No... ten, tego... Kto się wkurzy, jeśli otwarcie przyznam się, że na moim komputerze ostatnia data edytacji tego pliku widnieje jako 14 KWIETNIA tego roku, a ja najzwyczajniej w świecie zapomniałam, że napisałam tę część? >.<'' Huh, how is life...
Na potrzeby tego
rozdziału musiałam dokarmić swój mózg cukrami prostymi, przez co wchłonęłam
niepojętą ilość krówek i mało nie wyszło mi to bokiem (albo raczej nie bokiem;
nieco inną częścią ciała, ale tego już nie będę opisywała), więc proszę,
uszanujcie moje poświęcenie dla tej serii x’’D
„Książę z bajki” cz.10
-
Hm… - mruknąłem, wypuszczając szary obłok dymu z płuc. – Skoro jest tak źle, to
powinieneś dać temu odejść – wyraziłem swoją opinię.
-
Serio tak uważasz? Po prostu powinienem odpuścić? – upewnił się, że dobrze
zrozumiał.
W
ostatnim czasie spotykałem się z Creną coraz częściej. Oczywiście fakt ten
wiązał się z tym, iż chłopak za każdym razem usilnie próbował wyciągnąć ze mnie
jakieś informacje „tajne/poufne”, aby, jak twierdził, lepiej mnie zrozumieć.
Ponad to, był także święcie przekonany, że w ten sposób w końcu zmusi mnie do
otworzenia się nieco bardziej na ludzi. Dzięki temu z kolei miało mi się udać wreszcie
zrzucić z siebie ciążące mi od lat problemy i miało mi to pozwolić stać się
pogodniejszym, inaczej spojrzeć na świat… Ta, scenariusz przypominał nieco ten
pisany przez Setsuko, choć akurat Ketsueki nie uwzględnił w swoim tworze
różowego pałacu z tęczową fosą, jednorożca i naszego ślubu… a w każdym razie
nie przyznał się do tego otwarcie – w końcu nie wiadomo, co tam naskrobał w
didaskaliach, nie?
Suma
summarum zacząłem spędzać z nim dużo czasu, przez co brunet mógł realizować
swój przesłodzony plan działania. Już mu nawet nie wypominałem, że moja
przemiana z księcia Mordoru w pląsającą radośnie po łące rusałkę jest tak
prawdopodobna jak to, że Święty Mikołaj coroczną akcję roznoszenia prezentów
używa tylko jako przykrywkę do rozpowszechniania sprzedaży narkotyków na skalę
światową, ale cóż… Powiedzmy, że zdążyłem już przywyknąć do myśli, że do tego
chłopaka trafia naprawdę niewiele logicznych argumentów. Postanowiłem dać mu
wolną rękę, pozwalając robić to, na co miał ochotę. Najwyżej później spotka go
jedynie rozczarowanie, kiedy w końcu uświadomi sobie, że tacy ludzie jak ja są
niereformowalni.
Jako
że jednak nasza relacja miała ludzki wydźwięk, a nie totalnie sztuczny tak jak,
na przykład, sesje u psychologa, rozmowa nie kręciła się tylko wokół mojej
osoby. Wokalista otwierał się przede mną i opowiadał historie ze swojego życia,
pytał o rady – tak jak właśnie w tej chwili – choć przychodziło mu to znacznie
łatwiej niż mnie. Z grubsza można było stwierdzić, że zachowywaliśmy się,
jakbyśmy byli przyjaciółmi.
-
A co, jeśli on ma po prostu jakiś gorszy okres? – znów podjął temat. – Może
znów się zmieni w osobę, w której się zakochałem? – zapytał z nadzieją. – Czy
nie powinienem mu pomóc, zamiast odwracać się do niego plecami? Może on właśnie
potrzebuje i czeka na tę pomoc? – przejęty zaczął żywo gestykulować rękami. –
Czy to byłoby w porządku z mojej strony, żebym w takiej chwili zostawił go
sobie samemu i po prostu odszedł? – dopytywał.
-
Słuchaj – westchnąłem, odchylając się na oparcie parkowej ławki. – Problem
związków polega na tym, że my, jako ludzie, nigdy do końca nie jesteśmy
szczerzy. Na początku zawsze udajemy. Zawsze – podkreśliłem, tym samym nie
dając mu dojść do słowa, gdyż już widziałem, jak otwierał usta, żeby
zaprzeczyć. – W jakimś stopniu – wzruszyłem ramionami. – Szczerzymy się jak
głupi, udając, że bawią nas nieśmieszne żarty, że smakuje nam dziwnie wyglądająca
potrawa zaserwowana na obiad u nowopoznanej osoby… Na początku staramy pokazać
się z jak najlepszej strony. I wtedy bang! – klasnąłem w dłonie. – Ktoś taki
jak ty zakochuje się – przewróciłem oczyma. – Zakochuje się w osobie, której
nie zna lub która nawet nie istnieje. Z czasem dopiero zaczynają wychodzić
ukryte wady tego drugiego człowieka i okazuje się, że książę wcale nie jest
księciem, a księżniczka księżniczką – prychnąłem. – Lista wad, która wcześniej
była ukryta zmienia to, w jaki sposób zapatrujesz się na daną osobę i wydaje ci
się, że ona się zmieniła – przedstawiłem swój punkt widzenia. – Ale
niekoniecznie musi tak być. Jasne, ludzie mogą się zmienić, jednak to nie
zawsze tutaj leży problem – pokręciłem głową. – Czasem ci ludzie po prostu
przestają udawać – wziąłem głębszy oddech. Crena wpatrywał się we mnie
zszokowany. – Jeśli jest ci źle w tym związku, to moim zdaniem powinieneś go
zakończyć – oświadczyłem oschle. – Możesz siedzieć na tyłku i nic nie robić,
czekając aż ten twój ukochany znów „wróci” do tej jego „wersji”, w której się
zakochałeś, ale tak samo prawdopodobne jak to, że to zrobi, jest to, że tego
nie zrobi – zgasiłem niedopałek na poręczy ławki i odrzuciłem go gdzieś za
siebie. – Jasne, kochasz go, więc zerwanie nie przyjdzie ci łatwo. Będzie ci
przykro, trochę wypijesz, pożalisz się, ale w końcu ci przejdzie. Niektórzy
mówią, że czasem nawet należy zostawić osobę, na której ci zależy. Ponoć w ten
sposób ta może zdać sobie sprawę z tego, co straciła, docenić to jeszcze raz i
wrócić na klęczkach z bukietem róż, czekoladkami i najszczerszymi słowami
przeprosin oraz mocną obietnicą poprawy. Nie wiem czy życie faktycznie tak
działa, bo póki co to widziałem podobny scenariusz tylko w amerykańskich
serialach, ale zawsze możesz podnieść się na duchu choćby i tą marną nadzieją,
jeśli będzie ci naprawdę źle z tym, co zrobiłeś – rozłożyłem ręce. – A nawet
jeśli to nie zadziała, to przynajmniej odzyskasz swoją wolność, żeby znów móc
ją oddać w cudze ręce. Następnym razem jednak będziesz już wiedział, czego
unikać. Radosne początki nowego związku wzmogą produkcję endorfiny i zapomnisz
o byłym – zakończyłem obojętnie.
Tak,
Ketsueki miał problemy sercowe. Skarżył mi się na swojego chłopaka, który, jego
zdaniem, zmienił się nie do poznania, przez co ten nie mógł już znaleźć w nim
tej osoby, w której się zakochał. Zdziwieni, że brunet miał kogoś? Cóż,
przyznam szczerze, że ja też się zdziwiłem. Właściwie to nie na żarty. Nie
ruszyło mnie to jednak za bardzo w żaden inny sposób. Nie czułem się przez to
dotknięty czy zdradzony. Przyjąłem to bez zbędnych rewelacji. W moim własnym
mniemaniu to właśnie ten chłopak miał prędzej powody do oburzania się niżby ja,
gdyż, jakby nie patrzeć, wokalista Bird as Omen przespał się ze mną. To trochę
burzyło w moich oczach obraz zakochanego do szaleństwa muzyka, który gotów był na
poświęcenia dla swojej drugiej połówki. Z jednej strony niby nie chce go
opuścić nawet, kiedy im się nie układa i zarzeka się, jak on to go rzewnie
kocha, a z drugiej jednak go zdradza. Nie pasowało mi to do siebie. Albo wóz,
albo przewóz. Dla mnie to były dwie kompletnie wykluczające się sprawy, ale
cóż… jak już ustaliliśmy wcześniej, ja pojmowałem naszą rzeczywistość w nieco
inny sposób. Postawa Creny uświadamiała mnie tylko w przekonaniu, że ludzie
potrafią być naprawdę dziwni i ja chyba już nigdy ani ich nie zrozumiem, ani
się do nich nie dopasuję…
Zresztą
to i tak nie moja sprawa, więc nie muszę się tym przejmować…
No
właśnie, niby nie musiałem, a jednak z jakiś powodów chciałem to zrozumieć i
nie mogłem powstrzymać się od prób znalezienia rozwiązania na własną rękę. Może
faktycznie było tak, jak to założyłem na samym początku, a więc brunet, idąc ze
mną do łóżka, nie traktował tego jako zdrady, ale jako „pracę”. Może był
cwańszy niż mogłem to przewidzieć… Zaproponował mi wspólną noc, żeby mieć jakiś
pretekst do zbliżenia się do mnie. Potem udawał radosną wróżkę z krainy elfów i
kolejną ofiarę mojego okropnego usposobienia, zranioną duszyczkę, którą trzeba
było przygarnąć i pocieszyć. W ten sposób wzbudził współczucie i zaufanie u
pozostałych członków mojego zespołu. U mnie ruszył poczucie winy, przez co
ostatecznie poszedłem w jego sprawie do własnego menagera, żeby dać mu szansę
nagarnia video do pierwszego singla jego zespołu. Udawał duże, rozemocjonowane
dziecko, przez co nawet nie połapałem się, że to on pociągał za sznurki, a nie
ja. Mój zespół już się wybił, mieliśmy sławę i rozgłos, a ja byłem typowym
samcem alfa, który był zbyt tępy i zbyt pewny siebie, żeby dopuścić do siebie
myśl, że chociaż raz to nie wszyscy inni podporządkowują się jego woli, ale tym
razem to właśnie on jest tym, który tańczy, jak mu zagrano. Byłem idealnym
kandydatem na kozła ofiarnego, na przepustkę do świata sławy i luksusu dla
początkującego muzyka…
Spojrzałem
na towarzyszącego mi chłopaka. Siedział pochylony w rozkroku, opierając
przedramiona na kolanach. Miał zatroskaną minę i nieobecne spojrzenie. Wyglądał
jakby naprawdę się martwił. Może faktycznie kogoś kochał, a teraz odczuwał
wyrzuty sumienia w związku z tym, na co się porwał? Może jeszcze jakaś część
jego człowieczeństwa nie obumarła? A może zwyczajnie udawał?... Jakby się tak
nad tym zastanowić to, to miało głębszy sens… Z pewnością nie mógł przewidzieć,
że zamiast od razu dać mu to, czego chce, będę próbował odwieść go od pomysłu
pchania się w przemysł muzyczny. Musiał się nieźle za mną nachodzić, żeby
osiągnąć swój cel, ale ostatecznie dałem mu wszystko, czego potrzebował. W
chwili, kiedy już myślał, że jednak wybrał sobie zbyt upartego imbecyla, ja
postanowiłem złożyć broń i ugiąć hardy kark, bez słowa załatwiając mu nagranie.
To było całkiem sprytne…
Pytanie
tylko czego teraz ode mnie chciał? Czemu teraz nie odwrócił się i nie odszedł?
Może chciał dalej grać dobrego dzieciaka. Może jego gra aktorska wybiegała
nieco dalej – nie polegała tylko na tym, aby odwalić show i iść do domu. Chciał
zostawić po sobie dobre wrażenie, żeby później móc wrócić do ręki, która już
raz go wykarmiła. Może chciał, żebym zapoznał go z innymi, sławniejszymi od
niego muzykami, żeby mógł ugruntować swoją pozycję, znaleźć znajomości i
kontakty. Może…
Wytłumaczenie
to było dobre jak każde z tysiąca innych, które przychodziły mi do głowy. Mimo
tych wszystkich pięknych słów i gestów ze strony bruneta, ja wciąż nie mogłem
pogodzić się z faktem, że ludzie na tym świecie potrafili być od tak po prostu
dobrzy. Wciąż pozostawałem chorobliwie podejrzliwy. W myślach, już tak
przezornie, wyzywałem się od łatwowiernych idiotów.
-
No… nie wiem… - mruknął w końcu.
-
Zrobisz, co będziesz uważał za słuszne – wzruszyłem ramionami. – W końcu to
twoje życie. Ja tylko powiedziałem ci, co sam o tym myślę – skwitowałem, na co
Ketsueki spojrzał na mnie jakoś tak przeraźliwie, z tak autentycznym bólem, że
aż się wzdrygnąłem.
Czy
coś podobnego można byłoby udawać?...
-
A co… Co gdybym jednak zdecydował się z nim zostać? – zapytał niemrawo. –
Myślisz, że mógłby to docenić? – spojrzał na mnie niczym zbity szczeniak.
-
Nie wiem – wzruszyłem ramionami. – Nie znam gościa – odwróciłem wzrok nie mogąc
wytrzymać jego spojrzenia. – Ciężko jest mówić o ludziach w ogólnikach. Wszyscy
jesteśmy inni – przypomniałem mu.
-
No właśnie o to chodzi, że go znasz… - burknął pod nosem, przez co
wnioskowałem, że zapewne miałem nie usłyszeć tego komentarza.
-
Jeśli z nim zostaniesz na przekór wszystkiemu zapewne będziesz cierpiał –
udałem, że nie dosłyszałem jego wypowiedzi, jednak w mojej głowie zaczęła się
kolejna gonitwa myśli, z kim też to brunet mógł się związać, skoro znałem tę
osobę… Nie mieliśmy raczej wspólnych znajomych. Chociaż jakby nie patrzeć w
ostatnim czasie mocno zbliżył się do siebie z Cazquim…
-
Jestem silny psychicznie. Może udałoby mi się to przetrwać – argumentował.
-
Jasne – parsknąłem rozbawiony jego stwierdzeniem.
-
No co? – obruszył się, spoglądając na mnie z niemą urazą.
-
Nic – machnąłem lekceważąco ręką, nie mogąc przestać się głupkowato śmiać.
-
Bawi cię to? – naburmuszył się. – Kpisz ze mnie? Uważasz, że jestem słaby?
-
Tego nie powiedziałem – zaoponowałem.
-
Ale pomyślałeś – założył ręce na piersi.
-
Nie wiesz, co pomyślałem – spuściłem z tonu. – Nie próbuj zgadywać, bo i tak ci
się nie uda, a możesz jedynie wyciągnąć błędne wnioski – pouczyłem go.
-
Więc o co ci chodzi? – nie dawał za wygraną. – To takie śmieszne, że ktoś
wierzy w siebie? – podniósł nonszalancko jedną brew.
-
Właśnie – sięgnąłem po następnego papierosa. – Ty tylko wierzysz, że jesteś
silny psychicznie – odezwałem się już poważnie. – Siła psychiczna nie jest
czymś, co można zmierzyć. Nie można też tego przetestować w obiektywny sposób.
Siłę fizyczną można łatwiej sprawdzić. Możemy pójść na siłownię i przekonać
się, kto potrafi podnieść więcej ciężaru, szybciej przebiec dany dystans,
przebiec większy dystans… ale na siłę psychiczną nie ma miarodajnej skali –
odpaliłem używkę. – Nie możesz twierdzić, że jesteś silniejszy psychicznie w
porównaniu do kogoś, bo nie wiesz, jaki bagaż doświadczeń ciągnie za sobą dana
osoba. Bierze się to stąd, że ludzie nie mają w zwyczaju mówić o wielu rzeczach
wprost. Szczerzymy się i suszymy pełne garnitury uzębienia, bo tak „wypada”, bo
to jest w „dobrym tonie”. Często pomijamy to, co nas boli. Dlatego właśnie
możesz znać kogoś latami i zorientować się, że właściwie nie wiesz kompletnie
nic o tej osobie. Poza tym zostaje jeszcze kwestia różnego postrzegania tych
samych rzeczy. Ludzie są różni i różnie radzą sobie z różnymi problemami,
różnie na nie reagują. To, co może ciebie bardzo dotykać, mnie może właściwie
nie obejść. To, co mnie zepchnie na skraj wytrzymałości dla ciebie może okazać
się czymś mniej bolesnym. Z tej racji nie możesz też powiedzieć, że problemy
innych są prozaiczne w porównaniu do twoich. Nie możesz tak powiedzieć, bo po
prostu w tych słowach nie ma obiektywizmu. Jedyne, co możesz robić to wierzyć,
że jesteś silny lub słaby, że twoje problemy są bardziej dotkliwie niż innych
lub nie. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, a punkt zaczepienia od
twoich przekonań i rzeczy, w które chcesz wierzyć – z jakimś niezdrowym
zainteresowaniem wpatrywałem się w tlącego się papierosa.
-
Więc co? Mam nie wierzyć w siebie? – zapytał z niezrozumieniem wypisanym na
twarzy.
-
Nie – zaprzeczyłem. – Nie ma nic złego w wierze w siebie. W zasadzie to dobra
rzecz. Daje ci powód i motywację do działania. Chodzi mi jedynie o to, że nie
możesz stwierdzać jak faktu, że jesteś silny psychicznie lub że wycierpiałeś w
życiu więcej niż inni. Bo wiara nie jest czymś jednoznacznym i oczywistym, co
można potwierdzić jak badania naukowe – uśmiechnąłem się krzywo sam do siebie.
– Wiara jest po prostu… wiarą. Opiera się na twoich pragnieniach – wzruszyłem
ramionami.
-
Nie spodziewałem się po tobie takiego kazania… - przyznał zdziwiony. – Muszę
powiedzieć, że dziś rozgadałeś się jak nigdy – zauważył. – Zazwyczaj zbywałeś
mnie półsłówkami – spojrzał na mnie z lekką przyganą.
-
Nie spodziewałeś się, że mogę porwać się na podobną mowę, bo jestem
ksenofobicznym bucem, któremu myślenie idzie, jak krew z nosa; powoli i
boleśnie? – zapytałem jadowicie.
-
Nie – odparł bez cienia kpiny. – Bo uważałem, że nie lubisz dzielić się z
innymi swoimi przemyśleniami i bronisz się przed tym tak, jak to tylko możliwe
– wyznał. – Bo w sumie tak próbowałeś mi wmówić… - uśmiechnął się niewesoło
półgębkiem. – Teraz jednak wiem, że jest trochę inaczej niż próbowałeś mi wbić
do głowy – poklepał mnie po ramieniu i wstał, odchodząc bez słowa pożegnania.
***
Tego
dnia wyjątkowo nie musiałem robić nic. Tak jakoś wypadło. Masa miał wizytę u
dentysty, Dai zajmował się Setsuko, Natsu odwiedzała siostra, Cazqui oddawał
się radości zakupów w galerii handlowej, a ja… Cóż, ja dopiero wygrzebywałem
się z łóżka, jeśli mam być szczery. Był to dla mnie fenomen, gdyż przywykłem do
wstawania bladym świtem, a nawet jeszcze wcześniej, zanim świt w ogóle jeszcze
pomyślał o tym, żeby rozjaśnić nocne niebo. Na całe moje szczęście nadchodziła
jednak wiosna, a wraz z nią robiło się widno coraz szybciej – toteż za tą
sprawą, kiedy odsłoniłem żaluzje o godzinie dziewiątej, oślepiająca jasność za
oknem niemal mnie odrzuciła, wprawiając w osłupienie i niemy zachwyt. Błękit
nieba w jednej chwili wydał mi się czymś niepomiernie pięknym, godnym pisania
pieśni pochwalnych i opiewania w zachwyty. Przez dłuższą chwilę po prostu
stałem w oknie, opierając się o jego futrynę i zachwycałem się pięknem bijącym
z niewielkiego parku mieszczącym się przed moim blokiem, który głównie był
użytkowany przez członków wspólnoty mieszkaniowej posiadających czteronożnych
pupilów, a może raczej przez właśnie owe zwierzaki, które traktowały go jako
publiczny, zbiorowy wychodek. Tak, wiem. Brzmi świetnie. Niemniej, taka właśnie
była prawda. Więc prawdą było, że w gruncie rzeczy nie było czym się zachwycać.
Ale ja wciąż tam stałem. I się gapiłem. Zachwycałem. Zupełnie jakby było czym.
Zauważyłem
także, że na przydrożnym pasku zieleni pojawiły się pierwsze niewyraźne z racji
dzielących mnie od nich odległości, biało-żółte kropki stokrotek i innych
kwiatów polnych, których nazwać nie potrafiłem, gdyż ich nazwy nigdy nie
uczepiły się mojego umysłu wystarczająco mocno, żeby pozostać w nim na dłużej. Nakrapiany
dywan trawy wyglądał jak skóra ogromnego gada z innego, bajkowego świata, a nie
jak naturalna przeszkoda, która tylko brudziła ci buty, kiedy chciałeś przejść
z jednej strony chodnika na drugą – czyli tym, czym był w istocie. Wszystko
nagle nabrało barw i życia, i tylko ja poczułem się jak martwy lub przynajmniej
obumierający przedmiot zamknięty w pudełkowym mieszkaniu. Zapragnąłem stać się
częścią tego żywego przedstawienia, a właściwie to improwizacji natury, która
właśnie rozgrywała się na moich oczach.
Żeby
być dokładnym, to przecież podobne sceny miały miejsce non-stop na niemal
każdym moim kroku. Dlaczego zatem wcześniej pozostawałem na nie ślepy i nie
potrafiłem ich dostrzec? Dlaczego pozostawałem obojętny na ich przejmujące
piękno i jakąś niewytłumaczalną radość i siłę, którą nagle mnie natchnęły?
Z
jednej strony czułem przymus, żeby zjednoczyć się z tym wszystkim, co widziałem
przed sobą jak najszybciej – coś wręcz rwało się we mnie i jakby próbowało
wyskoczyć z krępującego je ciała i skóry – jednak pomimo tego do kuchni udało
mi się dotrzeć powoli i bezpiecznie. Zaparzyłem sobie dzbanek mocnej, czarnej kawy,
a następnie sięgnąłem po głęboko ukryte na czarną godzinę słodycze w najniższej
szufladzie kredensu. Nagimanstykowałem się przy tym, więc przy okazji mogłem
także odhaczyć poranne ćwiczenia. W towarzystwie kawy i słodyczy wyszedłem na
balkon, gdzie na zewnętrznej części parapetu czekała już na mnie paczka
papierosów i zapalniczka. Usiadłem na krześle ogrodowym (mimo iż, co śmieszne,
ogrodu samego w sobie nie posiadałem) i nalałem sobie aromatycznego, mocnego
napoju. Odpaliłem używkę i zaciągnąłem się, a następnie sięgnąłem po
najbliższego łakocia. Nie musiałem głowić się nad wyborem, gdyż cała ta kopa
cukrów prostych mogła zostać łatwo sklasyfikowana jako rzeczy, za które dałbym
się pokroić. Niezależnie od tego, na co padłby wybór i tak byłbym ukontentowany.
A
walić tą dietę, liczenie kalorii, białka, węglowodanów, cukrów i tłuszczy –
tych nasyconych i tych nie – a kurczak niech udławi się tym ryżem, na który nie
mogłem już patrzeć od dłuższego czasu!
Niech
to wszystko idzie do diabła!
Kiedy
wyszedłem na balkon wszystko to, co widziałem przez okno stało się jeszcze
bardziej realne. Stało się tak za sprawą tego, iż teraz nie dzieliła mnie już
żadna bariera, nawet tak banalna jak witryna okienna, od obserwowanego przeze
mnie świata zewnętrznego. Odgłosy i zapachy nie były już dłużej tłumione. Teraz
mogłem już czerpać w nieograniczony sposób wszystkimi pięcioma zmysłami z tego,
co miało miejsce przede mną i dookoła mnie. Mogłem się tym delektować i brać w
tym czynny udział.
Albo
po prostu siedzieć w samych gaciach na balkonie, palić papierosa, pić kawę i
zażerać się słodyczami na śniadanie niczym główna bohaterka jakiegoś dennego
serialu młodzieżowego, która została odrzucona przez miłość swojego życia. W
wieku lat trzynastu. Lub przynajmniej coś koło tego. A aż wstyd się przyznać,
ale trzeba było powiedzieć, że ja niechlubnie liczyłem już sobie nieco więcej
wiosen…
Odrzuciłem
kolejny papierek do popielniczki i przymknąłem na moment powieki, wystawiając
twarz ku słońcu. Przyjemne ciepło rozpełzało się po mojej skórze, kreując
doznanie podobne do delikatnego masażu oraz napełniając mnie spokojem.
W
powietrzu niosły się odgłosy miasta. Klaksony samochodowe, warkot silników,
kakofonia ludzkich głosów, muzyka dochodząca z trzewi przeróżnych sklepów,
syreny ambulansu… Nie mam pojęcia, jak to wszystko kiedyś mogło mnie nie
obchodzić, a może nawet irytować. Przecież to wszystko było jedynie dowodem na
to, że byłem otoczony przez wykwitające zewsząd i z każdej strony życie.
W
powietrzu unosiły się także spaliny samochodowe, które mieszały się z
przyjemnym, świeżym zapachem prania wywieszanym przez moją sąsiadkę, aromatami
dochodzącymi z ulicznych kramów z jedzeniem, perfumerii, tytoniową nutą sączącą
się szarym obłokiem z mojego papierosa i słodką wonią kwitnących kwiatów,
roślinności budzącej się do życia. Zapach życia. Wszędzie. Nawet w publicznym,
zbiorowym wychodku dla zwierzaków przed moim blokiem. Dokładnie wszędzie.
Więc
wszędzie było właśnie owo życie. I to dzisiaj wydało mi się być nadzwyczaj
piękne. Piękniejsze niż kiedykolwiek wcześniej.
Ludzie
często mówią, że pogoda ma ogromny wpływ na nasz humor. Póki co byłem święcie
przekonany, iż była to jedynie wymówka osób słabych, które nie potrafiły dojść
ze sobą do ładu i próbowały obarczyć winą za swoje niepowodzenia innych – nawet
jeśli pod tym terminem kryć się miały podmioty nieosobowe lub nawet te
nieożywione. Teraz jednak zdałem sobie sprawę, że faktycznie wystarczy zaledwie
kilka promieni słonecznych z samego rana, żeby człowiek poczuł się w jednej
chwili zupełnie inną osobą. To przecież było tak niewiele, a mogło zmienić tak
wiele.
Choć
jakby się tak jednak nad tym zastanowić trochę głębiej i sięgnąć wspomnieniami
do ostatnich wydarzeń… czy faktycznie miałem prawo kogoś krytykować? Czy
przypadkiem sam nie zaliczałem się już do tej niesławnej grupy ludzi, którzy
nie radzili sobie sami ze sobą?
Cóż…
prawdopodobnie tak.
Ale
czy mi to przeszkadza?
Sięgnąłem
po kolejnego słodycza, rozkoszując się pustymi kaloriami i cukrami prostymi na
języku i podniebieniu.
Nie,
ani trochę mi to nie przeszkadza.
Koniec
końców przynajmniej dzięki temu, że byłem właśnie taki, a nie inny, mogłem
szukać banalnych rozwiązań i zasłaniać się nimi, próbując uciekać od
odpowiedzialności za własne czyny i decyzje.
Jeżeli
bycie słabym mogło pozwolić mi zachować tę radość czerpaną z tak prozaicznych
rzeczy jak blask słońca czy widok kwitnących roślin, wtedy tak, naprawdę
chciałem pozostać słabym. Bo jaki sens miałoby bycie silnym? Czy nie lepiej
czasami było zejść jeden stopień niżej, ale cieszyć się prostotą, spokojem i
małymi rzeczami niemal na każdym kroku, zamiast doszukiwać się prawie że cudów,
żeby przywołać na twarz chociażby cień uśmiechu?
Ano
właśnie.
Sięgnąłem
po kolejnego cukierka, nagle ze zgrozą odkrywając jakże szokujący fakt, że
foliowa torebka ze słodyczami była już pusta i teraz mogła jedynie smętnie
powiewać na wietrze, przyciśnięta popielniczką. No i masz ci los. W tym
epicentrum rozkwitu życia coś musi też zawsze zostać poświęcone; coś musi
zginąć. W tym wypadku była to moja dieta, mocne postanowienia i łakocie na
czarną godzinę. W takim razie nie pozostawało mi nic innego jak przymusowe,
jeszcze bliższe zintegrowanie się z tym piejącym w życie światem za sprawą
eskapady do osiedlowego po zapas cukrów prostych w razie „W”.
Zadziwiające
jak w jednej chwili problemy całego świata i ból egzystencjonalny mogą przestać
cię dotyczyć w jednej, krótkiej chwili, kiedy napchasz sobie żołądek
słodyczami. I znowu; tak niewiele mogło zmienić tak wiele.
***
Siedziałem
na ławce z nogami wyciągniętymi przed siebie, rozkoszując się promieniami
słonecznymi ogrzewającymi moją twarz, słodkim zapachem kwitnących drzew i
krzewów unoszącym się w powietrzu oraz kolejną drobną przekąską, na którą sobie
pozwoliłem. Rozglądałem się przy tym dookoła i chłonąłem całe otoczenie. Powiew
wiatru niosący ze sobą swąd spalin oraz odgłosy ruchliwej ulicy. Błękitne niebo
upstrzone puchatymi, białymi obłokami. Nawet pieska zastygłego w napiętej pozie
podczas wykonywania wiadomej czynności. Czemu było się jednak dziwić? W końcu
niejako wybrałem się do publicznego, zwierzęcego wychodka, więc dziwnym by było
doczekać się innych widoków, prawda?
Ale
mnie to nie przeszkadzało.
Ponownie
popadłem w stan niewzruszonej oazy spokoju. Człowiek najedzony to człowiek
spokojny. Albo przynajmniej spokojniejszy. Może co najwyżej trawiony przez
lekkie wyrzuty sumienia. Ale co po tym komu? Jutro idę na siłownię. Nie ma,
czym się przejmować.
No
właśnie. Nie ma, czym się przejmować.
Chłonąc
całe to otoczenie odniosłem silne wrażenie, że w ten właśnie sposób myśleli
ludzie. W ogólniku. Bo wszak nie dało się ukryć, że zwierzęta same się nie
wyprowadzały i ktoś musiał je pilnować – zatem ludzie również byli częścią
składową kontemplowanego przeze mnie otoczenia. Elementem, który ciężko było
pominąć lub zwyczajnie pozostać na niego ślepym.
Obserwowani
przeze mnie ludzie nie przejmowali się. Sobą wzajemnie. Pozostawali ślepi na
innych przedstawicieli tej samej rasy i gatunku, nawet jeśli mnie wydawało się
to praktycznie niemożliwe do wykonania. Wiadomo jednak, opinie mogły być
podzielone. W końcu opinie z natury same w sobie były subiektywne, więc moja
ocena może i nie była jakiś wyznacznikiem złożoności tego zadania. Niemniej
jednak nie zmieniało to faktu, iż nie mogłem wyjść z podziwu dla tego, z jakim
powodzeniem udawało im się wzajemnie ignorować i pozostawać biernym względem
innych. Nie przejmować się. Właściwie to niczym.
Oczywiście
można było założyć, że jakimś dziwnym przypadkiem akurat trafiłem na grupę
osób, które wyjątkowo nie przejmowały się faktem istnienia innych podmiotów
ożywionych na tym samym padole łez w tej samej rzeczywistości, wymiarze i
czasie, niezależnie od złożoności ogółu Wszechświata, drgań strun, membran
materii i cząstek czy czego tam jeszcze tylko… ale prawdą było, że ta wybiórcza
grupa ludzi była zaledwie statystycznym wzorcem wykrojonym z ogółu
społeczeństwa. Na podobnych grupach przeprowadza się przecież eksperymenty, na
podstawie których wyciąga się generalizujące wnioski w odniesieniu do ogółu. Więc
ja również miałem prawo generalizować. Niezależnie od tego, jakim zbitkiem
indywiduów były moje „króliki doświadczalne”, miałem prawo generalizować. Owe
eksperymenty często przeprowadzało się na podstawie obserwacji. A ja właśnie
obserwowałem. Nie trzeba było w końcu być wielkim uczonym, żeby rozejrzeć się,
przyjrzeć się bardziej interesującym przypadkom i zachowaniom, i wyciągnąć z
tego wszystkiego jakieś konkluzje. Zanotować. Podzielić się z innymi
rezultatami, jeśli uznasz to za stosowne. Ja póki co nie zamierzałem jednak upubliczniać
moich „badań” ani ich efektów końcowych, jednakowoż nie oznaczało to, iż
zamierzałem je zbagatelizować.
Ludzie
nie przejmowali się sobą nawzajem. Starali się unikać spojrzeń nieznajomych,
schodzić sobie wzajemnie z drogi. Szli ze spojrzeniami utkwionymi w drodze lub
odległym punkcie, do którego się kierowali, lub też, co było najpopularniejszym
wariantem, w ekrany telefonów. Nie patrzyli na siebie. Nie zaczynali
spontanicznych rozmów. Przemykali koło siebie, jakby starali się zniknąć z pola
widzenia tej drugiej osoby tak szybko, jak to tylko było możliwe.
Ale
to wciąż nic. Mało ważne. Ciekawie robiło się dopiero, kiedy dochodziło już do
jakiś konfrontacji międzyludzkich. Ludzie znów jedynie z rzadka na siebie spoglądali.
Rozmawiali krótko, o rzeczach błahych i mało zobowiązujących. Po zaledwie kilku
zdaniach coś zazwyczaj szło nie tak. Pojawiała się pionowa zmarszczka
niezadowolenia między brwiami, jeden z kącików ust wędrował ku dołowi, szczęki
zaciskały się. Rozmowa się kończyła. Nie mieli cierpliwości, żeby ze sobą
rozmawiać. Najlepiej widoczne było to, kiedy jedna ze stron jasno dawała do
zrozumienia, że coś jest nie tak. Wyraz twarzy zdradzający smutek lub
długoterminowe zmęczenie, zahaczające o chorobę. Oczywiście padały standardowe
pytania: „Co z tobą?”, „Wszystko w porządku?”, „Co ci jest?”. Nikt jednak nie
czekał z napięciem na odpowiedź. To było pytanie zadane niemal z przymusu. Taki
kanon kulturalny, który należało kontynuować, bo tak nauczyła mama. Niezależnie
od podanej odpowiedzi, zainteresowanie z czasem tylko spadało, żeby nie
powiedzieć obrazowo, że leciało na łeb, na szyję. Dlaczego? Bo nie było widać
oznak świadczących o poprawie. Jedno proste pytanie to stanowczo za mało, żeby
okazać wystarczającą ilość uwagi i troski, żeby podnieść kogoś na duchu i go
wesprzeć. My jednak nie mieliśmy wystarczająco cierpliwości, żeby bawić się w
drążenie w temacie, delikatne krążenie wokół problemu. Przyzwyczajeni do
obcowania z technologią niżby z innymi przedstawicielami tego samego gatunku
zaczęliśmy oczekiwać wymiernych rezultatów w określonym czasie. Szybko.
Najlepiej natychmiast. Tak samo, jak irytowaliśmy się, kiedy jakaś strona
internetowa ładowała się zbyt długo, irytowaliśmy się również kiedy pomimo poświęconego
czasu drugiej osobie, tej się nie polepszało, żeby już nie wspominać o tym, że
ta z wdzięczności nie padała nam do stóp. A przecież powinna. W końcu
poświęciłem ci caluśkie dwie sekundy mojego wolnego czasu i ogólnie czasu, jaki
został mi dany na tym świecie; czasu, jaki został przeznaczony na moją
egzystencję. Zadałem pytanie. Zapytałem, w czym tkwił problem. Podobnie jak i
kliknąłem na link. Kliknąłem, prawda? Kliknąłem. Więc dlaczego, do cholery,
ładowanie tej strony zajmuje tak długo?! Przecież to niedopuszczalne! Żyjemy w
XXIw.! W dobie rewolucji technologicznej i postępu naukowego! W świecie, w
którym ludzie niemal kompletnie zaprzepaścili swoje zachowania socjalne na
rzecz przywiązania do gadżetów i urządzeń, z którymi nieraz łączyła nas silniejsza
więź niżby z osobami dookoła.
Za
dobry przykład mógłby mi tu posłużyć Cazqui. Gitarzysta mojego zespołu spędzał
mnóstwo czasu przed komputerem, składając ścieżki dźwiękowe, projektując
okładki nowych płyt lub po prostu próbując znaleźć jakąś rozrywkę. W ogólnym
pojęciu nie było w tym nic złego. Nierzadko zdarzało mu się gadać do laptopa
czy telefonu. Bywało też, że wydarł się na jedno z urządzeń, kiedy te nie
spełniało jego wymogów. Kiedy, dla przykładu, właśnie ta nieszczęsna strona
ładowała się zbyt długo. A co z relacjami międzyludzkimi? No z tym to już
bywało różnie… Nierzadko zdarzało mu się kontaktować z jednym z członków
zespołu przez internetowe komunikatory, nawet jeśli osoba, do której właśnie
pisał wiadomość siedziała od niego zaledwie parę metrów dalej. Ale w sumie, co
ja się wymądrzam? W końcu to ja tu miałem opinię i nosiłem tytuł Władcy
Mordoru, do którego nijak nie dało się dotrzeć, prawda? To ponoć ja tu byłem
tym, z którym utrzymywanie kontaktu było katorżniczym zadaniem łamiącym wszelką
pozostałą wiarę w ludzkość w nieszczęśliwym delikwencie, który z jakiś
nieznanych przyczyn w odruchu masochistycznym postanowił się do mnie zbliżyć.
A
przecież ludzie nie byli jednak maszynami. Nie mieli przełączników i
przycisków, za których pomocą moglibyśmy nimi sterować. No, przynajmniej na
razie…
Przenosiliśmy
nasze szorstkie obycie, które zmuszeni byli znosić nasi najlepsi przyjaciele,
to znaczy elektroniczne gadżety, na innych ludzi, oczekując, że ci będą
zachowywać się tak samo niezawodnie jak telefony, tablety, laptopy i inne…
Zapominaliśmy, że ci jednak mieli uczucia. Czasami chcieli, żeby ktoś się nimi
zainteresował i spędził więcej niż dwie sekundy nad ich problemem. Żeby
dopytywał. Żeby zwyczajnie okazał trochę zaangażowania. Czy to coś złego? Cóż,
mnie wydawało się, że nie. Uważałem to nawet za coś naturalnego, ale co ja tam
mogę w końcu o tym wiedzieć. Jako istota reprezentująca siły mroku na Ziemi
prawdopodobnie nie powinienem mieć w tej kwestii prawa głosu.
Zamykamy
się w sobie. Nie mamy cierpliwości do innych. Poświęcamy więcej uwagi
przedmiotom nieożywionym niżby innym ludziom. A mimo to wciąż mamy w hipokrytycznym
odruchu czelność wymagać lub przynajmniej życzyć sobie, żeby ktoś zainteresował
się nami i naszymi problemami i pragnieniami w ludzki sposób. Mając na uwadze
to, że jesteśmy osobą, a nie przedmiotem. Bez przycisków. Bez guzików. Sami nie
potrafimy okazać tej swojej bardziej ludzkiej strony innym, a jednak
wymagaliśmy tego od innych.
To
było… smutne.
Jeszcze
smutniejszym wydało mi się to, kiedy zdałem sobie sprawę, że prawdopodobnie
jestem jedną z nielicznych osób, które to zauważyły i którym to przeszkadzało.
Bo niezależnie od tego, jaką wartością zła byłem w istocie lub za jaką wartość
zła byłem powszechnie uważany, wraz z tymi wszystkimi moimi wadami, które były
mi wypominane na każdym kroku, wciąż starałem się pozostać człowiekiem i
dostrzec człowieka w człowieku stojącym naprzeciwko mnie lub przechodzącym
obok. Jasne, czasem miewałem gorsze okresy, w których moje wysiłki wydawały mi
się bezsensowne i mogłem wydawać się niemniej szorstki niż reszta
społeczeństwa, która prawdopodobnie posiadała już metalowe serca i zamknięty
obwód utkany z kabli i przedwodów zamiast układu krwionośnego. Ale przynajmniej
się starałem.
Choć
same starania w dzisiejszych czasach to było znacznie za mało, żeby zostać
docenionym.
Próbując
walczyć ze złem kultywowanym przez całą resztę globu sam wyszedłem na tego
złego, co w ostateczności doprowadziło mnie do niezłej nerwicy, może nawet
choleryzmu. Ale co zrobisz? Antagoniści zazwyczaj nie mieli zbyt dobrej opinii
wśród społeczeństwa.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam! Też nie spodziewałam się po Hiro takiego kazania. Owszem jest wokalistą, pisze niezłe teksty (Chociaż ja i tak uważam, że Masa też w tym macza palce xP), ale do jego wizerunku w ogóle mi to nie pasuje. No ale kto wie. Pozory mylą. A książki po okładce się nie ocenia.
OdpowiedzUsuńCrena z Cazquim? Omg. To by miało sens! Chociaż pewnie to jakieś przejściowe zauroczenie i to raczej nie ze strony Caza, jeśli to faktycznie on.
Co do tego "pozytywnego" patrzenia na świat (czy raczej osiedle) przez okno, a potem przez balkon. To na pewno wina słodyczy xD One zawsze wprowadzają do życia kolory <3 Życie bez słodyczy to nie życie. I tak, brak relacji człowiek-człowiek jest smutny ;-; Ale przy takim postępie technologi nic na to nie poradzimy, z jednej strony to wygodne, ale z drugiej znowu nas ogranicza. Sama coś o tym wiem, bo rozwaliłam w ten sposób przyjaźń.
Huuh nie umiem pisać komentarzy, ale mam nadzieje że ten taki zły nie jest.
Duuuużo Wena Ci życzę <3 Mam nadzieje na zobaczenie kolejnej części!
Syo~
Hiro popadnie w jakąś depresję przez to, że wszyscy tak go stereotypują C'':
UsuńA co do wybranka serca Creny - myślałam, że to będzie banalne do odganięcia, jednak jak widać czytanie w moich myślach stało się w ostatnim czasie nieco trudniejszym zadaniem xD I dobrze, przynajmniej może uda mi się cię zaskoczyć :D
Dziękuję za życzenia ♥ Z tego wszystkiego najbardziej przydałaby mi się motywacja ^^''
~Kita-pon
O dziwo nie znałam tego opowiadania wcześniej, więc poświęciłam (chociaż to może złe słowo, brzmi jakby był to czas zmarnowany, co nie jest prawdą) kilka godzin na uzupełnienie swojego braku. Spodobało mi się, jest dobre, tym bardziej zaskoczyła mnie data publikacji poprzedniego (8.10.2016!). Mam szczerą nadzieję, że 11 ujawni się szybciej niż po rocznej przerwie, także życzę duuużo weny i wolnego czasu.
OdpowiedzUsuńBardzo mnie to ciszy i schlebia, że poświęciłaś tyle czasu na moje wypociny ♥ A co do ostatniej części... co mogę podać na swoje usrpawiedliwienie? Tak jak już pisałam, zwyczajnie zapomniałam, że już naskrobałam tę część >.<''
UsuńDziękuję za komentarz i życzenia ♥♥♥
~Kita-pon
Hym hym... mam pewne przemyślenia, o których nie będę pisać tutaj, tylko wyślę Ci je w wiadomości prywatnej (jutro, bo dzisiaj już ledwo patrzę).. To tak, żebyś wiedziała.
OdpowiedzUsuńA co do rozdziału: nareszcie. Już myślałem, że się nie doczekam, co więcej, zdążyłem zapomnieć co było w rozdziałach minionych i musiałem czytać dwa poprzednie rozdziały. Nie, żebym się skarżył, nie? :P
I nie wiem czy to tylko moje głupie spekulacje i pobożne życzenia, ale mam wrażenie, że to co mówił Crena nie było dosłownie tym co miał na myśli, a pewnego rodzaju przenośnią... Znaczy się, bo napisałem to tak chaotycznie, że nikt poza mną się w tym ni chuja nie połapie, coś czuję, że samym obiektem wypowiedzi był jednocześnie jej odbiorca. Bo cóż, tak wykreowałaś Ketsuekiego w tym opowiadaniu, że nie widzi mi się jakoś, żeby umiał grać na dwa frąty, w dodatku tak perfidnie. Wygląda to trochę jak taka, świadoma bądź nie, zagrywka psychologiczna. No i "znasz go"? Poważnie? Kurwa, przecież jakby miał kręcić z jakimś jego znajomym, to by mu się raczej do tego nie przyznał, bo wtedy stworzyłby się paradoks. Mówiąc to, okazałoby się, że faktycznie nie jest dobry i tylko gra, a jednocześnie przyznałby się do tego, niwecząc całe swoje starania (inaczej tego w słowa ubrać nie umiem, sorry, nie ta godzina...). Przecież to by bez sensu było. Tak jak cały ten komentarz, wybacz, to takie trochę luźne, nieubrane myśli.
A, jeszcze jedno! Ta przemiana Hiro nie wydaje mi się dobra... w sensie niby powierzchownie zaczął czepiać z tego wszystkiego radość, ale ta z kolei poprowadziła go do tak depresyjnej konkluzji, że nie sądzę, żeby niosła za sobą coś pozytywnego. Takie wnioski raczej powodują rezygnację, przynajmniej u większej części świata, może u niego zadziała odwrotnie i pojawi się syndrom bohatera, który będzie walczył do upadłego, zawsze naprzeciw wszystkiemu, kto go tam wie...
Mam nadzieję, że coś z tego zrozumiesz...
~Ten tamten Aleksander
Chłopie, twoje komentarze są bardziej składne niż moje rozdziały, więc przestań już pisać, że nikt się w tym nie połapie, bo ja się łapię (jak to brzmi, prawie jak samogwałt x''p) - cały problem polega jednak na tym, że ty zbyt dobrze czytasz między wierszami lub zwyczajnie zbyt dobrze czytasz z moich ukrytych intencji... bo z poprzednich komentarzach wnioskuję, że wszyscy połknęli haczyk i uda mi się ich zaskoczyć, a ciebie nie, bo żeś Holmsa i Watsona już dawno na łopatki rozłożył ^^'' Cóż, trudno... Nigdy nie miałam się za jakiegoś wielkiego pisarza w dodatku takiego, który umiałby jakoś zmyślnie układać intrygi C'':
UsuńCo się stanie z Hiro tego jeszcze nie wiem. Pożyjemy, zobaczymy - jak się do mnie zgłosi, żeby opowiedzieć mi kolejną swoją dawkę przygód to się nimi z wami podzielę C;
Dziękuję za komentarz w dodatku pisany o takiej porze - doceniam poświęcenie ♥
~Kita-pon
olaboga dwa odcinki do nadrobienie tyle czytania a tak mało czasu na cokolwiek. Zabieram się do odcinka. Później napiszę co myślę choć zapewne jak zawsze zajebiste, przecież to moja ulubiona seria :D
OdpowiedzUsuń- kinia
Kita tylko jedno ALE mam do odcinka, no może dwa.
OdpowiedzUsuńPo pierwsze primo: za krótko ;)
Po drugie primo: błagam Cię zmień tło pod te literki na ciemniejsze bo ja już stara jestem i nic nie widzę i nawet o pół punktu mogłabyś zwiększyć czcionkę bo (tu się powtórzę) serio ja stara już jestem i nic nie widzę :D
- kinia
krótko? Ja ci dam krótko! Nie przechwalając się w żaden sposób, sama uważam się za bloggerkę, która cierpi na jeden z największych słowotoków i pisze najwięcej - zważ panie, że są też "autorzy" na wattpadzie, którzy dodają rozdziały po 300 słów!
UsuńA co do tła, to może nad tym pokminię, jak będę miała trochę więcej czasu, bo na razie na jego nadmiar nie narzekam ^^''
~Kita-pon