Ha, ha! Kto się spodziewał, że coś napiszę? Przyznać się! xp Dobra, ja też jestem tym faktem zdziwiona, więc może jednak pozostawmy tę kwestię bez komentarza C'':
Zdecydowałam się (w końcu) coś wrzucić, gdyż od poniedziałku zaczynam pracę w banku, do którego będę musiała dojeżdżać przynajmniej 50min w jedną stronę, do tego będę pracować przez 12h po sześć dni w tygodniu, a w niedziele planuje jeszcze chodzić na siłownię, żeby już tak całkowicie nie wypaść z formy, więc... taa, jeśli przebrnę przez te wakacje w takim trybie, to już chyba nic mnie nie złamie C'':
Właściwie mam już też napisany (dłuższy) oneshot z innym zespołem (szczegółów tym razem nie zdradzę, bom wredna xp), który zamierzam opublikować w najbliższym czasie, więc zachęcam do komentowania, bo komentowanie przyspiesza publikacje prac ^^
Nie przedłużając eny ferder, endżoj! x''D
Tytuł: „Powód, żeby
zostać”
Paring: Sena x Ricko
(Jiluka)
Typ: miniaturka
Gatunek: obyczajowe (?)
Beta: -
Wpatrywałem
się w ciemną, zburzoną wodę, która obijała się niemal z agresją o pokryte
pajęczynami glonów, gnijące, drewniane pale pomostu, na którym stałem.
Porywisty wiatr targał moimi włosami, układając je na swój własny sposób niczym
abstrakcyjny stylista. Podmuch powietrza świszczał mi ogłuszająco w uszach i
wdzierał się w szczeliny ubrania, targając jego połami niczym wzdętymi żaglami.
Nie zamierzałem jednak ruszać się z mojego miejsca. Tak było dobrze.
Przynajmniej nie najgorzej. Może to nieco paradoksalne, ale w oku cyklonu
rozwścieczonej natury i żywiołów znajdowałem chwilę ukojenia i spokoju. Na
moment nie musiałem wsłuchiwać się w nic innego poza wysokim zawodzeniem
wiatru.
W
rękach trzymałem granatową niczym rozciągnięty nade mną, ciemny koc nieboskłonu
teczkę z dokumentami. Papier zdążył już przesiąknąć bryzą morską, przez co stał
się wilgotny i zaczął delikatnie zwijać się w rogach. W dotyku stał się
oślizgły i zimny jak jakieś martwe stworzenie morskie wyrzucone na brzeg. Coś
paskudnego. Moja skrzywiona mina zapewne była adekwatna do zaistniałej sytuacji
– bo założyć się mogłem, że w istocie wyglądałem, jakbym trzymał w rękach
zdechłą rybę, a nie plik dokumentów. Jak wyglądałem, tak też się czułem. Gdyby
ktoś w obecnej chwili mógł podmienić mi teczkę na nieświeżego dorsza, zapewne
moja ekspresja nie uległaby żadnej zbyt wielkiej zmianie.
Wpatrywałem
się w tą ciemną otchłań toni wodnej i wyobrażałem sobie, co mógłbym poczuć,
gdybym pozwolił jej pożreć owe dokumenty. Czy poczułbym wyczekiwaną ulgę? A
może wręcz odwrotnie? Może spanikowany zaraz rzuciłbym się za nią w objęcia fal
w desperackiej próbie ratowania tego, co już stracone? A może zwyczajnie dalej
stałbym w miejscu nieporuszony, wyprany i ograbiony ze wszelkich wrzących
emocji za sprawą lodowatego podmuchu?
Kto
wie…
Cóż, ja
z pewnością nie wiedziałem i dowiedzieć się raczej nie miałem, gdyż byłem
świadom, iż w gruncie rzeczy byłem zbyt przerażony potencjalnymi
konsekwencjami, żeby porwać się na spontaniczne działanie i dać pokierować sobą
impulsowi, emocjom, chwili. Tak właśnie oddziałujące na ludzi zasady więżą ich
niczym sidła i pęta. Wywierają presję i strach ograniczający jednostkę w sposób
nie-fizyczny i niebezpośredni. Bo w końcu nie było prawa, które jasno
zabraniałoby mi pozbycia się tej przeklętej makulatury w dowolny sposób.
Oczywiście, że nie. Był za to cały system administracyjny i masa innych,
zbędnych wyimaginowanych wytworów ludzkich, które miały tylko jakieś znaczenie,
dlatego że wierzyliśmy w to, że te w istocie je posiadają. Bez owych dokumentów
nie było mnie w systemie; a w obecnych czasach bycie nieobecnym w systemie
równało się niemal z zostaniem wymazanym z rzeczywistości. Przynajmniej tej
papierkowej. A czasem nawet to było już wystarczająco uciążliwe.
Czym
jednak były owe przeklęte arkusze, które przyprawiały mnie o szczękościsk?
Aplikacjami na uniwersytet. Ulotkami z pięknymi zdjęciami akademików, do
których trafiali tylko wybrańcy, a reszta lądowała w mniej okazałych bursach i
podupadających kwaterach. Ofertami specjalistycznych treningów w różnorakich,
profesjonalnych miejscach pracy. Ucz się i zarabiaj! Coś cudownego! Tyle
wspaniałych opcji! I wszystkie one czekają tylko na ciebie! Teraz nic tylko
pozostaje wybrać. Cóż za przywilej, cóż za szczęście, radość, zaszczyt! No, to
gdzie pójdziesz? Gdzie chcesz wylądować na następne kilka lat swojego życia?
Gdzieś nad morzem? A może w środku miasta? Marzy ci się studiowanie w obcym
kraju? Lista opcji jest przecież taka długa!
No
fakt. Długa to może i ona jest, jednak cały problem polegał na tym, że nie było
na niej w istocie nic, co mogłoby mnie faktycznie interesować. Z jakiejś racji
ludzie uznali, że skoro miałem dobre wyniki, to zapewne będę chciał studiować,
będę chciał osiągnąć „coś więcej”. W moim mniemaniu jednak wszystko to było mi
potrzebne mniej więcej tak jak druga dziura w dupie. Czyli niekoniecznie.
Podziękowałbym, gdybym właściwie tylko miał ku temu okazję, jednak wszyscy
zamiast pytać: „czy w ogóle chcę”, pytali: „co chcę”.
„Co
chcesz studiować?”
„Co
chcesz robić po szkole?”
„Co
chcesz robić w życiu?”
Nie
znosiłem takich pytań. Były zbyt ogólne, zbyt dalekosiężne i wpędzały mnie w
zakłopotanie. Na tym pięknym świecie są osoby, które od dziecka czują jakieś
powołanie do konkretnego zawodu czy zadania, jednak ja zdecydowanie się do nich
nie zaliczałem. Mało tego, wyglądało na to, że ja zwyczajnie… chciałem robić
nic.
Nie
zrozumcie mnie źle, to nie tak, że jestem leniwy. No… dobra, może od czasu do
czasu trochę tak, ale z umiarem, tak jak każdy człowiek. Prawdą było, że ludzie
dookoła mnie po prostu zakładali, że ja będę dalej „uparcie brnął przed
siebie”, podczas gdy ja nie widziałem w tym ani niczego pociągającego, ani
obiecującego, ani nawet wartego zachodu. Z wielką chęcią zwyczajnie odsunąłbym
się na bok od tego całego szaleństwa, bo w gruncie rzeczy nie byłem osobą,
która wymagała jakoś nadzwyczaj wiele od życia, innych czy w końcu nawet samego
siebie.
„To jak,
zdecydowałeś już? Gdzie pójdziesz? Uniwersytet Tokijski? Oxford? Cambridge?
Harvard? Z takimi wynikami i znajomością języka możesz iść, gdzie zechcesz!”
A ja
poszedłbym co najwyżej do osiedlowego po kolejną paczkę fajek, ale trochę wstyd
było tak otwarcie się do tego przyznać…
Fakt,
miałem dobre wyniki i poświęciłem wiele, żeby je uzyskać, jednak to nie był dla
mnie cel sam w sobie ani żadna karta przepustowa. Zrobiłem, co zrobić musiałem.
Teraz stanąłem na rozdrożu i miałem wybrać następną drogę, którą miałem
podążać, która miała ukształtować moje życie i moją młodą osobę. Oczywiście to
nie tak, że od podjętej decyzji nie byłoby odwrotu, jednak, nie oszukujmy się,
zawracanie w życiu jest dość trudne. Życie ludzkie do złudzenia przypominało nie
za szeroką ulicę, najlepiej jednokierunkową lub wąskie koryto rzeki. Zawracanie
było możliwe, dozwolone, jednak często tylko w teorii, a ponad to bywało tak
czasochłonne i pożerało tyle energii, że wielu z nas rezygnowało z podjęcia
ryzyka już przed wdrożeniem planu w czyn i obróceniem słowa w działanie,
decydując się podążać niewłaściwą dla nas drogą tylko po to, żeby nie robić
bałaganu i nie przeszkadzać innym. Dlatego właśnie lepiej było od razu
podejmować właściwe decyzje.
Ta,
łatwiej powiedzieć niż zrobić, nie?
Z
jakiejś racji ludzie zawsze oczekiwali po mnie wiele, podczas gdy ja dla
odmiany nie chciałem wcale osiągnąć niczego wielkiego. Uważałem się za
przeciętną osobę, której lepiej było skupić się na „tu i teraz” niżby żyć
nierealnymi snami o świetlistej przyszłości, która przecież u zarania świata
została przeznaczona dla wybitnych jednostek. To też nie tak, że czułem się w
jakiś sposób niedoceniony, zdesperowany czy coś w tym stylu. W moich własnych
oczach byłem zwyczajnym śmiertelnikiem i było mi z tym dobrze. Po nocach nie
marzyłem o wpisaniu się w karty historii, o zrewolucjonizowaniu przyszłości i
doczesnego życia szarych mas. Moje plany były znacznie prostsze. Zwyczajnie
miałem ochotę robić w życiu to, co lubiłem – to znaczy grać na gitarze, układać
słowa pod rytm muzyki, dając tym samym upust własnym emocjom, pić mocną, czarną
kawę i palić mentolowe papierosy.
Z
wielką chęcią zatrudniłbym się w wytwórni muzycznej. Właściwie to nie musiałem
być nawet tym głównym „front-manem”, zadowoliłbym się nawet pozycją technika,
który tylko pomagałby przy obróbce dźwiękowej. Wizja ta naprawdę mi się
uśmiechała, jednak zdawałem sobie sprawę, że pozostawała bardziej w sferze
marzeń. Z czasem zacząłem tak myśleć zapewne ze względu na to, co nieustannie
słyszałem dookoła siebie. Bo prawdą było, że miałem swój zespół, w którym
grałem już od jakiegoś czasu, szło nam całkiem nieźle, jednak ja nie wkładałem
w nasze prace sto dziesięć procent swojego serca, gdyż inni wciąż powtarzali,
że tylko marnuję czas, że powinienem z tym skończyć i zająć się w końcu czymś
„poważnym”. Poważnym… dobre sobie, nie? Co to właściwie miało oznaczać? Że
miałem zacząć nosić smoking i chodzić co tydzień do opery, a potem na wykwintne
bankiety, gdzie mógłbym omawiać sytuację polityczną naszego kraju, która w
gruncie rzeczy guzik mnie obchodziła, z innymi, „poważnymi” jegomościami?
Miałem zacząć czytać literaturę poważną? A może zwyczajnie miałem przestać się
śmiać, kiedy ktoś opowiadał jakiś prosty dowcip?
Czasem
przyłapywałem się na tym, że wciąż skrycie rozmyślałem i marzyłem o karierze
muzyka, jednak byłem tak zniechęcony i przekonany przez środowisko, w którym
się obracałem, że zrealizowanie tej mrzonki jest tak prawdopodobne jak
spędzenie wakacji na Marsie, że z czasem powoli, lecz konsekwentnie poddawałem
się. Z jakiś niezrozumiałych dla mnie powodów wiele osób chciało, żebym odsunął
się od tego tematu i ruszył dalej. Chcieli wysłać mnie gdzieś daleko, chcieli
stać na lotnisku i machać mi białą chusteczką na pożegnanie, kiedy ja wyjątkowo
miałem ochotę nie ruszać się z miejsca. Chciałem zostać tu, gdzie byłem.
Z
bardziej realistycznych planów rozważałem zatrudnienie się w jakimś pobliskim
sklepie lub księgarni, tak, żeby nie mieć zbyt daleko od domu i wykonywać
przejmująco prostą pracę. Komponować dla własnych potrzeb mógłbym w czasie
wolnym, którego przecież miałbym pod dostatkiem, gdybym zdecydował się nie
ubiegać o żadną zajmującą posadę, która wymagałaby ode mnie nieustannego,
niegasnącego zaangażowania, uwagi i wkładu intelektualnego. Palić papierosy i
pić kawę mogłem na każdej przerwie. Był to bardzo prosty scenariusz, a jednak
wystarczający, żeby pokryć wszystkie moje potrzeby.
Zatem
wiedziałem, co chciałem robić i czego robić nie chciałem. Dlaczego więc nie
mogłem zwyczajnie postawić się tym wszystkim i wszystkiemu, co stawało mi
naprzeciw? Cóż… Zapewne nie zniósłbym mnogiej liczby ekspresji wyrażających
rozczarowanie. Poza tym… weź im się wszystkim „od tak” po prostu postaw. No
właśnie. To nie takie proste. Tym bardziej, że wyglądało na to, że nie miałem
żadnych argumentów. Bo oni chcieli dobrze. Chcieli, żebym się rozwijał. A czego
ja chciałem? Ograniczyć sam siebie, zmarnować szansę. Tak oczywiście uważali
oni. Zapominali w tym szaleństwie udzielania dobrych rad, że wszyscy jesteśmy
inni i podchodzimy do każdej sprawy subiektywnie, toteż to, co dla nich było
marnotrawstwem, dla mnie było czymś absolutnie akceptowalnym. Nie próbowali
jednak tego zrozumieć, bo przecież chcieli dobrze. A przynajmniej tak się
usprawiedliwiali i tak się przekonywali, tak sobie wmawiali. Wywierali na mnie
presję, którą źle znosiłem.
Najgorsze
w tym wszystkim było jednak to nieprzyjemne, zimne poczucie, jakby ci owi
wszyscy najzwyczajniej w świecie chcieli się mnie po prostu pozbyć. Jakby
chcieli zobaczyć, jak odchodzę. A ja naprawdę nie miałem na to ochoty. Zdawałem
sobie sprawę, że świat był ogromny, niepojęty i pełen niebezpieczeństw. Dobrze
czułem się w swoich ciepłych, dobrze znanych czterech ścianach i nie chciałem
się spomiędzy nich ruszać. Chciałem, chociażby tak dla odmiany, choć raz
usłyszeć, jak ktoś namawia mnie do tego, aby zostać, zamiast żeby odejść.
Za tym
kryło się nawet coś więcej… Potrzeba… nie, pobożne życzenie posiadania kogoś
bliskiego – kogoś, kto ceniłby sobie moją obecność na tyle, że nie zniósłby
mojego odejścia. Chciałem mieć poczucie, że dla kogoś coś znaczę… że gdyby
nagle mnie zabrakło… to coś w czyimś życiu uległby zmianie. Że nie wszyscy
przeszliby nad tym obojętnie.
Gdyby
ktoś tylko opowiedział się po mojej stronie… Dał mi powód, którym mógłbym
uzasadnić swoją decyzję… Gdyby ktoś zechciałby zostać dla mnie powodem do
odrzucenia pomysłu o odejściu…
Wtem
ponad szumem wściekłych, spienionych fal doszedł mnie tupot i wibracje
rozchodzące się na deskach pomostu. Odwróciłem się, żeby stanąć twarzą w twarz
z Ricko, który swoją ekspresją przypominał marmurową rzeźbę.
-
Zdecydowałeś już? – zapytał bezpośrednio, od razu przechodząc do rzeczy.
Wyglądało
na to, że on też miał dla mnie jedynie standardowy zestaw pytań…
-
Jeszcze nie… - przyznałem zgodnie z prawdą.
Wokalista
cmoknął niezadowolony na te słowa, przewracając oczyma. Stanął obok mnie z
kwaśną miną i założył ręce na piersi. Utkwił spojrzenie gdzieś w martwym
punkcie na horyzoncie. W jakiś dziwny sposób odniosłem wrażenie, że ten nie miał
ochoty spoglądać na mnie czy też utrzymywać ze mną kontaktu wzrokowego i
desperacko szukał jakiegoś punktu, na którym mógłby zawiesić oko pośród
bezbrzeżnej pustki.
- Niby
każdy z nas jest wolnym człowiekiem… - zaczął powoli, jakby dopiero zbierając
myśli. - …dlatego w zasadzie masz pełne prawo decydować o tym, co zrobić ze
swoją przyszłością – rozłożył bezradnie ręce. Stwierdzenie to zakuło mnie. No
tak, kolejna osoba, która przejdzie nade mną obojętnie… Czego innego mogłem się
spodziewać? – Jednak oznacza to również, że i ja mam pełne prawo do tego, żeby
przynajmniej próbować z całych sił cię zatrzymać; nawet wbrew twojej woli –
dodał, na co ja zdziwiony podniosłem głowę, gdyż jak do tej pory lustrowałem
chropowatą powierzchnię desek, na których staliśmy.
- Co
proszę? – wydusiłem z siebie z trudem, będąc pewnym, że się przesłyszałem.
Chłopak powoli odwrócił się w moją stronę i spojrzał na mnie poważnie.
- Nie
chcę, żebyś odchodził – stwierdził bez ogródek, choć z łatwością mogłem
dostrzec, że ta bezpośredniość wiele go kosztowała. – Zdaję sobie sprawę, że
zapewne masz przed sobą wiele wspaniałych możliwości, jednak… - westchnął i
zawstydzony spuścił wzrok, drapiąc się nieporadnie po karku. – Jestem
zwyczajnie arogancki. Nie chcę cię stracić. Nie chcę, żebyś odchodził –
powtórzył, choć tym razem już ciszej, przez co ciężej było rozsupłać jego słowa
ponad ogłuszającym świstem wiatru. – Pomyśl o tym – próbował mnie przekonać. –
Przecież możemy się postarać! Dobrze nam idzie jako Jiluka! – ożywił się nieco.
– Jeżeli przyłożymy się jeszcze bardziej, tutaj też możesz osiągać sukcesy –
argumentował, choć w istocie ja przecież nie negowałem jego słów.
- Więc…
po prostu potrzebujecie gitarzysty, tak? – zapytałem bez entuzjazmu. On po
prostu nie chciał stracić członka zespołu. No tak. To przecież mogłoby okazać
się problematyczne, nieprawdaż?
-
Oczywiście, że tak! – zaczął żywo gestykulować rękami, a jego impulsywny
charakter czy też „płonąca dusza”, jak to określał Boogie, dała o sobie znać. –
Jesteś najlepszym gitarzystą, jakiego znam! Najlepszym muzykiem! Komponujesz
świetne utwory, w które wkładasz serce i duszę! – miotał się w miejscu, aż
raptem zatrzymał się, opierając przedramiona na zwilgotniałej poręczy.
Westchnął ciężko, jakby zmęczony odstawionym przedstawieniem. Przez chwilę
między nami panowała uciążliwa cisza. – Ale koniec końców i tak jestem po
prostu samolubny… - przyznał cicho. – Zwyczajnie nie chcę cię stracić. Nie
tylko jako muzyka… - odezwał się tak cicho, iż tym razem naprawdę musiałem
wytężyć słuch, żeby dosłyszeć jego słowa. Spojrzałem na niego zaskoczony.
Czyżby…? – Więc nie odchodź, dobrze? – podniósł głowę i wbił we mnie spojrzenie
zbitego szczeniaka. Niepewnie przysunął się do mnie, tak, że nasze ramiona
stykały się ze sobą. – Zostań, proszę… - spojrzał na mnie z miną wykrzywioną w
autentycznym bólu.
To mnie
zaskoczyło. Właściwie to mną wstrząsnęło. Ricko zdecydowanie nie był osobą, po
której mógłbym spodziewać się czegoś podobnego… a jednak. Wychodziło na to, że
to właśnie on dobrowolnie zgłosił się na ochotnika na powód, dla którego
mógłbym zostać w miejscu, w którym obecnie się znajdywałem.
Muzyk
zawahał się, jednak ostatecznie pozwolił sobie nakryć jedną z moich dłoni,
którą również trzymałem wyciągniętą na barierce. Ścisnął moje skostniałe palce,
a ja przez dłuższą chwilę potrafiłem jedynie wpatrywać w to, jak jego kciuk
delikatnie przesuwa się po grzbiecie mojej dłoni.
- Sena…
Nie
pozwoliłem mu dokończyć. Niemal w jednym momencie wrzuciłem tę przeklętą
teczkę, która ciążyła mi już od dłuższego czasu, do wody, przysunąłem się
jeszcze bliżej, złapałem zdziwionego chłopaka za poły ubrania, a następnie
pocałowałem go. Mocno, lecz krótko. Odsunąłem się od niego na zaledwie
minimalną odległość i uśmiechnąłem się nagle czując przyjemną falę ciepła, która
mnie zalała. Wokalista wciąż był oszołomiony, z czego ja skorzystałem i
pocałowałem go jeszcze raz. Tym razem delikatniej i wolniej.
Ricko
oddał pocałunek, na co zareagowałem z ulgą. Objął mnie jedną ręką w pasie, a
drugą przesuwał delikatnie po moim policzku, odgarniając włosy, którymi targał
wiatr.
-
Zostanę… - wyszeptałem niemal wprost w jego usta, przymykając na moment powieki
w błogim poczuciu szczęścia i radości. – Zostanę z tobą – obiecałem, na co w
odpowiedzi zostałem obdarowany namiętnym pocałunkiem.
Świetne *__*
OdpowiedzUsuń+ kocham, gdy pojawiają się niemainstreamowe pairingi/zespoły : D
życzę powodzenia w pracy ~
Cieszę się, że ci się podobało ♥ Dziękuję za komentarz i życzenia ♥♥♥
Usuń~Kita-pon
Cały dzień taki jakiś depresyjny, a jednak na sam koniec taka przyjemna niespodzianka ^-^
OdpowiedzUsuńCieszę się, ze mogłam ci poprawić humor ♥
Usuń~Kita-pon
Super :) przyjemnie się czytało :)
OdpowiedzUsuńCieszę się, ze się podobało ♥
Usuń~Kita-pon
Jak to możliwe że przegapiłam nową notkę i to o 5 dni?! ( 0.o ) Już się poprawiam.
OdpowiedzUsuńNotka jak zwykle świetna <3
P.S. O ile jeden komentarz przyśpiesza wstawia nie nowej pracy?
Każdy komentarz to kop w dupsko dla Wena, więc każdy jeden przyspiesza pracę znacząco xD Cieszę się, że się podobało ♥
Usuń~Kita-pon