Oneshoot "Deracine" Ruki x Uruha (The GazettE)

Słaby internet, słaby! Nie ma czasu na rozwlekanie się, porozpisuję się przy następnym poście ^^'' Coś czuję też, że będę musiała wytłumaczyć się nieco z poniższego tekstu; niemniej teraz endżoj~! 

Tytuł: „Deracine”
Paring: Ruki x Uruha (The GazettE)
Typ: oneshoot
Gatunek: lemon (?)
Beta: -

- „Such a life is sad”  (jest to ostatni wers drugiej zwrotki piosenki „Deracine” pochodzącej z albumu „Dogma” od aut.) – rozbrzmiały słowa piosenki.
- Brzmi nieźle – skwitował Reita.
- Nieźle? – prychnął Aoi. – Uwłaczasz naszej pracy – zaśmiał się. – Jesteśmy dużo lepsi niż tylko „nieźli” – na twarzy bruneta malował się pewny siebie uśmiech, który zahaczał niemalże o zuchwalstwo.
- Zdecydowałeś się w końcu na nazwę? – zapytał Kai.
- „Deracine” (nie ma jako-tako odpowiednika tego słowa w języku polskim [a jak go znacie, to mnie poprawcie]. W każdym razie jako rzeczownik nazywa ono osobę, która w jakiś sposób została lub po prostu czuje się wyparta, usunięta, zastąpiona w danej kwestii od aut.) – odparł lakonicznie Ruki.
Wokalista nie wyglądał na chętnego do rozwinięcia tej wypowiedzi. Z zainteresowaniem przyglądał się swoim paznokciom, ignorując otoczenie.
Nie było w tym nic dziwnego, że to Takanori wybierał nazwę. Chyba już od zawsze najczęściej bywało tak, że to właśnie on nadawał tytuły. To nie tak, żebym ujmował czy próbował podważać zdolność kreatywnego myślenia pozostałych muzyków, ale zazwyczaj zwalaliśmy to na niego. To właśnie Matsumoto głównie pisał teksty, więc reszta wycofywała się z tego pola – nawet jeśli chodziło tylko o tytuł. Można powiedzieć, że tym samym nie chcieliśmy zaburzać pewnej „wizji artystycznej” wokalisty. Nie mieliśmy na celu nadawać całemu tworowi nazwy, która w jego mniemaniu, mogłaby się gryźć z przekazem, jaki chciał zawrzeć w piosence, choć tak naprawdę… No właśnie, z drugiej strony byliśmy po prostu…
- Kouyou? – lider wyrósł przede mną niemal jak spod ziemi. – A ty co sądzisz o „Deracine”? – zapytał.
- Ee… - zająknąłem się. – Jest okej… - mruknąłem.
- „Okej”? - Yuu spojrzał na mnie niemalże urażony.
- Nie wyglądasz na przekonanego – zauważył Akira. – Poza tym w ostatnim czasie jesteś dość małomówny…
- Wiesz, jeśli masz coś przeciwko umieszczaniu tej piosenki w nowym albumie, to wystarczy powiedzieć – rzucił Yutaka. W tym samym czasie najniższy z nas wszystkich rzucił mi grobowe spojrzenie. – Jeśli twoim zdaniem wciąż trzeba coś dopracować…
- Nie mam nic przeciwko – wywróciłem oczyma, przerywając mu. – Dlaczego miałbym mieć? – wzruszyłem ramionami. – Przecież powiedziałem, że jest w porządku.
- „W porządku”? – Shiroyama znów mnie zacytował, spoglądając na mnie jednoznacznie.
- A coś ty się tak dziś uczepił jakiś niejasnych uwag i łapania ludzi za słówka? – potraktowałem gitarzystę nieprzychylnym spojrzeniem. – Jak masz coś do powiedzenia, to zrób to w jasny i klarowny sposób, a nie powtarzasz czyjeś słowa, robiąc przy tym minę, która wyraża wszystko i nic - sapnąłem.
- O co mu chodzi? – mruknął Aoi do stojącego najbliżej Suzukiego. Ten w odpowiedzi jedynie wzruszył ramionami.
Westchnąłem, po czym obróciłem się na pięcie i skierowałem do wyjścia z sali. Wyszedłem na balkon, gdzie oparłem się przedramionami o barierkę. Stał była zimną, wciąż mokra po mżącym rano deszczu, przez co przeszły mnie nieprzyjemne dreszcze. Wyjąłem paczkę papierosów z kieszeni. Wsunąłem jedną z używek między wargi, odpalając ją. Dwoma palcami jednej ręki masowałem prawą skroń, jednocześnie zaciągając się siwym dymem. Ból, który rozsadzał mi głowę, z czasem rósł tylko w siłę. Ech, czasami naprawdę miałem wrażenie, że to wszystko mnie przerasta…
W myślach ciąż słyszałem ostatni wers tekstu nowej piosenki, zupełnie tak, jakby ktoś wcisnął „repeat” w moim mózgu. Czasem naprawdę żałowałem, że mój umysł nie posiadał bardziej niż funkcji powtarzania, przycisku „reset”.
„Such a life is sad”… No właśnie…
…no właśnie…

***

Siedziałem przy stole w jadalni, obracając w dłoniach przyjemnie ciepły kubek z kawą. Spojrzałem w stronę lodówki, zastanawiając się czy przypadkiem śniadanie nie byłoby dobrym pomysłem. Stuknąłem palcem w dotykowy ekran mojego telefonu, który momentalnie rozświetlił się, informując mnie, że zostało mi pięć minut do wyjścia. Ta, no to o śniadaniu mogłem zapomnieć… znowu.
Oparłem głowę na dłoni, wzdychając ciężko. Źle się dzisiaj czułem. Serio, mogłem podarować sobie wczoraj te kilka drinków…
Zanim zdążyłem odsunąć rękę od smartphone’a, ten znów rozbłysnął kolorami, informując mnie tym razem o przychodzącym połączeniu. Bez większego zainteresowania przesunąłem palcem po ikonce zielonej słuchawki. Włączyłem tryb głośnomówiący, wpatrując się beznamiętnie w zdjęcie Akiry, któryż to właśnie z wciąż nieznanych mi powodów postanowił sobie o mnie przypomnieć.
Coś trzasnęło i zaszumiało w głośniku, przez co skrzywiłem się, gdyż nie podziałało to kojąco na mój ból głowy. Dopiero po serii tych nieprzyjemnych odgłosów, które sprawiały, że pulsowanie w moich skroniach stawało się coraz trudniejsze do zniesienia, rozległ się głos basisty:
- Kyou…?
- Słucham cię – rzuciłem dość oschle.
- Nie będziemy dzisiaj nagrywać – od razu przeszedł do sedna, nie owijając w bawełnę. W tle usłyszałem jęk syreny, co naprowadziło mnie na myśl, iż blondyn musiał dzwonić do mnie będąc na ulicy i stąd ten hałas.
- Dlaczego? – zapytałem, choć w moim głosie nie odmalowało się zaciekawienie.
Szczerze powiedziawszy to byłem nawet trochę zły, bo przecież musiałem rano wyrwać się z łóżka, już się wyszykowałem i walcząc z zawrotami głowy i odruchem wymiotnym postanowiłem oddać się dobru sprawy, i przyjechać na te nieszczęsne nagranie, a tu się jednak okazało, że cały mój trud i wysiłek był daremny.
- Takanori jest chory – wyjaśnił zwięźle.
- Ta, pewnie znowu zabalował i nie chce mu się ruszyć z łóżka – usłyszałem zrzędliwy głos Yuu.
Nie wiedziałem czy brunet oczekiwał, iż zacznę narzekać na wokalistę podobnie jak i on, rozkręcając tym samym naszą rozmowę, czy był po prostu jeszcze bardziej rozdrażniony tą sytuacją niż ja. Niezależnie jednak od tego, co było prawdą, nie zamierzałem się w to bawić.
- Dzięki za informację – odparłem, chcąc już się rozłączyć.
- Kyou?... – Suzuki odezwał się raz jeszcze, zanim zdążyłem zakończyć połączenie.
- Słucham – mruknąłem znad kubka z kawą.
- Trzymaj się tam, okej? – odezwał się zmartwionym głosem. – Do zobaczenia – pożegnał się, po czym mój telefon wyświetlał już tylko długość zakończonego połączenia.
Słowa Reity wprawiły mnie w osłupienie, przez co jeszcze przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w urządzenie leżące przede mną zupełnie tak, jakbym zobaczył je po raz pierwszy. Kiedy pierwsze zdziwienie minęło, uśmiechnąłem się do siebie pod nosem. Akira był naprawdę dobrym kumplem… zawsze wiedział, kiedy coś było nie tak – nawet jeśli ja jeszcze nie do końca wiedziałem, o co mnie samemu chodziło.
No… bądź co bądź w życiu trzeba doszukiwać się pozytywów. Dzięki temu, że nagranie zostało odwołane, mogłem w spokoju zjeść śniadanie. „Zawsze to jakiś plus.” - pomyślałem, na co chwilę potem parsknąłem śmiechem, kręcąc głową z politowaniem dla samego siebie. Doprawdy… co ja…?

***

Właśnie oglądałem kolejny już raz z rzędu jeden z krótkich filmików z naszego występu jako The GazettE (https://www.youtube.com/watch?v=B9R04elxvDQ). Nie wiedziałem czy stojąc na scenie nie odczuwałem tego aż tak dobitnie, czy może po prostu byłem na tyle zajęty grą na gitarze, że wszystko inne schodziło na drugi plan, ale teraz, siedząc przed komputerem, zdałem sobie sprawę bardzo dobitnie z tego uczucia.
Dokładnie tego uczucia.
Ktoś zapytałby w takim razie: Co to za uczucie? Niestety nie potrafiłem znaleźć jasnej odpowiedzi. Po prostu patrząc na te wybiórcze kadry stada (bo innego słowa użyć się już nie dało) skaczących, krzyczących i bawiących się w rytm naszej muzyki ludzi, pozostałych członków zespołu, którzy dawali z siebie wszystko, tę ogromną scenę i efekty specjalne takie jak buchające płomienie czy confetti… odnosiłem dziwne wrażenie, że zgubiłem się gdzieś w tym wszystkim. Czułem się tak, jakby to mnie przerosło. Nie umiałem wytłumaczyć, dlaczego… tak po prostu było. Możliwe, że moja świadomość utknęła gdzieś w latach, kiedy nikt o nas nie słyszał i musieliśmy wręcz błagać na kolanach, żeby ktoś pozwolił nam zagrać w klubie. Obecnie właściciele klubów prawdopodobnie sprzedaliby swoje własne rodziny, żeby wynająć nas na jeden wieczór. Doskonale zdawaliby sobie z tego sprawę, że w ten właśnie jeden wieczór dzięki nam mogliby zarobić więcej niż przez całe ich dotychczasowe życie, gdyby tylko odpowiednio to rozegrali.
W jakiś niewytłumaczalny sposób… bałem się tego.
To uczucie mnie przerażało, wręcz paraliżowało.
Patrząc na postacie biegające po scenie, nie potrafiłem w nich rozpoznać znajomych muzyków czy samego siebie. Miałem wrażenie, że przyglądam się zupełnie obcym ludziom. Byliśmy tak inni… Nasza metamorfoza przed wyjściem na scenę nie dotyczyła jedynie aspektu wyglądu, ale także tego, jak się zachowywaliśmy, jak się prezentowaliśmy – dzięki temu mogliśmy stworzyć ułudę w głowach fanów, kreując siebie takimi, jakimi chcieliśmy być. Byliśmy przemyślanymi tworami, a nie spontanicznymi ludźmi; byliśmy projektem.
Próbowałem przypomnieć sobie, co czułem, kiedy po raz pierwszy zająłem się muzyką. Czy wyrażałem się w ten sposób? Przeglądając kolejne playlisty, miałem wrażenie, że twórczość całego The GazettE była bardzo chaotyczna. Fani ładnie nazywali to „różnorodnością” i „nieszablonowym podejściem”, ale czy w istocie w dzisiejszych czasach dało się jeszcze podejść do czegoś „nieszablonowo”? Mnie osobiście wszystko to, co stworzyliśmy, wydawało się być aż zbyt chamsko zerżnięte od kogoś innego. Było tak, ponieważ wiedziałem, kim inspirowali się pozostali muzycy, kim inspirowałem się ja sam, kiedy komponowałem. A może… może dramatyzowałem? W gruncie rzeczy przecież w tej kwestii liczyło się tylko i wyłącznie zdanie słuchaczy, którzy byli zadowoleni – a skoro oni byli ukontentowani, to ja też powinienem. Ostatecznie zawsze znalazła się jakaś mniejsza lub większa grupa, która za nami obstawała. Zawsze mogliśmy cieszyć się poparciem i uznaniem, nawet jeśli z początku nie było ono zbyt wielkie – dlaczego więc nie potrafiłem się z tego cieszyć? Przecież powinienem był…
Zastanawiałem się czy inni też pogubili się tak jak ja. Nie byłem w stanie tego ocenić, gdyż nie rozmawialiśmy zbyt wiele w ostatnim czasie. Praca muzyka w rzeczywistości wygląda zupełnie inaczej niżby ktoś mógł sobie to wyobrazić – ja też nie wyobrażałem sobie tego w ten sposób, zanim się tym po prostu nie zająłem. W istocie bycie muzykiem oznacza głównie pracę z komputerem. Każdy z naszej piątki pracował oddzielnie w swoim ulubionym, wyciszonym pokoju. Tworzyliśmy dwie lub trzy piosenki na własną rękę, używając przy tym głównie instrumentów wirtualnych. Najważniejszym elementem tego etapu było to, aby wirtualne dźwięki były jak najbardziej zbliżone do tych, które mogły wydać z siebie realne instrumenty… a przynajmniej dla mnie obecnie był to najważniejszy element. Zdawało się, że zatraciłem gdzieś w sobie tę chęć upubliczniania swoich uczuć i myśli poprzez tworzenie muzyki. A może nigdy tego nie robiłem?... Sam już nie byłem pewien… Niemniej, kiedy etap przed-produkcji został zakończony, pokazywaliśmy sobie wzajemnie efekty naszej pracy. Wspólnie wybieraliśmy utwory, które miały znaleźć się na następnym albumie i zaczynaliśmy nad nimi już właściwą pracę. Niemniej, nawet pomimo tego, głównym naszym „współpracownikiem” wciąż pozostawał komputer niżby inni muzycy.
Próbowałem zgadnąć czy te „amplitudy” w naszej działalności - z czego jeden punkt krytyczny odnosił się do ostrych kawałków, a drugi zupełnie przeciwnie - były wynikiem przypadku czy decyzją ludzi z wytwórni płytowej. Naprawdę zaczynałem się w tym gubić… Co więcej, im intensywniej nad tym wszystkim rozmyślałem, tym mniej z tego rozumiałem…
W takim czy innym razie, nie umiałem jednak znaleźć odpowiedzi na to czy to któryś z nas narzucał taki kolej rzeczy, czy może to dyrektor do spraw sprzedaży, który w mojej opinii mógł przewidzieć ze swoich tabelek i wykresów, co sprzeda się w następnym sezonie z taką dokładnością jak ślepa wróżka przepowiadała przyszłość z kryształowej kuli. Czy zaprzepaściliśmy unikatowy charakter naszej muzyki, godząc się na komercję? A jeśli tak, to jaki był nasz ten charakter? Mieliśmy w ogóle jakiś? Dało się go opisać w jakiś prosty i zwięzły sposób?
A co by było, gdybyśmy nie zostali muzykami? Gdyby nie poszczęściło się nam i nie zostalibyśmy sławni; gdybyśmy wiedli obecnie życie przeciętnego obywatela? Jak w ogóle wygląda życie „przeciętnego obywatela? O dobra Kannon, jak to snobistycznie zabrzmiało… jakbym uważał się za jakiegoś „ponad-człowieka” czy coś w tym stylu… a przecież tak nie było. Nie myślałem o sobie, jak o Budda wie kim. Bardziej niż zadufany w sobie byłem zakompleksiony.
No właśnie…
Z tychże powodów coraz częściej nawiedzały mnie myśli, aby z tym skończyć. Rzucić to wszystko i…
…i co dalej? Czym mógłbym się zająć? Sława w pewien sposób wiązała mi ręce, bo przecież teraz nikt nie przyjąłby mnie do pracy za biurkiem – głównie dlatego, iż jeśli (a może właściwie pytanie powinno brzmieć „kiedy”) takowa informacja dostałaby się do mediów, przed owym biurkiem stacjonowałby regularny oddział fanów. W zasadzie mogłem też już usiąść na tyłku i do końca życia nie robić nic oprócz przerzucania pieniędzy z jednej lokaty na drugą, ale… czy w gruncie rzeczy było to tym, czego tak naprawdę pragnąłem?
Zacznijmy od tego, czego ja tak w ogóle chciałem i oczekiwałem – od siebie, przyjaciół, zespołu… Myślę, że to dobre pytanie; jednak jednym problemem pozostawało to, iż nie potrafiłem na nie odpowiedzieć.
W ostatnim czasie byłem rozbity… nieswój, można byłoby powiedzieć. Chciałem coś zrobić, ale z drugiej strony nie. Wszystko wydawało mi się być bezsensowne, wszystko negowałem, byłem rozdrażniony i zmęczony… czy właśnie to nazywało się kryzysem wieku średniego? Cholera, bądź co bądź wciąż byłem przed czterdziestką i nie uchodziłem we własnych oczach za staruszka – myślałem, że coś podobnego dopadnie mnie znacznie później…
- Kochanie, obiad! – zawołała moja narzeczona z kuchni.
Tak, miałem narzeczoną.
Od siedmiu lat.
No to teraz pozostaje pytanie, dlaczego przez te siedem długich lat nie poślubiłem jej? Nie będę kłamał, iż byłem AŻ tak zapracowany, żeby nie móc znaleźć na to czasu – poza tym taka wymówka brzmi absurdalnie, prawda? Ja… po prostu… Szczerze mówiąc, nie byłem pewny… i przez te caluśkie siedem lat dalej nie mogłem się utwierdzić; ani w tym, aby ją poślubić, ani w tym, aby ją zostawić. Jej rodzina czasem próbowała podprogowo przekazać mi, że to już w końcu najwyższy czas, abym poprosił ją o rękę, ale… no właśnie, i wracamy do punktu wyjścia, bo jak zwykle pojawia się jakieś „ale”.
Nim zdążyłem jednak podnieść się z krzesła obrotowego, mój telefon znowu się rozdzwonił. Odebrałem połączenie, schodząc po schodach oraz jednocześnie próbując nie nadepnąć na żadnego z naszych kotów.
- Kyou… - usłyszałem zachrypnięty głos wokalisty – wybacz, że dzwonię do ciebie od razu z prośbą, ale…
- Wal – przerwałem mu.
- Pod moim blokiem jest właśnie jakiś zlot fanów naszego zespołu – wyjaśnił. – Nie mogę przez to wyjść z domu.
- Nie gadaj! – aż nie mogłem uwierzyć. – Ty to masz szczęście… - prychnąłem.
- Wiem, że to może nie jest najlepszy pomysł, aby ściągać cię tutaj w tym momencie… - na chwilę przestał mówić, a potem mogłem usłyszeć tylko głośne kichnięcie. – Sorry… - pociągnął nosem. – No w każdym razie…
- Spokojnie, jakoś się zamaskuję – zaśmiałem się na moje własne słowa. To brzmiało, jakbym był jakiś Zorro czy coś… - Zgaduję, że mam ci dowieźć zaopatrzenie?
- Nie pogardziłbym, jakbyś to też mógł dla mnie zrobić – zaśmiał się krótko. – Odpłacę ci się – obiecał.
- Będę u ciebie za jakieś dziesięć minut – rzuciłem, po czym rozłączyłem się.
Od razu skierowałem swoje kroki do przedpokoju, gdzie założyłem buty i zacząłem rozglądać się w poszukiwaniu maseczki na twarz.
- Wychodzisz? – zdziwiła się moja narzeczona. – A obiad?
- Nie będę jadł – mruknąłem, po czym wyszedłem, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.
Po krótkiej wizycie w pobliskim sklepie oraz przejażdżce metrem znalazłem się w okolicy, w której mieszkał wokalista. Skorzystałem dziś z komunikacji miejskiej, gdyż nie czułem się na siłach, aby prowadzić. Jakiś wewnętrzny głos rozsądku podpowiadał mi, iż nie byłbym w obecnym stanie zdolny do wystarczającego skupienia się na drodze, co w efekcie mogłoby poskutkować wypadkiem samochodowym spowodowanym z mojej winy -  a chyba nie muszę już dodawać, że wolałbym tego uniknąć.
W czapce naciągniętej niemalże po same brwi, wielkich okularach przeciwsłonecznych, maseczce na twarzy, szaliku owiniętym prawie że po sam nos oraz długim płaszczu, którego kołnierz dla dodatkowej ochrony przed rozpoznaniem również postawiłem, czułem się niczym jakiś zbieg albo przemytnik; a przecież w gruncie rzeczy byłem po prostu jednym z najbardziej rozpoznawanych muzyków japońskich. Nic wielkiego.
Ot co.
Wszedłem do odpowiedniego bloku, kierując się od razu w stronę windy. Przeglądając się w lustrze, z rozbawieniem stwierdziłem, iż byłem opatulony zupełnie tak, jakbym mieszkał co najmniej w Petersburgu, a nie w Tokio, które było jedną, wielką wyspą ciepła na mapie Japonii. Z tej racji pomimo grudnia, który już nas zastał, mrozy w centrum wciąż nie były jakoś dotkliwie odczuwalne.
Przypomniałem sobie, jak w przeszłości śmialiśmy się z chłopcami z tego, iż kiedyś będziemy tak sławni, że będziemy musieli się ukrywać. W tamtych czasach naprawdę wydawało mi się być to śmieszne, podczas gdy teraz stało się to moją codziennością. Obecnie jednak, po upływie znacznej ilości czasu, nie wiedziałem, co widziałem w tym zabawnego. Teraz nie było to dla mnie może tyle co smutne, co raczej dość ograniczające. Nie będę kłamał, że nie życzyłem sobie tego, bo kiedy zaczynaliśmy swoją działalność, chciałem być tak samo sławny jak i pozostali. Marzyłem o sławie, jednak w głębi duszy nigdy nie mogłem tak do końca w to uwierzyć, że kiedyś może nam się to udać. Może nigdy tak naprawdę nie wierzyłem w siebie? Wciąż poddawałem wątpliwościom moje umiejętności i decyzje… Robiłem to nawet wtedy, kiedy świat jakby sam na przekór chciał pokazać mi, jak dobry byłem i jak dobry był mój zespół, pozwalając nam piąć się na wyżyny sławy po jej stromych zboczach. Zasępiłem się… Czy nie powinno być przypadkiem odwrotnie? Czy to nie jest zazwyczaj tak, że to człowiek jest pewny siebie, a życie rzuca mu kłody pod nogi, próbując go zweryfikować? U mnie to wszystko poszło jakby na opak. Nie mogłem uwierzyć w to, jakie miałem w życiu szczęście. Spełniłem wszystkie swoje największe marzenia i sny, a jednak… w jakiś irracjonalny sposób wciąż nie mogłem przyjąć tego do wiadomości i uwierzyć w to, że moja rzeczywistość w pewnych aspektach naprawdę wyglądała, jakby została wyjęta żywcem z bajki dla dzieci, gdzie cudowne rzeczy dzieją się za sprawą dotknięcia magicznej różdżki.
Kiedy zapukałem do drzwi, w odpowiedzi usłyszałem piskliwe szczekanie Korona, a następnie karcący, zachrypnięty głos jego właściciela oraz kolejne donośne kichnięcie. Po tym wszystkim drzwi w końcu otworzyły się. W ich progu stanął Takanori ubrany w luźną koszulkę oraz za duże dresy, a na ramiona zarzucony miał miękki szlafrok.
- Wybacz, że cię fatygowałem – odezwał się. Jego głos brzmiał jeszcze bardziej nosowo niż w słuchawce telefonu.
- Nie ma sprawy – wręczyłem mu torbę z zakupami, które uznałem za przydatne. Ruki w podziękowaniu skinął mi głową, po czym wszedł do kuchni.
- Chcesz coś…
- Herbatę, jeśli można – przerwałem mu, gdyż nie cierpiałem tych kurtuazyjnych grzeczności, których rytuał zawsze musiał się odbyć na początku spotkania, niezależnie od tego, jak długo znałeś się z osobą, którą odwiedzałeś.
Zdjąłem płaszcz oraz buty, po czym udałem się do kuchni za właścicielem mieszkania. Oparłem się o blat kuchenny, przyglądając się jego poczynaniom.
Wyobrażenia fanek czasem potrafiły być naprawdę dziwne. Nie wiedziałem dlaczego, ale te ubzdurały sobie, że Matsumoto był słodkim aż do próchnicy zębów chłopaczkiem, uroczym wręcz dzieckiem zamkniętym w dorosłym ciele mężczyzny o mocnym głosie. W istocie wokalista nigdy taki nie był. Znaczy, jasne, może typem koszykarza też nie był, ale to nie oznaczało, że był przez to jakiś zdziecinniały. Taka był pełnowymiarowym mężczyzną, jeśli mogłem się tak wyrazić. Pomimo tego, że był ode mnie niższy o piętnaście centymetrów, mieliśmy niemal identycznego rozmiaru dłonie. Z tego powodu nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego we wszelkich tekstach odnoszących się do jego osoby, fanki używały określenia „łapki” lub „rączki” Rukiego. Nosił też chyba o jeden czy może góra dwa rozmiary mniejsze buty niż ja. Co więcej palił jak smok – nawet podczas przygotowywania nam herbaty. Pomimo tego, że był chory, spomiędzy jego spierzchniętych warg wydostawał się szary obłok dymu. Kiedy tak spoglądałem na niego w tych wymiętych ciuchach, nieułożonych włosach, z zaróżowionymi policzkami od wysokiej temperatury, uchylonymi ustami, przez które oddychał z racji męczącego go kataru i dwudniowym zarostem, serio nie rozumiałem, jak w tym dorosłym mężczyźnie ktoś zdolny był zobaczyć niemalże małe dziecko.
Z podziękowaniem przyjąłem gorący kubek z naparem. Matsumoto z nas wszystkich jako jedyny wciąż pozostał singlem, więc w razie choroby musiał borykać się z nią sam, ewentualnie wspierać się pomocą znajomych i ich dobrą chęcią udzielenia jej. Yuu dorobił się już trójki dzieci, trójki żon oraz trzech rozwodów. Tanabe póki co żył dość spokojnie z drugą już żoną, podczas gdy Akira dopiero szykował się wraz ze swoją wybranką do zawiązania drugiego węzła małżeńskiego. Ja tymczasem, jak już wspomniałem wcześniej, trwałem cały czas w tym samym związku przez siedem lat z tą samą kobietą.
Chłopcy czasem pytali Takanoriego, dlaczego wciąż nie znalazł sobie nikogo. Ten za każdym razem na podobne pytanie wzruszał ramionami. Nie rozmawialiśmy nigdy na ten temat wiele, gdyż młodszy unikał go jak ognia. Z tej racji nie wiedziałem też czy to po prostu zwykły „wypadek”, że wokalista wciąż nie spotkał na swojej drodze nikogo, z kim chciałby się związać, czy może wybrał samotność z powodów „artystycznych”. Możliwe, że dla większości z was rozpatrywane przeze mnie drugie rozwiązanie brzmiało irracjonalnie, a nawet głupio, ale wierzcie mi, znałem takich mistrzów świata i okolic. Na tym świecie żyli też tacy dziwni ludzie, którzy decydowali się na samotność po to, aby doświadczyć jej „istoty” i z tego czerpać autentyczny ból, który następnie mógł zostać przekazany w różnych formach artystycznych. Bądź co bądź siedząc przez tyle lat w branży, która w jakiś sposób też zaliczała się do działki artystycznej nawet pomimo jej komercyjnego wydźwięku, miałem w życiu okazję spotkać takich porąbanych ludzi, który sami siebie nazywali „artystami”. Ostatecznie jednak było to ich własne życie, do którego ja nie zamierzałem się wtrącać – w końcu miałem własne, a wraz z nim wystarczająco dużo własnych problemów i rozterek.
- Shiroyama i Suzuki myślą, że masz kaca i dlatego nie przyszedłeś na próbę – odezwałem się w końcu.
- Serio? – chłopak uniósł brwi, spoglądając na mnie znad swojego kubka. – Jak miło, że przyjaciele mi wierzą… - zaśmiał się pod nosem niewesoło. – A ty, co pomyślałeś, kiedy po raz pierwszy usłyszałeś, że nagranie jest odwołane z mojego powodu? – zapytał ciekawsko.
W odpowiedzi wzruszyłem ramionami. Matsumoto w istocie dość często chorował, ale w sumie czemu tu się dziwić? Jego głównym narzędziem pracy oprócz mikrofonu był przede wszystkim jego własny głos. Spędzał całe dnie śpiewając, przez co jego struny głosowe były przeciążone. Z tegoż powodu znowu niewiele było trzeba, aby wokalista złapał przeziębienie – niestety z tak prozaicznej przyczyny musieliśmy często przerywać pracę, gdyż o ile mnie, Yutace czy Akirze nie przeszkadzał katar w wykonywaniu swojej roboty, o tyle Tace już tak.
Bez słowa przeszedłem do salonu, gdzie rozsiadłem się na kanapie. Obrzuciłem ciekawskim spojrzeniem kartki rozłożone na niskiej ławie mieszczącej się przed telewizorem. Szybko zorientowałem się, że były to niedokończone teksty piosenek. Moją szczególną uwagę zwróciła „Dogma”, która mimo iż przecież została już ukończona, wciąż zalegała na blacie stołu. W oczy rzuciły mi się wersy:
„I deny everything
I deny all of it
I deny everything”

Na myśl o tym przypomniały mi się moje niedawne rozmyślenia prowadzone w windzie. Neguję wszystko… brzmiało zaskakująco znajomo. Zacząłem zastanawiać się, o czym myślał Matsumoto, pisząc ten tekst. Nigdy wcześniej nie wypytywałem go o podobne rzeczy. Nie doszukiwałem się także żadnych ukrytych znaczeń w jego słowach na własną rękę, tak jak to mieli w zwyczaju robić fani, gdyż w gruncie rzeczy wiedziałem, że było to bezcelowe. Szansa na to, iż udałoby mi się wbić w klucz myślenia wokalisty była bliska zeru, toteż reszta moich domysłów pozostałaby jedynie moją własną interpretacją. Nie zastanawiałem się nigdy nad tym… a może to był błąd?
Może Ruki nie pisał tekstów tylko i wyłącznie pod dyktando muzyki, tak, aby słowa ładnie rozkładały się pod nutami; może nie wybierał przypadkowych słów o przypadkowym znaczeniu lub jego braku, może nie do końca zawsze pozwalał na to, aby ktoś inny pisał za niego, czasem sprzeciwiał się producentowi, wymuszając na nim to, aby pozwolił mu śpiewać to, co chciał… może.
Ale tylko teoretycznie.
Nie ulegało natomiast wątpliwościom to, że muzyk czuł coś zupełnie tak jak i ja. Ciekaw byłem czy w tym momencie doszukiwałem się tylko między nami jakiegoś naciąganego podobieństwa, czy może jemu kiedyś też zdarzyło się czuć coś podobnego do tego, co teraz czułem ja. Wszyscy coś czujemy, ale czy jest jakaś miara, czy też skala porównawcza, która pozwoliłaby nam sprawdzić czy nasze odczucia są chociaż w pewnym stopniu do siebie podobne? Śmiem twierdzić, że nigdy nie będziemy w stanie tego porównać…
- Zostaniesz ze mną na trochę? – właściciel mieszkania przysiadł się do mnie, włączając telewizor. – Czasami bycie samemu potrafi być naprawdę nudne – zaśmiał się, a ze względu na jego stan zdrowia jego śmiech brzmiał niczym skrzypienie.
- Jasne – zgodziłem się.
Jeszcze raz obrzuciłem spojrzeniem wokalistę. Śmieszyło mnie to, jak bardzo obcy ludzie potrafili nas gloryfikować tylko ze względu na to, że byliśmy sławni. Byliśmy idealizowani na każdym kroku. Cały sztab ludzi pracował nad tym, aby inni postrzegali nas jako chodzące ideały . Nie dało się jednak ukryć, że wychodziło im to z pozytywnym efektem. W całym tym zakłamanym świecie tylko my sami wiedzieliśmy, jacy byliśmy naprawdę. Może to ze względu na to, iż znaliśmy swoją wzajemną brzydotę, w ostatnim czasie tak bardzo próbowaliśmy się od siebie odsunąć, sprowadzić wspólnie spędzany czas do minimum? Tak, i nie mówię tu tylko o brzydocie fizycznej… chociaż to właśnie ona pierwsza rzucała się w oczy.

I know your ugliness”

Przypomniał mi się kolejny wers jednej z naszych piosenek, tym razem „Deracine”. Na myśl o tym zaśmiałem się pod nosem.
Ruki nie był jakoś powalająco przystojny. Nie był też brzydki, ale przyznać trzeba było, że na sesjach zdjęciowych większość roboty odwalał za niego makijaż i dobre oświetlenie niżby jego własny urok osobisty. Bez całej tej otoczki wyglądał zupełnie inaczej; był niemalże niepodobny do tej sławnej „wersji” samego siebie. Miał okrągłą, pyzatą buzię i nos o szerokiej podstawie. Cieniutkie brwi bez żadnego produktu, który mógłby je podkreślić, były praktycznie niewidoczne. Oczy miał dość duże, jednak pod nimi malowały się jeszcze większe wory i cienie. Nad linią cienkich i krótkich rzęs widoczne były zaczerwienienia, jakby coś go uczuliło albo przepłakał całą noc… choć o to drugiej raczej go nie podejrzewałem. Całości dopełniały jeszcze tylko duże okulary, które miał na nosie. Takanori był krótkowidzem, toteż z tej racji szkła, które nosił, dodatkowo optycznie pomniejszały jego oczy.
Usta, jak już wspomniałem, miał spierzchnięte, choć wargi same w sobie pełne i ładnie wykrojone. Na policzkach można było dopatrzeć się drobnych, starych blizn zapewne jeszcze po trądziku. Swoją drogą Matsumoto wciąż borykał się z niedoskonałościami skóry, przez co wizażystki miały czasem z nim więcej kłopotu. Nie myślałem jednak, żeby była to po prostu wina jego problematycznej cery. Prędzej domniemywałbym, że była to wina środków, które zażywał. Odkąd pamiętałem, Taka zawsze faszerował się jakimiś lekami. Im bardziej rośliśmy w sławę, tym bardziej ilość kolorowych pudełeczek, które chłopak nosił ze sobą, rosła. A to jakieś witaminki, leki homeopatyczne, żeby nie chorował, żebyśmy mogli pracować w spokoju... Z czasem zdałem sobie jednak sprawę, że owych pudełeczek było zbyt wiele, żeby mógł być to tylko sprasowany cukier w postaci tabletek. Wiedziałem jednak, że Ruki nie borykał się z żadnymi problemami zdrowotnymi, które zmuszałyby go do łykania czegoś. Niemniej skoro leki te nie miały na celu poprawienia jego zdrowia fizycznego, pozostawało tylko jedno wyjaśnienie… niepotwierdzone, tkwiące jedynie w sferze moich domysłów, gdyż o tym również nigdy nie rozmawialiśmy – jak zwykle zresztą.
Zdawało mi się jednak, że zanim brunet sięgnął po leki, sam najpierw chwycił się innego, „polowego” rozwiązania swoich problemów. Domyślałem się tego po tym, jak niekiedy znienacka zaczynała mu lecieć krew z nosa lub mdliło go. Poza tym zdarzały mu się stany, w których był totalnie apatyczny albo senny do tego stopnia, że zasypiał na stojąco. Dla odmiany z kolei czasem energia rozpierała go tak bardzo, iż nie mógł usiedzieć na miejscu. Czasem też denerwował się, a właściwie to wpadał w furię bez żadnego powodu. Ktoś by powiedział, że cechował się po prostu trudnym charakterem i nie było w tym nic dziwnego czy niepokojącego, ale jeśli wszystko to działo się na raz w ciągu jednego dnia, sprawa trochę się komplikowała i stawała się dziwna. Dodajmy do tego także to, że zdarzało mu się być przesiąkniętym słodkawym zapachem, który z pewnością nie powodowały papierosy ani nie mogły zamaskować go mocne perfumy. Zdarzało się też, iż miewał silne, również nieuzasadnione lęki. Kiedyś tak gadatliwy i otwarty, dziś miał problemy z porozumiewaniem się z ludźmi. Zamykał się w sobie, próbując odgrodzić od reszty… choć w sumie owa „reszta”, w tym także ja, zachowywaliśmy się identycznie, więc może ten ostatni argument niczego w gruncie rzeczy nie dowodził.
Poza tym „raczenie się” takimi środkami skutkowało niekiedy pogorszeniem się stanu cery. Bądź co bądź nigdy tak do końca nie było wiadomo, z czego to świństwo było zrobione, więc w sumie nic dziwnego…
Ja natomiast nie miałem w zwyczaju eksperymentować z takimi rzeczami. Mnie zadowalał zwykły alkohol. Można powiedzieć, że byłem przez to niemalże staroświecki w porównaniu do ekstrawaganckich, młodszych muzyków, ale w gruncie rzeczy wciąganie potłuczonego szkła i środków do udrożniania rur po prostu nie było w moim stylu.
- Co cię rozbawiło? – zapytał właściciel mieszkania.
- A… - zająknąłem się. – Nic takiego – machnąłem lekceważąco ręką, po czym w końcu upiłem pierwszy łyk herbaty.
Po chwili jednak skrzywiłem się i z powrotem wstałem, kierując się w stronę barku. Dolałem nieco alkoholu do naparu, tworząc coś na granicy ubogiej wersji czaju i herbaty z prądem. Znając życie, Takanori już zapewne zadbał o to, aby nieco tytoniu wpadło do kubka, toteż brakowało mi jeszcze jedynie kilku łyżeczek kawy, aby uzyskać prawdziwy, więzienny napitek.
Matsumoto nie drgnął przy tym nawet o milimetr. Nie dziwiło go to. U niego w domu czułem się chyba nawet swobodniej niż u siebie ze względu na brak obserwującej i karcącej pary oczu. Muzyk zdawał się to wiedzieć. Znaliśmy się już od wielu lat, dlatego też wzajemnie potrafiliśmy akceptować swoje dziwactwa. Nie oznaczało to jednak, że byliśmy przyjaciółmi czy wiedzieliśmy o sobie nawzajem wszystko… Po prostu… obaj byliśmy „więźniami” - tak chyba można powiedzieć – „więźniami” naszego zakłamanego, nierealnego świata. Bo niby nikt nas nie przymuszał, aby w tym trwać, ale z drugiej strony, jakby się nad tym zastanowić, nie mieliśmy też innego wyjścia. Teraz już było za późno, żeby to wszystko odkręcić. Bo niby co mogliśmy zrobić? Rzucić sławę i co? No właśnie… Zresztą… powtarzam się już.
I nagle trafiło to we mnie z siłą pędzącej ciężarówki! Zająłem się rozmyślaniem o jakiś odległych rzeczach, wyliczaniem wad mojego towarzysza, podczas gdy zignorowałem jego słowa! „Zostaniesz ze mną na trochę?” – jego niedawna wypowiedź odbiła się echem w mojej głowie. Spojrzałem zszokowany na wokalistę, który w odpowiedzi jedynie uśmiechnął się słabo, czytając ze mnie jak z otwartej księgi.
- Dawno już u mnie nie byłeś, prawda? – rzucił niby obojętnie.
- Zgadza się… - przyznałem, łapiąc się na tym, iż w istocie dawno nie odwiedzałem Rukiego w jego domu. Częściej spotykaliśmy się u mnie, a to i tak tylko na chwilę, żeby podrzucić jakiś tekst piosenki czy pendrive’a z nagranymi podkładami lub nawet jeszcze nie złożonymi ścieżkami dźwiękowymi.
- Więc… zostaniesz na trochę, tak? – upewnił się, spoglądając na mnie z lekką dozą strachu.
- Tak – przytaknąłem raz jeszcze. Tym razem jednak odpowiedziałem z pełną świadomością tego, co oferował mi wokalista.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Może jednak nie dzieliło nas tak wiele, jak myślałem? Albo wręcz przeciwnie; może łączyło nas więcej niż mógłbym się spodziewać?...

***

- Jak się spało? – rzucił żartobliwie niższy, z góry wiedząc, jaka będzie moja odpowiedź.
- Zajmująca – odparłem wymijająco, jednocześnie przykładając zimną szklankę do czoła niczym kompres.
- Kac męczy? – wyszczerzył się paskudnie, uwalając ciężko na miejsce obok mnie.
- Sam lepszy nie jesteś – prychnąłem, ale nie mogłem nie odpowiedzieć uśmieszkiem.
- No cóż… - westchnął Matsumoto. – Byłoby to nietaktem z mojej strony, gdybym pozwolił ci cierpieć w samotności, prawda? – wytknął mi język niczym mały dzieciak, po czym zgarnął moją szklankę i opróżnił połowę jej zawartości za jednym zamachem, na co ja roześmiałem się w głos.
Pierwszy raz od naprawdę długiego czasu śmiałem się naprawdę szczerze. Zachowanie Rukiego naprawdę mnie bawiło. Śmiałem się, mimo iż głowa pękała mi w szwach, w gardle suszyło, a nawet nieco mdliło, ale w ostatnim czasie tak wyglądał każdy mój poranek. Normalnie zapewne zacząłbym narzekać na to, jakież to moje życie jest do niczego, jednak dziś było inaczej. Dziś nie było przy mnie milczącej narzeczonej, która potrafiła jedynie taksować mnie zmartwionym spojrzeniem, wpędzając mnie tym samym w zakłopotanie. Wiedziałem, że nie robiłem dobrze pijąc tyle, ale cóż… Wiedziałem też, że zmieniłem się i ona to zauważyła – zmieniłem na gorsze. W jej spojrzeniu z czasem mogłem odnaleźć także coraz więcej rozczarowania moją osobą czy może nawet już pogardy. To tylko utwierdzało mnie w moich pesymistycznych rozmyślaniach, iż w istocie byłem nikim, a nawet stawało się dla podobnych myśli siłą napędową. Dziś jednak był ze mną wokalista mojego zespołu – tak samo żałosny jak i ja, tak samo również źle wyglądający. Koło siebie siedziały dwa wraki, które niegdyś były ludźmi; niemniej zamiast nad tym ubolewać, my zaśmiewaliśmy się z tego. W towarzystwie Takanoriego odzyskałem humor. Czułem się przy nim swobodnie jak nigdy wcześniej. Zawsze postrzegałem go jako kolegę po fachu, z którym można zamienić parę zdań dla zabicia nudy, tego odpicowanego, „wy-photoshop’owanego” faceta stojącego koło mnie na zdjęciu, który promował nasz kolejny album czy koncert. Śmieszyło mnie myślenie fanek, które uważały, że członkowie każdego zespołu byli przyjaciółmi na zabój – nie no, owszem, tolerowaliśmy się wzajemnie, ale to nie zmieniało faktu, iż wciąż pozostawaliśmy jedynie w tej odległej grupie „znajomych” niżby osób bliskich, którym można wypłakać się w rękaw.
A może jednak moje myślenie było błędne?
Spojrzałem na mój telefon. Sprawdziłem godzinę na jego ekranie, dowiadując się przy tym o kilku nieodebranych połączeniach od mojej narzeczonej. Pewnie martwiła się, zachodząc przy tym w głowę, czemu nie wróciłem do domu. Taka mała rzecz, a jak potrafi zepsuć dobry dzień… Szczerze powiedziawszy to nie chciałem, żeby się o mnie martwiła. Nie chciałem tego rodzaju zainteresowania i opieki. Nie zrozummy się źle, to była dobra kobieta. Podejrzewałem nawet, że trwała ze mną w związku nie tylko ze względu na pieniądze. Możliwe, że kiedyś coś do mnie czuła, może nawet wciąż żywiła do mnie jakieś nikłe uczucia, jednak ostatecznie nie potrafiła mi pomóc w moich problemach. Nie potrafiła mnie zrozumieć i dotrzeć do mnie – i vice versa. Ponad to traktowała mnie jak dziecko, co bardzo mnie irytowało. Kiedy wracałem do domu po nocnej, niezapowiedzianej nieobecności tak jak dzisiaj, spoglądała na mnie z ulgą, z jaką odnotowuje się, że dziecko, które spadło z rowerka, jest w istocie całe i zdrowe, więc można odwołać karetkę. Zachowywała się wobec mnie niczym wobec podopiecznego a nie partnera czy choćby stawianej na równi dorosłej osoby.
Razem z gospodarzem domu zjedliśmy śniadanie przygotowane z zupek typu instant, gdyż żadnemu z nas nie chciało się gotować. Popiliśmy je mocną kawą, której swoją drogą muzyk był chyba mistrzem parzenia. Następnie zasiedliśmy na kanapie w salonie. Taka włączył telewizor, aby cisza panująca między nami nie była tak uciążliwa. Ktoś by zapytał, jak to możliwe, iż teraz panowała między nami absolutna cisza, kiedy przed chwilą obaj chichraliśmy się niczym małe dzieci? Czyżby nasze tematy już się skończyły? W bardzo „dorosły” sposób upiliśmy się bez żadnego powodu, a teraz, utrzymując ten obojętny charakter naszej znajomości, zamierzaliśmy rozejść się jakby nigdy nic?
No właśnie nie tak do końca. Prawdę mówiąc miałem mnóstwo wspólnych tematów z wokalistą. Miałem do niego masę pytań, na które miałem ochotę godzinami słuchać wyczerpujących odpowiedzi. Chciałem mu pomóc, gdyż widziałem po nim, że on również borykał się z jakimiś problemami. Wyraz twarzy, który nosił przez większą część czasu był maską. Jego prawdziwa osobowość wciąż pozostawała ukryta, nie zaznawszy światła dziennego – zupełnie jak i moja. Chciałem z nim rozmawiać, a on chciał ze mną. Niestety były to „jednokierunkowe” chęci, jeśli mogę się tak wyrazić. On chciał rozmawiać o moich problemach, z których ja nie chciałem się zwierzać; ja chciałem rozmawiać o jego problemach, z których on nie chciał się zwierzać – i stąd ta cisza. Właściwie to nawet powiedziałbym mu o dręczących mnie utrapieniach, ale… ale pozostawało „ale”; no właśnie. Ciężko jest się przełamać, aby zacząć z kimś rozmawiać, kiedy przez wiele lat trwało się w samotności. Nauczyłem się chować swoje prawdziwe emocje i uczucia, dlatego też wręcz czułem jakąś blokadę wewnątrz siebie, która nie pozwalała mi powiedzieć tego wszystkiego na głos. Może po prostu obaj potrzebowaliśmy więcej czasu, aby oswoić się z nową sytuacją…
Bądź co bądź nie była to jednak ciężka cisza, której szanowne cztery litery czułem na własnym karku niczym realny ciężar. W tym milczeniu dało wyczuć się unoszącą się w powietrzu subtelną nutę zrozumienia. Póki co tyle mi wystarczało. Cieszył mnie fakt, iż niższy nie traktował mnie pobłażliwie tak jak moja narzeczona. Nieważne, jak błaho to zabrzmi, ale w tym momencie naprawdę zdawało mi się, jakbyśmy rozumieli się bez słów. Poczułem w końcu tę nawiązującą się nić porozumienia, której nigdy nie udało mi się rozciągnąć z kobietą, która oczekiwała mojego powrotu w mieszkaniu.
To było… coś niesamowitego, muszę przyznać.
Nic jeszcze nie zostało powiedziane, wyjaśnione ani tym bardziej rozwiązane, a jednak czułem już jakby ktoś ściągnął ogromny ciężar z moich barków – uściślając, jakby Matsumoto ściągnął ogromny ciężar z moich barków. To było niemal jak terapia uspakajająca.
Mógłbym tak trwać już wiecznie, czekając aż w końcu któryś z nas zacznie mówić, tym samym popychając naszą znajomość ku nowemu etapowi. Niemniej to, iż ja miałem na to ochotę, nie oznaczało, że miał na to ochotę ktoś inny.
- Wszystko w porządku? Martwię się – usłyszałem zatroskany głos narzeczonej w słuchawce.
Tak, w końcu odebrałem – po pięciu specjalnie zignorowanych połączeniach oraz namowie Takanoriego, abym wziął w końcu telefon do ręki, gdyż odgłos, jaki wydawało z siebie brzęczące urządzenie ponoć wzmagał jego migrenę. Był to oczywiście blef, co mogłem szybko wyczytać z jego twarzy, jednak jego prośby nie mogłem od tak po prostu zbagatelizować. W bardzo krótkim czasie zacząłem spoglądać na tego mężczyznę zupełnie inaczej, stąd też wzięła się moja zmiana nastawienia do niego. Jeśli mam się przyznać, to właściwie zacząłem na niego spoglądać niemalże niczym na super bohatera czy idola, mimo iż sam do końca jeszcze nie wiedziałem dlaczego.
- Niepotrzebnie – odezwałem się niskim głosem.
- Ale nie wróciłeś znów na noc…
- Nie musisz informować mnie o przeszłości, w dodatku o moich własnych czynach. Doskonale wiem, co zrobiłem, a czego nie – uświadomiłem ją w mało finezyjny sposób.
- Wrócisz niedługo? – zapytała z nadzieją.
W tym momencie spojrzałem na Rukiego. Chłopak siedział na tyle blisko, iż doskonale zdawałem sobie sprawę, że mógł usłyszeć każde słowo wypowiadane przez kobietę. Właściciel mieszkania skinął głową, tym samym nakazując mi się zgodzić. Cóż… ostatecznie miał rację. Nie mogłem przecież przesiadywać u niego nie wiadomo jak długo – nawet jeśli ta wizja wydawała mi się być bardzo kuszącą.
- Tak – rzuciłem lakoniczną odpowiedź, po czym rozłączyłem się.
- Więc musisz się już zbierać? – zapytał mężczyzna.
- Na to wygląda – westchnąłem ciężko. – Mimo wszystko ona zawsze naprawdę się martwi, dlatego nie mogę pozwolić jej zamartwiać się w nieskończoność – rozłożyłem bezradnie ręce, po czym podniosłem się z kanapy. Nim zdążyłem jednak postąpić chociażby krok, zamarłem. – Było naprawdę miło – uśmiechnąłem się do niego przez ramię. – Chciałbym to jeszcze kiedyś powtórzyć – przyznałem dość niepewnie. Nagle dopadły mnie obawy, że ta chwilowa sielanka mogła zostać wykreowana jedynie przeze mnie, a Matsumoto mógł żyć poza nią, nie doświadczając tego samego co ja.
- Więc po co zbędnie czekać? – również odpowiedział mi uśmiechem. – Powtórzmy to w najbliższej przyszłości – odezwał się wymownie.
- Kuszące – zaśmiałem się, kierując do przedpokoju, gdzie ponownie zawinąłem się od stóp do głów, żeby tylko nie zostać rozpoznanym. Zatrzymałem się raz jeszcze, stojąc już tuż przed drzwiami wyjściowymi. – Takanori, naprawdę dziękuję – niemal szepnąłem, ściągając jeszcze na chwilę maseczkę z twarzy. Kiedy wypowiadałem te słowa, oczy zapiekły mnie, a w gardle pojawiła się nieznośna gula.
Pierwszy raz w życiu poczułem, że dziękowałem komuś z głębi serca. To nie było zwykłe, kurtuazyjne „dziękuję”, które rzuca się uprzejmej kasjerce, która zapakowała zakupy do toreb. Po raz pierwszy poczułem, jakie prawdziwe znaczenie ma to słowo i jak często nadużywało się go w naszym społeczeństwie z błahych powodów kurtuazji.
Taka w odpowiedzi porwał się na coś, czego w życiu bym się po nim nie spodziewał. Przytulił mnie. Stanął na palcach i oplótł moją szyję ramionami, przyciskając swój policzek do mojego. Byłem pewien, że się uśmiechał.
- Jakich perfum używasz? – rzucił, zmieniając temat. – Bardzo mi się podobają – wyznał.
- Nie perfumowałem się dzisiaj. W końcu spałem u ciebie… - zauważyłem.
- Hm? A więc to twój własny zapach? – zaśmiał się krótko pod nosem, owiewając tym samym moje ucho ciepłym oddechem.
Niższy powoli, niechętnie odsunął się ode mnie. Spojrzał mi głęboko w oczy, kiedy nasze twarze dzieliły zaledwie milimetry. W końcu uniósł się na palcach raz jeszcze, żeby krótko i delikatnie musnąć moje usta. Po tym odsunął się już, spuszczając ręce luźno wzdłuż tułowia.
- Więc mogę się spodziewać cię w najbliższym czasie? – zapytał niby tylko po to, aby usłyszeć moje potwierdzenie, jednak na dnie jego oczu mogłem dostrzec strach. Zapewne zastanawiał się, czy aby przypadkiem nie pozwolił sobie na zbyt wiele, przez co mógłby mnie do siebie zniechęcić. – Może następnym razem to ty zadzwonisz? – zaproponował.
- Możesz być tego pewien – uśmiechnąłem się. Wokalista w odpowiedzi niby tylko skinął mi głową, jednak w istocie niemal słyszałem, jak kamień spadł mu z serca. Kiedy tylko odwróciłem się do niego tyłem, sięgając klamki, nie uszło mojej uwadze, jak odetchnął głęboko z ulgą. – To do następnego – pożegnałem się.
- Kouyou… - usłyszałem za sobą słabe nawoływanie. Stojąc już w progu drzwi, odwróciłem się przez ramię. – Zadzwoń, kiedy będziesz miał czas… - twarz muzyka była ściągnięta w błagalnym wyrazie.
- Zadzwonię. Obiecuję – uśmiechnąłem się i podszedłem do niego jeszcze raz. – Niebawem – odgarnąłem jego przydługą grzywkę i cmoknąłem go w czoło, na co mężczyzna zarumienił się niczym nastolatka na pierwszej randce. Zaśmiałem się.

***

Kiedy dotarłem do domu, zastałem puste mieszkanie. Na stole w jadalni znalazłem prowizoryczne zostawioną wiadomość informującą o tym, iż moja narzeczona wybyła na zakupy na obiad. Uśmiechnąłem się do siebie pod nosem. Całe szczęście udało mi się wyrobić w czas, żeby jeszcze się z nią nie spotkać…
W moim mieszkaniu panowała dużo mniej przyjazna atmosfera niż u Rukiego. Niemniej wciąż nie traciłem dobrego nastroju. Pobyt u Matsumoto nastroił mnie bardzo pozytywnie.
Wszedłem do sypialni. Zamierzałem zmienić przesiąknięte zapachem alkoholu i tytoniu ubrania, jednak nagle zawahałem się w trakcie wykonywania tej czynności. Już bez koszuli oparłem się gołymi plecami o zimną ścianę. Odchyliłem głowę do tyłu i zamknąłem oczy. Wciąż uśmiechałem się, jednak po mojej twarzy zaczęły spływać pierwsze łzy.
Nie chciałem tu być. Zdałem sobie sprawę, że tylko przy nim mogłem znaleźć to zrozumienie, którego przejawów od tej drugiej osoby szukałem przez całe życie. Potrzebowałem go…
Zabawne, jak ten jeden wieczór wszystko zmienił. Nagle rozterki, którymi zadręczałem się wcześniej, przestały być dla mnie znaczące, żeby nie powiedzieć, iż wydały mi się być mocno naciągane i przerysowane. Zabawne było też to, iż przez większość mojego marnego żywota próbowałem znaleźć prawdziwie bliską mi osobę, podczas gdy tak naprawdę miałem ją tuż pod nosem. Ostatecznie wyszło na to, że fanki miały jednak rację. Co za ironia… A może to dowodziło tylko tego, że inni potrafią ocenić nas lepiej niż my sami? Może nie jesteśmy zdolni wystawić sobie obiektywnej oceny, jednak z drugiej strony nie potrafimy się też do tego przyznać z powodu naszej pychy i narcyzmu?
Może…
…a może znów się mylę… Kto wie?
Ale co ważniejsze, kogo to obchodzi?
Wyciągnąłem telefon z kieszeni spodni raz jeszcze.
- Już? – usłyszałem rozbawiony, zdziwiony głos osoby, której tak teraz pragnąłem.
- Nie mogłem już dłużej czekać – wyznałem szczerze. – Mogę wrócić? – zapytałem z nadzieją.
- Wiesz, że moje drzwi zawsze stoją dla ciebie otworem – usłyszałem pokrzepiającą odpowiedź.
- W takim razie gotuj wodę na „chińskie zupki” na obiad – zaśmiałem się. – Przebiorę się i zaraz będę u ciebie z powrotem – poinformowałem go.
- Będę czekał – zapewnił mnie, po czym rozłączył się.
Uśmiechnąłem się już do gasnącego wyświetlacza. Mój umysł zajmowało obecnie pytanie czy przy takim obrocie wydarzeń powinienem się perfumować? Zaśmiałem się pod nosem.
- Masz… kogoś innego? – nagle usłyszałem kobiecy głos dobiegający od progu drzwi.
Moja narzeczona wyglądała na naprawdę zmartwioną, a może tym razem nawet wystraszoną. Widząc jej minę, roześmiałem się w głos. Śmiałem się długo i głośno – aż rozbolały mnie policzki i brzuch, i miałem problemy z tym, aby nabrać tchu.
Jednak pomimo mojej reakcji… czy ona przypadkiem naprawdę nie miała porządnych powodów, aby martwić się o moją wierność?
Cóż… Może w końcu nadszedł ten wyczekiwany przez wszystkich czas, aby podjąć jedyną właściwą decyzję dotyczącą przyszłości naszego związku. Wiedziałem, że powinienem był uporać się z tym wszystkim wcześniej, jednak dopiero teraz znalazłem w sobie na tyle odwagi, aby to zrobić.

Przynajmniej jej rodzina nie będzie mi już nigdy więcej zawracać głowy tą sprawą…

Świąteczna historia obrazkowa oraz życzenia ♥

Świąteczna historia obrazkowa

Święta to czas radości...

...zakupów...

...corocznej rewii mody oraz godzin spędzanych na szykowaniu outlook'u...

... oraz, rzecz jasna, prezentów.

Niektórym z początku pomyliły się święta, jednak...

...ostatecznie wszystkich udało się sprowadzić na odpowiednie tory (po uprzednim wytłumaczeniu, czym się różni Wielkanoc od Bożego Narodzenia).

Spadł śnieg (gdzieś na pewno...)

Dzieci ulepiły bałwana.

Wszystkim udzielił się zimowy nastrój.


Gimnastyka przed trudnym zadaniem, jakim były świąteczne zakupy została wykonana.

Ostatnie przygotowania świąteczne zostały już poczynione.

...toteż wszyscy szykowali się już do radosnego świętowania.

Wszyscy także niecierpliwie wyczekiwali nadejścia Świętego Mikołaja, nie mogąc doczekać się już prezentów.

Niestety jednak w tym roku tak dobrze nam znany i kochany Mikołaj... *cisza budująca napięcie*

...ZASTRAJKOWAŁ~! 

Ta wiadomość wstrząsnęła światem. Co wrażliwsi znieśli to naprawdę źle. Znów nie obyło się bez interwencji niezastąpionego doktora Setsu (odsyłam od ostatniej historii obrazkowej, jeśli ktoś nie wie, o co chodzi xD od aut.).

Biedne dzieciaczki przepłakały długie noce z tego powodu (nie dając przy tym spać swoim równie biednym rodzicom).

Nastroje podupadły.

Całe szczęście nie wszyscy popadli w rozpacz. Znaleźli się i tacy, którzy chcieli ratować święta. Niestety nie wszystkie propozycje na postać, która mogłaby zastąpić w tym roku Świętego Mikołaja były trafne... niektóre z nich były nawet na tyle przerażające, iż sprawiały, że dzieci po prostu uciekały w popłochu.

Propozycji nowych "składów" świątecznych było wiele. 

Ostatecznie jednak niektórzy zrezygnowali, zrozumiawszy, iż praca Świętego Mikołaja nie była łatwym kawałkiem chleba i wymagała wielu poświęceń. Przeciskanie się przez komin raz za razem było dla niektórych kandydatów zbyt dużym wyzwaniem.

Jednak byli i tacy, którzy koniecznie chcieli się tym zająć, niestrudzenie i nieustannie walcząc o tytuł Świętego.

Pewne życzenia były jednak bardzo trudne do spełnienia...

Niemniej pomimo pewnych przeszkód wszyscy szczęśliwie zasiedli do Wigilijnego stołu. Nie jednak wspomnę już o bójce, która rozpętała się przy nim...

Walka była zażarta, ale nagroda warta była poświęceń - ową nagrodą były, oczywiście, pierogi.

Po kolacji przyszedł czas na prezenty. Wszyscy wstrzymali oddech, obawiając się czy nowy Mikołaj (którego tożsamość wciąż pozostawała nieznana) podołał zadaniu.

Niektórzy byli zadowoleni z prezentów...

...inni niekoniecznie...

...a dla jeszcze innych były to najbardziej udane Święta Bożego Narodzenia w życiu za sprawą wspaniałego prezentu (nawet jeśli nie o to prosili, pisząc list do Mikołaja xD).

Nie wszyscy jednak byli grzeczni...

...ale szybko znaleźli rozwiązanie dla tego problemu (if ju noł łot aj min xD od aut.)

Po rozpakowaniu prezentów wszyscy wrócili do stołu, aby napić się czegoś mocniejszego. Od tej pory zaczęło się robić ciekawie...

Niemniej "ciekawie" nie oznaczało jednak "wesoło" dla każdego.

Nie obyło się bez kilku sprzeczek...

...ale koniec końców wszystko zakończyło się dobrze, a radosny charakter tego spotkania został utrzymany. Całe szczęście więcej poszkodowanych już nie było.

Natomiast rano... cóż... niektórzy musieli się solidnie wytłumaczyć z pewnych rzeczy, które miały miejsce w nocy.

Dla niektórych też poranek świąteczny okazał się być czasem wielkiego zdziwienia.

A wszystko to skończyło się szczęśliwie tylko i wyłącznie za sprawą nowego Mikołaja, którego miejsce zająć mogła tylko jedna godna osoba (xD).


I Z TEGO POWODU KITA-PON ŻYCZY WESOŁYCH ŚWIĄT SWOIM ROBACZKOM~! ♥
Życzę wam, abyście mogły spotkać naszego nowego, seksownego Mikołaja! Tylko nie przetrzymujcie go za długo - pamiętajcie, że wszystkie chciałybyśmy się nim nacieszyć, toteż grzecznie ustawiamy się w kolejce xD

Nie jestem zbyt dobra w składaniu życzeń, więc mam nadzieję, że tym się zadowolicie ^^'' ♥