Nawet śmierć nas nie rozłączy... cz.6

Ja nie wiem... Zresztą róbcie, co chcecie. Nie chcecie czytać to ja was przecież nie zmuszam, ot co. Ale tak na marginesie - nie możecie tego ptraktować jako zwykłe opowiadanie o jakiś zwykłych chłopakach, którzy mają zespół? No na przykład (teraz sobie wymyślam, każdy może inaczej to interpretować) Taki Gara to bęzie jakiś tam Sebastian, a Tetsu to jakiś Tomek se na przykład i mają taki początkujący zespół o nazwie Merry? Nie, to nie ja już się nie udzielam...


-Przepraszam! – wydarłem się na całe gardło.

Nagle Uru pojawił się w odległości jakiś trzydziestu pięciu metrów ode mnie. Odwrócił się powoli i spojrzał na mnie oczami wielkimi jak dwie piłki do tenisa ziemnego. Zdawało mi się, że pobladł jeszcze bardziej.

- Co ty powiedziałeś? – zapytał akcentując każde słowo osobno.


Zamarłem. Przełknąłem głośno ślinę i spiąłem się, bojąc się jakiejś nagłej reakcji z jego strony. Wampir jednak nie poruszył się i przypatrywał mi się usilnie w taki sposób, jakbym to ja był jakimś wybrykiem natury, a nie on.

- Ja… Przepraszam… - wyszeptałem i spuściłem głowę, pozwalając, aby za długa grzywka zasłoniła moją twarz. Po długiej chwili spojrzałem przez włosy, szukając wzrokiem sylwetki bruneta. – No i znów wszystko spieprzyłem… - szepnąłem do siebie i pociągnąłem nosem, zdając sobie sprawę, że Uruha zniknął.

-Właśnie tym razem nie – usłyszałem głos za sobą. Mało nie dostałem zawału! Odwróciłem się szybko, omal znów nie lądując na dupie i spojrzałem zaskoczony na Uru. Jak on tu…? Że ja go nie zauważyłem, ale…?

- Kouyou! – ryknąłem płaczem i rzuciłem się na niego. Objąłem go i ukryłem twarz w zagłębieniu jego szyi. – Nie zostawiaj mnie już… Ja cię nie zostawię! Błagam… Proszę… - nogi same się pode mną ugięły, przez co upadłem na kolana. Zakryłem twarz dłońmi, jeszcze bardziej zanosząc się płaczem. Szatyn przyklęknął nade mną i odsunął moje ręce od twarzy, następnie muskając wargami kącik moich ust.

- Przecież wiesz, że nie mogę… - wyszeptał. – Musimy się rozstać… na zawsze – dodał znacząco i rzucił mi spojrzenie przepełnione powagą. – Nawet nie wiesz ile czekałem, aby usłyszeć to jedno durne słowo z twoich ust – uśmiechnął się gorzko i westchnął. – To już koniec… Muszę odejść. Przestanę zabijać, a ty – wierzchem dłoni pogładził mnie po policzku – przestaniesz mnie szukać.

- Nie! Kyou-chan! Nie! – złapałem go za nadgarstek, kiedy chciał już wstać i odejść.

- Właśnie tak, Yuu – wyrwał rękę z mojego uścisku. – Nie mam do ciebie żalu, ale nie mogę żyć w pobliżu ciebie… - spojrzałem na niego z niezrozumieniem wymalowanym na twarzy. – Oj, nie udawaj. Dobrze wiesz, o co mi chodzi – pokręcił głową i zaśmiał się smutno, po czym odwrócił się do mnie tyłem i zaczął się oddalać w tempie normalnym dla przeciętnego człowieka.

- Nie! – szarpnąłem go za bark, momentalnie podrywając się z ziemi. – Nie możesz! Nie możesz mi tak wybaczyć! Nie masz do mnie żalu? Masz być na mnie wściekły! Masz mi grozić! Mam o ciebie zabiegać! Mam się starać! – uwiesiłem się na jego ramieniu. – Zmienić się! Daj mi szansę! – kolejne potoki popłynęły po moich policzkach.

- Rozstajemy się we względnej zgodzie – odpowiedział beznamiętnie. – Usłyszałem to, co chciałem. Jestem z tego zadowolony. Mogę odejść – odpowiedział niewyraźnie i odepchnął mnie, przez co zatoczyłem się do tyłu. Chłopak zniknął.

***

- Nie, nie, nie! Nie, kurwa, nie! – wrzeszczałem, będąc już w domu i rzucając wszystkim, co nawinęło mi się pod rękę.

Zrobiłem w mieszkaniu istne pobojowisko. Zniszczyłem wszystkie obrazy, jakie wisiały na ścianach, porozbijałem wazony i wszystko, co było wykonane z jakiegoś kruchego materiału. Rzeczami, które nie kruszyły się, typu plastik i tym podobne, rzucałem o ściany, dopóki nie rozpadły się na części pierwsze. Zerwałem telewizor ze ściany i cisnąłem nim w stronę szklanych drzwi balkonowych, które rozsypały się na tysiące małych, lśniących odłamków. Upadłem na kolana i znów zacząłem płakać, zaciskając dłonie w pięści, tym samym raniąc je drobinami, jakie zostały ze szklanego stolika z salonu, który rozbiłem. Lodowaty wiatr wpadł do mieszkania przez wybitą szybę, rozwiał mi włosy i sprawił, że zacząłem drżeć jeszcze bardziej. Ciężko dyszałem, zmęczony po przeprowadzonej demolce. Z mojego mieszkania zostały jedynie gruzy – tak samo jak i z mojego życia, w którym sam już się nie orientowałem. Zaczerpnąłem zimnego powietrza, biorąc głęboki oddech. Wtem, doznałem olśnienia. Wróciłem do sypialni, a raczej tego, co z niej zostało i wygrzebałem kilka albumów spod przewróconej meblościanki, po czym rzuciłem je na łóżko, uprzednio zdzierając z niego kołdrę z narzutą. Sypialnia była chyba jedynym pomieszczeniem, w którym okna nie ucierpiały, za co szczerze dziękowałem… sobie? Sam nie wiem komu… Zamknąłem drzwi i upchnąłem pod nimi pościel, nie chcąc, aby gdziekolwiek wdarła się choć odrobina świeżego powietrza. Wróciłem do łóżka i zacząłem wyjmować wszelkie zdjęcia, nawet ich nie oglądając. To tylko jeszcze bardziej utwierdziłoby mnie w przekonaniu, że to, co chcę zrobić, jest dobre. Spojrzałem posępnie na pokaźny stos fotografii i westchnąłem, szukając zapalniczki po kieszeniach. Gdy w końcu ją znalazłem wziąłem jedno ze zdjęć, na którym Uruha całował mnie w policzek, a ja obejmowałem go w pasie i podpaliłem je. Rzuciłem płonącą fotografię na resztę pamiątek i przez chwilę oglądałem jak papier zwija się i zwęgla. Po chwili szary dym zaczął gryźć mnie w oczy i przyczyniał się do tego, iż było mi coraz ciężej oddychać. Podziwiałem tańczące ogniki, kiedy zaczęło mi kręcić się w głowie. Zakaszlałem i usiadłem na podłodze, przyglądając się, jak alarm przeciwpożarowy zaczyna walkę o moje życie. Uśmiechnąłem się krzywo i podniosłem kilka książek z podłogi, zastawiając ognisko tak, aby nie wygasło. Po chwili zajęły się i książki, a płomień był tak wielki, że woda nie mogła go ugasić. Nadomiar złego, podrzucałem do strawienia wesołemu żywiołowi coraz to nowe książki, teksty piosenek, nuty, pojedyncze kartki, które powyrywałem będąc w furii i resztę wszelakich rzeczy, które mogły ulec spaleniu. Nie mogłem powstrzymać kaszlu. Zacząłem się dusić. Muszę przyznać, że mogłem wybrać łatwiejszą formę samobójstwa – na przykład mógłbym strzelić sobie w łeb, ale chyba taka śmierć bardziej mi się podobała. Upadłem na podłogę, nie mając siły już wstać. Oczy łzawiły niemiłosiernie, a obraz przed nimi tracił ostrość. Powieki ciążyły, jakbym był cholernie zmęczony. Ostatni raz zaciągnąłem się siwym dymem unoszącym się wokół mnie i zamknąłem oczy…

***

Ocuciło mnie coś zimnego, co oblało mnie od stóp do głów. Powoli otworzyłem oczy i ujrzałem nad sobą mozaikę kolorów, zlewającą się w jedną wielką plamę, której koloru za nic nie mogłem określić. Obraz zawirował, ale zaraz potem stanął w miejscu i ujrzałem nad sobą Uruhę, który trzymał w dłoniach metalowe wiadro z wodą.

- Umarłem? – zapytałem z nadzieją.

 - Nie! – krzyknął, przez co w mojej głowie wybuchła mała rewolucja.

- Szkoda… a tak się starałem… - wybełkotałem niezrozumiale.

- Czy ci do reszty rozum odjęło?! – darł się nadal wampir, wściekły jak nigdy. Dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę, że jestem tutaj z Uruhą! Z moim Uruhą! Zaraz… Nie moim…

- Kouyou… - mruknąłem, a oczy ponownie zaszkliły mi się; ze szczęścia i podrażnienia, jakie wywołał dym. Zerwałem się do pozycji siedzącej, co poskutkowało ogłuszającym bólem głowy. Szatyn pchnął mnie tak, że znów leżałem na plecach. Zorientowałem się, że znajduję się w jakimś obcym, mokrym łóżku, w jakimś nieznanym mi pokoju, w którym nigdy wcześniej nie byłem. Gdzie ja jestem?

- Czemu chciałeś się zabić?! Przecież wszystko miało być już dobrze! Czemu ty to „wszystko” zawsze musisz psuć?! – lamentował młodszy.

- Kouyou, ja… - zdążyłem jedynie wydusić, kiedy chłopak brutalnie mi przerwał kolejnym potokiem słów, przy czym bardzo żywo gestykulował… żywo? W każdym razie jak na kogoś, kto zmarł i został wskrzeszony, ale formalnie nadal jest martwy…

- Co ty sobie myślałeś?! Nie możesz zająć się własnym życiem?! Zamknąć pewien rozdział i żyć dalej?! Choć raz nie doprowadzać mnie do białej gorączki?! Musisz się z tym pogodzić! Życie nie jest łatwe, ale nie możesz tego zakończyć! Nie tak! Nie w ten ośmieszający sposób! – Uru chodził po całym pokoju, a ja w końcu nie zdzierżyłem i kiedy był przy krawędzi łóżka, na którym leżałem, przyciągnąłem niczego niespodziewającego się wampira i zmusiłem go, aby się na mnie położył. Nasze twarze dzieliły zaledwie milimetry, kiedy zdecydowałem się i namiętnie wpiłem w jego usta. Pierwszy raz od dłuższego czasu opuścił mnie strach i nie bałem się, co będzie zaraz… w tym momencie było mi to obojętne. Całowałem się z moim ukochanym i za tą chwilę przyjemności byłem gotów choćby i zginąć od tych wspaniałych ust, a raczej kłów, które tak starannie ukrywały…


Sorry, że tak krótko, ale nie wyobrażałam sobie, żeby móc zakończyć to w innym momencie. xD

Nawet smierc nas nie rozlaczy cz.5

Jestem zawiedziona... Ja tu się staram, piszę i... dupa! Nikt mnie nie kocha, nikt nie komentuje! Ech... I po co to się w ogóle trudzić? Może znów zaczę pisać do szuflady, a potem tradycyjnie co miesiąc "czyszczenie" dysku? Niegłupie... Nie jestem zawiedziona, jestem zdruzgotana tym, że tak mało osób skomentowało Gara x Tetsu... Ale boli mnie najbardziej to, że nawet nie dajecie sobie poznać nowych zespołów - sama nie przepadam za Merry, ale postacie są świetne i myślę, że ciekawe. Ech, w sumie to róbcie sobie jak chcecie - nie chcecie czytać to nie i koniec. Skończę publikować wampirki i dalej będzie tylko Gara x Tetsu, albo może opublikuję jeden mega-shot, który właśnie piszę, choć jeszcze nie jestem pewna, bo jest on z paringiem Hizumi x Zero, a zresztą trudzę się nad nim i głowię niemiłosiernie, żeby to jakoś fajnie wyszło, więc... Może opublikuję to na yaoi.pl pod swoim innym nickiem? A może nie opublikuję wcale, bo... bo jak nie chcecie czytać to będziecie dostawać takie ścierwa, albo w ogóle nic.
A ktoś w ogóle zauważył, że znów zmniejszyłam limit do 10 komentarzy? Pewnie nikt, bo nikt tu nie zagląda...
Zostań…- wyszeptałem.- I weź mnie- oblizałem się lubieżnie, a na usta szatyna wpłynął szeroki uśmiech.
-Będzie bolało- ostrzegł.
-Nieważne. Chcę żebyś mnie pieprzył, kochanie- szepnąłem mu na ucho, ciągnąc za jeden z jego kolczyków.
-Też tego chcę- zaśmiał się.


Uruha brutalnie wpił się w moje wargi, wpychając język do moich ust, które uchyliłem pod wpływem zdziwienia. Zerwał ze mnie spodnie i rozdarł je na pół, przy czym, mogę się założyć, nie użył ani odrobiny siły. Skrawkiem wytrzymałego jeansu spętał moje nadgarstki i przywiązał je do ramy łóżka. Szarpnąłem, sprawdzając, czy przypadkiem się nie uwolnię, jednak moje nadzieje były próżne. Kouyou rozerwał również moją bluzkę i odrzucił jej szczątki gdzieś poza łóżko. Przyssał się do mojej skóry na szyi. Zadrżałem ze strachu pomieszanego z przyjemnością. Czułem, jak jego długie kły naciskają na moją grdykę, jednak nie przebijają jej. Jego dłonie sunęły po wewnętrznych stronach moich ud, drapiąc je aż do krwi. Syknąłem z bólu i odruchowo chciałem złapać za bolące miejsce, jednak uniemożliwiły mi to więzy. „Będzie bolało” – przypomniały mi się jego słowa… i już wiedziałem, czemu mnie związał – żebym się nie wywinął. Tym razem przeszedł mnie całkowicie nieprzyjemny dreszcz. Uru powoli zaczął rozpinać swoją czarną koszulę, ukazując swój tors i brzuch, które zdawały się być jeszcze bielsze w kontraście z ciemnym materiałem. Był o wiele bardziej umięśniony niż kiedyś. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że ten dobry, cichy i przede wszystkim słaby Takashima odszedł już na zawsze… i nie wróci, nie ma zamiaru tego zrobić. Wampir zjeżdżał z pocałunkami coraz niżej, jednocześnie rozpinając swoje spodnie. Wsunął język do mojego pępka, a ja jęknąłem cichutko.
- Rozluźnij się trochę… - polecił… znudzony? Ton jego głosu sprawił, że poczułem się niezręcznie. Odzywał się w taki sposób, jakby to była dla niego codzienność. A może była? W końcu nic nie stało na przeszkodzie, aby cieszył się taką rozpustą, jak ja kiedyś.
Nie zdejmując ze mnie bielizny, nachylił się nad moimi rozchylonymi nogami i zlizał krew z ran, które sam mi zadał.
- Jesteś gorzki… - mruknął. – Typowa grupa A – prychnął. – Ruki i Kai mają B… są smaczniejsi – zaśmiał się, widząc moją minę.
- Wi… Widziałeś się z nimi? – zapytałem drżącym głosem. Szatyn w odpowiedzi kiwnął głową. – Czy… Czy oni… żyją?
- Tak – zrównał nasze twarze i polizał moje usta. – Kai był tak samo bierny, jak ty, ale Ruki… - wyszczerzył się do wspomnień. – Demon seksu – zaśmiał się obrzydliwie i tak donośnie, że aż zadźwięczało mi w uszach.
- Pieprzyłeś się z nimi?! – ściągnąłem groźnie brwi.
- Pewnie – prychnął. – A z Ruki’m nie raz i nie dwa – uśmiechnął się zawadiacko. – Ty nie byłeś mi wierny, więc dlaczego ja mam być tobie, hm? – podniósł nonszalancko jedną brew.
Nie odpowiedziałem, co było przyczyną jego triumfalnej miny. Zacietrzewiłem się w sobie i obiecałem, że nie dam mu rozkoszy patrzenia, jak mnie poniża, jednocześnie wznosząc na wyżyny rozkoszy, pieprząc mnie. Znów zainicjował pocałunki na moim torsie i brzuchu, a ja zacząłem się wić, ale bynajmniej nie z przyjemności, ale chęci uwolnienia się. Teraz pożałowałem, że tak bardzo chciałem ocalić Akirę i postawiłem w zastaw swoje własne ciało… które przegrałem. W końcu, jakimś cudem, wyzwoliłem jedną rękę z pęt! Ucieszony wyplątałem jeszcze drugą i nadal trzymając je nad głową, aby szatyn nie połapał się, co udało mi się zrobić, rozmasowałem obolałe nadgarstki, które znaczyły czerwone ślady i otarcia. Kiedy uznałem, że mogę ruszać wszystkimi palcami, a krążenie w moich dłoniach na powrót uregulowało się, mocno chwyciłem wampira za ramiona i używając nadludzkiej siły, przewaliłem go na plecy.
- Uu… - zawył. – A może jednak nie jesteś taki bierny – uśmiechnął się w ten cwaniacki sposób, którego tak nienawidziłem i on doskonale o tym wiedział.
Uderzyłem go w twarz z taką siłą, że aż zabolała mnie dłoń. Mina Uruhy momentalnie zrobiła się sroga. Złapał mnie za rękę, którą wymierzyłem mu cios i wykręcił ją. Jęknąłem z bólu. Chłopak odrzucił mnie z takim impetem, że znalazłem się na podłodze.
- Nie udawaj, że masz za to do mnie jakiś żal – prychnął.
- Dobrze wiesz, że nie udaję – syknąłem wściekle.
- W takim razie, gdybym ja za każdą twoją zdradę miałbym zachowywać się jak ty przed chwilą, to już dawno byłbyś martwy, a wcześniej katowałbym cię średniowiecznymi torturami – warknął.
Wstał, zapiął spodnie i narzucił na siebie koszulę, nie zapinając jej. Podszedł do mnie i chwycił za gardło, przyciskając do ściany.
- Ty mnie torturuje… torturujesz psychicznie – wydusiłem, gdyż kończyło mi się powietrze, a ciężko było mi złapać oddech, przez zaciskające się palce napastnika.- Czasami ból psy… psychiczny jest gorszy od fizycznego… Zabijasz moich bliskich… Sprawiasz cierpienie ich rodzinom…
- Och, doprawdy? – udał, że zaskoczyło go to i rzucił mną jak szmacianą lalką na drugi koniec pokoju. – Nie uważasz, że już odcierpiałem swoje? Psychicznie i fizycznie? – znów zaczął się do mnie zbliżać. – Myślisz, że to przyjemność czekać na ciebie do trzeciej nad ranem, aż wrócisz zalany w trupa od jakiejś kolejnej dziwki, która dała ci dupy? W burdelu chyba miałeś już kartę stałego klienta, co? – zaśmiał się gorzko, stojąc nade mną i wypluwając kolejne słowa z coraz większym trudem. – Myślisz, że nie bolało, kiedy mówiłeś, że kochasz jedynie mnie, że jestem dla ciebie całym światem, a wieczorem znów szedłeś do kogoś innego? Myślisz, że nie bolało, kiedy zobaczyłem cię z Reitą? Akira był moim przyjacielem od dziecka! Ale zamiast zachować się jak przyjaciel, za którego go miałem, ściągnął przed tobą spodnie, bo przecież ja się nie liczyłem… dla nikogo… Przynajmniej Akira był na tyle przyzwoity, że potrafił przyznać się do zdrady przed Ruki’m i zakończyć to normalnie. Nie wciskał mu żadnych kitów i bajeczek, jak ty mi – to bolało, cholernie bolało! Ale Takanori też nie zachował się jak przyjaciel, nie powiedział mi o tobie i Reicie! Sam musiałem to zobaczyć, a to było chyba w tym najgorsze… - w jego oczach pojawiły się… łzy? On… zaczął płakać… - Myślisz, że nie nacierpiałem się wystarczająco podczas tych wszystkich samotnych, nieprzespanych nocy, w które modliłem się, żebyś to właśnie dziś przyszedł szybciej, żebyś zrozumiał jak mnie krzywdziłeś? – upadł na kolana. – Że, kurwa, nie bolało kiedy stałem się tym czymś? – dźgnął się palcem w mostek. – Że nie budzę się każdej nocy i nie mam ochoty tego wszystkiego zakończyć? Że nie chciałbym znów być normalny? Przytulić się do ukochanego, który będzie tylko i wyłącznie MÓJ? – podkreślił. – Jeszcze ci mało? Jak jeszcze zamierzasz mnie upokorzyć przed samym sobą? Jak jeszcze chcesz mnie poniżyć? – spojrzał na mnie z takim bólem wymalowanym na twarzy, że aż poczułem ukłucie w sercu. – No jak?! Jak, kurwa, jak?! – krzyknął przez łzy. – Odpowiedz! – ukrył twarz w dłoniach i zaczął głośno szlochać. Gdy tylko chciałem się do niego zbliżyć, od razu mnie odepchnął. – Uważasz, że zabijanie daje mi radość? To jedynie odskocznia, żeby nie popaść w depresję… żeby odgonić od siebie te wszystkie myśli, które wyciskają mi z oczu łzy… - szepnął. – Co jeszcze zamierzasz zrobić?
Wyciągnąłem do niego rękę, ale Shima momentalnie zniknął. Usłyszałem jedynie głuchy trzask drzwi i byłem już pewny, że zostałem sam w mieszkaniu.

***

Od kilku dni szlajałem się po najciemniejszych zakamarkach stolicy Japonii w poszukiwaniu Uruhy. Niestety nie znalazłem ani jego, ani nawet żadnego śladu po nim. Bałem się, co może się stać, jeśli go spotkam; bałem się, co może się stać, jeśli go nie spotkam… Czy wampir może zrobić sobie krzywdę? Kouyou zawsze był taki delikatny…
Tym razem ubrałem się bardziej drapieżnie, bo kierowałem się na obrzeża miasta do klubu dla początkującej yakuzy, miejscowych rozrabiaków i gangów motocyklowych. Ubrałem się w rockowym stylu, podejrzewając, że w takich miejscach ciuchy z Monnari raczej mi nie pomogą – nie chciałem się wyróżniać, dzięki czemu było mniejsze prawdopodobieństwo, że ktoś mnie zaczepi, a tym bardziej zrobi krzywdę. Postanowiłem udawać fana motocykli, więc założyłem szarą bokserkę, a na to czarny, skórzany bezrękawnik z poszarpanym kołnierzem i łańcuszkami, czarne skórzane spodnie z paskiem w czarno-białą szachownicę i wysokie glany. Nie brałem telefonu, ani pieniędzy, nie chcąc ich stracić. Postanowiłem iść pieszo, samochodem nie mogłem tam przecież pojechać, bo gdzie bym go zostawił? A jak ktoś zobaczyłby, że z niego wysiadam? To samo dotyczyło komunikacji miejskiej. Co prawda miałem motor, ale ścigacz, a to raczej nie przejdzie – musiałbym mieć harleya, a nie będę kupować motocyklu na jeden wypad, jeszcze tak mnie nie popierdoliło.
Z każdym kolejnym krokiem, z którym zbliżałem się do czeluści tokijskiej gangsty, czułem jak moje serce przyspiesza. Kurwa, to nie jakiś pierdolony „Zmierzch”! Tutaj Uruha nie uratuje mnie, gdy wpadnę w kłopoty – ba, nie zdziwię się, kiedy jeszcze pomoże mnie skopać! W sumie to należy mi się.
Zdałem sobie sprawę, że przez ostatni czas moje życie non stop wypełniał strach – pytałem siebie, kiedy czara się przeleje i nastąpi jakieś nieszczęście… właśnie, jakie? Co za nieszczęście nastąpi? Ta niewiedza była najgorsza – nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać po Uru, czy kiedykolwiek go jeszcze spotkam, czy ktoś zrobi mi krzywdę w tym cholernym barze… Podbite oko już miałem po ostatniej wizycie w spelunie dla punków i gotów, więc…
Maszerowałem szybkim krokiem i nawet nie zorientowałem się, kiedy stanąłem przed wielkim, drewnianym budynkiem zbitym z ledwo oheblowanych desek. Bardziej przypominało to jakąś zaniedbaną, amerykańską szopę, niż bar dla twardzieli, ale w końcu nie mi oceniać, gdzie przesiadują -  grunt, że nie u mnie w domu i ten grunt bardzo mnie zadowalał. Z duszą na ramieniu pchnąłem duże, dwuskrzydłowe drzwi wykonane z pogiętej blachy, która wyglądała jakby jeszcze wczoraj robiła za dach jakiegoś przytułku albo schroniska dla bezdomnych. Mimo strachu wparowałem do środka sprężystym krokiem i omiotłem całość wzrokiem. Wszędzie było siwo od dymu tytoniowego. Rośli, brodaci mężczyźni, przy których wyglądałem jak kij od miotły, siedzieli przy rozpadających się stolikach, których brakujące nogi zastępowały parasole lub jakieś pieńki, siłowali się na ręce, pili whisky, która wyglądała jak szczyny i zapewne tak smakowała lub po prostu rozmawiali, a raczej krzyczeli na siebie, pomimo tego, że w tle nie leciała żadna muzyka, bo każdy chciał, aby wszyscy w barze usłyszeli go jak najlepiej. Kilka par oczu rzuciło mi nieprzychylne spojrzenia, inni z kolei spoglądali na mnie z rozbawieniem. No tak, przy tych kolosach wyglądałem jak jakiś anorektyk, do którego było mi już bliżej niż kiedykolwiek indziej, gdyż z tego strachu, powiedzmy sobie otwarcie, zapominałem o jedzeniu. Nie miałem czasu myśleć o tak przyziemnych sprawach, jak jedzenie, czy picie, dlatego też nie wziąłem pieniędzy Nie chciałem pić alkoholu – byłem pewien, że po dwóch łykach piwa byłym najebany w trzy dupy. Co prawda widok kogoś z gangu motocyklowego, który jest abstynentem był wręcz komiczny i wzbudzał już pewne podejrzenia, ale wolałem nie ryzykować, wiedziałem, że po pijaku mogę ocknąć się jedynie w szpitalu… albo już nie ocknąć się wcale.
Usiadłem przy jednym ze stolików w rogu baru, w najbardziej zacienionym miejscu i obserwowałem wszystkich z bezpiecznej odległości. Nawiązałem kontakt wzrokowy z jakąś nawet dość miłą z wyglądu panienką zza baru, która posłała mi uśmiech. Odpowiedziałem jej tym samym i postanowiłem zwiedzić łazienki – w końcu, gdyby Takashima miał kogoś zagryźć, to właśnie tam, nie? Tak na środku parkietu jakoś nie wypadało… Skierowałem się w stronę drzwi z napisem „WC”, które w sumie nie znajdowały się aż tak daleko ode mnie. Pchnąłem je i… jakie było moje zdziwienie, kiedy zamiast znaleźć się w pomieszczeniu z białymi kafelkami… wyszedłem na dwór… Co jest do kur…? Zobaczyłem jakiegoś zataczającego się faceta, który szczał pod ścianę budynku – to wiele wyjaśniało. Rozumiem, że to taka polowa łazienka? Czy coś…?
- Ej, piękny – usłyszałem za sobą charczący głos. Odwróciłem się, momentalnie spinając wszystkie mięśnie aż do bólu. – Coś ty za jeden, co? – jakiś facet koło czterdziestki zbliżał się do mnie w niebezpiecznie szybkim krokiem. Pchnął mnie i przycisnął do desek baru. – Jak się pytam, to kurwa, odpowiedzi oczekuję!
- A co cię to? – warknąłem.
„Dzień dobry, nazywam się Yuu Shiroyama, jestem byłym gitarzystą zespołu The GazettE i miałem ksywkę Aoi, może mnie pan kojarzy? Jestem męską dziwką i przeze mnie mój kochanek i były gitarzysta mojego zespołu, Uruha, stał się wampirem. Uwierzyłby pan? Bo do mnie do tej pory to nie trafiło…” i zakończę szerokim uśmiechem. No, może mu jeszcze numer swojego konta bankowego podam? I pin od razu, żeby się nie męczył?
- Bo jesteś cherlawy, czopku, ale wozisz się jak pan, choć jesteś tu pierwszy raz – syknął mi prosto w twarz, przez co poczułem jego obrzydliwy oddech, przesiąknięty zapachem psujących się zębów. – I jeszcze masz czelność do mojej dziewczyny zarywać, chłystku? – fuknął.
- Jakiej dziewczyny? – zmarszczyłem brwi.
- Jakiej?! Jakiej, się kurwa pytasz? – szarpnął mnie za bezrękawnik, przez co znalazłem się na glebie. – A co? Myślałeś, że nie widzę tych słodkich uśmieszków?! – zaczął mnie kopać.
Próbowałem się bronić przed kolejnymi atakami, ale szło mi to, co najmniej, mizernie. Na całe moje nieszczęście jakieś dwa metry od ściany, która robiła za jeden, wielki, zbiorowy kibel, zaczynała się przepaść. Znaczy… Widać było, że bar stoi na sztucznym usypie z piachu, który ktoś musiał tutaj nawieźć… a te dwa metry dalej się kończył i zaczynało strome zbocze prowadzące jakieś dziesięć metrów w dół przez krzaki i różne krzewy. Nawet nie chciałem zastanawiać się, co jest na samym dole… Facet wpadł w furię i kopał mnie z taką siłą, że przesuwał mnie o kilka centymetrów w stronę przepaści. Miejmy nadzieję, że tego nie przeżyję…
W tym momencie usłyszałem jakiś krzyk i ktoś nagle szarpnął mnie za włosy, zmuszając abym się podniósł. Zgiąłem się w pół, ledwo trzymając się na nogach.
- Dzi… Dziękuję – wymamrotałem, plując krwią
Po chwili podniosłem wzrok na mojego wybawcę, którym okazał się być… Shima! Właśnie odrzucał martwe ciało mojego oprawcy, którego udusił. Facet, który szczał pod ścianą, spojrzał na nas przerażony, zatoczył się i siadł na własnych szczynach, po czym na czworaka zaczął się oddalać.
- Kouyou? – spojrzałem na niego zdziwiony.
- Nie, kurwa, sierotka Marysia – prychnął i puknął mnie palcem w czoło. – Czy ty zawsze musisz pakować się w kłopoty? A ja zawsze, jak ten ostatni debil, muszę cię ratować? Chyba niczego w życiu się nie nauczyłem – mruknął do siebie. - … i nieżyciu też… - dodał znacząco.
Rzuciłem się na wampira, przytulając do niego mocno i obejmując za szyję. Szatyn nie spodziewał się tego i spojrzał na mnie zaskoczony, ale zaraz objął mnie w pasie.
- Mój ty Edwardzie – zaśmiałem się.
- Czy ty jesteś pijany? – odsunął się ode mnie i już chciał odejść, kiedy złapałem go za rękę.
- Zaczekaj! Szukałem cię! To dla ciebie szlajałem się po tych spelunach! Myślałem, że mogę cię znaleźć w takich niebezpiecznych miejscach…
- Myliłeś się… Nie zaglądam do takich miejsc – fuknął. – I już mnie nie szukaj – dodał i zniknął.
- Przepraszam! – wydarłem się na całe gardło.
Nagle Uru pojawił się w odległości jakichś trzydziestu pięciu metrów ode mnie. Odwrócił się powoli i spojrzał na mnie oczami wielkimi jak dwie piłki do tenisa ziemnego. Zdawało mi się, że pobladł jeszcze bardziej.
- Co ty powiedziałeś? – zapytał akcentując każde słowo osobno.

Gara x Tetsu 1

Tytuł:
Odcinek: 1/?
Paring: Gara x Tetsu (Merry) [jeśli komuś nie pasuje to po prostu w miejscu "Gara" lub "Tetsu" możecie czytać sobie "Aoi" albo "Uruha" czy tam jak kto chce...]
Beta: Hoshii
Typ: dłuższe
Gatunek: ?

A teraz kilka słów wyjaśnień - o The Gazette piszę już bardzo długo (już wkrótce będzie rok od mojego pierwszego opowiadania z nimi), a w tym czasie napisałam jedynie 2 shoty z innymi postaciami... Wybacznie, ale trochę mi się oni już "przejedli". Oczywiście dalej będę kontynuować wszystkie serie z gazeciakami, ale kiedy indziej. Teraz zrobiłam sobie taką odskocznię z Merry. Nie słucham tego zespołu, ale bardzo podobają mi się postacie, które tutaj uwzględniałam (Gara -> wokalisa, Tetsu -> basista) Jak już wyżej wymieniłam, jak ktoś chce czytać tylko i wyłącznie o Gazetto to proszę bardzo, ale ja muszę "odpocząć". Jeżeli ktoś przełamie się i pozwoli sobie poznać nowe paringi oraz postacie i przeczyta to - wielkie arigato! W dodatku jak już wyżej napisałam, możecie sobie czytać jak chcecie - Gara -> Uruha czy tam Aoi, Tetsu -> Ruki czy tam Reita... nie ważne, tak jak wam się podoba. Nie przeciągając:

- Gara! – krzyknąłem za wokalistą i pobiegłem w jego stronę przez długi, teraz ciemny korytarz studia.

- Słucham cię, mój beznadziejny basisto, czego chcesz? – odezwał się jak zwykle szorstko i nieprzyjemnie.

- Dobra… Wiem, że zawaliłem ostatni koncert… i dzisiejszą próbę też, ale…

- Nie, Tetsu – przerwał mi w pół słowa. – Nie ma żadnego „ale”… i nigdy takowego nie było. Wiem, co chcesz powiedzieć, więc daruj sobie… - powiedział jak zawsze spokojnie i… po prostu odszedł, zostawiając mnie w ciemności.

Gara nigdy się nie zmieniał. Zawsze był tym samym chudym, chłodnym i „obcym” chłopakiem. Zimne spojrzenia, jakie potrafił nieraz posłać człowiekowi, mroziły krew w żyłach. Kiedy robił którąś ze swoich wystudiowanych min, zawsze te same mięśnie leciutko drgały i rozciągały się w pobłażliwym uśmieszku, nonszalanckim uniesieniu jednej brwi lub, jak to zwykłem określać, „marmurowej twarzy”, czyli jego najpopularniejszym grymasie. Czasami miałem wrażenie, że zmienia minę tylko dlatego, żeby pokazać, że nadal umie to robić. Zawsze robił to tak sztucznie i nienaturalnie… choć zdawało się, że tylko ja to zauważam.

Mimo, że znałem go najlepiej ze wszystkich, traktował mnie bardzo ozięble. Wiedziałem o nim więcej, niż jego matka i „przyjaciel” Die razem wzięci, jednak tylko czerwonowłosy miał do niego dostęp. Daisuke był jedynym człowiekiem, którego Gara do siebie dopuszczał. Szkoda… chociaż z drugiej strony, może właśnie dlatego zacząłem interesować się wokalistą z mojego zespołu?

Uśmiechnąłem się sam do siebie i ruszyłem samotnie w stronę wyjścia. Na klamce jak zawsze wisiały klucze, między którymi uwięziony był papieros. Na używce widniały pochyłe, napisanie w pośpiechu znaki „Nie zapomnij zamknąć”. Pokręciłem głową i poszerzyłem uśmiech, wsuwając papierosa między wargi i odpalając go. Doprawdy… Kto by pomyślał?


Wszystko zaczęło się wiele lat wstecz. Gdzieś w epoce dinozaurów, kiedy uczęszczałem do Tokijskiej Akademii Sztuk Pięknych. Pierwszy raz byłem w stolicy, która wydała mi się istną dżunglą w porównaniu do mojej malutkiej prefektury. Byłem przerażony rozmiarami miasta, ilością nauki, zajęć i brakiem czasu, jednak jedyną rzeczą, która mnie tutaj zatrzymała, to piękno. Tak, Tokio jest piękne – ktoś mógłby zapytać, gdzie odnalazłem je w takiej betonowej metropolii? Otóż już wyjaśniam; w parku. Dokładniej w parku mieszczącym się dwie ulice dalej od mojego akademika. Uwielbiałem tam przychodzić i rysować, a tamtego dnia poszedłem wypróbować nową lustrzankę, którą dostałem na urodziny od rodziców. Zdjęcia wychodziły wspaniale, ale trochę znudziła mi się już przyroda, z racji tego, że po dziesięciu godzinach rysowania, malowania, podziwiania i uczenia się, odnajdowania w niej inspiracji, jednak chciałem zająć się czymś innym. Usiadłem na brzegu sztucznego stawu i rozejrzałem wokół. Otaczały mnie rozłożyste drzewa, ich soczysta zieleń i płatki kwiatów wiśni, które wiatr strącał z gałęzi. Kilku studentów siedziało na ławeczce i czytało jakieś opasłe tomy ksiąg, które zostawiały jedynie znikome ślady wiedzy w ich głowach; ptaszki śpiewały, a dzieci starały się je przekrzyczeć, drąc mordy w niebogłosy – nic ciekawego, można by powiedzieć. No i racja, gdyby pominąć jeden, mały szczegół. Przeczesałem dłonią włosy i spojrzałem w stronę małej, zaniedbanej altanki stojącej przy prawie trzymetrowym żywopłocie. W dogorywającym, drewnianym trupie siedział samotnie jakiś chłopak. Był nieprzeciętnie chudy i miał jasną cerę oraz ciemne włosy. Na nosie figurowały okulary przeciwsłoneczne, a w kąciku ust zapalony papieros. Zaciekawiła mnie jego postać, więc zwróciłem obiektyw w jego stronę, szczególnie, że półleżał we wspaniałej pozie, zupełnie jakby tylko czekał aż zacznę go fotografować. Chłopak opierał się plecami o ścianę altanki, siedząc na ziemi z jedną ugiętą w kolanie nogą, na której ułożył łokieć. Drugą ręką, co chwilę sięgał po fajkę i to wyjmował, to wkładał ją z powrotem do ust, wypuszczając siwy obłok dymu. Wstałem i zbliżyłem się do niego, stając tuż przy wejściu do altany, jednocześnie będąc zasłoniętym przez dziki bluszcz, który obrósł całą konstrukcję. Zrobiłem mu kilkanaście zdjęć w różnych ujęciach, z fleszem i bez, w kolorze i sepii. Wszystkie fotografie wykonywałem stojąc, więc wyszły „z góry”. Przykucnąłem, aby zrobić kilka zdjęć na poziomie jego twarzy, kiedy nagle rozległo się kilkukrotne piknięcie. Chłopak wyjął z kieszeni telefon i spojrzał na wyświetlacz, po czym przeniósł wzrok na mnie.

- Sorry, ale muszę już iść. Ile płacę za tę prywatną sesję? – zapytał wręcz wrednie, a jego głos przesiąknięty był ironią i kpiną.


Taak, tak to właśnie się zaczęło. Uśmiechnąłem się sam do siebie, przekręcając klucz w zamku. Kiedy tylko wyszedłem ze studia, moje rozgrzane i roznegliżowane ciało spotkało się z lodowatym podmuchem wiatru. Zakląłem siarczyście pod nosem i ruszyłem w stronę jedynego samochodu, który nadal stał na parkingu. Było już ciemno. Podejrzewałem, że zbliżała się godzina dwudziesta druga, choć może było nieco wcześniej; nie umiem sprecyzować. Wsiadłem do auta i włączyłem silnik, przez chwilę zastanawiając się, czy powinienem wracać do siebie, czy też może jechać do Gary? Po chwili uświadomiłem sobie, że… nie wiem, gdzie on mieszka… W tym momencie rozdzwoniła się moja komórka. Chwyciłem brzęczące urządzenie, które leżało na fotelu pasażera i odebrałem.

- Spieprzyłeś – usłyszałem zawistny głos, zaraz po tym jak nacisnąłem zielony klawisz. Nawet nie musiałem zastanawiać się, któż był jego właścicielem – przepalony i przesączony dymem tytoniowym głos Die’a poznałbym nawet na sądzie ostatecznym.

- Nie spieprzyłem – zaprzeczyłem.

- Właśnie, że spieprzyłeś. Spieprzyłeś całą waszą znajomość. Spieprzyłeś już na samym początku i dobrze o tym wiesz. Kurwa, Tetsu, czy ty choć raz w życiu możesz zrobić coś właściwie?

- Nie, Die, ja robię wszystko poprawnie, tylko ty próbujesz zrzucić na mnie swoje kompleksy – prychnąłem.

- Zabawny jesteś – zaśmiał się gorzko. – Powiedz mi lepiej, gdzie jest Makoto – nie odpowiedziałem, zastanawiając się, o co może mu też chodzić. – Makoto Asada – dodał, a ja nadal uporczywie milczałem jak zaklęty. – No Gara! Kurwa, Tetsu weź włącz myślenie! – huknął.

- Aa… Gara… - mruknąłem mało inteligentnie. – Nie wiem. Zbył mnie i wyszedł, zostawiając klucze do studia przy drzwiach…

- No nie mów… - załamał się.

- Co? – ściągnąłem brwi w niezrozumieniu.

- No nie mów, że znów pozwoliłem mu odejść… - jęknął żałośnie.

- A co? Miałem go zatrzymać dewiacją piechoty i oddziałem czołgów pancernych? – odruchowo przewróciłem oczyma, mimo że mój rozmówca nie mógł tego zobaczyć.

- Czy ty jesteś taki tępy, czy tylko udajesz? – fuknął. – Przez to, że pozwalasz mu odejść, tracisz go! – krzyknął. – Słuchaj… Ja nie lubię ciebie, ty nie lubisz mnie, ale pogódź się z faktem, że nie pozjadałeś wszystkich rozumów tego świata i to ja jestem przyjacielem Gary. Szczerze, to z chęcią zadbałbym, żebyś już nigdy więcej go nie zobaczył, ale on chce czegoś zupełnie odwrotnego. Rozumiesz? – nie czekając na moją odpowiedź od razu kontynuował. – A więc bierz się do roboty i nie pozwalaj mu odchodzić! – rozłączył się.

Spojrzałem na telefon z pogardą, zupełnie jakbym patrzył w twarz czerwonowłosego i prychnąłem. Wcale nie pozjadałem wszystkich rozumów tego świata, co nie zmienia faktu, że znam Garę lepiej niż ktokolwiek inny. Może i nie wiem gdzie mieszka, ani jak się naprawdę nazywa, ale znam każdy centymetr kwadratowy jego ciała i znam wszystkie jego zachowania, grymasy i humorki. Wiem o nim na tyle dużo, żeby przewidzieć, że jutro będzie zachowywał się tak jak zawsze i zapomni o tej przepaści, która powstała między nami od ostatniego koncertu.


-Gara? – zapytałem dość zmieszany.

- Hm? – mruknął zaspany wokalista, przekręcając się w moją stronę

- Mam do ciebie pewne bardzo osobliwe pytanie…

- To znaczy?

- Czemu nie zmieniasz wyrazu twarzy? Za dużo jadu kiełbasianego wstrzyknęli ci razem z botoksem i nie możesz poruszać mięśniami twarzy?

- Tetsu… - westchnął cierpiętniczo i posłał mi lodowate spojrzenie.

- No co? Po prostu chcę wiedzieć… -  wzruszyłem ramionami.

- Czy ty zawsze musisz zadawać takie głupie pytania, kiedy nawet nie mamy kaca, tylko nadal jesteśmy pijani, cztery godziny po koncercie, dwie po naszym ostrym seksie i o czwartej nad ranem? – wybełkotał, wtulając się w moje ramię. – Nie miałem nigdy wstrzykiwanego botoksu…

- Pewnie… - wywróciłem oczyma i przytuliłem go do siebie, oplatając rękami w pasie.


Zaśmiałem się na głos, na to wspomnienie, jednak uśmiech zaraz spełzł mi z twarzy, kiedy przypomniałem sobie, co było potem. Ale cóż…

„Oj Gara, Gara, dobrze wiesz, że nie ze mną te numery. Jesteś wybredny i gdybyś mnie nie chciał, to nie zaciągnąłbyś mnie do łóżka. – pomyślałem, ściągając buty w przedpokoju własnego mieszkania. – Mam nadzieję, że długo nie masz zamiaru udawać obrażonego księcia…”

Westchnąłem i wszedłem do kuchni. Odruchowo sięgnąłem po telefon, aby zadzwonić do wokalisty i zapytać się, co mam dzisiaj zjeść na kolację, ale tym razem zaniechałem tego. W tym momencie zdałem sobie sprawę jak bardzo jestem od niego uzależniony – zaczynając od tego, że dzwonię do niego z zapytaniem, co mam zjeść; kończąc na tym, że używam tego samego żelu pod prysznic, co on. Ostrożnie i bardzo powoli odłożyłem telefon na blat kuchenny, po czym oparłem się o niego rękoma, biorąc głębszy oddech. Może Die miał rację… Może spieprzyłem? „Spieprzyłem naszą znajomość, Gara?” – zapytałem siebie w myślach, ściągając brwi i analizując wszystkie lata naszej znajomości. Może wcale nie wiem o nim tak wiele, jak mi się wydaje? Może nie znam go aż tak? Może właśnie to on ma mnie w garści, a nie ja jego? Może to ja powinienem wracać do niego z podkulonym ogonem, a nie on do mnie? Może…

Ee… Głupie gadanie…

Liceum cz.2

„Liceum cz.2”

[Reita]

Niechętnie otworzyłem oczy i przetarłem je dłonią. Sięgnąłem po telefon, który jak zawsze znajdował się pod poduszką. Spojrzałem na wyświetlacz. Była już godzina 10:03 i żadnych sms’ów, żadnych nieodebranych połączeń. Dziwne… W końcu była już sobota, a chłopacy chcieli nakopać Rukiemu. Zawsze dzwonili do mnie, żebym przyszedł… może mu odpuścili? Niemalże rozpromieniony tą myślą wstałem z łóżka, po czym ubrałem się. Standardowo – czarne bojówki, obcisły, szary podkoszulek i skórzana, czarna kurtka, a do tego niskie glany. W sumie byłem zadowolony z tego, że mogłem się tak ubierać, gdyż mój styl rockmana nie odbiegał wiele od stylu niegrzecznego chłopca z sąsiedztwa.
Wyszedłem ze swojego pokoju i krótko przywitałem się z rodziną, komunikując, że wychodzę, nie wiem, kiedy wrócę i kupię sobie coś w ramach śniadania. Wszedłem do windy, która zatrzymała się piętro niżej. Do kabiny weszła babcia Rukiego. Momentalnie zrobiło mi się głupio. Wbiłem wzrok w wypastowane czubki butów, nie mogąc utrzymać z nią kontaktu wzrokowego.
-  Dzień dobry pani – przywitałem się.
Lubiłem tę kobietę. Była wyrozumiała i ciepła. Czasami miałem wielką ochotę pójść do niej i jej wnuka, ale oczywiście nie mogłem, ze względu na moich nowych przyjaciół.
- Witaj, Akira – uśmiechnęła się ciepło. – Już dawno nie byłeś u Takanoriego – zauważyła. – Pokłóciliście się? – widocznie jej nie powiedział… kiedyś będę musiał mu się odwdzięczyć…
- Nie – skłamałem… choć może i nie tak do końca. W sumie to się nie pokłóciliśmy, tylko ja zachowałem się jak ostatni dupek, za co Ruki się na mnie obraził, co było logicznym zachowaniem. – Dużo zadają nam w szkole i jakoś tak wyszło, że nie miałem czasu… - wykręciłem się.
Taa… tylko żebym ja jeszcze lekcje odrabiał…
- To jak już go trochę znajdziesz, wpadnij. Upiekłam twoje ulubione ciasto czekoladowe z wiśniami! – nie mogłem uwierzyć, że pomimo upływu czasu ona wciąż pamiętała, jakie ciasto lubię. Ech, nigdy nie zapomnę tych czasów, kiedy przychodziłem do Takanoriego i razem potrafiliśmy w jeden wieczór pochłonąć dwie blachy ciasta… Heh…
- Na pewno kiedyś was jeszcze odwiedzę – skłoniłem się i szybko opuściłem windę, kiedy ta zatrzymała się na parterze. Nie lubiłem kłamać, a w szczególności takim osobom jak pani Matsumoto. Ile razy ta kobieta usprawiedliwiała mnie przed matką? Nigdy jej tego nie zapomnę i zawsze będę miał do niej wielki szacunek za to, ile dla mnie zrobiła w przeszłości.
            A teraz ja w ramach rekompensaty za jej dobroć, w taki właśnie sposób odpłacałem się jej wnukowi… Cholera, czułem się z tym naprawdę źle… Czułem się winny – bo w końcu miałem ku temu solidne powody. Ponad to nawet we własnych oczach widziałem siebie jako skończonego dupka i zdrajcę, także… Ech, może lepiej urwać ten wywód w tym miejscu.
Poszedłem na punkt widokowy. Zdziwiłem się, kiedy zastałem puste schody, na których zazwyczaj przesiadywaliśmy i spędzaliśmy wagary. Od tego miejsca do cmentarza nie było daleko. Wytężyłem wzrok i dostrzegłem grupkę chłopaków ubranych na czarno oraz niższego blondynka, nad którym się pastwili. Psia mać, Ruki…! Nagle zrobiło mi się słabo… Dlaczego, do cholery jasnej, ta banda skończonych imbecylów nie zadzwoniła do mnie, żebym wyszedł?! Zdenerwowałem się i ruszyłem biegiem w ich stronę. Zatrzymałem się na małym skrawku zielonej trawy, gdzie niedługo mieli zostać pochowani nowi „mieszkańcy” cmentarza, a teraz moja grupa okładała Takanoriego.
- Co tu się, do ciężkiej cholery, dzieje, co?! - ryknąłem.
- O… Reita… - szepnął jakiś przerażony głosik. – Mówiłem ci Mizui, żeby do niego zadzwonić!
- Oj, zamknij się – syknął do przestraszonego chłopaczka, którego imienia nawet nie znałem. – Cześć, stary – Mizui przywitał się ze mną i wyciągnął dłoń w moją stronę, którą ja uścisnąłem. – Co się tak pieklisz, co? Zaraz ci wszystko wyjaśnię…
Spojrzałem na Matsumoto, który leżał na ziemi. Jeden z „czarnej grupy” kopnął go w brzuch.
- A ty, co tu za szopki odstawiasz, kiedy ja rozmawiam?! – zganiłem go. – No słucham, słucham Mizui, jak się wytłumaczysz? – warknąłem.
- To nie tak jak myślisz… - próbował mnie udobruchać delikatnym tonem głosu. – Zawsze jak coś się dzieje, to ty chronisz nam dupy, nie? No to sobie tak wymyśliłem, że musisz być tym nadstawianiem karku strasznie zmęczony, mam rację? – spojrzał na mnie porozumiewawczo. -  Więc powiedziałem chłopakom, żeby dali ci spokój, bo przecież co to za filozofia skopać jakąś Barbie jak on? – wskazał na blondyna, który próbował się podnieść… z marnym skutkiem… - Nie raz, nie dwa, brałeś udział w bójkach, więc oglądanie tego już cię tak nie rajcuje jak kiedyś. W takim razie pomyślałem, że skoro jesteś zmęczony i nie masz nic do stracenia, to chyba możesz sobie jeden dzień odpocząć, co? – zakończył szerokim uśmiechem, który miałem wielką ochotę zetrzeć mu z twarzy pięścią.
Zmierzyłem wszystkich lodowatym wzrokiem, po czym znów skupiłem się na brunecie przede mną.
- Cholera, Mizui, czy ty myślisz, że jestem tak tępy, żeby uwierzyć w to, że się o mnie martwisz?! – zapytałem wściekle. – Czy masz mnie za skończonego idiotę?! A teraz – niemalże krzyknąłem – kto powie mi prawdę zanim poślę was wszystkich do diabła?! Kto był na tyle genialny, żeby podejmować za mnie decyzje? – rozejrzałem się. Niestety odnotowałem braki w liczbie ochotników. Wszyscy chyba przestali oddychać, bo pobledli, a niektórzy zrobili się nawet niebieskawi. – No kurwa, las rąk… - mruknąłem do siebie.
- Dobra – syknął brunet i złapał mnie mocno za ramię. – Nie wiem, ile jeszcze masz zamiar się tak wozić, ale ja mam cię już serdecznie dość! Zawsze bronisz tego dziwoląga, jak tylko możesz, a ja mam wielką ochotę mu przywalić – warknął.
Zbliżyłem się do chłopaka niebezpiecznie blisko i chwyciłem go za koszulkę. Nie złamał się i dalej twardo patrzył mi w oczy. Zdziwiłem się, gdyż zazwyczaj tyle wystarczyło, żeby przestraszyć przeciwnika, a tu proszę… nowy postrach dzielnicy wyrósł na moich oczach! Uśmiechnąłem się krzywo, powstrzymując, aby nie wybuchnąć mu niemalże obłąkańczym śmiechem prosto w twarz.
- A nie pomyślałeś, debilu, że każda wasza bójka idzie na moje konto? – zapytałem przesłodzonym głosikiem. – Że żaden belfer nie uwierzy, że mnie tutaj nie było, kiedy Maleństwo się poskarży? Że mnie wyrzucą, cholera, ze szkoły, jak jeszcze raz wmieszam się w takie gówno?! – mówiłem coraz głośniej i coraz mniej przyjemnie. Odwaga szybko opuściła Mizuiego. Pod koniec darłem się tak głośno, jak tylko mogłem. – Że nie chcę trafić do poprawczaka w innej prefekturze?! – pchnąłem go, a chłopak zatoczył się i przewrócił na jakiś nagrobek, roztrzaskując przy okazji kilka zniczów. – Ktoś jeszcze ma coś do powiedzenia? – zapytałem już spokojnie, co wypadło bardzo drastycznie, biorąc pod uwagę, że przed chwilą wrzeszczałem na całe gardło. Chłopacy popatrzyli po sobie.
- No ale jak już zaczęliśmy go okładać i nie unikniesz konsekwencji, Reita, to może dokończymy? – zaproponował Teru. Zanim jednak zdążyłem się odezwać on czy zareagować w jakikolwiek inny sposób, on i czterech stojących koło niego chłopaków rzuciło się na blondyna raz jeszcze.
W tym momencie coś przemknęło między nagrobkami i odparło oprawców Rukiego. Pięciu chłopców w mgnieniu oka znalazło się na ziemi, a ja mogłem zobaczyć, jak… zaraz, zaraz… Co tu robi ten nowy?! Chłopak z kolczykiem w wardze ostrożnie pomógł wstać poszkodowanemu i przełożył sobie jego rękę przez kark, a sam objął go w pasie. Ruki kulał i nawet nie chciałem zastanawiać się, co mu się stało. Nagle jakieś nowe, nieznane mi dotąd pokłady złości zostały we mnie uwolnione. W tej chwili mógłbym się założyć, że wyglądałem, jak wcielenie samego diabła, gdyż Mizui, który zdążył już pozbierać się i stanąć koło reszty, spojrzał na mnie okrągłymi oczami. Wszyscy cofnęli się o dwa kroki w tył. Wolnym krokiem podszedłem do bruneta i blondyna.
- A ty to kto? Superman? – zapytałem sarkastycznie nowego, kpiąc sobie z niego i dźgając go w mostek.
- Nie - syknął i wyswobodził się z objąć Takanoriego, uprzednio upewniając się, że chłopak utrzyma się o własnych siłach na nogach. – Ale mogę się w niego pobawić – zmrużył groźnie oczy i popchnął mnie.
Za moimi plecami rozeszło się głośne: „UUU!”, niestety z uznaniem dla mojego przeciwnika. Odwróciłem się, chcąc zobaczyć, kto wydał z siebie ten odgłos. Zorientowałem się, że zza siatki ogradzającej teren cmentarza całemu zajściu przypatrywała się grupka szkolnych „cele brytów”. Wypatrzyłem wśród nich Uruhę, który spojrzał na mnie ze strachem w oczach. Jego wyraz twarzy obrazował rozczarowanie moją postawą. Nie wiedziałem, jak długo tutaj stali, ale byłem pewien, że nie było ich w chwili, kiedy przybiegłem; z tej racji wnioskowałem, że Takashima musiał uznać, że to ja pobiłem Matsumoto. Nie domyślał się, że nie maczałem w tym palców i, jak zwykle z resztą, próbowałem ratować go od kłopotów, jednak tym razem nie udało mi się to. Zrobiło mi się głupio, kolejny już raz tego dnia, kiedy mocny cios w szczękę otrzeźwił mnie, wyrywając z wiru myśli. Że też zebrało mi się niemalże na wywody filozoficzne w chwili, kiedy stałem na wprost chłopaka, który bynajmniej nie przyszedł tutaj, aby porozmawiać ze mną o pogodzie ani umówić się na herbatę… Czasami sam byłem rozczarowany moim zanikającym procesem myślenia i instynktem samozachowawczym…
Zachwiałem się, jednak nie upadłem. Nowy wykorzystał moment, kiedy odwróciłem się i uderzył mnie. Teraz byłem już rozwścieczony do granic możliwości. Rzuciłem się na  bruneta i przewaliłem go. Usiadłem na nim okrakiem i zacząłem go okładać. Znowu rozległo się to: „UUU!”, tylko tym razem z większą dozą strachu i niesmaku. Na całe moje nieszczęście ciemnowłosy nie miał zamiaru poddawać się i złapał jedną z moich pięści, kiedy chciałem uderzyć go w twarz i unieruchomił moją rękę w łokciu, po czym przewalił mnie. Zaczęliśmy się turlać. Urządziliśmy sobie takie odpowiedniki zapasów, można by powiedzieć. W końcu jakoś udało mi się wyprowadzić cios z kolana w jego brzuch. Chłopak skulił się z bólu, co ja wykorzystałem i złapałem go za kark, rzucając nim w kierunku nagrobków. Chłopak uderzył plecami o grafitową płytę, czemu towarzyszył głuchy dźwięk. W tym momencie trzecie „UUU!” dobiegło moich uszu. Podszedłem do wijącego się z bólu nowego i uśmiechnąłem się krzywo. Nie dość, że przystawiał się do Rukiego, to jeszcze miał zamiar zająć moje miejsce w szkolnej yakuzie? Niedoczekanie! Nachyliłem się nad nim i szarpnąłem za włosy, chcąc pokazać, kto wygrał, kiedy ten nagle kopnął mnie w twarz, a dokładniej w nos. Cały zalałem się krwią i chyba bardziej z szoku niż od siły ciosu, zachwiałem się, a następnie usiadłem na rozmokniętej ziemi.
- Yuu, przestań! – usłyszałem płaczliwy głos Matsumoto.
Ciemnowłosy spojrzał na mnie z pogardą, splunął śliną pomieszaną z krwią pod moje nogi i wrócił do blondyna. Ponownie go objął i odszedł z nim w przeciwną stronę do tej, gdzie stała moja grupa, tym samym kierując się do odległego, zachodniego wyjścia cmentarza. Wszyscy milczeli i nie wiedzieli, jak się zachować. Wszystkie pary oczu skupiły się na mnie.
- Na co się tak gapicie?! – burknąłem, podnosząc się z ziemi.
Bogacze zza siatki szybko się zmyli, słysząc mój nadal groźny ton. Mizui szybko podbiegł do mnie i podał mi zorganizowaną w magicznych okolicznościach chusteczkę. Niedbale wytarłem twarz z krwi i syknąłem, kiedy nawet delikatnie dotknąłem nosa.
- Reita? – zapytał cicho skruszony chłopak.
- Co?- warknąłem.
- Przepraszam… - spuścił głowę.
- Ty mnie nie przepraszaj, tylko zawieź do przychodni… - westchnąłem.


[Uruha]

Byłem pod wrażeniem tego, co zrobił ten nowy. Naprawdę trzeba mieć dużo odwagi albo nieźle narąbane w głowie, żeby postawić się Reicie. Nie powiem, zaciekawiła mnie jego postawa, a zwłaszcza to, że wstawił się za Rukim, którego nikt w szkole nie lubił. Widocznie nie obchodziło go to, co mówią o nim inni; a to bardzo dobra cecha!… której niestety ja nie posiadałem…
Mimo wszystko rozpromieniłem się myślą, że w końcu może ktoś ochroni biednego Matsumoto. Kto wie, może nawet coś do niego poczuje? Hm… Fajnie by było, gdyby Taka w końcu nie był sam. Zawsze był samotnikiem, zachowywał dystans i nie pozwalał zbytnio zbliżać się ludziom do siebie – jedynym wyjątkiem byłem ja, Reita i Kai, jednak… cóż… każdy z nas wybrał swoją własną drogę…
Pod jakimś błahym pretekstem wykręciłem i odłączyłem się od swojej grupy. Widziałem, jak nowy wchodził do bloku Rukiego. Postanowiłem poczekać na niego i zagadać, kiedy będzie już wychodził. Na całe moje nieszczęście ich spotkanie trwało długo i brunet wyszedł dopiero wczesnym wieczorem. Do tego czasu kręciłem się w okolicach domu blondyna. Dopadłem ciemnowłosego na przystanku autobusowym.
- Cześć – przywitałem się dość nieśmiało.
- Eee… Cześć, Uruha, tak? – zapytał.
- Tak – przytaknąłem niezbyt zaskoczony faktem, iż mnie zna. W końcu wszyscy w szkole mnie znali. – A ty jak się nazywasz?
- Shiroyama Yuu, ale nie obraziłbym się, gdybyś mówił mi Aoi – odpowiedział i wyjął z tylniej kieszeni spodni papierosy, po czym odpalił jednego. – Palisz?
- Jako „celebryta” nie – zaśmiałem się nerwowo.
- Ale jako rockman, to już inna sprawa? – zapytał, uśmiechając się lekko i częstując mnie używką.
- Skąd wiesz?! – niemalże krzyknąłem. – Ruki ci powiedział? – po chwili uświadomiłem sobie, że to przecież całkiem możliwe.
- Zgadza się – przytaknął, zaciągając się dymem. – Więc, czym zawdzięczam sobie tę zaszczytną rozmowę? – zapytał z lekką kpiną.
- No więc… nie przyszedłem do ciebie, jako ten popularny, rozpuszczony dzieciak, tylko normalny chłopak z sąsiedztwa – zacząłem.
- Z bogatego sąsiedztwa – zachichotał, a sarkazm opływał każdą jego wypowiedź. Zmroziłem go wzrokiem.
- Słuchaj, chciałem ci powiedzieć, że nieźle sobie poradziłeś z Reitą i dobrze byłoby gdybyś przez jakiś czas zadawał się z Rukim. Dzięki temu może w końcu przestaliby go dręczyć… - zakończyłem trochę za szybko, przez co było słychać, iż denerwowałem się. Kurde, naprawdę chciałem żeby coś wyszło między nim a Rukim…
Yuu spojrzał na mnie, a jego oczy rozbłysły jakoś bardziej pogodnie. Podszedł do mnie i oparł się o przezroczystą, plastikową ścianę przystanku autobusowego.
- Będę się zadawał, z kim mi się będzie podobać – mruknął niby beznamiętnie, choć na jego usta wpłynął delikatny uśmieszek. – Choć wydaje mi się, że mimo tego, iż to właśnie Ruki ma opinię „dziwaka”, to właśnie on jest właśnie najnormalniejszy w tej szkole – rzucił niedopałek na chodnik i przydepnął go nogą.
- Możliwe… – dopiero po chwili zorientowałem się, że powiedziałem to na głos. – Eee… Znaczy… Chodziło mi o to, że…
- Nadal go lubisz, prawda? – przerwał mi.
- Możliwe… - powtórzyłem i poczułem, jak policzki zaczęły mnie piec, kiedy chłopak był już naprawdę bardzo blisko mnie. Dzieliło nas jakieś niespełna dziesięć centymetrów wolnej przestrzeni.
Shiroyama już otwierał usta, by coś powiedzieć, a właściwie szepnąć mi na ucho, gdyż nachylił się nade mną, jednak w tym właśnie momencie przyjechał autobus. Brunet spojrzał na mnie z uśmieszkiem i położył mi rękę na ramieniu, po czym wyminął mnie i wszedł do pojazdu komunikacji miejskiej.
- Do zobaczenia w szkole – rzucił przez ramię, odwracając się w moją stronę.
- Yuu, czekaj, podwiozę cię do domu. Mam niedaleko samochód…
Drzwi autobusu zasunęły się, a chłopak machnął mi jeszcze przez szybę ręką, po czym odjechał. Ja natomiast jeszcze przez dłuższą chwilę stałem w miejscu z otwartymi ustami. W jednej chwili przestało mi zależeć na tym, żeby Aoi zakochał się w Rukim… poprawka, byłem w stanie zrobić wszystko, żeby do tego nie doszło…