"Książę z bajki" cz.2

Ten sam tekst zamieszczam w opisie w zakładce "The GazettE", gdyby ktoś nie zauważył - po co? Ano po to, aby wszyscy znali moje stronnictwo w tej sprawie i żeby uniknąć kolejnych niepotrzebnych dywagacji na ten temat i tekstów typu: "bo ma być Gazetto i koniec".

Tytuł: „Książę z bajki” cz.2
Paring: Hiro (Nocturnal Bloodlust) x Crena Ketsueki (Bird as Omen)
Typ: mini-seria
Gatunek: ?
Beta: -
Ostrzeżenia: nagminne wulgaryzmy

- Przedszkole było zamknięte? – mruknąłem z niedowierzaniem. – Czy może po prostu nikt nie był na tyle uprzejmy, aby poinformować mnie, że to my je otwieramy?
Stałem w progu sali niczym wryty w podłogę przyglądając się tępo to Daichiemu, który siedział na jednej z kanap ze swoją córką na kolanach, to pozostałej części zespołu, która zbiła się niczym opozycja na drugiej sofie. Masa, Cazqui i Natsu niczym jeden mąż przybrali zacięte miny, za którymi próbowali skryć swoje zdziwienie. Widocznie byli niemniej zaskoczeni niż ja.
- Mniej więcej… - odezwał się nieśmiało „odseparowany” od reszty zespołu gitarzysta.
- „Mniej więcej” to znaczy, że otwieramy „Nocturnal Bloodlust Kindergarden” czy to, że przedszkole było zamknięte? – dopytywałem, nie ruszając się z miejsca.
- Zawsze zaprowadzałem Setsuko (imię wymyślone; nie wiem nawet czy Daichi ma syna czy córkę… nigdzie nie mogę znaleźć o tym informacji. Poza tym dziecko Daichiego z pewnością jest młodsze niż w tym opowiadaniu, ale musiałam trochę naciągnąć fakty ze względu na Hiro [później się dowiecie, o co chodzi xD] od aut.) do małego przedszkola, które znajduje się na moim osiedlu, ale dziś pocałowałem w klamkę. Na drzwiach została wywieszona informacja, że obie opiekunki, które tam pracowały, zaraziły się rotawirusem i… no i przedszkole jest dziś nieczynne… - westchnął bezradnie. – Nie miałem, gdzie jej zostawić. Moja mama nie mieszka w Tokio, a moja była podrzuciła mi Setsuko wczoraj z wyjaśnieniem, że skoro jestem ojcem, to mimo iż nie jesteśmy razem, powinienem zająć się dzieckiem… - gitarzysta powlókł po nas udręczonym i zarazem przepraszającym spojrzeniem. Westchnąłem ciężko.
Kto by pomyślał, że to właśnie Daichi jako pierwszy z nas doczeka się dzieci? Daichi – facet, którego najczęściej podrywano na imprezach, gdyż większość myliła go z kobietą…
- Dai – podszedłem do muzyka i usiadłem obok niego. – Mamy nawał roboty, nagrywamy nową płytę, a ty przyprowadzasz do studia dziecko… - gitarzysta skulił się w sobie, pewien, że zamierzam go ganić. – Gdzie ty masz głowę, co? Przecież wystarczyło zadzwonić i powiedzieć, że dzisiaj nie dasz rady przyjść do pracy – założyłem ręce za głowę, rozsiadając się wygodniej. – Smarkula to siła wyższa, nie?
- Ale przecież sam powiedziałeś, że mamy nawał pracy i…
- Więc lepiej było przyprowadzić do studia ze sobą dziecko? – spojrzałem na niego z politowaniem. – Jak zamierzasz pracować i jednocześnie zajmować się Setsuko? Weźmiesz ją ze sobą na nagranie? Ja wiem, że czasem brzmię, jakbym zawodził, ale sam przyznasz, że taka solówka płaczącego dziecka mogłaby słabo brzmieć…
- No tak… - zgodził się. – Ale szczerze to myślałem, że najpierw wy moglibyście nagrać swoje partie, a potem…
- …a potem ktoś miałby zająć się Setsuko, kiedy ty będziesz nagrywał swoje? – dokończyłem za niego, spoglądając na Daichiego z niedowierzaniem. – Przepraszam cię bardzo, ale kogo ty chcesz wrobić w rolę serdecznego wujka?
Prędkość światła.
Dosłownie.
W mgnieniu oka dziewczynka znalazła się na moich kolanach, a reszta chłopaków poderwała się na równe nogi, sięgnęła po swoje instrumenty i jeszcze szybciej zamknęli się w sali nagraniowej z trzaskiem drzwi.
Cholera… To wszystko było ukartowane…
Niepewnie spojrzałem na Setsuko. Była to trzyletnia, pucołowata dziewczynka o ciemnobrązowych włosach związanych w mocny warkocz przez jej ojca, który najwyraźniej doszedł już do perfekcji, jeśli chodzi o kobiece upinanie włosów. Ubrana była w jasnoróżową, wielowarstwową sukienkę oraz obuta w o odcień ciemniejsze sandałki z motylkami. Tak, z pewnością stanowiliśmy komiczny kontrast biorąc pod uwagę, że ja ubrany byłem w czarne, poprzecierane jeansy z przypiętymi łańcuchami, białą bokserkę z nadrukiem wielkiej czaszki oraz nosiłem glany, 2o, rzecz jasna… Książę ciemności i mała księżniczka z Kraju Tęczy… brzmi jak początek jakiejś bajki, nie?
Mała spoglądała na mnie roześmianymi, czekoladowymi oczami, uśmiechając się niewinnie.
- Pobawis się ze mną, wujek…? – zająknęła się, wciąż sepleniąc nieco.
- Hiro.
- …wujek Hilo – zachichotała niczym mała kokietka.
- Jasne, spoko, może być i Hilo… - mruknąłem pod nosem. – Masz wyrodnego ojca, wiesz, mała? – skwitowałem kwaśno. – Ciekawe czy jak będziesz starsza, to też będzie tak ochoczo wpychał cię w objęcia obcych facetów? – westchnąłem.

***

Jakimś dziwnym fartem nagranie schodziło chłopakom strasznie długo. Nigdy nie robiłem za niańkę, jednak muszę przyznać, że Setsuko nie była jakoś wybitnie wymagającym dzieckiem. Ot tylko wyczyściła mnie ze wszelkich drobnych, naciągając mnie na kolejne słodycze z automatu, który stał na korytarzu i niezmordowanie kazała mi rysować księżniczki, które potem z wielką radością zamazywała, tak, że nie można było się nawet domyśleć, czym w istocie był w pierwotnym zamyśle ten obrazek. Kanapa, na której siedziała dziewczynka, była już cała pomazana mazakami, ale nie zwracałem nawet na to uwagi. Najwyżej któregoś dnia Dai będzie musiał zostać i zabawić się w sprzątaczkę, tak jak mnie przyszło bawić się w dobrego wujka…
Siedziałem na podłodze przed kanapą, aby dziecko miało więcej miejsca na swoje pierwsze impresjonistyczne dzieła. Miałem wrażenie, że moje szanowne zakończenie pleców niedługo zespoli się z podłożem albo przynajmniej dostanę odleżyn, gdyż tak bardzo bolała mnie kość ogonowa. Zimno bijące od posadzki było tak przejmujące i tak rozeszło się po kościach, iż miałem wrażenie, że mój szkielet zbudowany jest z zardzewiałych metalowych rur, które ktoś bardzo zdolny jednak niekoniecznie trzeźwy pospawał tak „aby tylko się trzymało”, przez co bóle reumatyczne towarzyszyły każdemu mojemu ruchowi, który wymagał zbyt wielkiego udziału stawów.
Daichi zapłaci mi za to…
Z morderczych rozmyślań, w których dawałem upust swoim rzeźnickim zapędom (przez co zdarzało mi się zadrżeć z rozkoszy) wyrwało mnie pukanie. Nim zdążyłem się odezwać, drzwi otworzyły się, a w ich progu stanął chłopak ze spóźnionym zapłonem, który zareagował podobnie jak ja na widok gitarzysty z dzieckiem. Zatrzymał się gwałtownie, po czym nawet cofnął o krok.
- To… to twoje dziecko… Hiro-sama? – wydusił z trudem.
- Pewnie; ależ oczywiście, że tak – przewróciłem oczyma, prychając.
- S… serio? – wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.
- Nie! – sapnąłem. Boże, co jest z nim nie tak? Nie dość, że ma spóźniony zapłon, to jeszcze nie wyczuwa ironii… - Zostałem postawiony przed faktem dokonanym i wrobiony w rolę dobrego wujka…
- Ach… - odetchnął jakby… z ulgą? – Właściwie to… - postąpił kilka niepewnych kroków w moją stronę. - …chciałem podziękować ci za… za wczoraj – niemalże podejrzliwym spojrzeniem taksował Setsuko.
Ja wiem, że to wszystko wina dzieci – że zaczynamy jeść resztki z obiadu, a nie pełnowartościowe posiłki, że wiecznie świecą nam pustki w portfelu, że mamy nerwy w strzępach, starzejemy się, gnuśniejemy i tyjemy – ale żeby spoglądać z taką niechęcią na trzylatkę? Crena wyglądał jakby obawiał się, że gdy tylko straci z oczu małą, ta rzuci mu się do gardła z zamiarem przegryzienia mu tętnicy… a przecież to moja rola. Z naszego towarzystwa tylko ja mam w zwyczaju chodzić umazany cały we krwi… no dobra, substancji krwio-podobnej…
- Coś jeszcze? – zmierzyłem go nieprzyjemnym spojrzeniem. – Jakieś życzenia, uwagi, postulaty, cokolwiek?; czy po prostu zamierzasz mi od tak sobie stać nad głową? – skrzywiłem się.
- Em… - zająknął się. – Wiem, że może nie znamy się zbyt dobrze, ale…
- Nie – przerwałem jego monolog w zalążku. – Słuchaj, chłopcze – w końcu podniosłem się z podłogi i spojrzałem z niego z góry (z tej racji, że byłem od niego wyższy) – to nie jest jakiś pieprzony harlequin czy drama, jasne? Zapamiętaj to sobie – puknąłem go palcem w czoło. – W tym świecie twoi wybawiciele nie umawiają się z tobą na kawę, gniją wszelkie empatyczne zachowania i nie ma miejsca na przyjaźń czy miłość. Jeśli chcesz jeszcze kiedykolwiek pohasać po swojej różowej łące na końcu tęczy, to, mówiłem ci już, zabieraj się stąd, byle szybko. Im dłużej będziesz siedział w tym gównie, tym bardziej będziesz przypominał mnie – uśmiechnąłem się paskudnie.
Ketsueki nie odpowiedział. Spoglądał na mnie z niewyraźnie, a jego wyraz twarzy... właściwie nie wyrażał nic. Wzruszyłem ramionami i wróciłem na miejsce koło córki Daichiego, by chwilę potem zaliczyć elegancką różową krechę na białej bluzce. Zajebiście…
- Mylisz się, Hiro-sama.
- Co? – podniosłem wzrok na bruneta, który jakby na przekór uśmiechnął się do mnie w niewymuszony sposób. Właściwie ten jego uśmiech… ładny był. Dawno takiego nie widziałem…
- Uważam, że się mylisz – powtórzył. – I udowodnię ci to, ale najpierw musisz umówić się ze mną na tę kawę – zaśmiał się perliście.

***

Ja serio nie wiem, co mnie podkusiło, żeby się zgodzić. Ogłupiałem do reszty czy jak? W sumie… bardzo prawdopodobne…
Każde czyny niosą za sobą jakieś skutki, których nie da się uniknąć, które trzeba ponieść – w moim wypadku było to ślęczenie niczym na tureckim kazaniu w niewielkiej kawiarni, która mieściła się na parterze studia nagraniowego. Niewygodne, twarde krzesło wbijało się z pasją w moją miednicę, a jego metalowe, źle wyprofilowane oparcie torturowało bezlitośnie moje plecy, a już w szczególności łopatki. Blat stołu, przy którym zasiedliśmy był tłusty, niedomyty, co niezmiernie mnie irytowało. Przede mną stał papierowy kubek czarnej niczym mój humor lury, której w żadnym stopniu nie można było nazwać kawą. Po mojej prawej siedziała córka Daichiego zajadająca się zielonym sernikiem na zimno (popularne ciastko w japońskich kawiarniach – jedna z ich wariacji kulinarnych i przykład „zjapońszczenia” tego, co przyjęli z zachodu od aut.), z czego całkiem spore kawałki ciasta przyozdobiły malowniczo jej różową sukienkę, a nawet moje spodnie. Dziewczynka, że tak powiem, miała szerokie pole rażenia… Gitarzysta pewnie nie będzie zadowolony na widok własnego dziecka w zielonych ciapkach, ale to już mniejszy problem. Może nauczy się, żeby nie powierzać opieki nad dziećmi komuś takiemu jak ja…
Naprzeciw mnie z kolei siedział Crena. Uśmiechał się samymi kącikami ust, a jego wzrok zdradzał, że jest z lekka nieobecny, może nawet rozmarzony. Obracał w dłoni identyczny kubek jak mój, przyglądając się jak napój w środku wirował, oblewając papierowe ścianki. Sprawiał wrażenie, jakby wszelkie problemy tego świata go nie dotyczyły – ot zwykły, beztroski chłopak przyszedł napić się obrzydliwej kawy ze swoim kumplem, który ubzdurał sobie, że jest księciem Mordoru oraz różową wróżką-zębuszką bez prawej jedynki, która ewidentnie nie przestrzegała diety. Zdziwieni moją samokrytyką? Myśleliście, że potrafię tylko warczeć na wszystko wokół, a siebie wywyższać niemalże na wyżyny niebios? Błąd. Zawsze twierdziłem, że obiektywna ocena własnej osobowości jest tym, od czego trzeba zacząć.
No to skoro już zdawałem sobie sprawę, że jestem przyjemny jak nóż wbity w brzuch, empatyczny jak woda w klozecie i wyglądałem jak ktoś, komu zaraz mogą puścić nerwy, co może skończyć się rozlewem krwi w masowych ilościach oraz zabarwieniem ścian lokalu na czerwono, to dlaczego nie próbowałem tego zmienić? Odpowiedź jest prosta: bo nie.
Bo nie było takiej potrzeby.
Bo tak jest dobrze.
Świat jest zepsuty; podobnie jak ja – po co udawać, że jest inaczej?
W życiu możesz być jednym z dwóch typów ludzi – nie jest to takie banalne rozgraniczenie na „pan/pani dobry/dobra” i „pan/pani zły/zła” – możesz być szczęśliwą świnią albo smutnym Sokratesem. Co to oznacza? Już spieszę z wyjaśnieniami: albo możesz mieć wszystko w dupie i udawać, że jest pięknie, ładnie, izolować się w swoim cudnym światku rodem z „Teletubisiów” lub przyjąć owe wszystko takim, jakie jest w rzeczywistości. Ta druga opcja kończy się zazwyczaj doszukiwaniem powodu, przyczyny, dla której przyszło mi egzystować w takim świecie, a nie innym, niemalże filozoficznym rozprawom, czemu z początku towarzyszy entuzjastyczny zapał i chęć zmieniania świata, bawienie się w „Miss America”, czyli walczenie z terroryzmem, przeciwdziałanie wycince lasów Amazonki, rozdawanie ubogim wody, jedzenia oraz leków, budowania szkół w krajach trzeciego świata, zaprowadzenie pokoju na świecie… aż w pewnym momencie uświadamiasz sobie, że nie jesteś wszechmocny i żadnej z tych rzeczy nie uda ci się zrealizować; tym bardziej samemu. Niestety, pech chciał, że człowiek wyewoluował do swojej najbardziej snobistycznej, egocentrycznej i złośliwej formy, przez co z kolejnym upływem czasu dostajesz kolejne lekcje życia, z których wynosisz to, że za twoje dobro ludzie odpłacą ci się jedynie kopem w dupę, a jak dasz im palec, to odgryzą całą rękę, zostawią cię gdzieś w rynsztoku zakrwawionego, zakneblowanego i nawet nie będą tak mili, żeby cię dobić, tylko zostawią cię samemu sobie, żebyś wykrwawił się na śmierć, a przedtem odpowiednio zajęła się tobą gangrena. Zajmą twoje miejsce, będą sypiać z twoją żoną, wyrzucą twoje dzieci z domu i zgwałcą twoją córkę na twoim grobie, jak to śpiewał Kyo w „Agitated Screams of Maggots”.
Optymistycznie, prawda?
Ja już mam za sobą te lekcje życia, toteż zostałem ograbiony ze wszystkich złudzeń. Teraz zostało mi tylko pisanie o tym piosenek, darcie się do mikrofonu i wysłuchiwanie, jakiż to jestem „kawaii” od moich nastoletnich fangirlów.
Ten świat się pogrąża…
Dobra, ale wracając do głównego tematu, tak oto znalazł się przy jednym stoliku smutny Sokrates, niedoświadczone życiem dziecko – wciąż pusta kartka – oraz szczęśliwy prosiak, który albo coś tam sobie dosypał do tej kawusi, że był aż tak kurewsko szczęśliwy, albo chciał mnie po prostu wkurwić.
- No więc…? – mruknąłem wyczekująco.
- „No więc” co? – Ketsueki spojrzał na mnie z niezrozumieniem.
- Chyba po coś mnie tu przyciągnąłeś nie? – wywróciłem oczyma.
- „Po coś”…? – kuźwa, trybiki mu się w głowie zacięły czy jak?! – Ach! – zaśmiał się niespodziewanie. – Myślałem, że już się zorientowałeś.
- Co? – ściągnąłem brwi w niezrozumieniu.
- Uważasz, że wszystko, co cię otacza jest sztuczne, zepsute, bezwartościowe… że ludzie to pozerzy, którzy tylko grają przed tobą, kiedy chcą coś od ciebie wyciągnąć… że nie ma miejsca na miłość czy przyjaźń – pokręcił głową. – Ale mylisz się. Czy sam fakt, że przyszedłeś tu ze mną nie jest już czymś pozytywnym? W końcu nie chciałeś mnie urazić i…
- Wmawiaj sobie – prychnąłem. – Myślisz, że obchodzą mnie twoje uczucia? Dla mnie jesteś niestabilną emocjonalnie nastolatką z okresem – uśmiechnąłem się przesłodko. Brunet zachichotał. – Bawi cię to?
- Jasne – przytaknął. – Bawi mnie to, jak desperacko próbujesz wykreować w mojej świadomości swój obraz jako bezdusznego skurwiela, który z nikim i niczym się nie liczy – posłał mi przeszywające spojrzenie. – Wiem, że tak nie jest – rozłożył ręce, jakby podkreślał, że to, co mówi, jest rzeczą oczywistą. – Ale wracając do tego, co mówiłem wcześniej; czy to, że na prośbę jednego z członków twojego zespołu zgodziłeś się opiekować cudzym dzieckiem nie jest czymś pozytywnym? Gdyby w istocie świat był taki, jakim go sobie wyobrażasz, dobro nie istniałoby wcale, zgodzisz się ze mną?
- Zostałem wrobiony w niańczenie dzieciaka – warknąłem.
- Nawet jeśli to prawda – nachylił się nad stołem – to wciąż nie zmienia to faktu, że miałeś wybór.
- Zostałem postawiony przed faktem dokonanym – uparcie trwałem przy swoim.
- Gówno prawda – odchylił się z powrotem, opierając o oparcie krzesła i zakładając ręce na piersi. – Nigdy nie zdarzy się taka sytuacja, w której nie będziesz miał absolutnie żadnego wyboru. Wybór jest zawsze. Problem tkwi w tym, że moralność człowieka… jakby to powiedzieć?... tuszuje pewne sprawy; sprawia, że pewne ewentualne rozwiązania danej sytuacji nie są przez ciebie nawet brane pod uwagę, nie rozważasz ich – założył nogę na nogę. – Mogłeś zostawić dziecko same sobie i iść w siną dal – już chciałem coś powiedzieć, jednak chłopak nie dał mi dojść do głosu. – Była to jedna z możliwości, jednak nawet nie przeszła ci ona przez myśl. Od razu założyłeś, że musisz zająć się dzieckiem, wziąć na siebie odpowiedzialność za nie; gdybyś w istocie był takim skurwysynem, za jakiego się podajesz, byłoby zupełnie odwrotnie – nawet nie rozważałbyś możliwości zajęcia się dzieckiem. Wyszedłbyś trzaskając drzwiami – uśmiechnął się szeroko. – Ale tego nie zrobiłeś. Zostałeś. A wiesz dlaczego? Bo nikt nie jest tak do końca zepsuty – uśmiechnął się ładnie. – Owszem, zgodzę się, że świat ten nie jest jednolicie różowy, ale nie mogę przytaknąć też na to, że jest czarny czy szary. Rzeczywistość emanuje całą gamą barw; pytanie tylko, dlaczego tak usilnie starasz się pozostawać na nie obojętnym?
Minęła długa chwila wypełniona stukaniem obcasów kelnerek, dzwonieniem dzwonka przy drzwiach wejściowych i irytującego dźwięku towarzyszącego otwieraniu kasy fiskalnej nim ponownie zdecydowałem się odezwać. Ta niby swoista, ale jednak drażniąca kakofonia sprawiała, że miałem mętlik w głowie.
- Chwilowe podjęcie odpowiedzialności za dziecko jest uzasadnione samolubną motywacją; wizją tego, że jeśli bachor zrobi sobie coś podczas, „rzekomo”, mojej opieki, będę miał znacznie gorsze kłopoty, tym bardziej jeśli wyda się, że owa opieka była tylko i wyłącznie „rzekoma”, bo w istocie nie było mnie na miejscu przy Setsuko – mruknąłem.
- Uparty jesteś – zaśmiał się młodszy. – Niemniej obawa przed tym, że przez ciebie lub, w takowej sytuacji, przez twoją nieobecność stanie się coś drugiej osobie oraz wyrzuty sumienia towarzyszące takiej myśli są jednak przejawem twojej „ludzkiej” strony – wzruszył ramionami. – Poza tym… Mimo iż jesteś tak święcie przekonany o swojej racji, zgodziłeś się tu przyjść, pomimo iż celem naszego spotkania było moje zanegocjowanie twojego światopoglądu. To świadczy o tym, że przyjmujesz do wiadomości, że ktoś może myśleć inaczej, a więc jesteś tolerancyjny, co jest kolejną ujawnioną przez ciebie pozytywną cechą. No i… - uśmiechnął się szelmowsko. – No i powiedziałem przecież, że udowodnię ci, że się mylisz. Hiro-sama, powiedz szczerze, chciałeś usłyszeć, że jest inaczej. Chciałeś usłyszeć, że nie masz racji – jego uśmiech z każdym kolejnym zdaniem pogłębiał się. – Możesz się do tego nie przyznawać, ale gdzieś tam w głębi ciebie tkwi płomyk nadziei i dobra. Jesteś tacy jak wszyscy inni ludzie; nie idealny, ale także nie zepsuty do cna – posłał mi ciepły uśmiech i spojrzenie spod półprzymkniętych powiek. Crena wyglądał jakby promieniował szczęściem. Ukontentowany wpatrywał się we mnie niczym uosobienie radości; nie wiem, dlaczego, ale w tym momencie przeszło mi przez myśl, że wygląda niczym małe, żywe słońce.
- Pierdolenie kotka za pomocą młotka – przewróciłem oczyma, kwitując wulgarnie, kwaśno. – Zaciągnąłeś mnie tu na jakieś pseudofilozoficzne rozmowy? – prychnąłem.
Ketsueki już otwierał usta, by odpowiedzieć, kiedy niespodziewanie odezwała się jak dotąd milcząca dziewczynka. Pacnęła nieco obślinionym przy krawędziach, pustym już papierowym talerzykiem o stół i kopnęła mnie w rzepkę.
- Wujku Hilo… - zaczęła słodko, machając nogami w powietrzu i oblizując obklejone ciastem rączki. – Chcę siku…

***

- Pierdolę to! Idę do domu! Nic nie będę dzisiaj nagrywał! – wepchnąłem względnie doprowadzoną do czystości Setsuko w objęcia ojca.
- Ale Hiro będziemy mieć obsuwę i…
- Mam to w dupie! Było mi nie wciskać bachora pod opiekę! – wyszedłem z sali trzaskając drzwiami.
- Wściekł się?
- Jak cholera…
Prychnąłem pod nosem i szybkim, sprężystym krokiem ruszyłem do windy. Już po drodze przeszukiwałem kieszenie w poszukiwaniu paczki papierosów. Ukontentowany wsunąłem jedną z używek między wargi i odpaliłem ją, nim jeszcze zdążyłem wyjść z budynku. W ekspresowym tempie pokonałem całą długość parkingu, by znaleźć się przy własnym samochodzie, oprzeć się o karoserię i westchnąć ciężko, jednocześnie wydmuchując z płuc szary obłok. Nim zdążyłem spalić połowę papierosa, znów ktoś zwalił mi się na głowę.
- Podwieziesz mnie?
- A co ja, kurwa, taksówka? – zmierzyłem wściekłym spojrzeniem wiecznie roześmianego bruneta.
- No niby nie – oparł się zaledwie kilka centymetrów ode mnie, chichocząc. – Żeby tak doszczętnie nie niszczyć twojego światopoglądu na „dzień dobry”załóżmy, że rzeczywiście nie istnieje w dzisiejszych czasach coś takiego jak bezinteresowna pomoc, a więc powiedzmy, że i twoja nie będzie darmowa.
- Zapłacisz mi? – spojrzałem na niego z politowaniem.
- Nie w formie pieniężnej – ściągnąłem brwi w niezrozumieniu, spoglądając na niego, nie ukrywam, z lekką dozą zaciekawienia. – Mogę się odwdzięczyć – uśmiechnął się.
- W jaki sposób? – dociekałem.

- A w jaki chcesz? – odpowiedział mi pytaniem na pytanie, nie przestając się szczerzyć.

"Nowy Świat" cz.9

Jestem na bio-chemie, uczę się chemii i nic wam nie powiem... No poza tym, że pragnę, popełnić seppuku linijką... Na cóż komu wiedzieć, jak pozbyć sie patyny, skoro nikt tego nie robi? Ech...

Nosz wciąż jestem wściekła na Worda, ale cóż… trza się brać za pisanie. Przy czytaniu tego rozdziału polecam piosenkę D.I.D. – „Paranoid Personaity”, Futurist – „Sailing before wind” czy LIV’ERT – „Void” gdyż jakoś wspaniale oddają one klimat tej części opowiadania, jak i zarówno mój obecny nastrój.

„Nowy Świat” cz.9

Nadawca nie podpisał się, jednak nie ulegało wątpliwościom, że tylko jedna osoba mogła zaadresować do mnie podobny list – Crena. (…)
Przesunąłem palcem wskazującym po pierścieniu, który wsunąłem na palec serdeczny drugiej ręki. W takim stanie wątpię, aby dobrze przyjęto mnie w pracy… Cóż, skoro Ochida chciał nie dopuścić do mojego spotkania z Creną, będzie musiał za to zapłacić. Nie chciał, żebym się z nim spotykał? – no to teraz w dodatku będzie go znosił we własnym domu. Wygrzebałem telefon z kieszeni (bo oczywiście po pijaku nie pomyślałem o tym, aby pozbyć się jeansów) i napisałem do niego krótkiego sms’a na nowy numer z prośbą o spotkanie u mnie. Mam nadzieję, że trafi bez problemu…

Stałem osłupiały w drzwiach własnego mieszkania i nie mogłem uwierzyć w to, kto stoi po drugiej stronie ich progu.
- A więc ten prezent był od ciebie, Hiro? – wydusiłem z siebie niepewnie, spoglądając na wokalistę Nocturnal Bloodlust, jakby był z innej planety.
- Spodziewałeś się kogoś innego? – próbował się uśmiechnąć, choć i tak łatwo dało się zauważyć, że poczuł się niezręcznie.
- Nie, nie! – podniosłem ręce w obronnym geście, w końcu odsuwając się i pozwalając mu wejść do mieszkania. – Ja tylko… - zająknąłem się. – Może napijesz się czegoś? – zaproponowałem, nie mogąc ułożyć w głowie żadnego gładkiego kłamstwa.
- Z chęcią – skinął głową.
Przeszliśmy do kuchni. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że zjebałem atmosferę już na „dzień dobry”. Szlag, jasno dałem mu do zrozumienia, że to nie na niego czekałem!... Musiał poczuć się odtrącony… No nic, Alex, musisz się poprawić i rozwiać ten fetor zgnilizny rozkładającego się kotka, jaki zawisł między nami. Problem polegał na tym, że naprawdę byłem zdziwiony i nie bardzo miałem pomysł, jak tego zgniłka wyrzucić z moich kontaktów z brunetem.
- Wiesz… - mruknąłem, wręczając mu szklankę soku pomarańczowego. – Nie podpisałeś się na tym liście i…
- …i dlatego spodziewałeś się kogoś innego? – dokończył za mnie. – Wybacz. To pewnie z pośpiechu – przemawiał wypranym z wszelkich emocji głosem, który przyprawiał mnie o nieprzyjemne dreszcze.
- Nie, to nie tak… - pogrążasz się Alex, pogrążasz! – Aa… Wspominałeś coś o „komplikacjach”, jak to nazwałeś, przez które twój numer trafił do internetu… Co się dokładnie stało? – zainteresowałem się, chcąc zmienić temat.
- Nic nadzwyczajnego. Pewna dziewczyna chciała się ze mną umówić. Problem leżał w tym, że mnie nie interesowała, dlatego odmówiłem jej. Wtedy postawiła mi ultimatum, że albo zacznę się z nią spotykać, albo stopniowo zacznie ujawniać coraz więcej informacji o mnie w internecie – wzruszył ramionami.
- I to jest nic nadzwyczajnego? – zdziwiłem się.
- To już nie pierwsza taka sytuacja – wciąż odzywał się tym okropnym głosem – i zapewne nie ostatnia.
- Co teraz zrobisz? Co jeśli ujawni twój adres zamieszkania? Pod twoim mieszkaniem będzie stacjonować regularny obóz fanek! – przeraziłem się.
- Nic już nie ujawni – machnął lekceważąco ręką. – Numer telefonu już zmieniłem, a co do niej samej to wytwórnia płytowa już założyła sprawę sądową w moim imieniu z kodeksu cywilnego paragrafu… no, już zapomniałem numeru – wzruszył ramionami. – W każdym razie coś tam o naruszeniu prywatności i inne takie chuje-muje, dzikie węże… No i Masa i Cazqui są, prawdę mówiąc, informatykami z wykształcenia i zajmują się nie tylko projektowaniem grafiki strony naszego zespołu czy okładek płyt, ale między innymi „trzymają rękę na pulsie” i monitorują czy coś niepożądanego na nasz temat nie przedostało się do internetu… Właśnie dlatego musimy ostrożnie wybierać sobie przyjaciół – spojrzał na mnie znacząco, tak przejmująco, że aż zachłysnąłem się powietrzem.
- Chodź – mruknąłem cicho, łapiąc go za rękę i prowadząc w stronę swojego pokoju. Z salonu dobiegały nas odgłosy z telewizora, gdzie przesiadywał Daisuke; w tej chwili jeszcze tylko konfrontacji z nim mi brakowało…
Usiadłem na łóżku, a wokalista Nokuruby zajął miejsce obok mnie, uprzednio odstawiając szklankę na szafkę nocną… a zdechlak, rzecz jasna, unosił się nad nami niczym upiorne widmo…
- Właściwie… to skąd wiedziałeś, gdzie mieszkam? – zainteresowałem się. - Przecież nie podawałem ci swojego adresu… - przypomniałem sobie.
- Ale powiedziałeś, że mieszkasz z podopiecznym Ochidy, a to było dla mnie równoznaczne z tym, jakbyś mi go podał.
- Aż tak dobrze się znacie? – dociekałem.
- Co? – zdziwił się brunet.
- No… skoro znasz nawet adres zamieszkania podopiecznego Daiego, to mniemam, że musiał ci go podać, prawda? No to w takim wypadku musicie być blisko, bo przecież adresu nie podaje się pierwszej lepszej osobie poznanej na ulicy… - zauważyłem.
- Nie? – zaśmiał się. – Przypomnij sobie nasze pierwsze spotkanie – spojrzał na mnie rozbawiony. Wróciłem wspomnieniami do dnia, kiedy zdruzgotany wyszedłem na Takeshita-dori po spotkaniu z moim bezużytecznym spōsną mówiącym po starojapońsku, którego za nic w świecie nie mogłem zrozumieć i tego wielkiego, czarnoskórego „naganiacza” z t-shirtem z jakimś napisem w cyrylicy, zapraszającego mnie na shushi do jednego z barów, przez co poczułem się jakby wrzucony w rzeczywistość anime „Durarara!”… no i rzecz jasna jeszcze ratunek z objęć „naganiacza” dzięki Hiro… - Praktycznie pierwszą rzeczą, którą zrobiłeś było podanie mi swojego adresu.
- Racja… - mruknąłem zamyślony. Spojrzałem na chłopaka i uśmiechnąłem się, na co on odpowiedział mi tym samym. W końcu smród zgnilizny zdechłego kiciusia zaczął się rozwiewać… - Tak właściwie to jeszcze nie podziękowałem ci za podarunek – spojrzałem na pierścień i pogładziłem go kciukiem drugiej ręki. – Jest piękny.
- Cieszę się, że ci się podoba – pogłębił uśmiech. – Przez długi czas zastanawiałem się, co będzie lepszym wyborem; mówi się, że wszystkim blondynom pasuje topaz, ale uznałem, że zielony jadeit mógłby pięknie podkreślić kolor twoich oczu – przysunął się nieco..
- Topaz? – powtórzyłem zdziwiony. A więc to jednak był kamień szlachetny! Daisuke zapłaci mi za to, że chciał wyrzucić ten pierścień… - Hiro, nie mogę przyjąć tak drogiego prezentu… – już chciałem zdjąć go z palca, jednak muzyk powstrzymał mnie.
- Jeśli mi go oddasz, sprawisz mi przykrość; a tego nie chcesz, prawda? – spojrzał na mnie rozbawiony. – Poza tym to jest też pewna forma przeprosin za to, że poprzednim razem nie mogłem się z tobą spotkać.
- Przecież pracowałeś! – wyrzuciłem ręce w powietrze. – Nie musisz mnie za nic przepra… - urwałem, kiedy brunet przysunął się tak, że nasze twarze dzieliły zaledwie centymetry.
- Ja uważam inaczej – zachichotał, nie przestając się do mnie przybliżać. Złapałem go za ramiona, odpychając lekko. Spanikowałem, kiedy zrozumiałem, że chce mnie pocałować! – Alex, czy ja czuję od ciebie alkohol? – zmarszczył delikatnie brwi. – Piłeś?
- Nie piłem! – zaprotestowałem ostro, odsuwając się do niego nieco. – Znaczy piłem… ale wczoraj… - kuźwa, dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę, że przyjąłem gościa będąc wciąż w rozsypce po wczorajszej libacji z Ochidą. Ależ wtopa… - Poczekaj chwilę, okej? Daj mi się oprządzić… Przyszedłeś tak szybko, że… - urwałem, wstając. – No, poczekaj moment, okej?
(dobra, teraz możecie zmienić piosenkę na Black Gene From The Next Scene – „Doom” od aut.)
- Jasne – zaśmiał się, spoglądając na mnie ni to z rozbawieniem, ni to z politowaniem.
Z prędkością dźwięku wpadłem do łazienki, uprzednio zabierając czyste rzeczy z szafy. W równie ekspresowym tempie wziąłem prysznic, wysuszyłem włosy oraz umyłem zęby i wykonałem delikatny makijaż. Ciężko było wciągać ubrania na wciąż wilgotną skórę (szczególnie obcisłe spodnie), ale przecież musiałem się spieszyć! Szczerze powiedziawszy, kiedy znów wpadłem do pokoju i opadłem na łóżko, na moje poprzednie miejsce byłem już zmęczony, a właściwie to zasapany. Odetchnąłem głębiej, by znów spojrzeć na chłopaka, który śmiał się ze mnie cicho pod nosem, przeglądając jedną z moich książek.
- Jesteś zabawny – skwitował.
- Tak uważasz? – odrzuciłem wciąż wilgotne włosy na plecy.
- Mhm… - mruknął i wywindował się do siadu, odkładając książkę gdzieś na bok. – Więc teraz już mogę? – popatrzył na mnie znacząco, ponownie się do mnie przysuwając.
Powtórka z rozrywki, a więc znów potrafiłem jedynie szeroko otwartymi oczami wpatrywać się w jego piękne, czekoladowe tęczówki, których dzisiaj wyjątkowo dane było mi podziwiać prawdziwy kolor, a nie sztucznych niebieskich soczewek. Hiro delikatnie musnął moje usta, przez co moje serce na chwilę stanęło, by zaraz potem wrócić do morderczego tempa bicia, tłukąc się w klatce żeber podejrzanie mocno, zupełnie tak jakby chciało z niej wyskoczyć.
- Nie zamykasz oczu podczas pocałunku? – zapytał szeptem, uśmiechając się delikatnie.
- Zamykam… - odpowiedziałem równie cicho i pozwoliłem sobie przymknąć powieki.
Wokalista Nocturnal Bloodlust pocałował mnie raz jeszcze, tym razem bardziej zdecydowanie. Jego usta miały zawrotny smak – były dziwną mieszaniną słodkości i delikatnego kwaskowatego posmaku pomarańczowego soku. Całował mnie delikatnie, z wyczuciem, a ja nie mogłem nie odpowiedzieć na jego zaczepki w postaci przygryzania mojej dolnej wargi czy przesuwania po niej językiem. W końcu rozsunąłem drżące usta, pozwalając mu wsunąć język do środka. Po raz kolejny przeszły mnie dreszcze; tym razem jednak jak najbardziej przyjemne. Drżałem w objęciach wokalisty Nokuruby z podniecenia i przyjemności. Pod palcami pod materiałem ciemnej bluzy czułem jego twarde, napięte mięśnie. W myślach rysowałem świetlistymi kreskami obraz tego, jak może wyglądać jego idealne ciało. W zasadzie nigdy nie gustowałem w umięśnionych typach, ale Hiro… on był po prostu inny; wręcz doskonały, co tylko jeszcze bardziej mnie podniecało.
Chłopak naparł na mnie ciężarem ciała, tak, że chwilę potem leżałem już pod nim. Hiro zawisł nade mną, całując mnie coraz namiętniej, a ja instynktownie objąłem go za szyję, przyciągając jeszcze bliżej siebie. Kiedy już znudziły mu się moje usta, zaczął obsypywać pocałunkami moją szyję. Pieścił mnie nie tylko wargami, ale także językiem, przeciągając nim po całej długości szyi lub od czasu do czasu zębami, delikatnie mnie gryząc. Pociągnął za dekolt mojej bluzki, odsłaniając tym samym część mojego torsu oraz torując sobie drogę do tych partii ciała, których jeszcze nie naznaczył dotykiem swoich gorących ust. Zatrzymał się tuż nad prawym obojczykiem, gdzie znajdywało się jedno z moich słabych punktów, by… zaraz odsunąć się ode mnie.
- Kto ci to zrobił? – przesunął palcem po malince, którą zrobił mi Hideto Takarai, znany bardziej jako Hyde, u którego przez jeden dzień pracowałem jako prywatna niańka… i zabawka erotyczna…
- To nie tak jak myślisz! – zaoponowałem ostro. – Hiro, ja naprawdę z nikim nie sypiam, wierz mi, ja…
Urwałem, kiedy niespodziewanie drzwi do pokoju otworzyły się. W progu stanął oczywiście nikt inny jak Daisuke, który nigdy nie miał w zwyczaju pukać przed wejściem. Pierwszą reakcją, jaką odmalowała się na jego twarzy było zdziwienie; bezbrzeżne zdziwienie, kolejną była już złość; a właściwie to bezbrzeżna furia.
W jednej chwili doskoczył do mnie i bruneta, jednocześnie odciągając go ode mnie. Ochida złapał mnie za przód koszulki i wywindował mnie do siadu, mierząc mnie płomiennym spojrzeniem, które gdyby mogło, z pewnością spopieliłoby mnie na miejscu.
- Co ty znowu wyprawiasz, dzieciaku?! – huknął, potrząsając mną. – Do cholery, co ja ci mówiłem na temat tych twoich cholernych seks-przyjaciół?!
- Jakich seks-przyjaciół?! – zdenerwowałem się. Kiedy zobaczyłem w końcu Daiego coś jakby we mnie pękło, uwalniając niesamowitą wręcz przerażającą ilość pokładów złości. Wszystko, co do tej pory mnie w nim denerwowało, skumulowało się. Tym razem nie zamierzałem puścić mu nic płazem – ani to, że grzebał w mojej korespondencji i wyrzucił drogocenny prezent bez mojej wiedzy, ani to, że jak zwykle bezceremonialnie wpieprzał się w moje życie z butami, by następnie wywrócić je do góry nogami, wytrzeć o mnie podeszwy i wyjść jakby nigdy nic – miałem tego wszystkiego serdecznie dość. – Zresztą, nawet jeśli miałbym takowych, to co ci do tego?! Odwal się w końcu łaskawie ode mnie i przestań bawić się w moją matkę!
- W twoją matkę? – prychnął. – Mamusia to może jeszcze o ciebie by się martwiła, ale ja po prostu nie chcę, żeby ktoś robił z mojego domu burdelu! – wrzasnął. – Nie obchodzi mnie, co on – wskazał głową na bruneta – mógłby ci zrobić i jakie konsekwencje tego później musiałbyś ponieść; ja po prostu nie chcę, żeby mój dom stał się domem publicznym!
- Uważasz, że się puszczam?! – uniosłem wysoko brwi i wytrzeszczyłem na niego oczy w zdziwieniu.
- Co, a może nie? – fuknął, obdarowując to mnie, to drugiego wokalistę pogardliwym spojrzeniem.
Przede mną właśnie stał skurwiel.
Zwykły skurwiel.
Nie Dai, który, owszem, potrafił być irytujący do granic możliwości, ale w gruncie rzeczy po prostu martwił się i próbował chronić zarówno mnie jak i Saitou na swój pokręcony sposób, który był logiczny tylko i wyłącznie dla niego… a może nawet i nie…
Pieprzony cham, skurwysyn…
- W tej chwili żegnasz się ze swoim kolejnym z przyjaciół – syknął. – I żeby był mi to ostatni raz, bo inaczej…!
- Co? – przerwałem mu, uśmiechając się kwaśno. – Wyrzucisz mnie?
- Ho… - podniósł jedną brew. – A więc nie zamierzasz wykonać mojego polecenia?
- Jeśli myślisz, że przez całe życie będę tańczył, jak mi zagrasz, to grubo się mylisz – warknąłem. Daisuke odpowiedział mi złowieszczym uśmiechem; sam diabeł w tej chwili mógłby się go przestraszyć, ale nie ja. To wszystko zabrnęło już znacznie za daleko.
- W takim razie… – wzmocnił uścisk na mojej koszulce, jednocześni łapiąc za ubranie także drugiego muzyka, który jak do tej pory skołowany jedynie przyglądał się naszej kłótni. Używając nadludzkiej siły, której dostał w napadzie furii, wywlekł nas z pokoju, a następnie z mieszkania - …to ja cię pożegnam – na odchodnym uśmiechnął się przesłodko, by chwilę potem trzasnąć mi drzwiami tuż przed nosem, tak mocno, aż futryna zadrżała. Chwilę potem usłyszałem ten charakterystyczny dźwięk przekręcanego klucza w zamku. Cholera… a ja akurat tych pieprzonych kluczy przy sobie nie miałem…

***

Poprawiłem się na masce samochodu Hiro, na której półleżałem, a dokładniej to co chwila się zsuwałem. Wydmuchnąłem z płuc szarawy obłok dymu. Właściwie to nie paliłem. Nie lubiłem, kiedy ubrania były przesiąknięte zapachem tytoniu, ale teraz było to dla mnie wszystko jedno. Byłem wściekły.
…i bezdomny.
Znowu.
Tym razem sytuacja jednak malowała się znacznie gorzej, gdyż nie miałem przy sobie absolutnie nic – dokumentów, pieniędzy czy choćby ubrań. Co z tego, że zwichnięta kostka już dawno była w pełni sprawna? Co z tego, że mogłem swobodnie chodzić, kiedy nie miałem dokąd iść?
- Możesz zamieszkać ze mną – powtórzył Hiro.
- Dzięki, ale nie – rzuciłem niedopałek na betonowe podłoże podziemnego parkingu i przydeptałem go nogą. – Na razie nie… - westchnąłem. – Wiem, że zawracam ci głowę, ale nawet nie mam drobnych na bilet… Mógłbyś zawieźć mnie do hotelu?
- Na co ci hotel, kiedy nie masz pieniędzy? – zmarszczył brwi w niezrozumieniu. – Alex, jedź ze mną i…
- Pracuję w hotelu – przerwałem mu. – Muszę się z kimś rozmówić…
- Ale wrócisz do mnie? – spojrzał na mnie przejmująco głęboko.
- Kiedyś na pewno zapukam do twoich drzwi… - westchnąłem ciężko, wzruszając ramionami. Brunet cmoknął mnie po raz ostatni, by zaraz potem zsunąć się z maski auta i wyciągnąć do niego kluczyki. Poszedłem w jego ślady, zajmując miejsce pasażera.

***

Wszedłem do już tak dobrze mi znanego obszernego hallu urządzonego w kiczowatym stylu. Szklane drzwi kłapnęły za mną głośno. Na ten dźwięk Genshō wychylił się zza zielonkawego kontuaru. Spojrzał na mnie ciekawsko.
- Nie, nie, ja nie do pracy – pokręciłem głową, podchodząc do niego. – Właściwie to mam do ciebie pewną prośbę – blondyn spojrzał na mnie wyczekująco, jak zwykle milcząc uparcie. Nawet spojrzenie jego lodowatych oczu o czarnych białkach nie robiło dziś na mnie wrażenia. – Czy możesz sprawdzić, w którym pokoju zatrzymał się niejaki Crena Ketsueki? I czy już się zameldował?
- Przecież wiesz, że nie mogę udzielić ci takich informacji – odezwał się tym schrypniętym głosem.
- Proszę, to wyjątkowa sytuacja podbramkowa… - jęknąłem. – Poza tym to mój przyjaciel, z którym muszę pilnie porozmawiać…
Ryūdōin spojrzał na mnie niepewnie, jakby ważąc moje słowa, na ile są prawdą, a na ile kłamstwem. W końcu westchnął i rozejrzał się czy aby na pewno nikogo nie ma w pobliżu i wykonał kilka szybki ruchów nad klawiaturą, którym towarzyszył stukot klawiszy.
- Dwadzieścia trzy – mruknął cicho.
- Dzięki – posłałem mu słaby uśmiech. – Jestem twoim dłużnikiem.

***

Zapukałem.
Raz.
Drugi.
Trzeci.
- Kogo tam diabli niosą…? – usłyszałem ciężkie sapnięcie nim drzwi się otworzyły. – Alex? – zdziwił się, odrzucając ręcznik, którym wycierał włosy gdzieś na bok. – Co ty tu robisz? – odsunął się, pozwalając mi wejść do środka.
- Przenocujesz mnie? – zapytałem płaczliwie, podchodząc do niego i obejmując nieśmiało.
- Co? – objął mnie jedną ręką w pasie. – Co się stało?
- Wykrakałeś.
- Ale co?
- Pytałeś czy straciłem dom nad głową, że tyle czasu spędzam w hotelu… No to teraz już jestem bezdomny. Daisuke wyrzucił mnie z mieszkania i nawet nie pozwolił mi nic wziąć ze sobą… - oparłem głowę na jego odsłoniętym torsie, wciąż gorącej po niedawnej kąpieli skórze.
Crena nie odpowiedział, tylko objął mnie mocniej. Ułożył brodę na mojej głowie i zaczął mnie uspakajająco gładzić po plecach, mimo iż wcale nie płakałem. W zasadzie to nie wiem czy w tamtej chwili chciało mi się płakać. Czułem się… pusty, wypalony w środku… zawiedziony…
- Oczywiście, że możesz ze mną zostać – pocałował mnie w skroń. – Tylko wiesz, że jestem tu jedynie na półtora tygodnia, prawda? Potem znów wracam do Fukanaki… chcesz jechać ze mną?
- Nie… Ja… Nie wiem – pokręciłem głową. – Nie chcę na razie o tym myśleć… Nie jestem w stanie…
Ketsueki usadził mnie na łóżku. Kucnął przede mną i złapał za ręce, po czym krótko mnie pocałował.
- Masz zimne dłonie… - potarł kciukami zewnętrzną stronę moich dłoni, by zaraz potem sięgnąć do walizki, która leżała za nim pod ścianą i wyciągnąć z niej t-shirt.
Pomógł mi pozbyć się mojej koszulki i spodni, mimo iż wcale nie potrzebowałem przy tym pomocy. Podejrzewałem, że po prostu chciał mnie dotknąć, ale w tamtym momencie nie miałem mu tego za złe; właściwie to średnio mnie to obchodziło podobnie jak i wszystko inne. Dał mi swój t-shirt do spania. Pchnął mnie na łóżko, przez co położyłem się na nim. On sam chwilę później ułożył się obok mnie i ponownie mnie objął. Złożył kilka całusów na mojej linii szczęki.
- Wiem, że to może nie jest najodpowiedniejszy moment, ale pamiętasz o tym, co mi obiecałeś? – uśmiechnął się delikatnie.
Skinąłem głową. Wyprany z wszelkich emocji przysunąłem się do niego jeszcze bliżej i nachyliłem się nad nim, by złożyć na jego ustach delikatny pocałunek. Brunet pozostawał bierny, czekając, aż zrobię coś więcej. Z czasem zaczynałem całować go coraz namiętniej, łączyłem nasze wargi w coraz dłuższych pocałunkach, które stawały się również coraz bardziej pewne. W końcu przesunąłem językiem po jego ustach, na co chłopak uchylił je w zapraszającym geście. Nasze języki splotły się na pograniczu naszych ust, a mnie zalała dziwna fala ulgi i rozkoszy, którą przyniosła ze sobą świadomość, że Crena w końcu się zaangażował. To było naprawdę trudne całować kogoś, kiedy ten zdaje się cię ignorować… Jest to bardziej bolesne niż to, gdyby odtrącił mnie w otwarty sposób…
Pozwoliłem mu przejąć kontrolę nad pocałunkiem. Ketsueki był zachłanny. Zamienił nas miejscami, zawisł nade mną, całując mnie mocno, agresywnie, wręcz miażdżąc moje wargi. Mimo to było mi naprawdę przyjemnie. Miło było poczuć tak dogłębnie jego obecność, dobitnie uświadomić sobie, że jest tuż obok i zależy mu na mnie.
Obejmowałem go za szyję, podczas gdy on jedną ręką opierał się na wysokości mojej głowy, a drugą błądził po moim ciele. Dłużej zatrzymał się przy udzie, po którego całej długości przesuwał dłonią, docierając aż pod samo krocze. Ujął mnie pod kolanem, zakładając sobie moją nogę na biodro. Przesunąłem dłonią po jego torsie oraz brzuchu, sunąc coraz niżej…

***

[Daisuke]
(właściwie to jestem przeciwna takiemu „makaronizowaniu” i zmienianiu punktu widzenia w opowiadaniu, ale tutaj po prostu inaczej się nie dało, gdyż bardzo ważnym punktem dla tej części jest uwzględnienie tego, jak czuł się Dai. Wybaczcie, mam nadzieję, że więcej coś takiego się nie zdarzy, choć niczego nie mogę obiecać na pewno od aut.)

- Znowu?! – wrzasnął Ito. – Znowu to zrobiłeś?! Już nawet nie chcę liczyć, który to z rzędu współlokator, którego wyrzuciłeś na bruk! Do cholery, Daisuke, opanuj się! – nastolatek aż drżał ze złości. – Co się, do kurwy nędzy, stało?! Przecież Alex był wręcz idealny! Pracował, sprzątał, gotował, płacił swoją część czynszu i rachunków! Był przyjacielem! Przyjacielem! – huknął. W oczach miał łzy. Uparcie milczałem. – Przecież ty też go lubiłeś! Więc dlaczego…? – głos mu się załamał. – Dlaczego, do cholery, wciąż zachowujesz się tak podle?! W dodatku wyrzuciłeś go tak jak stał! Nie pozwoliłeś mu nawet się spakować! Gdzie on ma się teraz podziać?! – głos miał już zachrypnięty od krzyku. – Jeśli to ma tak dalej wyglądać, to ja również odchodzę – odezwał się już znacznie ciszej. – Wracam do domu. Wiem, że nikt nie przyjmie mnie tam z otwartymi ramionami, ale wolę już znosić macochę i przyrodnie rodzeństwo niż ponownie przez to przechodzić… - przez długą chwilę czekał na moją odpowiedź, a kiedy nie doczekał się jej, sapnął wściekle i ruszył w kierunku swojego pokoju.
- Lubiłem go? - odezwałem się w końcu, kiedy blondyn był już na korytarzu. – Tak, masz rację… I chyba to przeraziło mnie najbardziej… - uśmiechnąłem się do siebie niewesoło.


Historia obrazkowa "O tym, jak Koichi panną młodą się stał..."

Tytuł: "O tym, jak Koichi panną młodą się stał..."
Paring: ?
Typ: historia obrazkowa
Gatunek: coś dziwnego
Beta: -

Wybaczcie, ale po prostu musiałam to napisać... To naprawdę głupie i dziwne, ale nie mogłam się powstrzymać... ;_;


Pewnego razu Koichi wybierał pantofelki znacznie dłużej niż zwykle.

To dało do myślenia Meto.

W końcu wydało się, że Koichi wychodzi za mąż (za kogo to informacja ściśle tajna; nieprzeznaczona do rozpowszechniania publicznego). Ma już zakupioną piękną suknię oraz w końcu udało się szczęśliwie wybrać pantofelki.

MiA uradowany wykrzyknął, że trzeba to, rzecz jasna, oblać!

Tsuzuku załamał się, kiedy się o tym dowiedział.

Popadł w melancholię i nałogi.

Ryoga również źle zniósł tę wiadomość, gdyż dotknął go fakt, że nie ma już szans u Tęczowego Kucyka Pony, do którego potajemnie wzdychał. Spoglądał na Koichiego z rezerwą, spod byka, bezskutecznie próbując wzbudzić w nim poczucie winy lub żalu z tego powodu, że nie wybrał na swojego towarzysza życia właśnie wokalisty BORN.

Przyjaciele nawzajem pocieszali się, a MiA i trunki wysokoprocentowe (ze szczególnym uwzględnieniem tego drugiego) skutecznie łagodziły ból złamanych serc. W gruncie rzeczy wyszło, że i tak to Ryoga był bliższy desperacji, jednak szczęśliwie skończyło się jedynie na upodleniu podczas libacji alkoholowej.

Powtórka z libacji nastąpiła na weselu, na które rzecz jasna przyszli wszyscy, choć nie wszyscy byli zachwyceni pomysłem ślubu Koichiego.

Całe szczęście prezenty były fajne... Choć mogło odnieść się niekiedy wrażenie, że to wcale nie ci, którzy je dostali cieszyli się z nich najbardziej.

Co się działo na weselu to już treści +18...

(MiA rapeface)
Niektóre z tych rzeczy, które miały tam miejsce były naprawdę złe i nie są godne opisywania...

Działy się tam taki rzeczy, że Shindy aż napisał o tym książkę, która stała się bsetsellerem.

"Książę z bajki" cz.1

Polecam do tej mini-serii piosenkę –OZ- - “Reverse”

Tytuł: “Książę z bajki” cz.1
Paring: Hiro (Nocturnal Bloodlust) x Crena Ketsueki (Bird as Omen)
Typ: mini-seria -> jasne, wiem, miał być shot, ale jakoś mam zbyt rozległy pomysł na shota. Myślę, że zamknę się w trzech częściach, chociaż nic nie mogę obiecać. Mam nadzieję, że wam się spodoba – to tak w ramach przerywnika do „Nowego Świata”.
Gatunek: ?
Beta: -
Ostrzeżenia: nagminne wulgaryzmy

Dobrze jest być sławnym. Twoje życie nigdy nie jest nudne, masz apartament w centrum stolicy, auto wciąż pachnące nowością, pieniądze… i wiecznego kaca. Bajka nie życie.
Niestety, prawda nie jest aż taka różowa.
Faktem jest, że dobra materialne ułatwiają życie i sprawiają, że staje się ono wygodniejsze, jednak czy warto w pogoni za kilkoma przedmiotami zrobić z siebie osobę sławną? Teraz, kiedy patrzę na to z dystansu czasu, z całą mocą mogę powiedzieć, że nie, nie warto. Prawdą jest, że każdy – w mniejszym bądź większym stopniu – zachłystuje się sławą. Zmienia się, odbija mu. Staje się próżny, egocentryczny, rozpustny. Wiecznie chcesz czegoś nowego, koniecznie markowego; niezależnie od ceny, którą przychodzi zapłacić, nie zawsze wyłącznie w postaci papierów wartościowych. Znikają więzi międzyludzkie. Zaczynają się intrygi. Na imprezach organizowanych, na dobrą sprawę, codziennie, bawisz się z ludźmi, którzy niegdyś mogli być twoimi przyjaciółmi, dziś są tylko sławnymi osobami występującymi w twoim towarzystwie na plakatach; są obcy. Presja wywierana przez ludzi z branży jest przytłaczająca. Zostajesz sam z własnymi problemami, najgorszymi demonami – czasami to właśnie ta myśl jest najbardziej dołująca. Do twojego umysłu brutalnie wdziera się świadomość, że jedyne, co w rzeczywistości ci zostało to te pieprzone dobra materialne, które w chwili obecnej znaczą dla ciebie nie więcej niż woda w kiblu; nawet jeśli miałaby tam płynąć mineralna woda gazowana. Sięgasz po alkohol, żeby stłumić wszelkie myśli, gdyż popadasz w swoiste paranoje.
Wszyscy są przeciwko tobie.
Co ci po tym, że robisz to, co kochasz, kiedy nie potrafisz już kochać?
Samotność jest tym, co najbardziej wyniszcza człowieka.
Podpisanie kontraktu z wytwórnią jest równie niemalże z podpisaniem cyrografu z diabłem na byczej skórze.
Jeśli ciekawość to pierwszy stopień do piekła, to nawet nie chcę wiedzieć którym z kolei jest sława.
A tak nawiasem wracając do tematu alkoholu - utarło się, że to rockmani najwięcej chleją, kiedy w rzeczywistości, jak wynikało z moich obserwacji, to jednak gwiazdy muzyki pop (szczególnie te, którym udało się zaistnieć na scenie międzynarodowej, co wiązało się z jeszcze większą presją) miały skłonności do notorycznego upijania się. Właściwie ja nigdy nie miałem w zwyczaju uciekać ze swoimi problemami w alkohol. Nikt z mojego zespołu tak nie robił, choć nie raz już przyszło mi zobaczyć, jak ludzie potrafią się upodlić. Zawsze wydawało mi się żałosnym to, jak bardzo ich wizerunek wykreowany przez media różnił się od ich prawdziwego charakteru, jestestwa.
Dobra, ale wróćmy do mnie – o ile ja wolałem zaszyć się w mojej samotni (czyt. mieszkaniu) niż rzygać po wszelkich kątach, o tyle dziś rzeczywiście przesadziłem z ilością napojów wysokoprocentowych. Z trudem wywindowałem się do siadu, odklejając się od obitej białą skórą kanapy. Owe obicie było lepkie, jakby ktoś wylał na nie przesłodzony sok, przez co moja naga skóra niemalże zespoliła się z tą ekologiczną. W głowie mi huczało, w oczach dwoiło, a przy każdym gwałtownym ruchu nawet i troiło. Ciało miałem ociężałe, a pod powiekami kilogram piasku.
Cholera, nigdy więcej…
Rozejrzałem się po pomieszczeniu, w którym przyszło mi dziś nocować. To tu, to tam leżeli w artystycznych pozach porozrzucani ludzie – z czego owej osobliwej sztuce, jaką tworzyli, bliżej było do niefiguratywnej niż figuratywnej, a to dlatego że wiatry, które mają to do siebie, że zrywają się ni stąd, ni z owąd i zarzucają w tą i z powrotem biedakiem, który wlał w siebie zbyt dużo kolorowych drinków, beznamiętnie porozrzucały imprezowiczów w takim nieładzie po pokoju, że zza mebli było widać zaledwie pojedyncze kończyny lub kilka ciał było ze sobą tak mocno splecionych, że ciężko było ustalić, która noga czy ręka do kogo w istocie należy. Doszedłem do wniosku, że gdybym chciał być impresjonistą czy abstrakcjonistą, musiałbym dużo pić.
Na podłodze u moich stóp (z czego jedna była obuta, a druga bosa) leżała jakaś koszulka. Podniosłem ją i względnie obejrzałem, upewniając się, że nie jest aż nadto brudna. Powąchałem – nie było aż tak źle. Nałożyłem ją na siebie i z trudem wywindowałem do pozycji stojącej. Materiał od razu przyległ się do moich klejących się pleców. Doprawdy, obrzydliwe uczucie…
Skierowałem się do drzwi balkonowych. Zanim je otworzyłem, przyjrzałem się jeszcze swojemu blademu odbiciu w szybie. Włosy są, brwi są, żadnych napisów markerem ani co gorsza tatuażów nie ma, więc jest dobrze. Właściwie gdyby nie ten kac, nie byłoby znowu aż tak najgorzej. Do widoku pergaminowej skóry poprzecinanej siną siatką żył i fioletowych cieni pod oczami już dawno zdążyłem przywyknąć. Spokojnie, to nie przez alkohol. Tak wyglądam codziennie.
Wyszedłem na balkon. Przyjemnie było poczuć zimny powiew powietrza na twarzy, nawet jeśli było ono przesycone gryzącym smrodem spalin; w każdym razie lepiej niż zatęchły odór stworzony z fetoru wymiocin, potu, przypalonego sera z pizzy i papierosów, który dominował w pokoju, w jakim zakończyła się impreza – a dałbym sobie rękę uciąć, że zaczynała się gdzieś indziej… Tylko gdzie? Skleroza alkoholowa…
Ziewnąłem rozdzierająco, opierając się o barierkę. Przeszywające zimno kafelek torturowało moją bosą stopę, ale nie zamierzałem wracać do środka. Przyjemnie było przyglądać się, jak dzień budzi się nad wiecznie tętniącym życiem miastem. Blade promienie słońca rozdzierały niebo, które dzisiaj miało jakiś chorobliwy, powiedziałbym, że nawet nieco zielonkawy odcień, zapewne podobnie jak i moja twarz. Wąski strumień światła padający właśnie w miejscu, w którym stałem, przebijał się między kolosalnymi budynkami dwóch wieżowców naprzeciwko. Wiele pięter identycznych balkonów z takimi samymi meblami, utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie znalazłem się w prywatnym mieszkaniu, a jakimś cudem w sporych rozmiarów hotelu. Kto wynajął pokój? I kto za niego zapłacił? Mam nadzieję, że nie ja…

***

Nawet, kuźwa, nie wyobrażacie sobie, jak ciężko jest osiągnąć stan nirvany. Nie, wcale nie zebrało mi się na zabawy w buddyjskiego mnicha. Jakoś nie widziałem siebie z łysą glacą. Poza tym pomarańczowy to nie mój kolor... W takim razie pytanie, jaki był mój prawdziwy cel? Ano zwyczajnie w jakiś dyskretny sposób chciałem pozbyć się lub przynajmniej wyciszyć moje rzeźnickie zapędy, które zawsze zaogniały się podczas rutynowych wernisaży wydawanych przez studia muzyczne.
Nie znosiłem ich.
Nienawidziłem oglądać młodych ludzi, którzy już upaprali się w tym gównie zwanym sławą. Ja wiem, rozumiem, że to było ich marzeniem – przecież ja byłem zupełnie taki sam. Przechodziłem tę samą drogę, co oni… i wiem, że teraz, żeby było „sprawiedliwie”, im przyjdzie podążać ścieżką, którą ja już wydeptałem. Ścieżką sławy, pieniędzy i gówna.
Samotności.
Szczerze powiedziawszy strasznie bolało mnie oglądanie tej „nowej krwi”, która za jakiś czas zostanie zepsuta. Jednym wystarczy pół roku, innym rok, komuś wytrwalszemu nawet dwa – ale wszyscy w końcu i tak wylądujemy na jednym wózku. Taki już nasz gówniany los – na który, w dodatku, ciężko pracowaliśmy.
Pamiętam doskonale jak pierwszy raz przekroczyłem próg studia z chłopakami z zespołu, pchając się na podobną imprezę; czułem się wtedy, jakbym złapał Boga za nogi… jakież to było złudne uczucie…
Siedziałem, wiec zmuszony do niezmiennego trwania w tej pralce ludzkich mózgów, starając się wszystko ignorować. Nie chciałem nic widzieć. Nie chciałem nic słyszeć.
Nic.
Uściślając, to siedziałem w pozycji kwiatu lotosu na krześle przy stoliku elegancko nakrytym białym obrusem. Przede mną stał nietknięty kieliszek szampana, stroik, a po moich obu stronach siedzieli członkowie mojego zespołu, którzy wzajemnie się ignorowali, każdy zajęty swoimi sprawami. Daichi bezceremonialnie korzystał z dobrodziejstwa otwartej sieci wi-fi z laptopa, którego trudno było nie dostrzec, Masa namiętnie z kimś sms’ował, Natsu zażerał się przystawkami, odbierając od kelnerów całe tace, a Cazqui skrobał coś w niewielkim zeszyciku, podpierając przy tym głowę na dłoni i kiwając się sennie, możliwe, że nawet już przysnął, odsypiając ostatnie noce… No i ja. Ja, tak jak już wspomniałem, siedziałem w pozycji lotosu, opierając otwarte dłonie na kolanach i trwałem już w takiej pozycji z zamkniętymi oczyma z dobre półgodziny. Krzesło trochę mi się bujało, przez co od czasu do czasu traciłem równowagę, ale wyodrębniony na bazie ćwiczeń szósty zmysł mistrza Zen pozwalał mi zachować równowagę i nie spierdolić się z krzesła.
Jest fantastycznie.
Mam wszystko w dupie.
Nic mnie nie obchodzi.
Nirvana absolutna.
- Ano… (wiecie chodziło mi o to nieśmiałe mrukniecie Japończyków, kiedy nie wiedzą jak się zachować od aut.) Umm… - usłyszałem nad głową. – Hiro-sama z Nocturnal Bloodlust?
Nie, święty Mikołaj i spółka. Oto moje cztery wierne renifery. Tak, tak, te czerwone nosy mają od zimna, bo przecież nie od chlania, prawda?
Nie, stop.
Hiro, uspokój się.
Jesteś jebanym tybetańskim mnichem.
Uspokój się.
- Możemy zamienić kilka słów? – drążył nieugięcie natręt, mimo iż go ignorowałem.
Policz do dziesięciu.
Jeden.
Jesteś oazą spokoju.
Dwa.
Przepełnia cię siła spokoju.
Trzy.
Nic nie jest w stanie cię ruszyć.
Cztery…
- Wybacz, że jestem taki nachalny, ale naprawdę cię podziwiam i mam kilka pytań odnośnie spraw technicznych…
 Licz, kurwa, licz!
Policz do dziesięciu; czy to aż takie trudne?
Policz do dziesięciu!
Pięć…
- Hiro-sama?
A następnie piźnij natrętowi w łeb. Nie będzie się tego spodziewał. Nie ma takiej opcji. Skuteczność gwarantowana certyfikatem jakości zawodowego mordobicia.
Niechętnie otworzyłem oczy. Spojrzałem na niechcianego gościa morderczym wzrokiem, licząc, że ten od razu ucieknie w popłochu, jednak jak na złość trzymał się twardo. Nie wyglądał, jakby szykował się do zorganizowanego odwrotu (czyt. ucieczki). Stał sztywno w miejscu i ani myślał się ruszać. Był nieco skrępowany, ale na pewno nie przestraszony.
Owym natrętem okazał się być szczupły, średniego wzrostu chłopak. Miał półdługie, czarne włosy, różnokolorowe soczewki, a w twarzy nosił kilogram metalu w postaci niewielkich, czarnych, połyskujących oleiście kuleczek. Nie powiem, całkiem atrakcyjny. Zastanawiałem się, ile „gwiazd” zakładało się o to, czy uda im się zaciągnąć go do łóżka dzisiejszego wieczoru.
- Ktoś ty? – warknąłem.
- Nazywam się Crena, Crena Ketsueki. Jestem nowy w tej branży i…
- To żeś nowy, to wiem – mruknąłem zachrypniętym głosem. Kurde, przydałoby się w końcu rzucić papierosy po tylu latach… - Słuchaj – podniosłem się i stanąłem blisko niego; tak blisko, że nasze klatki piersiowe stykały się. Obdarzyłem go spojrzeniem spod półprzymkniętych powiek – zgaduję, że chciałeś, żebym udzielił ci kilku rad odnośnie śpiewu, gry czy drogi na szczyt… - wywróciłem oczyma – czy czegokolwiek tam innego. Nic z tych rzeczy, chłopie – pokręciłem głową. – Dam ci radę zupełnie innego kalibru; zdziwisz się, ale będzie to coś przydatnego – spoglądał na mnie szeroko otwartymi oczami. Wyglądał jak porcelanowa lalka. Idealne rysy. Delikatny. Niewinny. Zupełnie niepasujący do tego zepsutego środowiska. – Jeśli masz choć odrobinę oleju w głowie, to spierdalaj stąd jak najszybciej – wyszeptałem mu do ucha. Kątem oka przyglądałem się jego twarzy. – Ten mały światek to nie raj, o którym tak usilnie marzyłeś i wypruwałeś sobie żyły, żeby tutaj trafić. To prawdziwe piekło na ziemi. Zabieraj się stąd, zanim utkniesz w tym bagnie tak jak ja i mój zespół. Jasne, rozumiem – machnąłem ręką, uciszając go, nim zdążył się odezwać – muzyka jest tym, co kochasz. Pewnie w dodatku jedyną rzeczą, którą możesz się zajmować w życiu, co? – spojrzałem na niego pobłażliwie. – Nawet jeśli i tak jest, to dobrze ci radzę, zabieraj stąd dupę i szoruj na jakieś kursy policealne czy studia i zajmij się prawdziwą robotą. Tak, tak, bo to, co się wykonuje tutaj to nie praca. Nie, to odsiadka na dnie Tartaru – syknąłem. – Nie to, że chcę cię nastraszyć czy zniechęcić, ale po prostu streszczam ci rzeczywistość – obrzuciłem go ostatni raz spojrzeniem. – No, już, zmiataj. Nie chcę cię tu widzieć – wykonałem gest ręką, jakbym odganiał się od muchy. – A, no i jeszcze jedno – przypomniało mi się. – Teraz w twoich oczach jestem albo stukniętym, nawalonym melancholikiem, albo złym i niedobrym egocentrykiem, który zamiast wspierać młodych, odstrasza ich. Zapewne spotkasz tu dziś jeszcze kilka osób; i będą one absolutnym zaprzeczeniem mojej osoby – przyjazne, uśmiechnięte i przede wszystkim nieszczere. Miej się na baczności. Nie chlej, bo po pijaku również mogą wpędzić cię w niezłe gówno. No i przede wszystkim nie daj się zwieść tym słodkim uśmiechom, bo jeszcze włączą cię do jakiejś orgii… - mruknąłem, klepiąc go po ramieniu, po czym ponownie zająłem swoje miejsce, przyjąłem pozycję lotosu i z uporem maniaka próbowałem ignorować otoczenie.
Łącznie z tym palącym spojrzeniem tego młokosa, który zapewne chciał, żebym jako dobry „big brother” wytłumaczył mu więcej, rozłożył na czynniki pierwsze istotę funkcjonowania w świecie celebrytów.
Taki wał.
Im mniej wiesz, chłopcze, tym jesteś bezpieczniejszy.

***

- Przestań, do cholery! – usłyszałem nieco drżący, ale wciąż stanowczy głos.
Znajomy głos.
Wypuściłem z ust szarawy obłok dymu. I ja miałbym rzucić palenie? Heh, dobre. Już prędzej posądzałbym Rukiego (z The GazettE) o to, że może mnie przerosnąć niż siebie o skończenie z nałogiem.
Wyszedłem zza rogu budynku i oparłem się plecami o ceglaną ścianę. Spojrzałem w czarne, gwieździste niebo. Założyłem ręce na piersi.
- A mówiłem uważaj… Jak do dziecka. Powtarzasz w kółko to samo, a do niego nadal nic nie trafia – westchnąłem ciężko.
Chłopak, który jak do tej pory przysysał się do szyi bruneta, oderwał się od niego jak oparzony. Zszokowany, że jest tu ktoś jeszcze spojrzał na mnie oczami wielkimi jak spodki do herbaty, by zaraz potem przyjąć nonszalancki wyraz twarzy. Podniósł jedną brew, orientując się, że nie jestem żadnym z jego koleszków, któremu uprowadził chłopaczka do towarzystwa.
Crena z kolei spoglądał na mnie zdziwiony. Moja obecność była dla niego zaskoczeniem; matko, jeszcze gotów sobie pomyśleć, że go śledzę czy co… Ja zwyczajnie idę do samochodu. Nie piłem, więc mogę wrócić do domu sam. I chcę wrócić jak najszybciej, podkreślę. Udawanie tybetańskiego mnicha nie wychodzi mi na dobre; przyprawia mnie o porządny ból głowy.
Takie nieplanowane spotkania to się chyba zrządzenie losu nazywało, nie?
Ketsueki nie bardzo wiedział, co zrobić. Skupić się na mnie czy może na gościu, który jawnie go molestował. Przeskakiwał rozbieganym spojrzeniem pomiędzy nami i wydawał się być zagubiony. W jednej chwili jakby chłopak, który obdarowywał jego szyję salwami soczystych pocałunków przestał mu przeszkadzać, a moja obecność okazała się dla niego czynnikiem dezorientującym; jakby wartością nadrzędną.
Zaciągnąłem się dymem. Niespiesznie podszedłem do nich i bezpardonowo ponownie oparłem się o mur, tuż nad ramieniem bruneta. Tego, który go obłapiał szturchnąłem znacząco kolanem.
- Sorry, nie idę na odbijanki – żachnął.
- Spieprzaj – dmuchnąłem my dymem prosto w twarz, a następnie jednym sprawnym ciosem, hakiem pod żebra, sprawiłem, że wylądował na kolanach, zwijając się z bólu. – Nie mam dziś nastroju na pogawędki – warknąłem.
Obróciłem się na pięcie, kierując się w stronę samochodu. Rzuciłem niedopałek na asfalt parkingu i zgasiłem go nogą. Wygrzebałem kluczyki z kieszeni skórzanej kurtki. Wsiadłem do auta. Już chciałem wycofać, kiedy nagle coś mnie tknęło. Nim przekręciłem kluczyk w stacyjce wychyliłem się z samochodu.

- A ty zamierzasz tam tak stać do jutra? – zapytałem sarkastycznie młokosa, który nadal zdawał się trwać w swoim świecie. – Zawsze jesteś taki nieprzytomny? Spóźniony zapłon czy jak? – prychnąłem, a kiedy nie doczekałem się odpowiedzi, wywróciłem oczyma i zamknąłem w końcu drzwi, odjeżdżając.