"Książę z bajki" cz.10

No... ten, tego... Kto się wkurzy, jeśli otwarcie przyznam się, że na moim komputerze ostatnia data edytacji tego pliku widnieje jako 14 KWIETNIA tego roku, a ja najzwyczajniej w świecie zapomniałam, że napisałam tę część? >.<'' Huh, how is life...


Na potrzeby tego rozdziału musiałam dokarmić swój mózg cukrami prostymi, przez co wchłonęłam niepojętą ilość krówek i mało nie wyszło mi to bokiem (albo raczej nie bokiem; nieco inną częścią ciała, ale tego już nie będę opisywała), więc proszę, uszanujcie moje poświęcenie dla tej serii x’’D

„Książę z bajki” cz.10

- Hm… - mruknąłem, wypuszczając szary obłok dymu z płuc. – Skoro jest tak źle, to powinieneś dać temu odejść – wyraziłem swoją opinię.
- Serio tak uważasz? Po prostu powinienem odpuścić? – upewnił się, że dobrze zrozumiał.
W ostatnim czasie spotykałem się z Creną coraz częściej. Oczywiście fakt ten wiązał się z tym, iż chłopak za każdym razem usilnie próbował wyciągnąć ze mnie jakieś informacje „tajne/poufne”, aby, jak twierdził, lepiej mnie zrozumieć. Ponad to, był także święcie przekonany, że w ten sposób w końcu zmusi mnie do otworzenia się nieco bardziej na ludzi. Dzięki temu z kolei miało mi się udać wreszcie zrzucić z siebie ciążące mi od lat problemy i miało mi to pozwolić stać się pogodniejszym, inaczej spojrzeć na świat… Ta, scenariusz przypominał nieco ten pisany przez Setsuko, choć akurat Ketsueki nie uwzględnił w swoim tworze różowego pałacu z tęczową fosą, jednorożca i naszego ślubu… a w każdym razie nie przyznał się do tego otwarcie – w końcu nie wiadomo, co tam naskrobał w didaskaliach, nie?
Suma summarum zacząłem spędzać z nim dużo czasu, przez co brunet mógł realizować swój przesłodzony plan działania. Już mu nawet nie wypominałem, że moja przemiana z księcia Mordoru w pląsającą radośnie po łące rusałkę jest tak prawdopodobna jak to, że Święty Mikołaj coroczną akcję roznoszenia prezentów używa tylko jako przykrywkę do rozpowszechniania sprzedaży narkotyków na skalę światową, ale cóż… Powiedzmy, że zdążyłem już przywyknąć do myśli, że do tego chłopaka trafia naprawdę niewiele logicznych argumentów. Postanowiłem dać mu wolną rękę, pozwalając robić to, na co miał ochotę. Najwyżej później spotka go jedynie rozczarowanie, kiedy w końcu uświadomi sobie, że tacy ludzie jak ja są niereformowalni.
Jako że jednak nasza relacja miała ludzki wydźwięk, a nie totalnie sztuczny tak jak, na przykład, sesje u psychologa, rozmowa nie kręciła się tylko wokół mojej osoby. Wokalista otwierał się przede mną i opowiadał historie ze swojego życia, pytał o rady – tak jak właśnie w tej chwili – choć przychodziło mu to znacznie łatwiej niż mnie. Z grubsza można było stwierdzić, że zachowywaliśmy się, jakbyśmy byli przyjaciółmi.
- A co, jeśli on ma po prostu jakiś gorszy okres? – znów podjął temat. – Może znów się zmieni w osobę, w której się zakochałem? – zapytał z nadzieją. – Czy nie powinienem mu pomóc, zamiast odwracać się do niego plecami? Może on właśnie potrzebuje i czeka na tę pomoc? – przejęty zaczął żywo gestykulować rękami. – Czy to byłoby w porządku z mojej strony, żebym w takiej chwili zostawił go sobie samemu i po prostu odszedł? – dopytywał.
- Słuchaj – westchnąłem, odchylając się na oparcie parkowej ławki. – Problem związków polega na tym, że my, jako ludzie, nigdy do końca nie jesteśmy szczerzy. Na początku zawsze udajemy. Zawsze – podkreśliłem, tym samym nie dając mu dojść do słowa, gdyż już widziałem, jak otwierał usta, żeby zaprzeczyć. – W jakimś stopniu – wzruszyłem ramionami. – Szczerzymy się jak głupi, udając, że bawią nas nieśmieszne żarty, że smakuje nam dziwnie wyglądająca potrawa zaserwowana na obiad u nowopoznanej osoby… Na początku staramy pokazać się z jak najlepszej strony. I wtedy bang! – klasnąłem w dłonie. – Ktoś taki jak ty zakochuje się – przewróciłem oczyma. – Zakochuje się w osobie, której nie zna lub która nawet nie istnieje. Z czasem dopiero zaczynają wychodzić ukryte wady tego drugiego człowieka i okazuje się, że książę wcale nie jest księciem, a księżniczka księżniczką – prychnąłem. – Lista wad, która wcześniej była ukryta zmienia to, w jaki sposób zapatrujesz się na daną osobę i wydaje ci się, że ona się zmieniła – przedstawiłem swój punkt widzenia. – Ale niekoniecznie musi tak być. Jasne, ludzie mogą się zmienić, jednak to nie zawsze tutaj leży problem – pokręciłem głową. – Czasem ci ludzie po prostu przestają udawać – wziąłem głębszy oddech. Crena wpatrywał się we mnie zszokowany. – Jeśli jest ci źle w tym związku, to moim zdaniem powinieneś go zakończyć – oświadczyłem oschle. – Możesz siedzieć na tyłku i nic nie robić, czekając aż ten twój ukochany znów „wróci” do tej jego „wersji”, w której się zakochałeś, ale tak samo prawdopodobne jak to, że to zrobi, jest to, że tego nie zrobi – zgasiłem niedopałek na poręczy ławki i odrzuciłem go gdzieś za siebie. – Jasne, kochasz go, więc zerwanie nie przyjdzie ci łatwo. Będzie ci przykro, trochę wypijesz, pożalisz się, ale w końcu ci przejdzie. Niektórzy mówią, że czasem nawet należy zostawić osobę, na której ci zależy. Ponoć w ten sposób ta może zdać sobie sprawę z tego, co straciła, docenić to jeszcze raz i wrócić na klęczkach z bukietem róż, czekoladkami i najszczerszymi słowami przeprosin oraz mocną obietnicą poprawy. Nie wiem czy życie faktycznie tak działa, bo póki co to widziałem podobny scenariusz tylko w amerykańskich serialach, ale zawsze możesz podnieść się na duchu choćby i tą marną nadzieją, jeśli będzie ci naprawdę źle z tym, co zrobiłeś – rozłożyłem ręce. – A nawet jeśli to nie zadziała, to przynajmniej odzyskasz swoją wolność, żeby znów móc ją oddać w cudze ręce. Następnym razem jednak będziesz już wiedział, czego unikać. Radosne początki nowego związku wzmogą produkcję endorfiny i zapomnisz o byłym – zakończyłem obojętnie.
Tak, Ketsueki miał problemy sercowe. Skarżył mi się na swojego chłopaka, który, jego zdaniem, zmienił się nie do poznania, przez co ten nie mógł już znaleźć w nim tej osoby, w której się zakochał. Zdziwieni, że brunet miał kogoś? Cóż, przyznam szczerze, że ja też się zdziwiłem. Właściwie to nie na żarty. Nie ruszyło mnie to jednak za bardzo w żaden inny sposób. Nie czułem się przez to dotknięty czy zdradzony. Przyjąłem to bez zbędnych rewelacji. W moim własnym mniemaniu to właśnie ten chłopak miał prędzej powody do oburzania się niżby ja, gdyż, jakby nie patrzeć, wokalista Bird as Omen przespał się ze mną. To trochę burzyło w moich oczach obraz zakochanego do szaleństwa muzyka, który gotów był na poświęcenia dla swojej drugiej połówki. Z jednej strony niby nie chce go opuścić nawet, kiedy im się nie układa i zarzeka się, jak on to go rzewnie kocha, a z drugiej jednak go zdradza. Nie pasowało mi to do siebie. Albo wóz, albo przewóz. Dla mnie to były dwie kompletnie wykluczające się sprawy, ale cóż… jak już ustaliliśmy wcześniej, ja pojmowałem naszą rzeczywistość w nieco inny sposób. Postawa Creny uświadamiała mnie tylko w przekonaniu, że ludzie potrafią być naprawdę dziwni i ja chyba już nigdy ani ich nie zrozumiem, ani się do nich nie dopasuję…
Zresztą to i tak nie moja sprawa, więc nie muszę się tym przejmować…
No właśnie, niby nie musiałem, a jednak z jakiś powodów chciałem to zrozumieć i nie mogłem powstrzymać się od prób znalezienia rozwiązania na własną rękę. Może faktycznie było tak, jak to założyłem na samym początku, a więc brunet, idąc ze mną do łóżka, nie traktował tego jako zdrady, ale jako „pracę”. Może był cwańszy niż mogłem to przewidzieć… Zaproponował mi wspólną noc, żeby mieć jakiś pretekst do zbliżenia się do mnie. Potem udawał radosną wróżkę z krainy elfów i kolejną ofiarę mojego okropnego usposobienia, zranioną duszyczkę, którą trzeba było przygarnąć i pocieszyć. W ten sposób wzbudził współczucie i zaufanie u pozostałych członków mojego zespołu. U mnie ruszył poczucie winy, przez co ostatecznie poszedłem w jego sprawie do własnego menagera, żeby dać mu szansę nagarnia video do pierwszego singla jego zespołu. Udawał duże, rozemocjonowane dziecko, przez co nawet nie połapałem się, że to on pociągał za sznurki, a nie ja. Mój zespół już się wybił, mieliśmy sławę i rozgłos, a ja byłem typowym samcem alfa, który był zbyt tępy i zbyt pewny siebie, żeby dopuścić do siebie myśl, że chociaż raz to nie wszyscy inni podporządkowują się jego woli, ale tym razem to właśnie on jest tym, który tańczy, jak mu zagrano. Byłem idealnym kandydatem na kozła ofiarnego, na przepustkę do świata sławy i luksusu dla początkującego muzyka…
Spojrzałem na towarzyszącego mi chłopaka. Siedział pochylony w rozkroku, opierając przedramiona na kolanach. Miał zatroskaną minę i nieobecne spojrzenie. Wyglądał jakby naprawdę się martwił. Może faktycznie kogoś kochał, a teraz odczuwał wyrzuty sumienia w związku z tym, na co się porwał? Może jeszcze jakaś część jego człowieczeństwa nie obumarła? A może zwyczajnie udawał?... Jakby się tak nad tym zastanowić to, to miało głębszy sens… Z pewnością nie mógł przewidzieć, że zamiast od razu dać mu to, czego chce, będę próbował odwieść go od pomysłu pchania się w przemysł muzyczny. Musiał się nieźle za mną nachodzić, żeby osiągnąć swój cel, ale ostatecznie dałem mu wszystko, czego potrzebował. W chwili, kiedy już myślał, że jednak wybrał sobie zbyt upartego imbecyla, ja postanowiłem złożyć broń i ugiąć hardy kark, bez słowa załatwiając mu nagranie. To było całkiem sprytne…
Pytanie tylko czego teraz ode mnie chciał? Czemu teraz nie odwrócił się i nie odszedł? Może chciał dalej grać dobrego dzieciaka. Może jego gra aktorska wybiegała nieco dalej – nie polegała tylko na tym, aby odwalić show i iść do domu. Chciał zostawić po sobie dobre wrażenie, żeby później móc wrócić do ręki, która już raz go wykarmiła. Może chciał, żebym zapoznał go z innymi, sławniejszymi od niego muzykami, żeby mógł ugruntować swoją pozycję, znaleźć znajomości i kontakty. Może…
Wytłumaczenie to było dobre jak każde z tysiąca innych, które przychodziły mi do głowy. Mimo tych wszystkich pięknych słów i gestów ze strony bruneta, ja wciąż nie mogłem pogodzić się z faktem, że ludzie na tym świecie potrafili być od tak po prostu dobrzy. Wciąż pozostawałem chorobliwie podejrzliwy. W myślach, już tak przezornie, wyzywałem się od łatwowiernych idiotów.
- No… nie wiem… - mruknął w końcu.
- Zrobisz, co będziesz uważał za słuszne – wzruszyłem ramionami. – W końcu to twoje życie. Ja tylko powiedziałem ci, co sam o tym myślę – skwitowałem, na co Ketsueki spojrzał na mnie jakoś tak przeraźliwie, z tak autentycznym bólem, że aż się wzdrygnąłem.
Czy coś podobnego można byłoby udawać?...
- A co… Co gdybym jednak zdecydował się z nim zostać? – zapytał niemrawo. – Myślisz, że mógłby to docenić? – spojrzał na mnie niczym zbity szczeniak.
- Nie wiem – wzruszyłem ramionami. – Nie znam gościa – odwróciłem wzrok nie mogąc wytrzymać jego spojrzenia. – Ciężko jest mówić o ludziach w ogólnikach. Wszyscy jesteśmy inni – przypomniałem mu.
- No właśnie o to chodzi, że go znasz… - burknął pod nosem, przez co wnioskowałem, że zapewne miałem nie usłyszeć tego komentarza.
- Jeśli z nim zostaniesz na przekór wszystkiemu zapewne będziesz cierpiał – udałem, że nie dosłyszałem jego wypowiedzi, jednak w mojej głowie zaczęła się kolejna gonitwa myśli, z kim też to brunet mógł się związać, skoro znałem tę osobę… Nie mieliśmy raczej wspólnych znajomych. Chociaż jakby nie patrzeć w ostatnim czasie mocno zbliżył się do siebie z Cazquim…
- Jestem silny psychicznie. Może udałoby mi się to przetrwać – argumentował.
- Jasne – parsknąłem rozbawiony jego stwierdzeniem.
- No co? – obruszył się, spoglądając na mnie z niemą urazą.
- Nic – machnąłem lekceważąco ręką, nie mogąc przestać się głupkowato śmiać.
- Bawi cię to? – naburmuszył się. – Kpisz ze mnie? Uważasz, że jestem słaby?
- Tego nie powiedziałem – zaoponowałem.
- Ale pomyślałeś – założył ręce na piersi.
- Nie wiesz, co pomyślałem – spuściłem z tonu. – Nie próbuj zgadywać, bo i tak ci się nie uda, a możesz jedynie wyciągnąć błędne wnioski – pouczyłem go.
- Więc o co ci chodzi? – nie dawał za wygraną. – To takie śmieszne, że ktoś wierzy w siebie? – podniósł nonszalancko jedną brew.
- Właśnie – sięgnąłem po następnego papierosa. – Ty tylko wierzysz, że jesteś silny psychicznie – odezwałem się już poważnie. – Siła psychiczna nie jest czymś, co można zmierzyć. Nie można też tego przetestować w obiektywny sposób. Siłę fizyczną można łatwiej sprawdzić. Możemy pójść na siłownię i przekonać się, kto potrafi podnieść więcej ciężaru, szybciej przebiec dany dystans, przebiec większy dystans… ale na siłę psychiczną nie ma miarodajnej skali – odpaliłem używkę. – Nie możesz twierdzić, że jesteś silniejszy psychicznie w porównaniu do kogoś, bo nie wiesz, jaki bagaż doświadczeń ciągnie za sobą dana osoba. Bierze się to stąd, że ludzie nie mają w zwyczaju mówić o wielu rzeczach wprost. Szczerzymy się i suszymy pełne garnitury uzębienia, bo tak „wypada”, bo to jest w „dobrym tonie”. Często pomijamy to, co nas boli. Dlatego właśnie możesz znać kogoś latami i zorientować się, że właściwie nie wiesz kompletnie nic o tej osobie. Poza tym zostaje jeszcze kwestia różnego postrzegania tych samych rzeczy. Ludzie są różni i różnie radzą sobie z różnymi problemami, różnie na nie reagują. To, co może ciebie bardzo dotykać, mnie może właściwie nie obejść. To, co mnie zepchnie na skraj wytrzymałości dla ciebie może okazać się czymś mniej bolesnym. Z tej racji nie możesz też powiedzieć, że problemy innych są prozaiczne w porównaniu do twoich. Nie możesz tak powiedzieć, bo po prostu w tych słowach nie ma obiektywizmu. Jedyne, co możesz robić to wierzyć, że jesteś silny lub słaby, że twoje problemy są bardziej dotkliwie niż innych lub nie. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, a punkt zaczepienia od twoich przekonań i rzeczy, w które chcesz wierzyć – z jakimś niezdrowym zainteresowaniem wpatrywałem się w tlącego się papierosa.
- Więc co? Mam nie wierzyć w siebie? – zapytał z niezrozumieniem wypisanym na twarzy.
- Nie – zaprzeczyłem. – Nie ma nic złego w wierze w siebie. W zasadzie to dobra rzecz. Daje ci powód i motywację do działania. Chodzi mi jedynie o to, że nie możesz stwierdzać jak faktu, że jesteś silny psychicznie lub że wycierpiałeś w życiu więcej niż inni. Bo wiara nie jest czymś jednoznacznym i oczywistym, co można potwierdzić jak badania naukowe – uśmiechnąłem się krzywo sam do siebie. – Wiara jest po prostu… wiarą. Opiera się na twoich pragnieniach – wzruszyłem ramionami.
- Nie spodziewałem się po tobie takiego kazania… - przyznał zdziwiony. – Muszę powiedzieć, że dziś rozgadałeś się jak nigdy – zauważył. – Zazwyczaj zbywałeś mnie półsłówkami – spojrzał na mnie z lekką przyganą.
- Nie spodziewałeś się, że mogę porwać się na podobną mowę, bo jestem ksenofobicznym bucem, któremu myślenie idzie, jak krew z nosa; powoli i boleśnie? – zapytałem jadowicie.
- Nie – odparł bez cienia kpiny. – Bo uważałem, że nie lubisz dzielić się z innymi swoimi przemyśleniami i bronisz się przed tym tak, jak to tylko możliwe – wyznał. – Bo w sumie tak próbowałeś mi wmówić… - uśmiechnął się niewesoło półgębkiem. – Teraz jednak wiem, że jest trochę inaczej niż próbowałeś mi wbić do głowy – poklepał mnie po ramieniu i wstał, odchodząc bez słowa pożegnania.

***

Tego dnia wyjątkowo nie musiałem robić nic. Tak jakoś wypadło. Masa miał wizytę u dentysty, Dai zajmował się Setsuko, Natsu odwiedzała siostra, Cazqui oddawał się radości zakupów w galerii handlowej, a ja… Cóż, ja dopiero wygrzebywałem się z łóżka, jeśli mam być szczery. Był to dla mnie fenomen, gdyż przywykłem do wstawania bladym świtem, a nawet jeszcze wcześniej, zanim świt w ogóle jeszcze pomyślał o tym, żeby rozjaśnić nocne niebo. Na całe moje szczęście nadchodziła jednak wiosna, a wraz z nią robiło się widno coraz szybciej – toteż za tą sprawą, kiedy odsłoniłem żaluzje o godzinie dziewiątej, oślepiająca jasność za oknem niemal mnie odrzuciła, wprawiając w osłupienie i niemy zachwyt. Błękit nieba w jednej chwili wydał mi się czymś niepomiernie pięknym, godnym pisania pieśni pochwalnych i opiewania w zachwyty. Przez dłuższą chwilę po prostu stałem w oknie, opierając się o jego futrynę i zachwycałem się pięknem bijącym z niewielkiego parku mieszczącym się przed moim blokiem, który głównie był użytkowany przez członków wspólnoty mieszkaniowej posiadających czteronożnych pupilów, a może raczej przez właśnie owe zwierzaki, które traktowały go jako publiczny, zbiorowy wychodek. Tak, wiem. Brzmi świetnie. Niemniej, taka właśnie była prawda. Więc prawdą było, że w gruncie rzeczy nie było czym się zachwycać. Ale ja wciąż tam stałem. I się gapiłem. Zachwycałem. Zupełnie jakby było czym.
Zauważyłem także, że na przydrożnym pasku zieleni pojawiły się pierwsze niewyraźne z racji dzielących mnie od nich odległości, biało-żółte kropki stokrotek i innych kwiatów polnych, których nazwać nie potrafiłem, gdyż ich nazwy nigdy nie uczepiły się mojego umysłu wystarczająco mocno, żeby pozostać w nim na dłużej. Nakrapiany dywan trawy wyglądał jak skóra ogromnego gada z innego, bajkowego świata, a nie jak naturalna przeszkoda, która tylko brudziła ci buty, kiedy chciałeś przejść z jednej strony chodnika na drugą – czyli tym, czym był w istocie. Wszystko nagle nabrało barw i życia, i tylko ja poczułem się jak martwy lub przynajmniej obumierający przedmiot zamknięty w pudełkowym mieszkaniu. Zapragnąłem stać się częścią tego żywego przedstawienia, a właściwie to improwizacji natury, która właśnie rozgrywała się na moich oczach.
Żeby być dokładnym, to przecież podobne sceny miały miejsce non-stop na niemal każdym moim kroku. Dlaczego zatem wcześniej pozostawałem na nie ślepy i nie potrafiłem ich dostrzec? Dlaczego pozostawałem obojętny na ich przejmujące piękno i jakąś niewytłumaczalną radość i siłę, którą nagle mnie natchnęły?
Z jednej strony czułem przymus, żeby zjednoczyć się z tym wszystkim, co widziałem przed sobą jak najszybciej – coś wręcz rwało się we mnie i jakby próbowało wyskoczyć z krępującego je ciała i skóry – jednak pomimo tego do kuchni udało mi się dotrzeć powoli i bezpiecznie. Zaparzyłem sobie dzbanek mocnej, czarnej kawy, a następnie sięgnąłem po głęboko ukryte na czarną godzinę słodycze w najniższej szufladzie kredensu. Nagimanstykowałem się przy tym, więc przy okazji mogłem także odhaczyć poranne ćwiczenia. W towarzystwie kawy i słodyczy wyszedłem na balkon, gdzie na zewnętrznej części parapetu czekała już na mnie paczka papierosów i zapalniczka. Usiadłem na krześle ogrodowym (mimo iż, co śmieszne, ogrodu samego w sobie nie posiadałem) i nalałem sobie aromatycznego, mocnego napoju. Odpaliłem używkę i zaciągnąłem się, a następnie sięgnąłem po najbliższego łakocia. Nie musiałem głowić się nad wyborem, gdyż cała ta kopa cukrów prostych mogła zostać łatwo sklasyfikowana jako rzeczy, za które dałbym się pokroić. Niezależnie od tego, na co padłby wybór i tak byłbym ukontentowany.
A walić tą dietę, liczenie kalorii, białka, węglowodanów, cukrów i tłuszczy – tych nasyconych i tych nie – a kurczak niech udławi się tym ryżem, na który nie mogłem już patrzeć od dłuższego czasu!
Niech to wszystko idzie do diabła!
Kiedy wyszedłem na balkon wszystko to, co widziałem przez okno stało się jeszcze bardziej realne. Stało się tak za sprawą tego, iż teraz nie dzieliła mnie już żadna bariera, nawet tak banalna jak witryna okienna, od obserwowanego przeze mnie świata zewnętrznego. Odgłosy i zapachy nie były już dłużej tłumione. Teraz mogłem już czerpać w nieograniczony sposób wszystkimi pięcioma zmysłami z tego, co miało miejsce przede mną i dookoła mnie. Mogłem się tym delektować i brać w tym czynny udział.
Albo po prostu siedzieć w samych gaciach na balkonie, palić papierosa, pić kawę i zażerać się słodyczami na śniadanie niczym główna bohaterka jakiegoś dennego serialu młodzieżowego, która została odrzucona przez miłość swojego życia. W wieku lat trzynastu. Lub przynajmniej coś koło tego. A aż wstyd się przyznać, ale trzeba było powiedzieć, że ja niechlubnie liczyłem już sobie nieco więcej wiosen…
Odrzuciłem kolejny papierek do popielniczki i przymknąłem na moment powieki, wystawiając twarz ku słońcu. Przyjemne ciepło rozpełzało się po mojej skórze, kreując doznanie podobne do delikatnego masażu oraz napełniając mnie spokojem.
W powietrzu niosły się odgłosy miasta. Klaksony samochodowe, warkot silników, kakofonia ludzkich głosów, muzyka dochodząca z trzewi przeróżnych sklepów, syreny ambulansu… Nie mam pojęcia, jak to wszystko kiedyś mogło mnie nie obchodzić, a może nawet irytować. Przecież to wszystko było jedynie dowodem na to, że byłem otoczony przez wykwitające zewsząd i z każdej strony życie.
W powietrzu unosiły się także spaliny samochodowe, które mieszały się z przyjemnym, świeżym zapachem prania wywieszanym przez moją sąsiadkę, aromatami dochodzącymi z ulicznych kramów z jedzeniem, perfumerii, tytoniową nutą sączącą się szarym obłokiem z mojego papierosa i słodką wonią kwitnących kwiatów, roślinności budzącej się do życia. Zapach życia. Wszędzie. Nawet w publicznym, zbiorowym wychodku dla zwierzaków przed moim blokiem. Dokładnie wszędzie.
Więc wszędzie było właśnie owo życie. I to dzisiaj wydało mi się być nadzwyczaj piękne. Piękniejsze niż kiedykolwiek wcześniej.
Ludzie często mówią, że pogoda ma ogromny wpływ na nasz humor. Póki co byłem święcie przekonany, iż była to jedynie wymówka osób słabych, które nie potrafiły dojść ze sobą do ładu i próbowały obarczyć winą za swoje niepowodzenia innych – nawet jeśli pod tym terminem kryć się miały podmioty nieosobowe lub nawet te nieożywione. Teraz jednak zdałem sobie sprawę, że faktycznie wystarczy zaledwie kilka promieni słonecznych z samego rana, żeby człowiek poczuł się w jednej chwili zupełnie inną osobą. To przecież było tak niewiele, a mogło zmienić tak wiele.
Choć jakby się tak jednak nad tym zastanowić trochę głębiej i sięgnąć wspomnieniami do ostatnich wydarzeń… czy faktycznie miałem prawo kogoś krytykować? Czy przypadkiem sam nie zaliczałem się już do tej niesławnej grupy ludzi, którzy nie radzili sobie sami ze sobą?
Cóż… prawdopodobnie tak.
Ale czy mi to przeszkadza?
Sięgnąłem po kolejnego słodycza, rozkoszując się pustymi kaloriami i cukrami prostymi na języku i podniebieniu.
Nie, ani trochę mi to nie przeszkadza.
Koniec końców przynajmniej dzięki temu, że byłem właśnie taki, a nie inny, mogłem szukać banalnych rozwiązań i zasłaniać się nimi, próbując uciekać od odpowiedzialności za własne czyny i decyzje.
Jeżeli bycie słabym mogło pozwolić mi zachować tę radość czerpaną z tak prozaicznych rzeczy jak blask słońca czy widok kwitnących roślin, wtedy tak, naprawdę chciałem pozostać słabym. Bo jaki sens miałoby bycie silnym? Czy nie lepiej czasami było zejść jeden stopień niżej, ale cieszyć się prostotą, spokojem i małymi rzeczami niemal na każdym kroku, zamiast doszukiwać się prawie że cudów, żeby przywołać na twarz chociażby cień uśmiechu?
Ano właśnie.
Sięgnąłem po kolejnego cukierka, nagle ze zgrozą odkrywając jakże szokujący fakt, że foliowa torebka ze słodyczami była już pusta i teraz mogła jedynie smętnie powiewać na wietrze, przyciśnięta popielniczką. No i masz ci los. W tym epicentrum rozkwitu życia coś musi też zawsze zostać poświęcone; coś musi zginąć. W tym wypadku była to moja dieta, mocne postanowienia i łakocie na czarną godzinę. W takim razie nie pozostawało mi nic innego jak przymusowe, jeszcze bliższe zintegrowanie się z tym piejącym w życie światem za sprawą eskapady do osiedlowego po zapas cukrów prostych w razie „W”.
Zadziwiające jak w jednej chwili problemy całego świata i ból egzystencjonalny mogą przestać cię dotyczyć w jednej, krótkiej chwili, kiedy napchasz sobie żołądek słodyczami. I znowu; tak niewiele mogło zmienić tak wiele.

***

Siedziałem na ławce z nogami wyciągniętymi przed siebie, rozkoszując się promieniami słonecznymi ogrzewającymi moją twarz, słodkim zapachem kwitnących drzew i krzewów unoszącym się w powietrzu oraz kolejną drobną przekąską, na którą sobie pozwoliłem. Rozglądałem się przy tym dookoła i chłonąłem całe otoczenie. Powiew wiatru niosący ze sobą swąd spalin oraz odgłosy ruchliwej ulicy. Błękitne niebo upstrzone puchatymi, białymi obłokami. Nawet pieska zastygłego w napiętej pozie podczas wykonywania wiadomej czynności. Czemu było się jednak dziwić? W końcu niejako wybrałem się do publicznego, zwierzęcego wychodka, więc dziwnym by było doczekać się innych widoków, prawda?
Ale mnie to nie przeszkadzało.
Ponownie popadłem w stan niewzruszonej oazy spokoju. Człowiek najedzony to człowiek spokojny. Albo przynajmniej spokojniejszy. Może co najwyżej trawiony przez lekkie wyrzuty sumienia. Ale co po tym komu? Jutro idę na siłownię. Nie ma, czym się przejmować.
No właśnie. Nie ma, czym się przejmować.
Chłonąc całe to otoczenie odniosłem silne wrażenie, że w ten właśnie sposób myśleli ludzie. W ogólniku. Bo wszak nie dało się ukryć, że zwierzęta same się nie wyprowadzały i ktoś musiał je pilnować – zatem ludzie również byli częścią składową kontemplowanego przeze mnie otoczenia. Elementem, który ciężko było pominąć lub zwyczajnie pozostać na niego ślepym.
Obserwowani przeze mnie ludzie nie przejmowali się. Sobą wzajemnie. Pozostawali ślepi na innych przedstawicieli tej samej rasy i gatunku, nawet jeśli mnie wydawało się to praktycznie niemożliwe do wykonania. Wiadomo jednak, opinie mogły być podzielone. W końcu opinie z natury same w sobie były subiektywne, więc moja ocena może i nie była jakiś wyznacznikiem złożoności tego zadania. Niemniej jednak nie zmieniało to faktu, iż nie mogłem wyjść z podziwu dla tego, z jakim powodzeniem udawało im się wzajemnie ignorować i pozostawać biernym względem innych. Nie przejmować się. Właściwie to niczym.
Oczywiście można było założyć, że jakimś dziwnym przypadkiem akurat trafiłem na grupę osób, które wyjątkowo nie przejmowały się faktem istnienia innych podmiotów ożywionych na tym samym padole łez w tej samej rzeczywistości, wymiarze i czasie, niezależnie od złożoności ogółu Wszechświata, drgań strun, membran materii i cząstek czy czego tam jeszcze tylko… ale prawdą było, że ta wybiórcza grupa ludzi była zaledwie statystycznym wzorcem wykrojonym z ogółu społeczeństwa. Na podobnych grupach przeprowadza się przecież eksperymenty, na podstawie których wyciąga się generalizujące wnioski w odniesieniu do ogółu. Więc ja również miałem prawo generalizować. Niezależnie od tego, jakim zbitkiem indywiduów były moje „króliki doświadczalne”, miałem prawo generalizować. Owe eksperymenty często przeprowadzało się na podstawie obserwacji. A ja właśnie obserwowałem. Nie trzeba było w końcu być wielkim uczonym, żeby rozejrzeć się, przyjrzeć się bardziej interesującym przypadkom i zachowaniom, i wyciągnąć z tego wszystkiego jakieś konkluzje. Zanotować. Podzielić się z innymi rezultatami, jeśli uznasz to za stosowne. Ja póki co nie zamierzałem jednak upubliczniać moich „badań” ani ich efektów końcowych, jednakowoż nie oznaczało to, iż zamierzałem je zbagatelizować.
Ludzie nie przejmowali się sobą nawzajem. Starali się unikać spojrzeń nieznajomych, schodzić sobie wzajemnie z drogi. Szli ze spojrzeniami utkwionymi w drodze lub odległym punkcie, do którego się kierowali, lub też, co było najpopularniejszym wariantem, w ekrany telefonów. Nie patrzyli na siebie. Nie zaczynali spontanicznych rozmów. Przemykali koło siebie, jakby starali się zniknąć z pola widzenia tej drugiej osoby tak szybko, jak to tylko było możliwe.
Ale to wciąż nic. Mało ważne. Ciekawie robiło się dopiero, kiedy dochodziło już do jakiś konfrontacji międzyludzkich. Ludzie znów jedynie z rzadka na siebie spoglądali. Rozmawiali krótko, o rzeczach błahych i mało zobowiązujących. Po zaledwie kilku zdaniach coś zazwyczaj szło nie tak. Pojawiała się pionowa zmarszczka niezadowolenia między brwiami, jeden z kącików ust wędrował ku dołowi, szczęki zaciskały się. Rozmowa się kończyła. Nie mieli cierpliwości, żeby ze sobą rozmawiać. Najlepiej widoczne było to, kiedy jedna ze stron jasno dawała do zrozumienia, że coś jest nie tak. Wyraz twarzy zdradzający smutek lub długoterminowe zmęczenie, zahaczające o chorobę. Oczywiście padały standardowe pytania: „Co z tobą?”, „Wszystko w porządku?”, „Co ci jest?”. Nikt jednak nie czekał z napięciem na odpowiedź. To było pytanie zadane niemal z przymusu. Taki kanon kulturalny, który należało kontynuować, bo tak nauczyła mama. Niezależnie od podanej odpowiedzi, zainteresowanie z czasem tylko spadało, żeby nie powiedzieć obrazowo, że leciało na łeb, na szyję. Dlaczego? Bo nie było widać oznak świadczących o poprawie. Jedno proste pytanie to stanowczo za mało, żeby okazać wystarczającą ilość uwagi i troski, żeby podnieść kogoś na duchu i go wesprzeć. My jednak nie mieliśmy wystarczająco cierpliwości, żeby bawić się w drążenie w temacie, delikatne krążenie wokół problemu. Przyzwyczajeni do obcowania z technologią niżby z innymi przedstawicielami tego samego gatunku zaczęliśmy oczekiwać wymiernych rezultatów w określonym czasie. Szybko. Najlepiej natychmiast. Tak samo, jak irytowaliśmy się, kiedy jakaś strona internetowa ładowała się zbyt długo, irytowaliśmy się również kiedy pomimo poświęconego czasu drugiej osobie, tej się nie polepszało, żeby już nie wspominać o tym, że ta z wdzięczności nie padała nam do stóp. A przecież powinna. W końcu poświęciłem ci caluśkie dwie sekundy mojego wolnego czasu i ogólnie czasu, jaki został mi dany na tym świecie; czasu, jaki został przeznaczony na moją egzystencję. Zadałem pytanie. Zapytałem, w czym tkwił problem. Podobnie jak i kliknąłem na link. Kliknąłem, prawda? Kliknąłem. Więc dlaczego, do cholery, ładowanie tej strony zajmuje tak długo?! Przecież to niedopuszczalne! Żyjemy w XXIw.! W dobie rewolucji technologicznej i postępu naukowego! W świecie, w którym ludzie niemal kompletnie zaprzepaścili swoje zachowania socjalne na rzecz przywiązania do gadżetów i urządzeń, z którymi nieraz łączyła nas silniejsza więź niżby z osobami dookoła.
Za dobry przykład mógłby mi tu posłużyć Cazqui. Gitarzysta mojego zespołu spędzał mnóstwo czasu przed komputerem, składając ścieżki dźwiękowe, projektując okładki nowych płyt lub po prostu próbując znaleźć jakąś rozrywkę. W ogólnym pojęciu nie było w tym nic złego. Nierzadko zdarzało mu się gadać do laptopa czy telefonu. Bywało też, że wydarł się na jedno z urządzeń, kiedy te nie spełniało jego wymogów. Kiedy, dla przykładu, właśnie ta nieszczęsna strona ładowała się zbyt długo. A co z relacjami międzyludzkimi? No z tym to już bywało różnie… Nierzadko zdarzało mu się kontaktować z jednym z członków zespołu przez internetowe komunikatory, nawet jeśli osoba, do której właśnie pisał wiadomość siedziała od niego zaledwie parę metrów dalej. Ale w sumie, co ja się wymądrzam? W końcu to ja tu miałem opinię i nosiłem tytuł Władcy Mordoru, do którego nijak nie dało się dotrzeć, prawda? To ponoć ja tu byłem tym, z którym utrzymywanie kontaktu było katorżniczym zadaniem łamiącym wszelką pozostałą wiarę w ludzkość w nieszczęśliwym delikwencie, który z jakiś nieznanych przyczyn w odruchu masochistycznym postanowił się do mnie zbliżyć.
A przecież ludzie nie byli jednak maszynami. Nie mieli przełączników i przycisków, za których pomocą moglibyśmy nimi sterować. No, przynajmniej na razie…
Przenosiliśmy nasze szorstkie obycie, które zmuszeni byli znosić nasi najlepsi przyjaciele, to znaczy elektroniczne gadżety, na innych ludzi, oczekując, że ci będą zachowywać się tak samo niezawodnie jak telefony, tablety, laptopy i inne… Zapominaliśmy, że ci jednak mieli uczucia. Czasami chcieli, żeby ktoś się nimi zainteresował i spędził więcej niż dwie sekundy nad ich problemem. Żeby dopytywał. Żeby zwyczajnie okazał trochę zaangażowania. Czy to coś złego? Cóż, mnie wydawało się, że nie. Uważałem to nawet za coś naturalnego, ale co ja tam mogę w końcu o tym wiedzieć. Jako istota reprezentująca siły mroku na Ziemi prawdopodobnie nie powinienem mieć w tej kwestii prawa głosu.
Zamykamy się w sobie. Nie mamy cierpliwości do innych. Poświęcamy więcej uwagi przedmiotom nieożywionym niżby innym ludziom. A mimo to wciąż mamy w hipokrytycznym odruchu czelność wymagać lub przynajmniej życzyć sobie, żeby ktoś zainteresował się nami i naszymi problemami i pragnieniami w ludzki sposób. Mając na uwadze to, że jesteśmy osobą, a nie przedmiotem. Bez przycisków. Bez guzików. Sami nie potrafimy okazać tej swojej bardziej ludzkiej strony innym, a jednak wymagaliśmy tego od innych.
To było… smutne.
Jeszcze smutniejszym wydało mi się to, kiedy zdałem sobie sprawę, że prawdopodobnie jestem jedną z nielicznych osób, które to zauważyły i którym to przeszkadzało. Bo niezależnie od tego, jaką wartością zła byłem w istocie lub za jaką wartość zła byłem powszechnie uważany, wraz z tymi wszystkimi moimi wadami, które były mi wypominane na każdym kroku, wciąż starałem się pozostać człowiekiem i dostrzec człowieka w człowieku stojącym naprzeciwko mnie lub przechodzącym obok. Jasne, czasem miewałem gorsze okresy, w których moje wysiłki wydawały mi się bezsensowne i mogłem wydawać się niemniej szorstki niż reszta społeczeństwa, która prawdopodobnie posiadała już metalowe serca i zamknięty obwód utkany z kabli i przedwodów zamiast układu krwionośnego. Ale przynajmniej się starałem.
Choć same starania w dzisiejszych czasach to było znacznie za mało, żeby zostać docenionym.

Próbując walczyć ze złem kultywowanym przez całą resztę globu sam wyszedłem na tego złego, co w ostateczności doprowadziło mnie do niezłej nerwicy, może nawet choleryzmu. Ale co zrobisz? Antagoniści zazwyczaj nie mieli zbyt dobrej opinii wśród społeczeństwa.

10 komentarzy:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Przeczytałam! Też nie spodziewałam się po Hiro takiego kazania. Owszem jest wokalistą, pisze niezłe teksty (Chociaż ja i tak uważam, że Masa też w tym macza palce xP), ale do jego wizerunku w ogóle mi to nie pasuje. No ale kto wie. Pozory mylą. A książki po okładce się nie ocenia.
    Crena z Cazquim? Omg. To by miało sens! Chociaż pewnie to jakieś przejściowe zauroczenie i to raczej nie ze strony Caza, jeśli to faktycznie on.
    Co do tego "pozytywnego" patrzenia na świat (czy raczej osiedle) przez okno, a potem przez balkon. To na pewno wina słodyczy xD One zawsze wprowadzają do życia kolory <3 Życie bez słodyczy to nie życie. I tak, brak relacji człowiek-człowiek jest smutny ;-; Ale przy takim postępie technologi nic na to nie poradzimy, z jednej strony to wygodne, ale z drugiej znowu nas ogranicza. Sama coś o tym wiem, bo rozwaliłam w ten sposób przyjaźń.
    Huuh nie umiem pisać komentarzy, ale mam nadzieje że ten taki zły nie jest.
    Duuuużo Wena Ci życzę <3 Mam nadzieje na zobaczenie kolejnej części!
    Syo~

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hiro popadnie w jakąś depresję przez to, że wszyscy tak go stereotypują C'':
      A co do wybranka serca Creny - myślałam, że to będzie banalne do odganięcia, jednak jak widać czytanie w moich myślach stało się w ostatnim czasie nieco trudniejszym zadaniem xD I dobrze, przynajmniej może uda mi się cię zaskoczyć :D
      Dziękuję za życzenia ♥ Z tego wszystkiego najbardziej przydałaby mi się motywacja ^^''

      ~Kita-pon

      Usuń
  3. O dziwo nie znałam tego opowiadania wcześniej, więc poświęciłam (chociaż to może złe słowo, brzmi jakby był to czas zmarnowany, co nie jest prawdą) kilka godzin na uzupełnienie swojego braku. Spodobało mi się, jest dobre, tym bardziej zaskoczyła mnie data publikacji poprzedniego (8.10.2016!). Mam szczerą nadzieję, że 11 ujawni się szybciej niż po rocznej przerwie, także życzę duuużo weny i wolnego czasu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mnie to ciszy i schlebia, że poświęciłaś tyle czasu na moje wypociny ♥ A co do ostatniej części... co mogę podać na swoje usrpawiedliwienie? Tak jak już pisałam, zwyczajnie zapomniałam, że już naskrobałam tę część >.<''
      Dziękuję za komentarz i życzenia ♥♥♥

      ~Kita-pon

      Usuń
  4. Hym hym... mam pewne przemyślenia, o których nie będę pisać tutaj, tylko wyślę Ci je w wiadomości prywatnej (jutro, bo dzisiaj już ledwo patrzę).. To tak, żebyś wiedziała.
    A co do rozdziału: nareszcie. Już myślałem, że się nie doczekam, co więcej, zdążyłem zapomnieć co było w rozdziałach minionych i musiałem czytać dwa poprzednie rozdziały. Nie, żebym się skarżył, nie? :P
    I nie wiem czy to tylko moje głupie spekulacje i pobożne życzenia, ale mam wrażenie, że to co mówił Crena nie było dosłownie tym co miał na myśli, a pewnego rodzaju przenośnią... Znaczy się, bo napisałem to tak chaotycznie, że nikt poza mną się w tym ni chuja nie połapie, coś czuję, że samym obiektem wypowiedzi był jednocześnie jej odbiorca. Bo cóż, tak wykreowałaś Ketsuekiego w tym opowiadaniu, że nie widzi mi się jakoś, żeby umiał grać na dwa frąty, w dodatku tak perfidnie. Wygląda to trochę jak taka, świadoma bądź nie, zagrywka psychologiczna. No i "znasz go"? Poważnie? Kurwa, przecież jakby miał kręcić z jakimś jego znajomym, to by mu się raczej do tego nie przyznał, bo wtedy stworzyłby się paradoks. Mówiąc to, okazałoby się, że faktycznie nie jest dobry i tylko gra, a jednocześnie przyznałby się do tego, niwecząc całe swoje starania (inaczej tego w słowa ubrać nie umiem, sorry, nie ta godzina...). Przecież to by bez sensu było. Tak jak cały ten komentarz, wybacz, to takie trochę luźne, nieubrane myśli.
    A, jeszcze jedno! Ta przemiana Hiro nie wydaje mi się dobra... w sensie niby powierzchownie zaczął czepiać z tego wszystkiego radość, ale ta z kolei poprowadziła go do tak depresyjnej konkluzji, że nie sądzę, żeby niosła za sobą coś pozytywnego. Takie wnioski raczej powodują rezygnację, przynajmniej u większej części świata, może u niego zadziała odwrotnie i pojawi się syndrom bohatera, który będzie walczył do upadłego, zawsze naprzeciw wszystkiemu, kto go tam wie...
    Mam nadzieję, że coś z tego zrozumiesz...

    ~Ten tamten Aleksander

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chłopie, twoje komentarze są bardziej składne niż moje rozdziały, więc przestań już pisać, że nikt się w tym nie połapie, bo ja się łapię (jak to brzmi, prawie jak samogwałt x''p) - cały problem polega jednak na tym, że ty zbyt dobrze czytasz między wierszami lub zwyczajnie zbyt dobrze czytasz z moich ukrytych intencji... bo z poprzednich komentarzach wnioskuję, że wszyscy połknęli haczyk i uda mi się ich zaskoczyć, a ciebie nie, bo żeś Holmsa i Watsona już dawno na łopatki rozłożył ^^'' Cóż, trudno... Nigdy nie miałam się za jakiegoś wielkiego pisarza w dodatku takiego, który umiałby jakoś zmyślnie układać intrygi C'':
      Co się stanie z Hiro tego jeszcze nie wiem. Pożyjemy, zobaczymy - jak się do mnie zgłosi, żeby opowiedzieć mi kolejną swoją dawkę przygód to się nimi z wami podzielę C;
      Dziękuję za komentarz w dodatku pisany o takiej porze - doceniam poświęcenie ♥

      ~Kita-pon

      Usuń
  5. olaboga dwa odcinki do nadrobienie tyle czytania a tak mało czasu na cokolwiek. Zabieram się do odcinka. Później napiszę co myślę choć zapewne jak zawsze zajebiste, przecież to moja ulubiona seria :D

    - kinia

    OdpowiedzUsuń
  6. Kita tylko jedno ALE mam do odcinka, no może dwa.
    Po pierwsze primo: za krótko ;)
    Po drugie primo: błagam Cię zmień tło pod te literki na ciemniejsze bo ja już stara jestem i nic nie widzę i nawet o pół punktu mogłabyś zwiększyć czcionkę bo (tu się powtórzę) serio ja stara już jestem i nic nie widzę :D

    - kinia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. krótko? Ja ci dam krótko! Nie przechwalając się w żaden sposób, sama uważam się za bloggerkę, która cierpi na jeden z największych słowotoków i pisze najwięcej - zważ panie, że są też "autorzy" na wattpadzie, którzy dodają rozdziały po 300 słów!
      A co do tła, to może nad tym pokminię, jak będę miała trochę więcej czasu, bo na razie na jego nadmiar nie narzekam ^^''

      ~Kita-pon

      Usuń