczenie.
- Wcale tego nie negowałem – rozłożyłem ręce, udając, że to, iż mnie poznał, nie jest dla mnie żadnym problemem. – Skąd u ciebie, panie optymisto, takie pesymistyczne nastawienie, co? – pozwoliłem sobie na lekką drwinę.
- Może stąd, że wyzwałeś mnie od kurw z niewiadomego mi powodu, a potem jak wielki mędrzec zacząłeś organizować spotkania towarzyskie, na których wygłaszasz swoje spaczone prawdy, wbijając je innym do głów? – fuknął.
- Ej, zacznijmy od tego, że te „spotkania AA” to nie był mój pomysł i nie robię tego z przyjemnością, okej? – wywróciłem oczyma. Ketsueki aż zadrżał z tłumionych emocji.
- Czy ty naprawdę niczego nie rozumiesz?! – wrzasnął. Maska złości, którą przybrał, ładnie ukrywała i odciągała uwagę od jego szklistych oczu. Zamrugałem kilkakrotnie, spoglądając na niego bez większego zrozumienia.
- Prawdopodobnie – przyznałem. – Obstawiałbym nawet 75:25 na to, że nie pojmuję twojego toku myślenia, ale jako że zawsze byłem słaby w zakładach…
- Nie znoszę cię! – sapnął wściekle. – Jesteś tak cholernie zacietrzewiały, wredny, arogancki… tak… tak… - zabrakło mu słów. – Żałosny! …tak… tak…
- Tego również nie neguję – wzruszyłem ramionami. Brunet spojrzał na mnie zdziwiony; chyba spodziewał się, że po tych słowach wścieknę się, ale ja nadal spokojnie siedziałem przy stole. – Nie takie epitety słyszałem – zaśmiałem się pod nosem. – Poza tym przywykłem do takich reakcji, więc nie patrz tak na mnie. Jesteś po prostu kolejną rozemocjonowaną nastolatką, której górnolotne marzenia o swoim idolu legły w gruzach; bo wyobrażałeś mnie sobie zupełnie inaczej, prawda? – uśmiechnąłem się jadowicie.
- Oczywiście, że tak! – uderzył dłonią w blat stołu. – Do cholery, kto wyobraża sobie jakąkolwiek drugą osobę jako zakompleksionego, aroganckiego cynika, który otacza się murem czarnego humoru i stanem wiecznego podminowania tylko po to, aby odciąć się od innych, a potem ubolewać nad swoją samotnością?! – naprawdę się zirytował. Spojrzałem na niego zaskoczony.
- A więc tak myślisz, hm? – posłałem mu długie spojrzenie spod przymrużonych powiek.
- Tak! – krzyknął, będąc pewnym, że tym razem z pewnością nie uda mi się pohamować gniewu.
- Hm… - mruknąłem. – W takim razie może jeszcze będą z ciebie ludzie – uśmiechnąłem się pod nosem. – Nie jesteś jeszcze tak zepsutą, bezwładną lalką, która ląduje w łóżku tego, który wykaże nią chociażby śladowe ilości zainteresowania – poklepałem go po ramieniu. Chłopak spoglądał na mnie kompletnie zdezorientowany i zbyty z tropu. Nachyliłem się nad nim. – Uwierz mi, że w tych „kręgach sławy” czają się jeszcze dużo gorsi ode mnie. Mało tego, pomyśl sobie, że będziesz zmuszony z nimi współpracować, regularnie ich oglądać… pewien jesteś, że to wytrzymasz? Pewien jesteś, że na własną odpowiedzialność chcesz wdepnąć w to gówno? – spojrzałem na niego porozumiewawczo. – Jeśli wzbudzam teraz w tobie obrzydzenie i nie chcesz skończyć tak jak ja, to dobrze; ale w takim razie zastanów się jeszcze trzy razy czy jakaś szkoła policealna nie byłaby lepszym wyjściem niż podpisywanie cyrografu z wytwórnią… na twojej własnej skórze – uśmiechnąłem się ohydnie. – Serio, zastanów się nad tym jeszcze – tym razem posłałem mu już zwyczajny, zdrowy uśmiech, po czym wstałem i zacząłem kierować się w stronę wyjścia.
Może jednak ten wypad nie był znowu taką wielką stratą… w końcu jakby nie patrzeć, coś udało mi się zrobić.
- Hej, Hiro! – zawołał za mną początkujący muzyk. Niechętnie przystanąłem i obróciłem się w jego stronę. – Naprawdę dzięki, że przyszedłeś! Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś zaprosisz mnie na swój koncert, bo na Liquid room (19.12.2014 od aut.) było naprawdę świetnie! – zawołał przesadnie głośno.
Spojrzałem na niego nienawistnie.
A więc to była twoja zemsta, panie Ketsueki…
Z niepokojem wśród szmerów, które podniosły się po sali wyłapałem jak kilka razy ktoś wymienił nazwę mojego zespołu. Zamierzałem zmyć się, póki jeszcze nie zaczęło się prawdziwe apogeum, ale właściwie nie miałem szans. Klubowicze zorganizowali się szybciej niż myślałem, przez co chwilę potem stałem już w ciasnym kole na środku parkietu, a wokół mnie skakali rozemocjonowani fani, domagając się autografów, zdjęć, dedykacji… Wszyscy oni chcieli mnie dotknąć niczym posążek Buddy Amidy – choćby na chwilę, jakby było to jakimś wielkim wyróżnieniem lub jakbym posiadał jakieś niesamowite zdolności i właściwości, za których sprawą, choćby krótki kontakt z moją skromną osobą, miałby zapewnić dobrobyt i szczęście fanom.
Byłem jak ten stary pies wśród grupki dzieciaków. Bez entuzjazmu po prostu stałem i dawałem ciągać się za uszy i ogon, będąc bardziej tym wszystkim znudzony i zniesmaczony niż rozbawiony, mimo iż kiedyś z pewnością oddałbym wiele, żeby znaleźć się w podobnej sytuacji – kiedyś, kiedy byłem mniej więcej na obecnym poziomie Creny; kiedy wciąż jedynie marzyłem o sławie, będąc szczerze przekonanym, że będę najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, kiedy te tłumy będą już mnie tak ściśle oblepiać, niemalże na mnie osiadać niczym druga, nieznośnie ciężka i problematyczna skóra.
Proszę, proszę, młody muzyk potrafi być zawistny… Mało tego potrafi się nieźle mścić. Zapamiętam to sobie – na pewno.
Nie puszczę mu tego płazem!
Chociaż z drugiej strony… w sumie tylko mi się odpłacił. Muszę pamiętać, że to wciąż jeszcze tylko dzieciak. Może byłem dla niego za ostry? Może powinienem był trochę spuścić z tonu? Może…
Rzuciłem ostatnie spojrzenie brunetowi, który właśnie znikał za kotarą, która odgradzała pomieszczenie dla muzyków od sali dla klubowiczów. Chłopak wyłapał to i spojrzał na mnie chłodno, a przynajmniej się starał, gdyż na dnie jego oczu dostrzegłem tę zdradziecką nutę, która jasno dawała mi do zrozumienia, że nie był zbyt zadowolony z tego, co zrobił i źle się z tym czuje. W sumie… może on znowu nie był taki najgorszy? Nie wszystko można załatwić za pomocą metody kija i bata – czasem serio trzeba trochę odpuścić… ale zdawało się, że ja o tym zapomniałem… Podobnie jak i on zapomniał o tym, że wiecznie głaszcząc wszystkich po głowach też nic się nie osiągnie. Czasem trzeba się postawić – ale w tym wszystkim trzeba mieć umiar, którego nam obojgu zabrakło w ostatnim czasie; zdawało się, że i on doszedł do podobnego wniosku.
Przestałem się wyrywać, stwierdzając, że poniosę moją „karę” jak przystało mężczyźnie. Zniosę to. Przeżyję. W końcu mi się należało. Stary pies klapnął z rozmachem na drewniany parkiet, pozwalając, żeby to stadko dzieciaków powyrywało mu niemal doszczętnie futro, z którego przecież i tak już obłaził kłębami.
Crena zdawał się być zdziwiony zmianą w moim postępowaniu, ale słaby uśmiech, który zagościł na jego ustach świadczył o tym, że albo mi przebaczył (w jakimś stopniu), albo przynajmniej się uśmiał – już nawet nieważne, która wersja była bliższa prawdzie; niech raz wyjdzie na jego, ten jeden raz odpuszczę…

Ten jeden jedyny raz…