"Nowy Świat" cz.9

Jestem na bio-chemie, uczę się chemii i nic wam nie powiem... No poza tym, że pragnę, popełnić seppuku linijką... Na cóż komu wiedzieć, jak pozbyć sie patyny, skoro nikt tego nie robi? Ech...

Nosz wciąż jestem wściekła na Worda, ale cóż… trza się brać za pisanie. Przy czytaniu tego rozdziału polecam piosenkę D.I.D. – „Paranoid Personaity”, Futurist – „Sailing before wind” czy LIV’ERT – „Void” gdyż jakoś wspaniale oddają one klimat tej części opowiadania, jak i zarówno mój obecny nastrój.

„Nowy Świat” cz.9

Nadawca nie podpisał się, jednak nie ulegało wątpliwościom, że tylko jedna osoba mogła zaadresować do mnie podobny list – Crena. (…)
Przesunąłem palcem wskazującym po pierścieniu, który wsunąłem na palec serdeczny drugiej ręki. W takim stanie wątpię, aby dobrze przyjęto mnie w pracy… Cóż, skoro Ochida chciał nie dopuścić do mojego spotkania z Creną, będzie musiał za to zapłacić. Nie chciał, żebym się z nim spotykał? – no to teraz w dodatku będzie go znosił we własnym domu. Wygrzebałem telefon z kieszeni (bo oczywiście po pijaku nie pomyślałem o tym, aby pozbyć się jeansów) i napisałem do niego krótkiego sms’a na nowy numer z prośbą o spotkanie u mnie. Mam nadzieję, że trafi bez problemu…

Stałem osłupiały w drzwiach własnego mieszkania i nie mogłem uwierzyć w to, kto stoi po drugiej stronie ich progu.
- A więc ten prezent był od ciebie, Hiro? – wydusiłem z siebie niepewnie, spoglądając na wokalistę Nocturnal Bloodlust, jakby był z innej planety.
- Spodziewałeś się kogoś innego? – próbował się uśmiechnąć, choć i tak łatwo dało się zauważyć, że poczuł się niezręcznie.
- Nie, nie! – podniosłem ręce w obronnym geście, w końcu odsuwając się i pozwalając mu wejść do mieszkania. – Ja tylko… - zająknąłem się. – Może napijesz się czegoś? – zaproponowałem, nie mogąc ułożyć w głowie żadnego gładkiego kłamstwa.
- Z chęcią – skinął głową.
Przeszliśmy do kuchni. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że zjebałem atmosferę już na „dzień dobry”. Szlag, jasno dałem mu do zrozumienia, że to nie na niego czekałem!... Musiał poczuć się odtrącony… No nic, Alex, musisz się poprawić i rozwiać ten fetor zgnilizny rozkładającego się kotka, jaki zawisł między nami. Problem polegał na tym, że naprawdę byłem zdziwiony i nie bardzo miałem pomysł, jak tego zgniłka wyrzucić z moich kontaktów z brunetem.
- Wiesz… - mruknąłem, wręczając mu szklankę soku pomarańczowego. – Nie podpisałeś się na tym liście i…
- …i dlatego spodziewałeś się kogoś innego? – dokończył za mnie. – Wybacz. To pewnie z pośpiechu – przemawiał wypranym z wszelkich emocji głosem, który przyprawiał mnie o nieprzyjemne dreszcze.
- Nie, to nie tak… - pogrążasz się Alex, pogrążasz! – Aa… Wspominałeś coś o „komplikacjach”, jak to nazwałeś, przez które twój numer trafił do internetu… Co się dokładnie stało? – zainteresowałem się, chcąc zmienić temat.
- Nic nadzwyczajnego. Pewna dziewczyna chciała się ze mną umówić. Problem leżał w tym, że mnie nie interesowała, dlatego odmówiłem jej. Wtedy postawiła mi ultimatum, że albo zacznę się z nią spotykać, albo stopniowo zacznie ujawniać coraz więcej informacji o mnie w internecie – wzruszył ramionami.
- I to jest nic nadzwyczajnego? – zdziwiłem się.
- To już nie pierwsza taka sytuacja – wciąż odzywał się tym okropnym głosem – i zapewne nie ostatnia.
- Co teraz zrobisz? Co jeśli ujawni twój adres zamieszkania? Pod twoim mieszkaniem będzie stacjonować regularny obóz fanek! – przeraziłem się.
- Nic już nie ujawni – machnął lekceważąco ręką. – Numer telefonu już zmieniłem, a co do niej samej to wytwórnia płytowa już założyła sprawę sądową w moim imieniu z kodeksu cywilnego paragrafu… no, już zapomniałem numeru – wzruszył ramionami. – W każdym razie coś tam o naruszeniu prywatności i inne takie chuje-muje, dzikie węże… No i Masa i Cazqui są, prawdę mówiąc, informatykami z wykształcenia i zajmują się nie tylko projektowaniem grafiki strony naszego zespołu czy okładek płyt, ale między innymi „trzymają rękę na pulsie” i monitorują czy coś niepożądanego na nasz temat nie przedostało się do internetu… Właśnie dlatego musimy ostrożnie wybierać sobie przyjaciół – spojrzał na mnie znacząco, tak przejmująco, że aż zachłysnąłem się powietrzem.
- Chodź – mruknąłem cicho, łapiąc go za rękę i prowadząc w stronę swojego pokoju. Z salonu dobiegały nas odgłosy z telewizora, gdzie przesiadywał Daisuke; w tej chwili jeszcze tylko konfrontacji z nim mi brakowało…
Usiadłem na łóżku, a wokalista Nokuruby zajął miejsce obok mnie, uprzednio odstawiając szklankę na szafkę nocną… a zdechlak, rzecz jasna, unosił się nad nami niczym upiorne widmo…
- Właściwie… to skąd wiedziałeś, gdzie mieszkam? – zainteresowałem się. - Przecież nie podawałem ci swojego adresu… - przypomniałem sobie.
- Ale powiedziałeś, że mieszkasz z podopiecznym Ochidy, a to było dla mnie równoznaczne z tym, jakbyś mi go podał.
- Aż tak dobrze się znacie? – dociekałem.
- Co? – zdziwił się brunet.
- No… skoro znasz nawet adres zamieszkania podopiecznego Daiego, to mniemam, że musiał ci go podać, prawda? No to w takim wypadku musicie być blisko, bo przecież adresu nie podaje się pierwszej lepszej osobie poznanej na ulicy… - zauważyłem.
- Nie? – zaśmiał się. – Przypomnij sobie nasze pierwsze spotkanie – spojrzał na mnie rozbawiony. Wróciłem wspomnieniami do dnia, kiedy zdruzgotany wyszedłem na Takeshita-dori po spotkaniu z moim bezużytecznym spōsną mówiącym po starojapońsku, którego za nic w świecie nie mogłem zrozumieć i tego wielkiego, czarnoskórego „naganiacza” z t-shirtem z jakimś napisem w cyrylicy, zapraszającego mnie na shushi do jednego z barów, przez co poczułem się jakby wrzucony w rzeczywistość anime „Durarara!”… no i rzecz jasna jeszcze ratunek z objęć „naganiacza” dzięki Hiro… - Praktycznie pierwszą rzeczą, którą zrobiłeś było podanie mi swojego adresu.
- Racja… - mruknąłem zamyślony. Spojrzałem na chłopaka i uśmiechnąłem się, na co on odpowiedział mi tym samym. W końcu smród zgnilizny zdechłego kiciusia zaczął się rozwiewać… - Tak właściwie to jeszcze nie podziękowałem ci za podarunek – spojrzałem na pierścień i pogładziłem go kciukiem drugiej ręki. – Jest piękny.
- Cieszę się, że ci się podoba – pogłębił uśmiech. – Przez długi czas zastanawiałem się, co będzie lepszym wyborem; mówi się, że wszystkim blondynom pasuje topaz, ale uznałem, że zielony jadeit mógłby pięknie podkreślić kolor twoich oczu – przysunął się nieco..
- Topaz? – powtórzyłem zdziwiony. A więc to jednak był kamień szlachetny! Daisuke zapłaci mi za to, że chciał wyrzucić ten pierścień… - Hiro, nie mogę przyjąć tak drogiego prezentu… – już chciałem zdjąć go z palca, jednak muzyk powstrzymał mnie.
- Jeśli mi go oddasz, sprawisz mi przykrość; a tego nie chcesz, prawda? – spojrzał na mnie rozbawiony. – Poza tym to jest też pewna forma przeprosin za to, że poprzednim razem nie mogłem się z tobą spotkać.
- Przecież pracowałeś! – wyrzuciłem ręce w powietrze. – Nie musisz mnie za nic przepra… - urwałem, kiedy brunet przysunął się tak, że nasze twarze dzieliły zaledwie centymetry.
- Ja uważam inaczej – zachichotał, nie przestając się do mnie przybliżać. Złapałem go za ramiona, odpychając lekko. Spanikowałem, kiedy zrozumiałem, że chce mnie pocałować! – Alex, czy ja czuję od ciebie alkohol? – zmarszczył delikatnie brwi. – Piłeś?
- Nie piłem! – zaprotestowałem ostro, odsuwając się do niego nieco. – Znaczy piłem… ale wczoraj… - kuźwa, dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę, że przyjąłem gościa będąc wciąż w rozsypce po wczorajszej libacji z Ochidą. Ależ wtopa… - Poczekaj chwilę, okej? Daj mi się oprządzić… Przyszedłeś tak szybko, że… - urwałem, wstając. – No, poczekaj moment, okej?
(dobra, teraz możecie zmienić piosenkę na Black Gene From The Next Scene – „Doom” od aut.)
- Jasne – zaśmiał się, spoglądając na mnie ni to z rozbawieniem, ni to z politowaniem.
Z prędkością dźwięku wpadłem do łazienki, uprzednio zabierając czyste rzeczy z szafy. W równie ekspresowym tempie wziąłem prysznic, wysuszyłem włosy oraz umyłem zęby i wykonałem delikatny makijaż. Ciężko było wciągać ubrania na wciąż wilgotną skórę (szczególnie obcisłe spodnie), ale przecież musiałem się spieszyć! Szczerze powiedziawszy, kiedy znów wpadłem do pokoju i opadłem na łóżko, na moje poprzednie miejsce byłem już zmęczony, a właściwie to zasapany. Odetchnąłem głębiej, by znów spojrzeć na chłopaka, który śmiał się ze mnie cicho pod nosem, przeglądając jedną z moich książek.
- Jesteś zabawny – skwitował.
- Tak uważasz? – odrzuciłem wciąż wilgotne włosy na plecy.
- Mhm… - mruknął i wywindował się do siadu, odkładając książkę gdzieś na bok. – Więc teraz już mogę? – popatrzył na mnie znacząco, ponownie się do mnie przysuwając.
Powtórka z rozrywki, a więc znów potrafiłem jedynie szeroko otwartymi oczami wpatrywać się w jego piękne, czekoladowe tęczówki, których dzisiaj wyjątkowo dane było mi podziwiać prawdziwy kolor, a nie sztucznych niebieskich soczewek. Hiro delikatnie musnął moje usta, przez co moje serce na chwilę stanęło, by zaraz potem wrócić do morderczego tempa bicia, tłukąc się w klatce żeber podejrzanie mocno, zupełnie tak jakby chciało z niej wyskoczyć.
- Nie zamykasz oczu podczas pocałunku? – zapytał szeptem, uśmiechając się delikatnie.
- Zamykam… - odpowiedziałem równie cicho i pozwoliłem sobie przymknąć powieki.
Wokalista Nocturnal Bloodlust pocałował mnie raz jeszcze, tym razem bardziej zdecydowanie. Jego usta miały zawrotny smak – były dziwną mieszaniną słodkości i delikatnego kwaskowatego posmaku pomarańczowego soku. Całował mnie delikatnie, z wyczuciem, a ja nie mogłem nie odpowiedzieć na jego zaczepki w postaci przygryzania mojej dolnej wargi czy przesuwania po niej językiem. W końcu rozsunąłem drżące usta, pozwalając mu wsunąć język do środka. Po raz kolejny przeszły mnie dreszcze; tym razem jednak jak najbardziej przyjemne. Drżałem w objęciach wokalisty Nokuruby z podniecenia i przyjemności. Pod palcami pod materiałem ciemnej bluzy czułem jego twarde, napięte mięśnie. W myślach rysowałem świetlistymi kreskami obraz tego, jak może wyglądać jego idealne ciało. W zasadzie nigdy nie gustowałem w umięśnionych typach, ale Hiro… on był po prostu inny; wręcz doskonały, co tylko jeszcze bardziej mnie podniecało.
Chłopak naparł na mnie ciężarem ciała, tak, że chwilę potem leżałem już pod nim. Hiro zawisł nade mną, całując mnie coraz namiętniej, a ja instynktownie objąłem go za szyję, przyciągając jeszcze bliżej siebie. Kiedy już znudziły mu się moje usta, zaczął obsypywać pocałunkami moją szyję. Pieścił mnie nie tylko wargami, ale także językiem, przeciągając nim po całej długości szyi lub od czasu do czasu zębami, delikatnie mnie gryząc. Pociągnął za dekolt mojej bluzki, odsłaniając tym samym część mojego torsu oraz torując sobie drogę do tych partii ciała, których jeszcze nie naznaczył dotykiem swoich gorących ust. Zatrzymał się tuż nad prawym obojczykiem, gdzie znajdywało się jedno z moich słabych punktów, by… zaraz odsunąć się ode mnie.
- Kto ci to zrobił? – przesunął palcem po malince, którą zrobił mi Hideto Takarai, znany bardziej jako Hyde, u którego przez jeden dzień pracowałem jako prywatna niańka… i zabawka erotyczna…
- To nie tak jak myślisz! – zaoponowałem ostro. – Hiro, ja naprawdę z nikim nie sypiam, wierz mi, ja…
Urwałem, kiedy niespodziewanie drzwi do pokoju otworzyły się. W progu stanął oczywiście nikt inny jak Daisuke, który nigdy nie miał w zwyczaju pukać przed wejściem. Pierwszą reakcją, jaką odmalowała się na jego twarzy było zdziwienie; bezbrzeżne zdziwienie, kolejną była już złość; a właściwie to bezbrzeżna furia.
W jednej chwili doskoczył do mnie i bruneta, jednocześnie odciągając go ode mnie. Ochida złapał mnie za przód koszulki i wywindował mnie do siadu, mierząc mnie płomiennym spojrzeniem, które gdyby mogło, z pewnością spopieliłoby mnie na miejscu.
- Co ty znowu wyprawiasz, dzieciaku?! – huknął, potrząsając mną. – Do cholery, co ja ci mówiłem na temat tych twoich cholernych seks-przyjaciół?!
- Jakich seks-przyjaciół?! – zdenerwowałem się. Kiedy zobaczyłem w końcu Daiego coś jakby we mnie pękło, uwalniając niesamowitą wręcz przerażającą ilość pokładów złości. Wszystko, co do tej pory mnie w nim denerwowało, skumulowało się. Tym razem nie zamierzałem puścić mu nic płazem – ani to, że grzebał w mojej korespondencji i wyrzucił drogocenny prezent bez mojej wiedzy, ani to, że jak zwykle bezceremonialnie wpieprzał się w moje życie z butami, by następnie wywrócić je do góry nogami, wytrzeć o mnie podeszwy i wyjść jakby nigdy nic – miałem tego wszystkiego serdecznie dość. – Zresztą, nawet jeśli miałbym takowych, to co ci do tego?! Odwal się w końcu łaskawie ode mnie i przestań bawić się w moją matkę!
- W twoją matkę? – prychnął. – Mamusia to może jeszcze o ciebie by się martwiła, ale ja po prostu nie chcę, żeby ktoś robił z mojego domu burdelu! – wrzasnął. – Nie obchodzi mnie, co on – wskazał głową na bruneta – mógłby ci zrobić i jakie konsekwencje tego później musiałbyś ponieść; ja po prostu nie chcę, żeby mój dom stał się domem publicznym!
- Uważasz, że się puszczam?! – uniosłem wysoko brwi i wytrzeszczyłem na niego oczy w zdziwieniu.
- Co, a może nie? – fuknął, obdarowując to mnie, to drugiego wokalistę pogardliwym spojrzeniem.
Przede mną właśnie stał skurwiel.
Zwykły skurwiel.
Nie Dai, który, owszem, potrafił być irytujący do granic możliwości, ale w gruncie rzeczy po prostu martwił się i próbował chronić zarówno mnie jak i Saitou na swój pokręcony sposób, który był logiczny tylko i wyłącznie dla niego… a może nawet i nie…
Pieprzony cham, skurwysyn…
- W tej chwili żegnasz się ze swoim kolejnym z przyjaciół – syknął. – I żeby był mi to ostatni raz, bo inaczej…!
- Co? – przerwałem mu, uśmiechając się kwaśno. – Wyrzucisz mnie?
- Ho… - podniósł jedną brew. – A więc nie zamierzasz wykonać mojego polecenia?
- Jeśli myślisz, że przez całe życie będę tańczył, jak mi zagrasz, to grubo się mylisz – warknąłem. Daisuke odpowiedział mi złowieszczym uśmiechem; sam diabeł w tej chwili mógłby się go przestraszyć, ale nie ja. To wszystko zabrnęło już znacznie za daleko.
- W takim razie… – wzmocnił uścisk na mojej koszulce, jednocześni łapiąc za ubranie także drugiego muzyka, który jak do tej pory skołowany jedynie przyglądał się naszej kłótni. Używając nadludzkiej siły, której dostał w napadzie furii, wywlekł nas z pokoju, a następnie z mieszkania - …to ja cię pożegnam – na odchodnym uśmiechnął się przesłodko, by chwilę potem trzasnąć mi drzwiami tuż przed nosem, tak mocno, aż futryna zadrżała. Chwilę potem usłyszałem ten charakterystyczny dźwięk przekręcanego klucza w zamku. Cholera… a ja akurat tych pieprzonych kluczy przy sobie nie miałem…

***

Poprawiłem się na masce samochodu Hiro, na której półleżałem, a dokładniej to co chwila się zsuwałem. Wydmuchnąłem z płuc szarawy obłok dymu. Właściwie to nie paliłem. Nie lubiłem, kiedy ubrania były przesiąknięte zapachem tytoniu, ale teraz było to dla mnie wszystko jedno. Byłem wściekły.
…i bezdomny.
Znowu.
Tym razem sytuacja jednak malowała się znacznie gorzej, gdyż nie miałem przy sobie absolutnie nic – dokumentów, pieniędzy czy choćby ubrań. Co z tego, że zwichnięta kostka już dawno była w pełni sprawna? Co z tego, że mogłem swobodnie chodzić, kiedy nie miałem dokąd iść?
- Możesz zamieszkać ze mną – powtórzył Hiro.
- Dzięki, ale nie – rzuciłem niedopałek na betonowe podłoże podziemnego parkingu i przydeptałem go nogą. – Na razie nie… - westchnąłem. – Wiem, że zawracam ci głowę, ale nawet nie mam drobnych na bilet… Mógłbyś zawieźć mnie do hotelu?
- Na co ci hotel, kiedy nie masz pieniędzy? – zmarszczył brwi w niezrozumieniu. – Alex, jedź ze mną i…
- Pracuję w hotelu – przerwałem mu. – Muszę się z kimś rozmówić…
- Ale wrócisz do mnie? – spojrzał na mnie przejmująco głęboko.
- Kiedyś na pewno zapukam do twoich drzwi… - westchnąłem ciężko, wzruszając ramionami. Brunet cmoknął mnie po raz ostatni, by zaraz potem zsunąć się z maski auta i wyciągnąć do niego kluczyki. Poszedłem w jego ślady, zajmując miejsce pasażera.

***

Wszedłem do już tak dobrze mi znanego obszernego hallu urządzonego w kiczowatym stylu. Szklane drzwi kłapnęły za mną głośno. Na ten dźwięk Genshō wychylił się zza zielonkawego kontuaru. Spojrzał na mnie ciekawsko.
- Nie, nie, ja nie do pracy – pokręciłem głową, podchodząc do niego. – Właściwie to mam do ciebie pewną prośbę – blondyn spojrzał na mnie wyczekująco, jak zwykle milcząc uparcie. Nawet spojrzenie jego lodowatych oczu o czarnych białkach nie robiło dziś na mnie wrażenia. – Czy możesz sprawdzić, w którym pokoju zatrzymał się niejaki Crena Ketsueki? I czy już się zameldował?
- Przecież wiesz, że nie mogę udzielić ci takich informacji – odezwał się tym schrypniętym głosem.
- Proszę, to wyjątkowa sytuacja podbramkowa… - jęknąłem. – Poza tym to mój przyjaciel, z którym muszę pilnie porozmawiać…
Ryūdōin spojrzał na mnie niepewnie, jakby ważąc moje słowa, na ile są prawdą, a na ile kłamstwem. W końcu westchnął i rozejrzał się czy aby na pewno nikogo nie ma w pobliżu i wykonał kilka szybki ruchów nad klawiaturą, którym towarzyszył stukot klawiszy.
- Dwadzieścia trzy – mruknął cicho.
- Dzięki – posłałem mu słaby uśmiech. – Jestem twoim dłużnikiem.

***

Zapukałem.
Raz.
Drugi.
Trzeci.
- Kogo tam diabli niosą…? – usłyszałem ciężkie sapnięcie nim drzwi się otworzyły. – Alex? – zdziwił się, odrzucając ręcznik, którym wycierał włosy gdzieś na bok. – Co ty tu robisz? – odsunął się, pozwalając mi wejść do środka.
- Przenocujesz mnie? – zapytałem płaczliwie, podchodząc do niego i obejmując nieśmiało.
- Co? – objął mnie jedną ręką w pasie. – Co się stało?
- Wykrakałeś.
- Ale co?
- Pytałeś czy straciłem dom nad głową, że tyle czasu spędzam w hotelu… No to teraz już jestem bezdomny. Daisuke wyrzucił mnie z mieszkania i nawet nie pozwolił mi nic wziąć ze sobą… - oparłem głowę na jego odsłoniętym torsie, wciąż gorącej po niedawnej kąpieli skórze.
Crena nie odpowiedział, tylko objął mnie mocniej. Ułożył brodę na mojej głowie i zaczął mnie uspakajająco gładzić po plecach, mimo iż wcale nie płakałem. W zasadzie to nie wiem czy w tamtej chwili chciało mi się płakać. Czułem się… pusty, wypalony w środku… zawiedziony…
- Oczywiście, że możesz ze mną zostać – pocałował mnie w skroń. – Tylko wiesz, że jestem tu jedynie na półtora tygodnia, prawda? Potem znów wracam do Fukanaki… chcesz jechać ze mną?
- Nie… Ja… Nie wiem – pokręciłem głową. – Nie chcę na razie o tym myśleć… Nie jestem w stanie…
Ketsueki usadził mnie na łóżku. Kucnął przede mną i złapał za ręce, po czym krótko mnie pocałował.
- Masz zimne dłonie… - potarł kciukami zewnętrzną stronę moich dłoni, by zaraz potem sięgnąć do walizki, która leżała za nim pod ścianą i wyciągnąć z niej t-shirt.
Pomógł mi pozbyć się mojej koszulki i spodni, mimo iż wcale nie potrzebowałem przy tym pomocy. Podejrzewałem, że po prostu chciał mnie dotknąć, ale w tamtym momencie nie miałem mu tego za złe; właściwie to średnio mnie to obchodziło podobnie jak i wszystko inne. Dał mi swój t-shirt do spania. Pchnął mnie na łóżko, przez co położyłem się na nim. On sam chwilę później ułożył się obok mnie i ponownie mnie objął. Złożył kilka całusów na mojej linii szczęki.
- Wiem, że to może nie jest najodpowiedniejszy moment, ale pamiętasz o tym, co mi obiecałeś? – uśmiechnął się delikatnie.
Skinąłem głową. Wyprany z wszelkich emocji przysunąłem się do niego jeszcze bliżej i nachyliłem się nad nim, by złożyć na jego ustach delikatny pocałunek. Brunet pozostawał bierny, czekając, aż zrobię coś więcej. Z czasem zaczynałem całować go coraz namiętniej, łączyłem nasze wargi w coraz dłuższych pocałunkach, które stawały się również coraz bardziej pewne. W końcu przesunąłem językiem po jego ustach, na co chłopak uchylił je w zapraszającym geście. Nasze języki splotły się na pograniczu naszych ust, a mnie zalała dziwna fala ulgi i rozkoszy, którą przyniosła ze sobą świadomość, że Crena w końcu się zaangażował. To było naprawdę trudne całować kogoś, kiedy ten zdaje się cię ignorować… Jest to bardziej bolesne niż to, gdyby odtrącił mnie w otwarty sposób…
Pozwoliłem mu przejąć kontrolę nad pocałunkiem. Ketsueki był zachłanny. Zamienił nas miejscami, zawisł nade mną, całując mnie mocno, agresywnie, wręcz miażdżąc moje wargi. Mimo to było mi naprawdę przyjemnie. Miło było poczuć tak dogłębnie jego obecność, dobitnie uświadomić sobie, że jest tuż obok i zależy mu na mnie.
Obejmowałem go za szyję, podczas gdy on jedną ręką opierał się na wysokości mojej głowy, a drugą błądził po moim ciele. Dłużej zatrzymał się przy udzie, po którego całej długości przesuwał dłonią, docierając aż pod samo krocze. Ujął mnie pod kolanem, zakładając sobie moją nogę na biodro. Przesunąłem dłonią po jego torsie oraz brzuchu, sunąc coraz niżej…

***

[Daisuke]
(właściwie to jestem przeciwna takiemu „makaronizowaniu” i zmienianiu punktu widzenia w opowiadaniu, ale tutaj po prostu inaczej się nie dało, gdyż bardzo ważnym punktem dla tej części jest uwzględnienie tego, jak czuł się Dai. Wybaczcie, mam nadzieję, że więcej coś takiego się nie zdarzy, choć niczego nie mogę obiecać na pewno od aut.)

- Znowu?! – wrzasnął Ito. – Znowu to zrobiłeś?! Już nawet nie chcę liczyć, który to z rzędu współlokator, którego wyrzuciłeś na bruk! Do cholery, Daisuke, opanuj się! – nastolatek aż drżał ze złości. – Co się, do kurwy nędzy, stało?! Przecież Alex był wręcz idealny! Pracował, sprzątał, gotował, płacił swoją część czynszu i rachunków! Był przyjacielem! Przyjacielem! – huknął. W oczach miał łzy. Uparcie milczałem. – Przecież ty też go lubiłeś! Więc dlaczego…? – głos mu się załamał. – Dlaczego, do cholery, wciąż zachowujesz się tak podle?! W dodatku wyrzuciłeś go tak jak stał! Nie pozwoliłeś mu nawet się spakować! Gdzie on ma się teraz podziać?! – głos miał już zachrypnięty od krzyku. – Jeśli to ma tak dalej wyglądać, to ja również odchodzę – odezwał się już znacznie ciszej. – Wracam do domu. Wiem, że nikt nie przyjmie mnie tam z otwartymi ramionami, ale wolę już znosić macochę i przyrodnie rodzeństwo niż ponownie przez to przechodzić… - przez długą chwilę czekał na moją odpowiedź, a kiedy nie doczekał się jej, sapnął wściekle i ruszył w kierunku swojego pokoju.
- Lubiłem go? - odezwałem się w końcu, kiedy blondyn był już na korytarzu. – Tak, masz rację… I chyba to przeraziło mnie najbardziej… - uśmiechnąłem się do siebie niewesoło.


Historia obrazkowa "O tym, jak Koichi panną młodą się stał..."

Tytuł: "O tym, jak Koichi panną młodą się stał..."
Paring: ?
Typ: historia obrazkowa
Gatunek: coś dziwnego
Beta: -

Wybaczcie, ale po prostu musiałam to napisać... To naprawdę głupie i dziwne, ale nie mogłam się powstrzymać... ;_;


Pewnego razu Koichi wybierał pantofelki znacznie dłużej niż zwykle.

To dało do myślenia Meto.

W końcu wydało się, że Koichi wychodzi za mąż (za kogo to informacja ściśle tajna; nieprzeznaczona do rozpowszechniania publicznego). Ma już zakupioną piękną suknię oraz w końcu udało się szczęśliwie wybrać pantofelki.

MiA uradowany wykrzyknął, że trzeba to, rzecz jasna, oblać!

Tsuzuku załamał się, kiedy się o tym dowiedział.

Popadł w melancholię i nałogi.

Ryoga również źle zniósł tę wiadomość, gdyż dotknął go fakt, że nie ma już szans u Tęczowego Kucyka Pony, do którego potajemnie wzdychał. Spoglądał na Koichiego z rezerwą, spod byka, bezskutecznie próbując wzbudzić w nim poczucie winy lub żalu z tego powodu, że nie wybrał na swojego towarzysza życia właśnie wokalisty BORN.

Przyjaciele nawzajem pocieszali się, a MiA i trunki wysokoprocentowe (ze szczególnym uwzględnieniem tego drugiego) skutecznie łagodziły ból złamanych serc. W gruncie rzeczy wyszło, że i tak to Ryoga był bliższy desperacji, jednak szczęśliwie skończyło się jedynie na upodleniu podczas libacji alkoholowej.

Powtórka z libacji nastąpiła na weselu, na które rzecz jasna przyszli wszyscy, choć nie wszyscy byli zachwyceni pomysłem ślubu Koichiego.

Całe szczęście prezenty były fajne... Choć mogło odnieść się niekiedy wrażenie, że to wcale nie ci, którzy je dostali cieszyli się z nich najbardziej.

Co się działo na weselu to już treści +18...

(MiA rapeface)
Niektóre z tych rzeczy, które miały tam miejsce były naprawdę złe i nie są godne opisywania...

Działy się tam taki rzeczy, że Shindy aż napisał o tym książkę, która stała się bsetsellerem.

"Książę z bajki" cz.1

Polecam do tej mini-serii piosenkę –OZ- - “Reverse”

Tytuł: “Książę z bajki” cz.1
Paring: Hiro (Nocturnal Bloodlust) x Crena Ketsueki (Bird as Omen)
Typ: mini-seria -> jasne, wiem, miał być shot, ale jakoś mam zbyt rozległy pomysł na shota. Myślę, że zamknę się w trzech częściach, chociaż nic nie mogę obiecać. Mam nadzieję, że wam się spodoba – to tak w ramach przerywnika do „Nowego Świata”.
Gatunek: ?
Beta: -
Ostrzeżenia: nagminne wulgaryzmy

Dobrze jest być sławnym. Twoje życie nigdy nie jest nudne, masz apartament w centrum stolicy, auto wciąż pachnące nowością, pieniądze… i wiecznego kaca. Bajka nie życie.
Niestety, prawda nie jest aż taka różowa.
Faktem jest, że dobra materialne ułatwiają życie i sprawiają, że staje się ono wygodniejsze, jednak czy warto w pogoni za kilkoma przedmiotami zrobić z siebie osobę sławną? Teraz, kiedy patrzę na to z dystansu czasu, z całą mocą mogę powiedzieć, że nie, nie warto. Prawdą jest, że każdy – w mniejszym bądź większym stopniu – zachłystuje się sławą. Zmienia się, odbija mu. Staje się próżny, egocentryczny, rozpustny. Wiecznie chcesz czegoś nowego, koniecznie markowego; niezależnie od ceny, którą przychodzi zapłacić, nie zawsze wyłącznie w postaci papierów wartościowych. Znikają więzi międzyludzkie. Zaczynają się intrygi. Na imprezach organizowanych, na dobrą sprawę, codziennie, bawisz się z ludźmi, którzy niegdyś mogli być twoimi przyjaciółmi, dziś są tylko sławnymi osobami występującymi w twoim towarzystwie na plakatach; są obcy. Presja wywierana przez ludzi z branży jest przytłaczająca. Zostajesz sam z własnymi problemami, najgorszymi demonami – czasami to właśnie ta myśl jest najbardziej dołująca. Do twojego umysłu brutalnie wdziera się świadomość, że jedyne, co w rzeczywistości ci zostało to te pieprzone dobra materialne, które w chwili obecnej znaczą dla ciebie nie więcej niż woda w kiblu; nawet jeśli miałaby tam płynąć mineralna woda gazowana. Sięgasz po alkohol, żeby stłumić wszelkie myśli, gdyż popadasz w swoiste paranoje.
Wszyscy są przeciwko tobie.
Co ci po tym, że robisz to, co kochasz, kiedy nie potrafisz już kochać?
Samotność jest tym, co najbardziej wyniszcza człowieka.
Podpisanie kontraktu z wytwórnią jest równie niemalże z podpisaniem cyrografu z diabłem na byczej skórze.
Jeśli ciekawość to pierwszy stopień do piekła, to nawet nie chcę wiedzieć którym z kolei jest sława.
A tak nawiasem wracając do tematu alkoholu - utarło się, że to rockmani najwięcej chleją, kiedy w rzeczywistości, jak wynikało z moich obserwacji, to jednak gwiazdy muzyki pop (szczególnie te, którym udało się zaistnieć na scenie międzynarodowej, co wiązało się z jeszcze większą presją) miały skłonności do notorycznego upijania się. Właściwie ja nigdy nie miałem w zwyczaju uciekać ze swoimi problemami w alkohol. Nikt z mojego zespołu tak nie robił, choć nie raz już przyszło mi zobaczyć, jak ludzie potrafią się upodlić. Zawsze wydawało mi się żałosnym to, jak bardzo ich wizerunek wykreowany przez media różnił się od ich prawdziwego charakteru, jestestwa.
Dobra, ale wróćmy do mnie – o ile ja wolałem zaszyć się w mojej samotni (czyt. mieszkaniu) niż rzygać po wszelkich kątach, o tyle dziś rzeczywiście przesadziłem z ilością napojów wysokoprocentowych. Z trudem wywindowałem się do siadu, odklejając się od obitej białą skórą kanapy. Owe obicie było lepkie, jakby ktoś wylał na nie przesłodzony sok, przez co moja naga skóra niemalże zespoliła się z tą ekologiczną. W głowie mi huczało, w oczach dwoiło, a przy każdym gwałtownym ruchu nawet i troiło. Ciało miałem ociężałe, a pod powiekami kilogram piasku.
Cholera, nigdy więcej…
Rozejrzałem się po pomieszczeniu, w którym przyszło mi dziś nocować. To tu, to tam leżeli w artystycznych pozach porozrzucani ludzie – z czego owej osobliwej sztuce, jaką tworzyli, bliżej było do niefiguratywnej niż figuratywnej, a to dlatego że wiatry, które mają to do siebie, że zrywają się ni stąd, ni z owąd i zarzucają w tą i z powrotem biedakiem, który wlał w siebie zbyt dużo kolorowych drinków, beznamiętnie porozrzucały imprezowiczów w takim nieładzie po pokoju, że zza mebli było widać zaledwie pojedyncze kończyny lub kilka ciał było ze sobą tak mocno splecionych, że ciężko było ustalić, która noga czy ręka do kogo w istocie należy. Doszedłem do wniosku, że gdybym chciał być impresjonistą czy abstrakcjonistą, musiałbym dużo pić.
Na podłodze u moich stóp (z czego jedna była obuta, a druga bosa) leżała jakaś koszulka. Podniosłem ją i względnie obejrzałem, upewniając się, że nie jest aż nadto brudna. Powąchałem – nie było aż tak źle. Nałożyłem ją na siebie i z trudem wywindowałem do pozycji stojącej. Materiał od razu przyległ się do moich klejących się pleców. Doprawdy, obrzydliwe uczucie…
Skierowałem się do drzwi balkonowych. Zanim je otworzyłem, przyjrzałem się jeszcze swojemu blademu odbiciu w szybie. Włosy są, brwi są, żadnych napisów markerem ani co gorsza tatuażów nie ma, więc jest dobrze. Właściwie gdyby nie ten kac, nie byłoby znowu aż tak najgorzej. Do widoku pergaminowej skóry poprzecinanej siną siatką żył i fioletowych cieni pod oczami już dawno zdążyłem przywyknąć. Spokojnie, to nie przez alkohol. Tak wyglądam codziennie.
Wyszedłem na balkon. Przyjemnie było poczuć zimny powiew powietrza na twarzy, nawet jeśli było ono przesycone gryzącym smrodem spalin; w każdym razie lepiej niż zatęchły odór stworzony z fetoru wymiocin, potu, przypalonego sera z pizzy i papierosów, który dominował w pokoju, w jakim zakończyła się impreza – a dałbym sobie rękę uciąć, że zaczynała się gdzieś indziej… Tylko gdzie? Skleroza alkoholowa…
Ziewnąłem rozdzierająco, opierając się o barierkę. Przeszywające zimno kafelek torturowało moją bosą stopę, ale nie zamierzałem wracać do środka. Przyjemnie było przyglądać się, jak dzień budzi się nad wiecznie tętniącym życiem miastem. Blade promienie słońca rozdzierały niebo, które dzisiaj miało jakiś chorobliwy, powiedziałbym, że nawet nieco zielonkawy odcień, zapewne podobnie jak i moja twarz. Wąski strumień światła padający właśnie w miejscu, w którym stałem, przebijał się między kolosalnymi budynkami dwóch wieżowców naprzeciwko. Wiele pięter identycznych balkonów z takimi samymi meblami, utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie znalazłem się w prywatnym mieszkaniu, a jakimś cudem w sporych rozmiarów hotelu. Kto wynajął pokój? I kto za niego zapłacił? Mam nadzieję, że nie ja…

***

Nawet, kuźwa, nie wyobrażacie sobie, jak ciężko jest osiągnąć stan nirvany. Nie, wcale nie zebrało mi się na zabawy w buddyjskiego mnicha. Jakoś nie widziałem siebie z łysą glacą. Poza tym pomarańczowy to nie mój kolor... W takim razie pytanie, jaki był mój prawdziwy cel? Ano zwyczajnie w jakiś dyskretny sposób chciałem pozbyć się lub przynajmniej wyciszyć moje rzeźnickie zapędy, które zawsze zaogniały się podczas rutynowych wernisaży wydawanych przez studia muzyczne.
Nie znosiłem ich.
Nienawidziłem oglądać młodych ludzi, którzy już upaprali się w tym gównie zwanym sławą. Ja wiem, rozumiem, że to było ich marzeniem – przecież ja byłem zupełnie taki sam. Przechodziłem tę samą drogę, co oni… i wiem, że teraz, żeby było „sprawiedliwie”, im przyjdzie podążać ścieżką, którą ja już wydeptałem. Ścieżką sławy, pieniędzy i gówna.
Samotności.
Szczerze powiedziawszy strasznie bolało mnie oglądanie tej „nowej krwi”, która za jakiś czas zostanie zepsuta. Jednym wystarczy pół roku, innym rok, komuś wytrwalszemu nawet dwa – ale wszyscy w końcu i tak wylądujemy na jednym wózku. Taki już nasz gówniany los – na który, w dodatku, ciężko pracowaliśmy.
Pamiętam doskonale jak pierwszy raz przekroczyłem próg studia z chłopakami z zespołu, pchając się na podobną imprezę; czułem się wtedy, jakbym złapał Boga za nogi… jakież to było złudne uczucie…
Siedziałem, wiec zmuszony do niezmiennego trwania w tej pralce ludzkich mózgów, starając się wszystko ignorować. Nie chciałem nic widzieć. Nie chciałem nic słyszeć.
Nic.
Uściślając, to siedziałem w pozycji kwiatu lotosu na krześle przy stoliku elegancko nakrytym białym obrusem. Przede mną stał nietknięty kieliszek szampana, stroik, a po moich obu stronach siedzieli członkowie mojego zespołu, którzy wzajemnie się ignorowali, każdy zajęty swoimi sprawami. Daichi bezceremonialnie korzystał z dobrodziejstwa otwartej sieci wi-fi z laptopa, którego trudno było nie dostrzec, Masa namiętnie z kimś sms’ował, Natsu zażerał się przystawkami, odbierając od kelnerów całe tace, a Cazqui skrobał coś w niewielkim zeszyciku, podpierając przy tym głowę na dłoni i kiwając się sennie, możliwe, że nawet już przysnął, odsypiając ostatnie noce… No i ja. Ja, tak jak już wspomniałem, siedziałem w pozycji lotosu, opierając otwarte dłonie na kolanach i trwałem już w takiej pozycji z zamkniętymi oczyma z dobre półgodziny. Krzesło trochę mi się bujało, przez co od czasu do czasu traciłem równowagę, ale wyodrębniony na bazie ćwiczeń szósty zmysł mistrza Zen pozwalał mi zachować równowagę i nie spierdolić się z krzesła.
Jest fantastycznie.
Mam wszystko w dupie.
Nic mnie nie obchodzi.
Nirvana absolutna.
- Ano… (wiecie chodziło mi o to nieśmiałe mrukniecie Japończyków, kiedy nie wiedzą jak się zachować od aut.) Umm… - usłyszałem nad głową. – Hiro-sama z Nocturnal Bloodlust?
Nie, święty Mikołaj i spółka. Oto moje cztery wierne renifery. Tak, tak, te czerwone nosy mają od zimna, bo przecież nie od chlania, prawda?
Nie, stop.
Hiro, uspokój się.
Jesteś jebanym tybetańskim mnichem.
Uspokój się.
- Możemy zamienić kilka słów? – drążył nieugięcie natręt, mimo iż go ignorowałem.
Policz do dziesięciu.
Jeden.
Jesteś oazą spokoju.
Dwa.
Przepełnia cię siła spokoju.
Trzy.
Nic nie jest w stanie cię ruszyć.
Cztery…
- Wybacz, że jestem taki nachalny, ale naprawdę cię podziwiam i mam kilka pytań odnośnie spraw technicznych…
 Licz, kurwa, licz!
Policz do dziesięciu; czy to aż takie trudne?
Policz do dziesięciu!
Pięć…
- Hiro-sama?
A następnie piźnij natrętowi w łeb. Nie będzie się tego spodziewał. Nie ma takiej opcji. Skuteczność gwarantowana certyfikatem jakości zawodowego mordobicia.
Niechętnie otworzyłem oczy. Spojrzałem na niechcianego gościa morderczym wzrokiem, licząc, że ten od razu ucieknie w popłochu, jednak jak na złość trzymał się twardo. Nie wyglądał, jakby szykował się do zorganizowanego odwrotu (czyt. ucieczki). Stał sztywno w miejscu i ani myślał się ruszać. Był nieco skrępowany, ale na pewno nie przestraszony.
Owym natrętem okazał się być szczupły, średniego wzrostu chłopak. Miał półdługie, czarne włosy, różnokolorowe soczewki, a w twarzy nosił kilogram metalu w postaci niewielkich, czarnych, połyskujących oleiście kuleczek. Nie powiem, całkiem atrakcyjny. Zastanawiałem się, ile „gwiazd” zakładało się o to, czy uda im się zaciągnąć go do łóżka dzisiejszego wieczoru.
- Ktoś ty? – warknąłem.
- Nazywam się Crena, Crena Ketsueki. Jestem nowy w tej branży i…
- To żeś nowy, to wiem – mruknąłem zachrypniętym głosem. Kurde, przydałoby się w końcu rzucić papierosy po tylu latach… - Słuchaj – podniosłem się i stanąłem blisko niego; tak blisko, że nasze klatki piersiowe stykały się. Obdarzyłem go spojrzeniem spod półprzymkniętych powiek – zgaduję, że chciałeś, żebym udzielił ci kilku rad odnośnie śpiewu, gry czy drogi na szczyt… - wywróciłem oczyma – czy czegokolwiek tam innego. Nic z tych rzeczy, chłopie – pokręciłem głową. – Dam ci radę zupełnie innego kalibru; zdziwisz się, ale będzie to coś przydatnego – spoglądał na mnie szeroko otwartymi oczami. Wyglądał jak porcelanowa lalka. Idealne rysy. Delikatny. Niewinny. Zupełnie niepasujący do tego zepsutego środowiska. – Jeśli masz choć odrobinę oleju w głowie, to spierdalaj stąd jak najszybciej – wyszeptałem mu do ucha. Kątem oka przyglądałem się jego twarzy. – Ten mały światek to nie raj, o którym tak usilnie marzyłeś i wypruwałeś sobie żyły, żeby tutaj trafić. To prawdziwe piekło na ziemi. Zabieraj się stąd, zanim utkniesz w tym bagnie tak jak ja i mój zespół. Jasne, rozumiem – machnąłem ręką, uciszając go, nim zdążył się odezwać – muzyka jest tym, co kochasz. Pewnie w dodatku jedyną rzeczą, którą możesz się zajmować w życiu, co? – spojrzałem na niego pobłażliwie. – Nawet jeśli i tak jest, to dobrze ci radzę, zabieraj stąd dupę i szoruj na jakieś kursy policealne czy studia i zajmij się prawdziwą robotą. Tak, tak, bo to, co się wykonuje tutaj to nie praca. Nie, to odsiadka na dnie Tartaru – syknąłem. – Nie to, że chcę cię nastraszyć czy zniechęcić, ale po prostu streszczam ci rzeczywistość – obrzuciłem go ostatni raz spojrzeniem. – No, już, zmiataj. Nie chcę cię tu widzieć – wykonałem gest ręką, jakbym odganiał się od muchy. – A, no i jeszcze jedno – przypomniało mi się. – Teraz w twoich oczach jestem albo stukniętym, nawalonym melancholikiem, albo złym i niedobrym egocentrykiem, który zamiast wspierać młodych, odstrasza ich. Zapewne spotkasz tu dziś jeszcze kilka osób; i będą one absolutnym zaprzeczeniem mojej osoby – przyjazne, uśmiechnięte i przede wszystkim nieszczere. Miej się na baczności. Nie chlej, bo po pijaku również mogą wpędzić cię w niezłe gówno. No i przede wszystkim nie daj się zwieść tym słodkim uśmiechom, bo jeszcze włączą cię do jakiejś orgii… - mruknąłem, klepiąc go po ramieniu, po czym ponownie zająłem swoje miejsce, przyjąłem pozycję lotosu i z uporem maniaka próbowałem ignorować otoczenie.
Łącznie z tym palącym spojrzeniem tego młokosa, który zapewne chciał, żebym jako dobry „big brother” wytłumaczył mu więcej, rozłożył na czynniki pierwsze istotę funkcjonowania w świecie celebrytów.
Taki wał.
Im mniej wiesz, chłopcze, tym jesteś bezpieczniejszy.

***

- Przestań, do cholery! – usłyszałem nieco drżący, ale wciąż stanowczy głos.
Znajomy głos.
Wypuściłem z ust szarawy obłok dymu. I ja miałbym rzucić palenie? Heh, dobre. Już prędzej posądzałbym Rukiego (z The GazettE) o to, że może mnie przerosnąć niż siebie o skończenie z nałogiem.
Wyszedłem zza rogu budynku i oparłem się plecami o ceglaną ścianę. Spojrzałem w czarne, gwieździste niebo. Założyłem ręce na piersi.
- A mówiłem uważaj… Jak do dziecka. Powtarzasz w kółko to samo, a do niego nadal nic nie trafia – westchnąłem ciężko.
Chłopak, który jak do tej pory przysysał się do szyi bruneta, oderwał się od niego jak oparzony. Zszokowany, że jest tu ktoś jeszcze spojrzał na mnie oczami wielkimi jak spodki do herbaty, by zaraz potem przyjąć nonszalancki wyraz twarzy. Podniósł jedną brew, orientując się, że nie jestem żadnym z jego koleszków, któremu uprowadził chłopaczka do towarzystwa.
Crena z kolei spoglądał na mnie zdziwiony. Moja obecność była dla niego zaskoczeniem; matko, jeszcze gotów sobie pomyśleć, że go śledzę czy co… Ja zwyczajnie idę do samochodu. Nie piłem, więc mogę wrócić do domu sam. I chcę wrócić jak najszybciej, podkreślę. Udawanie tybetańskiego mnicha nie wychodzi mi na dobre; przyprawia mnie o porządny ból głowy.
Takie nieplanowane spotkania to się chyba zrządzenie losu nazywało, nie?
Ketsueki nie bardzo wiedział, co zrobić. Skupić się na mnie czy może na gościu, który jawnie go molestował. Przeskakiwał rozbieganym spojrzeniem pomiędzy nami i wydawał się być zagubiony. W jednej chwili jakby chłopak, który obdarowywał jego szyję salwami soczystych pocałunków przestał mu przeszkadzać, a moja obecność okazała się dla niego czynnikiem dezorientującym; jakby wartością nadrzędną.
Zaciągnąłem się dymem. Niespiesznie podszedłem do nich i bezpardonowo ponownie oparłem się o mur, tuż nad ramieniem bruneta. Tego, który go obłapiał szturchnąłem znacząco kolanem.
- Sorry, nie idę na odbijanki – żachnął.
- Spieprzaj – dmuchnąłem my dymem prosto w twarz, a następnie jednym sprawnym ciosem, hakiem pod żebra, sprawiłem, że wylądował na kolanach, zwijając się z bólu. – Nie mam dziś nastroju na pogawędki – warknąłem.
Obróciłem się na pięcie, kierując się w stronę samochodu. Rzuciłem niedopałek na asfalt parkingu i zgasiłem go nogą. Wygrzebałem kluczyki z kieszeni skórzanej kurtki. Wsiadłem do auta. Już chciałem wycofać, kiedy nagle coś mnie tknęło. Nim przekręciłem kluczyk w stacyjce wychyliłem się z samochodu.

- A ty zamierzasz tam tak stać do jutra? – zapytałem sarkastycznie młokosa, który nadal zdawał się trwać w swoim świecie. – Zawsze jesteś taki nieprzytomny? Spóźniony zapłon czy jak? – prychnąłem, a kiedy nie doczekałem się odpowiedzi, wywróciłem oczyma i zamknąłem w końcu drzwi, odjeżdżając.

"Nowy Świat" cz.8

Kurde, komentowanie idzie wam teraz jak burza xD To jest już mój ostatni tekst pisany "na zapas", więc będę musiała siąść nad klawiaturą i coś naskrobać dla fana Alexa ^^ Cieszy mnie to, bo wasze uznanie naprawdę dużo dla mnie znaczy C:
No... może przydałoby się też porwać na coś innego niż historia Alexa, co? W końcu muszę dokończyć shota z Hiro x Crena, "Vampire Depression" cz.3 i "Dorośnij!"... no i "Monsters" by się przydało, ale na to naprawdę nie mam weny, a myślę o tym codziennie... no i jeszcze mam shota Zero x Hizumi, którego nie skończyłam od jakiegoś pół roku... no tak, trochę tego jest... i dlaczego każde zdanie zaczynam od "no"? Ale wieśniak ze mnie... =.=''

A, a tak w ogóle to jeszcze 73 komentarze i na tym blogu ogólnie będzie ich opublikowanych 2000~! ♥ Ktoś ma pomysł, jak można to uczcić? ~(^-^~)~(^-^)~(~^-^)~

Dobra, a teraz wyznanie:
Kurde, źle się czuję pisząc o Crenie… Wpisując jego imię i nazwisko w google od razu znalazłam link do swojego bloga i to mnie trochę niepokoi… Dlaczego? Ano dlatego, że z nim piszę (ma się te znajomości na fb), wiem, że on ma dzieci (dwie córki - jedna ma 3 lata, a druga kilka miesięcy), a ja tu robię z niego homoseksualistę… To trochę takie… nie na miejscu, nie uważacie? No i już to widzę, jak może (mam nadzieję, że jednak nie), ogarnie, że jakaś nie do końca normalna dziewczyna pisze o nim yaoi w dodatku w paringu z nieistniejącą postacią… Chyba nieźle mi odpierdzieliło… (/.-)’’ Już widzę tego maila ze skargą…
Crena: „Bitch, why are you writting about me yaoi?!”
Kita: „Cause I can. U’re public person and u must be ready for more text like this…”
 C: „Fuck…”
K: „Don’t use this word…”
C: „Why?”
K: „Cause… U musn’t use this word and dot, ok.? I know, u don’t like me now but I really please u, don’t use this word cause it isn’t good for you. Fangirls associate it with… u know what I mean?”
C: „$%^&*(„
K: „Yeah, yaoi everywhere.”

Chyba nie czuję się ostatnio za dobrze… (/.-)’’

No dobra, to jeszcze z innej beczki; oj już obiecuję, że nie będę bardziej zniewieściała (istnieje takie słowo? O.o'') Alexa, ale już nie narzekajcie proszę. Kto wie, może zrobię go trochę bardziej męskiego?...

Alex i tak jest lepszy od Shindi'ego z Anli Pollicino, przy którym nawet ja, która od co najmniej 5 lat jest zapoznana z wyglądem japońskich muzyków sceny visual-kei musiałam zastanawiać się czy to nie jest dziewczyna...


Nowy świat” cz. 8

Ziewnąłem rozdzierająco i przeczesałem palcami włosy. Zamknąłem książkę i odłożyłem ją na biurko. Skończyłem – książkę, rzecz jasna, nie godziny pracy. Spojrzałem na zegar na monitorze laptopa i westchnąłem ciężko. Pięknie, po prostu pięknie. Czekają mnie dwie godziny nic nie robienia i gapienia się w sufit; była dopiero piąta, a moja zmiana kończyła się o godzinie siódmej. Cudnie…

***

Głowa strasznie mi ciążyła na ręce, którą ją podpierałem. Miałem wrażenie, że łokieć owej ręki niedługo zespoli się z plastikowym oparciem krzesła w jednolitą całość, jeśli nie zmienię pozycji, jednak moje ciało było tak ociężałe, a ja sam tak ospały, że zwyczajnie nie miałem na to siły. Właściwie to już zaczynałem przysypiać, kiedy z odrętwienia, które zawsze poprzedza zapadnięcie w sen, wyrwał mnie ten charakterystyczny odgłos otwieranych drzwi. Zmusiłem swoje zdrętwiałe mięśnie do nadludzkiego wysiłku, dzięki czemu udało mi się usiąść prosto. Jeśli to potencjalny klient, należy się jakoś prezentować, nie?
Wychyliłem się zza kamiennego blatu, przywołując na usta kolejny sztuczny uśmiech.
- Dzień dobry – przywitałem się pogodnie.
Do hallu wszedł mężczyzna; w zasadnie to chłopak, zapewne niewiele starszy ode mnie. Był dość niski, albowiem mierząc go na oko, stwierdziłem, że jest mniej więcej mojego wzrostu. Ubrany był w długi granatowy płaszcz, którego poły ciągnęły się za nim niczym ciemne smugi, kiedy ten kroczył sprężystym i energicznym krokiem w moją stronę. Moją uwagę zwróciło jego obuwie - glany sięgające do kolan. Elegancki płaszcz i glany? – cóż, najwidoczniej kolejny awangardzista na mojej drodze; choć w zasadzie muszę przyznać, że wyglądało to całkiem nieźle.
Z jednego z korytarzy, zapewne zwabiony odgłosem otwieranych drzwi, wyłonił się Fujimaru, host. Już chciał się witać z gościem, już przywołał na usta ten sam sztuczny uśmiech, co ja, kiedy nagle zatrzymał się w pół kroku i zamarł; jakby się w sobie skulił.
- Genshō… - wyszeptał, patrząc na zmierzającego w stronę recepcji chłopaka.
Czyżby jakiś stały bywalec? – zastanawiałem się. W tej samej chwili chłopak podszedł do kontuaru. Przyglądał mi się uważnie, ciekawsko, podobnie jak i ja jemu. Chciałem wyjechać ze standardowym tekstem dotyczącym oferty hotelu, jednak pod naciskiem jego spojrzenia głos jakby uwiązł mi w gardle; mrożącego krew w żyłach spojrzenia. Potrafiłem jedynie stać i z uchylonymi ustami bezmyślnie wpatrywać się w niego.
Genshō miał jasne, niemalże białe włosy sięgające łopatek. Miał jasną, cerę, powiedziałbym, że pergaminową, gdyż spod niej prześwitywała drobna, sina siateczka naczyń krwionośnych. Drobny, lekko zadarty nos znaczyła na nasadzie niewielka blizna, jednak tym, co najbardziej rzucało się w oczy… były właśnie jego oczy. Były… niepokojące. Źrenice były jakby nienaturalnie zwężone, przez co wyglądały niczym ziarenko piasku otoczone z każdej strony przez intensywnie niebieskie bezdenne jeziora. Błękit jego oczu był zimny niczym wszystkie lodowce Antarktydy; wydawał się wręcz fluorescencyjny ze względu na to, że białka jego oczu nie były wcale białe a czarne. Nie ulegało wątpliwości, że to tylko soczewki, jednak… Dobra, przyznam się otwarcie, że nieco się przestraszyłem. Spojrzenie jego oczu było twarde, zimne niczym zamieć śnieżna, podczas gdy antagonistycznie jego usta rozciągnięte były w delikatnym uśmiechu, przez co wyraz jego twarzy wydawał się być dość pogodny. Niestety, nie był to wcale przyjemny uśmiech; nie był nawet prześmiewczy czy wyzywający… tylko niepokojący – jak i sam jego właściciel.
Świdrował mnie spojrzeniem, którym, miałem wrażenie, że bezpośrednio może dotknąć mojej duszy. Zadrżałem. Przeszły mnie nieprzyjemne dreszcze.
Chłopak już szykował się, aby coś powiedzieć, już rozchylił wargi, kiedy nagle z głębi korytarza doszedł nas kobiecy głos.
- Genshō! Nareszcie jesteś! – wykrzyknęła pani Yukimoto.
Blondyn odwrócił się w jej stronę. Rzucił mi ostatnie spojrzenie przez ramię, po czym bez słowa ruszył do gabinetu właścicielki hotelu. Kiedy zniknął z mojego pola widzenia, odetchnąłem z niewyobrażalną ulgą. Opadłem ciężko na krzesło i przywołałem do siebie gestem ręki Takarę.
- Kto to jest? – zapytałem szeptem; tak na wszelki wypadek.
- Jak to, nie wiesz? – zdziwił się. – To Genshō Ryūdōin, bratanek pani Yukimoto i twój zmiennik – wyjaśnił.
- Mój zmiennik? – powtórzyłem. No tak… dopiero teraz dotarło do mnie, jak dziwnym jest to, że aż do tej pory nie widziałem mojego zmiennika. – On jest… niepokojący… - mruknąłem.
- To mało powiedziane – skwitował host. Było to niespotykanym zjawiskiem, gdyż Fujimaru był miłym chłopakiem i nigdy wcześniej nie słyszałem, aby wypowiadał się na czyjkolwiek temat niepochlebnie.
- Pani Yukimoto nie ma żadnych obiekcji odnośnie jego wyglądu? – dopytywałem. – Wiesz, te oczy…
- Może ma, może nie ma – brunet wzruszył ramionami. – Ale to w końcu rodzina, nie? A rodzinie zawsze więcej się wybacza. Zresztą… Postaw się na jej miejscu. Nawet jeśli byłbyś jego ciotką, pracodawcą, powiedziałbyś mu, że ma zmienić swój image choćby na czas pracy?
- Pewnie nie… - przyznałem. – On mnie… przestraszył… - wyznałem.
- Nie ciebie pierwszego i nie ostatniego – prychnął host. Pierwszy raz widziałem, żeby był taki oschły. – Widzisz, zatrudnianie rodziny w spółce ma swoje plusy i minusy. Plusem dla Genshō jest to, że może sobie na więcej pozwolić, ale minusem dla pani Yukimoto jest z kolei to, że najzwyczajniej w świecie głupio jest jej porosić bratanka o zmianę wyglądu czy, nie wspominając już o sytuacji, gdyby chciała go zwolnić… Wiesz, to mogłoby wpłynąć na jej relacje z rodziną; i z pewnością nie byłby to dobry wpływ. A po co się kłócić? – rozłożył ręce. – Z tego właśnie powodu, zdaje mi się czasem, że to Ryūdōin dyktuje tu warunki, a nie pani Yukimoto…
- Mówisz, jakby była to jakaś mafia… - zauważyłem.
- W każdym razie coś na podobieństwo – chłopak wzruszył ramionami, po czym odszedł w swoim kierunku, zostawiając mnie ponownie samego.
Mimo iż moje godziny pracy dobiegły już końca, to nie mogłem zostawić stanowiska pustego. Musiałem czekać kolejne półgodziny zanim Genshō łaskaw był ponownie się pojawić. Wszedł na recepcję już w uniformie i spojrzał na mnie przepraszająco – aż dziw, że te lodowate oczy mogą mieć taki wyraz! Delikatny uśmiech wciąż błąkał się na jego ustach, choć wcale nie był przyjemny. Przez moment przeszło mi przez myśl, że możliwym jest to, iż zbyt szybko, zbyt powierzchownie go oceniłem. Może on po prostu wygląda… średnio przyjaźnie, powiedziałbym delikatnie, a w rzeczywistości jest to miły chłopak?
- Cześć – ustąpiłem mu miejsca, uprzednio zabierając książkę z biurka. – Nie mieliśmy okazji wcześniej się poznać. Jestem Alexander Wright – przedstawiłem się i wyciągnąłem rękę w jego stronę, którą on uścisnął. Skinął mi głową, a uśmiech na jego ustach na chwilę pogłębił się, jednak blondyn nie odezwał się.
Najwidoczniej małomówny z niego typ… ale w takim razie, dlaczego pracuje na recepcji?

***

- Wróciłem… (chodziło mi o to charakterystyczne japońskie „Tadaima” od aut.) – mruknąłem, jednocześnie serdecznym kopniakiem zamykając za sobą drzwi.
Zrzuciłem z siebie kurtkę i buty, po czym wszedłem do kuchni, gdzie krzątali się Saitou i Daisuke, którzy dopiero szykowali się do wyjścia do pracy i szkoły.
- Jak tam w pracy? – zainteresował się blondyn.
- Tak sobie – przyznałem, nalewając sobie do szklanki soku. – Skończyłem czytać książkę i dwie godziny siedziałem bezczynnie – wyznałem.
- Ależ ty masz w tej pracy urwanie głowy – prychnął Ochida. – Żebyś się tylko nie przepracował – fuknął.
- Dai! – skarcił go Ito. – Co ty się tak czepiasz Alexa, co? Nie pracuje – źle, pracuje – też źle. Skoro nie musi się przemęczać, to niby dlaczego miałby to robić? – zapytał,  jednocześnie napychając usta płatkami z mlekiem.
Nie odpowiedziałem na zaczepkę bruneta. Już nawet nie chodziło o to, że coś do niego czuję. Nie mogłem przestać myśleć o Ryūdōinie… Dziwny z niego chłopak… Trochę się go bałem…
Usiadłem przy stole z tą nieszczęsną szklanką, która zdradzała, jak bardzo trzęsą mi się ręce. Im więcej myślałem o Genshō, tym bardziej drżały mi dłonie i przechodziły mnie dreszcze. Moja siostra zapewne powiedziałaby, że ten chłopak wysyła jakieś złe fluidy…
Wokalista Kagerou odłożył pałeczki i spojrzał na mnie uważnie. Podparł dłońmi głowę, przekrzywiając ją odrobinę w prawo, jakby oglądał ciekawe zwierzę w klatce w zoo, a nie współlokatora w rozsypce.
Zakochałem się w cholernym tetryku, a we mnie z kolei, żeby było śmieszniej, zakochał się szczery aż do bólu dziwak, no i na dokładkę teraz pojawił się on – Genshō Ryūdōin, który zamrażał wszystko spojrzeniem i już przy pierwszym naszym spotkaniu potrafił sprawić, że mój żołądek skurczył się do minimalnych rozmiarów, fikał koziołki, przy okazji przybijając „piątki” ze zdjętym trwogą sercem, które zachowywało się jakby dostało arytmii, chcąc wysłać mnie do Krainy Wiecznego Uśmiechu za sprawą zejścia na zawał.
Cudnie.
Po prostu zajebiście.
Co za chora sytuacja… Czy to jakieś cholerne opowiadanie dla nastolatek?!
- Jesteś blady i masz dreszcze – zauważył muzyk. – Ostatnio miałeś też gorączkę. Zdaję mi się, że jesteś chory. Powinieneś pójść do lekarza.
- Nic mi nie jest… - mruknąłem.
- No pewnie, że nie! – prychnął. – Posłuchaj, Alex, możesz starać się otrzymać tę prestiżową plakietkę pracownika miesiąca – wywrócił oczyma – ale nie polecam ci przy tym ignorować własnego zdrowia. Odbije się to na tobie, zobaczysz. Pamiętaj, że wszystkie poważne choroby zaczynają się od zwykłego przeziębienia. A! No i jeszcze jedno, ja do ciebie z kwiatkami do szpitala jeździć nie będę, wybij to sobie z głowy! – zastrzegł. – A twój pogrzeb biorę na siebie tylko jeśli zejdziesz na zawał, tak jak rozmawialiśmy o tym wcześniej, jasne?
Spojrzałem na niego zdziwiony. W jednej chwili przypomniałem sobie naszą niecodzienną rozmowę w łazience… Cóż, w każdym razie, dobrze jest czasem wysłuchać takich motywujących słów, prawda?
- Normalnie zaraz pomyślę, że się o mnie martwisz… - uniosłem nonszalancko jedną brew.
- Śnij dalej – Daisuke prychnął, po czym podniósł się od stołu i skierował do przedpokoju. Jego miejsce momentalnie zajął Saitou.
- Stało się coś? – zainteresował się.
- Nie nic – machnąłem lekceważąco ręką. – Tylko spotkałem dzisiaj wcielenie diabła i dowiedziałem się, że jest on moim zmiennikiem – zaśmiałem się nerwowo.
- Serio? Jest aż tak źle? – zdziwił się, jednocześnie wymownie wskazując kciukiem za siebie kierunek, w którym udał się Dai.
- Uwierz mi, Daisuke to przy nim naprawdę miły człowiek – skwitowałem, nie martwiąc się tym czy wokalista Kagerou może to usłyszeć, czy też nie.
Z przedpokoju odpowiedziało mi jedynie głośne prychnięcie, a chwilę potem jeszcze głośniejsze trzaśnięcie drzwiami.

***

Ochida usadził mnie na kanapie. Niepewnym spojrzeniem omiotłem to, co stało na stoliku przede mną. Brunet bez skrępowania sięgnął po jedną ze szklanek, a drugą wcisnął mi w ręce.
- No nie patrz się na to jak na jakiś kwas – wywrócił oczyma. – Chociaż… chwila. W zasadzie to jest kwas… - spojrzał, jakby dla upewnienia się czy mówi prawdę, na zawartość swojej szklanki; a na nią składała się, rzecz jasna, wódka i cola.
-A myślałem, że Japończycy preferują słabsze alkohole, takie jak sake czy wino śliwkowe… - mruknąłem do siebie.
- Ta, jasne. Bo my wszyscy jak jeden mąż; gustujemy w tym samym, ba!, nawet sramy tym samym! Jesteśmy jak z taśmowej produkcji! – sarknął, łypiąc na mnie nieprzychylnie. – Weź ty użyj czasem tej mózgownicy, co Alex? Każdy człowiek jest inny, więc każdy może gustować w czym innym. Ja akurat lubię mocne alkohole… ale skoro ty jesteś gaijinem, to powinieneś mieć mocną głowę, nie? – prześmiewczo naśladował ton, którym wypowiedziałem wcześniejsze pytanie.
- Niekoniecznie… - przyznałem z niechęcią.
- Abstynent? – zdziwił się.
- No nie, no… Aż tak źle nie jest – westchnąłem.
Nigdy przesadnie nie ciągnęło mnie do alkoholu. Możliwe, że przyczyną tego było to, że po każdej libacji alkoholowej na następny dzień umierałem na kaca-giganta. Raz zdarzyło się nawet, że targały mną torsje i migreny przez dwa dni (to było po tym, jak mieszałem i nieco eksperymentowałem, co oczywiście nie mogło skończyć się dobrze…); wtedy myślałem, że zwrócę nie tylko treść żołądkową, ale i sam żołądek. No i królowa Bon ze swoją migreną mogła się schować, bo mnie głowa po prostu napierdalała, jakby ktoś mi wewnątrz czaszki umieścił tę cholerną, irytującą małpę, która bezlitośnie nawala talerzami, a sam łeb miałem 3:8 (skala od aut.) i naprawdę obawiałem się, że szwy mi pękną…
- A mogę dowiedzieć się, cóż to za święto, że postanowiłeś się ze mną napić? – zapytałem, upijając pierwszy łyk.
Lód. Zdecydowanie przydałby się lód.
- To nie ja piję z tobą, tylko ty ze mną.
- Co? – spojrzałem na niego z niezrozumieniem wypisanym na twarzy.
- Po ciężkim dniu w pracy przyda ci się coś, co pomoże ci się odstresować – rozsiadł się wygodniej. – No, ale picie w samotności nie jest jednak dobrze postrzegane; kojarzy się raczej z desperacją niż odpoczynkiem – rzucił mi głębokie spojrzenie, od którego przeszły mnie dreszcze. – Dlatego jesteś skazany na mnie. Saitou jest niepełnoletni – przypomniał.
- Gdybyś jeszcze nie był taki despotyczny, to uznałbym, że to miły gest z twojej strony…
W odpowiedzi zostałem potraktowany morderczym spojrzeniem. Już otwierałem usta, aby ponownie się odezwać, jednak szybko przekalkulowałem, że nie opłaca mi się. Kurde, znów coś chlapnę i Dai gotów jeszcze się na mnie obrazić…
To ja może pójdę po ten lód…

***

Ogromna piłka na przemian odbijała się od sufitu i podłogi. Skakała tak po całym pokoju, aż w końcu zaczęła zbliżać się w moim kierunku. Chciałem się odsunąć, żeby mnie nie trafiła, jednak ona wtedy jakby ominęła łóżko i trzasnęła tuż przed drzwiami szafy, które jak na komendę, rozsunęły się. Zza połyskującego szkła w chabrowym kolorze wyłonił się krowi łeb. Zwierzę postąpiło kilka kroków do przodu, stukając racicami o drewniany parkiet. Wyszło z szafy mniej więcej do połowy, by zaraz potem zamuczeć przeraźliwie głośno. Krówsko wlepiło we mnie spojrzenie tępych ślepi, które w dodatku mrugały niezależnie od siebie (krowy naprawdę tak mają od aut.).
Środek Tokio.
Blok.
Trzecie piętro.
Krowa.
Skąd tu się, kurwa, wzięła krowa?!
Taa, to nie jest możliwe… To zapewne jedno z moich pijackich urojeń. Ciekawe, co Daisuke dosypał mi do tych drinków? Kuźwa, wiedziałem, żeby tego nie pić… Śmierdziało od tego podstępem na kilometr!

***

Przeczesałem palcami włosy, które opadały mi na twarz. Chwyciłem się mocniej futryny drzwi, kiedy świat zawirował mi przed oczami. Chwiejnie ruszyłem do przodu.
- Jak się spało, śpiący królewiczu? – doszedł mnie złośliwy komentarz z kuchni.
Niechętnie oderwałem spojrzenie od własnych stóp, co stawiało mnie w sytuacji zwiększonego ryzyka upadku, ale przecież nie mogłem kontemplować własnych nóg podczas rozmowy z wokalistą Kagerou. Jeszcze gotów pomyśleć, że stałem się pokorny! Spojrzałem na niego nienawistnie, jednak mój wzrok szybko stał się pobłażliwy, kiedy dostrzegłem jak brunet nieudolnie próbuje ukryć przede mną opakowanie leków przeciwbólowych za cukierniczką. Więc on też miał porządnego kaca – pomyślałem niemalże triumfalnie, co, o dziwo, poprawiło mi nieco humor.
- To wszystko twoja wina – warknąłem.
- Jak zwykle – wzruszył ramionami. – Kogoś musi być, nie? – zgarnął z kuchennego blatu kubek, z którego uprzednio dopił kawę i wstawił naczynie do zmywarki.
- Zrobiłeś to specjalnie – syknąłem.
- Niby co?
- Upiłeś mnie!  - wycelowałem w niego oskarżycielsko palcem. – Nie poszedłem do pracy – zorientowałem się, że moja dzisiejsza zmiana już dawno się zaczęła, spoglądając na cyfrowy zegarek wbudowany w piekarnik. – Chcesz, żebym stracił robotę?! Najpierw ględzisz, że jestem nierobem, a teraz chcesz, żeby wyrzucili mnie z pracy?! – byłem wściekły.
Wymowna cisza.
Sapnąłem ciężko.
- A co jeśli powiem, że w rzeczywistości zrobiłem to celowo? – spojrzał na mnie zagadkowo. – Alex, przecież wiem, że uwielbiasz narzekać i zrzucać winę za wszelkie zło tego świata na mnie – przysunął się tak blisko, że czułem zapach jego mocnych perfum i słabo wyczuwalną nutę przetrawionego alkoholu, którym wciąż od niego trąciło; zapewne za sprawą wczorajszych ubrań... – Wiem, że tak naprawdę o nic mnie nie obwiniasz. Po prostu dajesz ujście swojej frustracji, wyładowując się na mnie – spoglądałem na niego zszokowany. – Chcesz wiedzieć, dlaczego to zrobiłem? Och, oczywiście, że chcesz – zachichotał. Nachylił się nade mną i zaczął mi szeptać do ucha. – Chciałem cię mieć dziś dla siebie – powiedział wprost, po czym pocałował mnie za uchem, wyprostował się i bez słowa skierował do salonu.
Stałem skołowany i nie bardzo wiedziałem, co mam myśleć, a co dopiero mówić o jakimkolwiek działaniu. Czyżbym znów wybiegł zbyt daleko myślami? Nie… Sięgnąłem do miejsca, które ucałował mężczyzna i przesunąłem po nim opuszkami palców.
On naprawdę mnie pocałował.
Daisuke mnie pocałował…
Poczułem nagły napad mdłości. Cóż, pech chciał, że bliżej miałem do kosza na śmieci, który mieścił się pod ścianą niż do zlewu, jaki znajdował się w przeciwległym kącie kuchni. Nachyliłem się nad śmietnikiem, jednak nie zwymiotowałem. Czułem w gardle palący kwas, łzy zebrały mi się w kącikach oczu, ale udało mi się opanować torsje. Odetchnąłem z ulgą.
Tym, co zwróciło moją uwagę była zawartość kosza. Nic ciekawego, można by powiedzieć, ani tym bardziej godnego opisywania, jednak uwzględnię, że pojemnik był pusty i znajdował się w nim czysty worek. No… pojemnik był prawie pusty. Na jego dnie dostrzegłem podarty arkusz papieru, a z jednego ze strzępów odczytałem: „Wrig…”. To było coś adresowanego do mnie? Jakim cudem znalazło się to w śmietniku? Nie przypominam sobie, żebym coś podobnego wyrzucał… Chociaż z drugiej strony mogę wiele rzeczy nie pamiętać…
Sięgnąłem po owy papier. Maiłem szczęście, że został porwany jedynie na czworo, przez co łatwo mogłem go złożyć w spójną całość. Rozłożyłem skrawki na blacie i dopasowałem je do siebie. Udało mi się złożyć kopertę, która niezaprzeczalnie była zaadresowana do mnie oraz krótki list, który się w niej znajdował:

„Dawno się już nie wiedzieliśmy, prawda? Myślę, że dobrze byłoby to w końcu zmienić, bo liczę, że propozycja Naszego spotkania wciąż jest aktualna. Przyjeżdżam dzisiaj około godziny jedenastej, więc mam nadzieję, że uda mi się złapać Cię jeszcze dziś. Mam Ci wiele do powiedzenia, ale na rozmowie skupimy się, kiedy już się spotkamy. Tymczasem przesyłam Ci pały prezent. Mam nadzieję, że Ci się spodoba.
PS. Przez pewne „nieścisłości” mój poprzedni numer telefonu trafił do sieci i musiałem go zmienić. Zadzwoń do mnie, kiedy znajdziesz czas: 555 462 122 (wpiszcie sobie tu swój numer, licząc, że Alex zadzwoni xD A tak serio to potraktowałam was trochę jak idiotów, to znaczy jak Amerykanów, bo tam w filmach wszelkie numery zaczynają się od „555”, żeby nikt na nie nie dzwonił ;p od aut.)

Nadawca nie podpisał się, jednak nie ulegało wątpliwościom, że tylko jedna osoba mogła zaadresować do mnie podobny list – Crena. Swoją drogą, ciekawe cóż to za „nieścisłości, jak to nazwał…?
Zajrzałem jeszcze raz do śmietnika. Wygrzebałem z jego dna dość masywny pierścień fikuśnie wijący się srebrnymi ramionami wokół palca. Jego zwieńczeniem było duże, szafirowe oko pośrodku jego długości, które… nie wiem jak to opisać, ale wydawało mi się być tak pogodne jak i sam jego nadawca. Jego błękit kojarzył mi się z uśmiechem Ketsuekiego i budził we mnie jakieś bliżej nieokreślone pozytywne uczucia, których nie umiałem nazwać…
Kurde, mam nadzieję, że to nie jest kamień szlachetny!... Gdyby Dai go wyrzucił, byłoby szkoda…
Właśnie, Daisuke. Tylko on był w domu. Ito dawno temu wyszedł do szkoły, biorąc pod uwagę, że dochodziła dwunasta. Zresztą blondyn nie znał Creny. Tylko Ochida go widział i od początku dawał mi do zrozumienia, że go nie lubi. Kazał mi się trzymać od niego z daleka. To z pewnością musiała być jego sprawka…
Spojrzałem w stronę, w którą udał się muzyk, jakby stamtąd miała nadejść odpowiedź – ale, rzecz jasna, nie nadchodziła. Przezornie z powrotem wrzuciłem podarte kartki do śmietnika, ale pierścień zachowałem.
Jaki był jego cel? Dai powiedział kiedyś, że mimo iż nie jestem jego protegowanym, to martwi się o mnie tak samo jak i o Saitou. Czy kierowało nim coś na kształt troski rodzicielskiej, poczucia odpowiedzialności za mnie? Wokalista Kagerou widział Ketusekiego raz i od tamtego momentu usilnie próbuje namówić mnie do zerwania z nim wszelkich kontaktów. To nieco… nie na miejscu. Tak jakby… przemawiała przez niego zazdrość? Nie – pokręciłem głową – chyba znów zbyt wiele sobie wyobrażam…
Przesunąłem palcem wskazującym po pierścieniu, który wsunąłem na palec serdeczny drugiej ręki. W takim stanie wątpię, aby dobrze przyjęto mnie w pracy… Cóż, skoro Ochida chciał nie dopuścić do mojego spotkania z Creną, będzie musiał za to zapłacić. Nie chciał, żebym się z nim spotykał? – no to teraz w dodatku będzie go znosił we własnym domu. Wygrzebałem telefon z kieszeni (bo oczywiście po pijaku nie pomyślałem o tym, aby pozbyć się jeansów) i napisałem do niego krótkiego sms’a na nowy numer z prośbą o spotkanie u mnie. Mam nadzieję, że trafi bez problemu…
Zauważyłem, że mam nieodebraną wiadomość. Wszedłem w skrzyknę odbiorczą. Od Fujimaru? Dziwne… Jego akurat spodziewałbym się w tej chwili najmniej…

„Wziąłem twoją zmianę. Nie wiem, gdzie jesteś ani co robisz, ale jesteś moim dłużnikiem.”


Oj, z pewnością – uśmiechnąłem się do siebie. O dzięki ci Buddo, że na tym świecie są jeszcze tacy dobrzy ludzie jak ten host!