Wrażenia z koncertu Versailles 29.01.2017 w Londynie

A więc… Cóż powinnam powiedzieć na wstępie? Może zacznę od tego, że wykosztowałam się na bilet VIP na koncert Versailles (70 funtów!) i… no i wciąż zastanawiam się czy było warto. Serio…

Koncert odbył się 29 styczna 2017 roku w O2 Academy w Londynie, w dzielnicy Angel. Jest to dość popularna sala koncertowa i niestety nie działa tam zasada: „Kto pierwszy ten ma VIPa” jak w moim ukochanym „Underworld” na Camden. O2 Academy to sieć, nazwijmy to, różnorakich przybytków muzycznych, w których jako-tako panują ujednolicone zasady niezależnie od lokalizacji nieruchomości. Z tej racji, ściskając w garści VIPa, myślałam, że poczuję się wyniesiona do chwały ołtarza, ale cóż… no było trochę inaczej, muszę przyznać.

Organizacyjnie to była… klapa. A właściwie to klapa z kretesem. Przyszłam z koleżanką dwie godziny przed „early entrance” dla VIPów, które miało mieć miejsce o godzinie 18. Wtedy też dowiedziałam się, że to nie do końca tak, że jak mam bilet VIP, to jestem VIPem. Bo okazało się, że są VIPy i VIPy-VIPy. Tak, niezależnie od tego, jak głupio to brzmi, mniej więcej tak właśnie rysowała się sytuacja. Bowiem audiencja została podzielona hierarchicznie, z czego na samym czubku tejże piramidy hierarchii znajdywały się VIPy należące do fanclubu (wydaje mi się, że to coś podobnego jak z Gazetto – że można zapisać się do klubu [gdzie płaci się za subskrypcję], a w zamian za to dostaje się informacje o planowanych trasach czy limitowanych dobrach szybciej niż inni i niejako ma się do tego pierwszeństwo, ale jeżeli się mylę, to mnie poprawcie ^^’’), potem dopiero były „normalne” VIPy (czyli ja i moja koleżanka) i na końcu fani ze zwykłymi biletami. Zaraz po przyjściu zostałyśmy „naznaczone” markerem permanentnym numerkiem (44! – będąc niejako cztery godziny przed koncertem byłam 44 VIPem, gdyż „normalni” byli oznaczani niezależnie swoją drogą) przez dziewczynę, która co chwilę zapominała, jaki komu przypisała numerek. Oczywiście szczerze wątpiłam, żeby ktoś później ustawiał nas w linii zgodnie z tymi numerkami, no i oczywiście miałam rację. Na początku wszyscy staliśmy wymieszani z jednej kolejce (VIPy, super-VIPy i posiadacze normalnych biletów), przez co jak już w końcu nas podzielili to w zawierusze nieraz wyszło tak, że osoba, która stała na samym przedzie i kwitła na mrozie i deszczu najdłużej wylądowała na szarym końcu. I nikt nie patrzył na numerki (a ja wciąż nie mogę tego domyć T^T). Więc twoje poświecenie i fakt, że stałeś kilka/kilkanaście godzin dłużej na tym przeklętym mrozie i deszczu niż ktoś inny nie miał żadnego znaczenia w obliczu pecha, który mógł cię przypadkowo naznaczyć.
Ze mną nie było jednak aż tak źle, bo zdecydowanie udało mi się utrzymać mniej więcej na początku kolejki. Następna zawierucha miała miejsce, kiedy rozdzielano VIPy i VIPy-VIPy, które, jak się okazało, wchodziły jeszcze wcześniej, a więc już o 17. Oni weszli punktualnie. Cały czas ściskając tego VIPa w ręce i licząc na early entrance miałam nadzieję, że przynajmniej będziemy mieli okazję zobaczyć zespół, ale a gdzie tam! Nie wspomnę już nawet o autografach czy czymś podobnym. Mieliśmy w teorii dwie godziny do koncertu, ale w ostateczności stwierdzili, że nawet nie wpuszczą nas tak wcześnie, toteż jeszcze sobie pokwitłam na deszczu dobre ponad czterdzieści minut. Kiedy jednak już nas wpuścili, to jako VIPy dostaliśmy jedynie pudełeczko z poduszeczką i tą „ekskluzywną, metalową bransoletką”, z której tak się śmiałam. Muszę przyznać, że nie jest to brzydki bibelot, jednak widziałam ładniejsze bransoletki (moja koleżanka upiera się, że ma ładniejszą nawet z poprzedniej trasy Versailles), a ponad to ma ona beznadzieje zapięcie, które w ogóle się nie trzyma (i sprawdzałam z innymi – to nie tak, że to ja mam jakiś wadliwy produkt; one wszystkie są tak kijowo zaprojektowane), przez co cały czas rozpina się i spada (i z kolei przez to rano myślałam już, że zgubiłam ją, ale całe szczęście udało mi się ją znaleźć ^^’’).






Razem z tym dostaliśmy też miniaturowe reklamówki Davida promowanego przez Kamijo, którym chyba będzie się warto zainteresować (głównie dlatego, że obiecują word-wide tours, więc możliwe, że kiedyś będziemy mogli wybrać się na koncert Suiego). Jego pierwszym singlem ma być „Genesis” i spot, który właściwie mówi nam tyle co nic, prezentuje się tak:





Przed salą, w której miał być sam koncert był miniaturowy sklepik. Tak jak zostało to zapowiedziane, do kupienia były bluzy po 40 funtów, koszulki po 20, plakaty, torby i zdjęcia. Nie było jednak żadnych płyt ani nic podobnego. Ja kupiłam koszulkę, mimo iż jej nadruk nie jest zachwycający. Po prostu chciałam mieć jakąś pamiątkę. Pozwolę sobie jednak uprzedzić, że koszulki są w TYPOWO japońskiej rozmiarówce, więc jeśli ktoś wybiera się, na przykład, do Warszawy i ma ochotę kupić bluzę/koszulkę, to radzę o tym pamiętać. Ja bez pomyślunku wzięłam rozmiar S, który wygląda jak t-shirt dobrze zbudowanego ośmiolatka ^^’’ Nie przesadzam. Całe szczęście udało mi się w nią wcisnąć, ale no… uprzedzam tylko :’’D




Koncert sam w sobie, kiedy już się zaczął był… niezły. Kamijo fajnie panował nad tłumem, choć duża liczba „wrzeszczących trzynastek”, jak to określiła moja koleżanka, dawała się we znaki. Rozemocjonowane dziewczyny niemal posikały się tam ze szczęścia, taranując nas przy tym i powodując większy ścisk niż było to konieczne. Zapatrywały się na muzyków jak na istnych bogów, a ich oczy lśniły mocniej niż sceniczne reflektory ^^’’ Mimo to mnie udało się utrzymać pozycję w środku długości rzędu 3/4/5, gdyż byłam różnie pchana i wymijana, ale ostatecznie stałam dość blisko sceny i miałam dobry widok, w szczególności na Kamijo.
Z początku Teru trochę mnie wkurzył, bo kiedy tylko wszedł na scenę miał minę, jakby zjadł coś naprawdę paskudnego. A ja nie powstrzymałam się od skopiowania jego ekspresji,. Całe szczęście później wszystko poszło już lepiej, a Hizaki i Teru raz jeszcze udowodnili mi, że prawdopodobnie są najlepszymi gitarzystami, o jakich kiedykolwiek słyszałam w całym moim życiu.

Z takich małych rewelacji to muszę dodać jeszcze, że doszłam do wniosku, że Kamijo wcale nie mówi tak dobrze po angielsku. Właściwie to nie wiem skąd wzięło się we mnie przekonanie, że ten szprecha po engriszu jak najęty, ale na koncercie dość dobitnie dało się odczuć, że jednak się myliłam. W pewnym momencie powiedział… coś, a zaraz potem „repeat after me, ok.?”. Jednoznacznie chodziło mu o to, żeby powtórzyć to, co sam powiedział wcześniej, ale problem polegał na tym, że ja nie miałam pojęcia, co on powiedział x’’D Z dziewczyną stojącą najbliżej mnie spojrzałyśmy na siebie skonfundowane, wymieniając się niemym pytaniem: „Ale właściwie to, co my mamy powtórzyć? Co on powiedział?” x’’p
Muszę też przyznać, że Yuki wyglądał dziwnie staro. Reszta zespołu prezentowała się naprawdę dobrze, ale nasz perkusista… no po prostu wyglądał staro i już.
W ogóle chyba nigdy nie wyjdę z podziwu dla tego, jak różnie wyglądają muzycy na zdjęciach i na żywo. Na sesjach wyglądają na takich drobniutkich, wręcz filigranowych… dlatego, kiedy zawsze widzę ich po raz pierwszy przeżywam szok, uświadamiając sobie, że w gruncie rzeczy są to dorośli mężczyźni – dużo wyżsi i postawniejsi ode mnie ^^’’ Poza tym doszłam do jakiegoś dziwnego wniosku, że Japończycy mają stosunkowo większe od nas, okrągłe twarze, przez co na żywo wyglądają jakby byli pyzaci xD
A Kamijo ma piękny uśmiech. I właściwie to odkryłam, że on ma ten sam problem, co ja, kiedy mocno się szczerzy – to znaczy uśmiecha się z dziąsłami ^^’’ Miło wiedzieć, że wampiry też mogą mieć jakieś defekty x’’p
Podobało mi się, kiedy fotograf wyskoczył tuż przed pierwszym rzędem niczym Filip z konopi i zaczął robić zdjęcia. Zaraz potem Kamijo przejął od niego aparat i sam zaczął strzelać fotki. To był humorystyczny akcent występu xD
A, zapomniałam nadmienić, że podczas koncertu obowiązywał surowy zakaz robienia zdjęć czy nagrywania video, więc wydaje mi się, że zespół mógł wszystko filmować, żeby stworzyć profesjonalne video z trasy koncertowej, ale znowu  - mogę się mylić. Nie upieram się przy mojej teorii spiskowej.

Suma summarum, koncert sam w sobie razem z encore trwał około dwóch godzin. Encore było naprawdę pięknym pożegnaniem, które bardzo mi się podobało i zapadło w pamięci

No i jeśli chodzi już o takie bardziej ogólne refleksje to muszę przyznać, że… czegoś zabrakło mi w tym koncercie. Było miło, ale dość ubogo. Przede wszystkim brakowało mi chyba kontaktu z publicznością. Narzekałam trochę na Nocturnal Bloodlust, że ci tylko witali się ze wszystkimi na początku i właściwie to by było na tyle, ale z Versailles nie było kontaktu wcale. Teraz, jak tak się zastanawiam, to Nokuruba nie była wcale taka zła tylko ja miałam bardzo wygórowane wymagania po przecudownym koncercie DIO, kiedy mało brakowało a muzycy pojedynczo umawialiby się z każdym z osobna na obiad, a Mikaru mało mnie nie zmiażdżył (ach, to jego wyczucie xD). Niemniej, zarówno z DIO czy z Nokurubą dało czuć się jakiś kontakt… w taki sposób, że nie było tego szczebla przerwy między fanami a muzykami. Dało czuć się, że wszyscy jesteśmy ludźmi, nikt nie jest tu wynoszony pod wyżyny nieba, więc możemy spokojnie komunikować się na jednym poziomie, podczas gdy z Versailles ewidentnie dało czuć się tę różnicę. Nie mówię, że była to ich wina i że to bardzo źle, ale brakowało mi po prostu tego „ludzkiego” aspektu spotkania. Z nimi było jak z typowymi, rozsławionymi gwiazdami, do których poziomu zwykły śmiertelnik nie może się porównywać. Nie było nawet czasu na dawanie prezentów, przez co wiele dziewczyn w ostatniej chwili wciskało pakunki na scenę, a te, które nie zdążyły, ryczały potem przed venue.
Wydaje mi się, że tylko te VIPy-VIPy mogły spotkać się z zespołem…

Podsumowując?
Ech, trochę żałuję, że wykosztowałam się aż tyle (bo wraz z dojazdem etc., to wydałam na ten koncert około 150 funtów) i nie czułam się wcale VIPem. VIPy tak naprawdę to były minimalnie lepsze normalne bilety, a prawdziwymi VIPami musiały być osoby należące do fanclubu. Organizacyjnie było naprawdę słabo, spędziło się dużo niemal psycho-fanek, a koncert był dobry, ale nie porywający. Nie powalił mnie na kolana (tak, przy DIO wszystko wygląda słabo ^^’’). Niemniej, cieszę się, że miałam okazję zobaczyć ich na żywo, bo ich teatralna aura jest unikatowa i niespotykana. No i solówki Hizakiego. One też są unikatowe xp Nie mogę jednak przeżyć tego, że przez ten brak kontaktowości nie miałam okazji zakosić mu sukienki ;_;

Wiem, że niektórzy mogą mieć już dość jak porównuję wszystko (absolutnie wszystko xp) do koncertu DIO, ale cóż… Mikaru i spółka naprawdę zrobili na mnie wrażenie. I to jest siła koncertów – dobry koncert zawsze przyciągnie fanów. Teraz, gdyby Black Line planowaliby trasę koncertową po Europie czy Mikaru występowałby solo, bez myślenia wydałabym fortunę tylko po to, żeby tam być (nawet jeśli solo projekty Mikaru czy Black Line nie leżą mi już tak dobrze jak DIO), dlatego, że jestem przeświadczona o tym, że będę się tam świetnie bawić. Na Nocturnal też poszłabym z chęcią jeszcze raz, ale gdyby żądali ode mnie fortuny, to możliwe, że mogłabym sobie odpuścić. Na Versailles z kolei też mogłabym się wybrać ponownie, jednak zdecydowanie nie za takie pieniądze. Było fajnie, ale za taką cenę zbyt ubogo. 30 funtów to maximum, jakie wycisnęliby ze mnie następnym razem ^^’’

2 komentarze:

  1. Żałuję, że nie mam z kim pojechać na koncert do Warszawy, bo mimo wszystko chętnie zobaczyłabym ich na żywo ^-^
    ...ktoś chętny żeby się zabrać?

    Wiem, że nie na temat ale aż przypomniał mi się zeszłoroczny koncert Dżemu w Pile (nareszcie na tym zadupiu wydarzyło się coś ciekawego ^o^). To było piękne xD Bilety po 60 zł (koniec końców nikt tych biletów nie sprawdził, ale no), już po 20 minutach czekania koncert, a właściwie support przed koncertem się zaczął (który również był niczego sobie). Samo wydarzenie miało miejsce w jednej z większych sal wykładowych, więc każdy miał swoje miejsce i dokładnie widział scenę, pod którą zresztą można było w każdej chwili podejść. Interakcja między zespołem a fanami również była niczego sobie i mimo tych ponad sześćdziesięciu lat na karku grali naprawdę nieźle. Zawsze miło zobaczyć jak ludzie, których dzieci mają własne dzieci, a nawet dzieci tych dzieci mają dzieci, wygłupiają się na scenie jednocześnie dając dobry koncert. tylko strasznie żałuję, że nie kupiłam żadnej koszulki ani bandany, ale nie pomyślałam aby zabrać jakiekolwiek pieniądze ;_;" Ale samo wydarzenie wspominam bardzo miło ^-^

    Spodobała mi się wzmianka o tym, że podczas koncertu Versailles nie można było nagrywać ani robić zdjęć, jednym może się to nie podobać, ale kiedy widzisz, że niektórzy ludzie obok ciebie zamiast dobrze się bawić stoją i trzymają telefon aby tylko wszystko dobrze uchwycić to ręce opadają. Zwłaszcza, że w większości na telefonach potem i tak nawet w przybliżeniu nie brzmi ani nie wygląda to tak dobrze jak na żywo.

    Pozdrawiam ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło słyszeć, że taż masz takie niezapomniane koncerty w swoim życiu ♥ Niemniej jednak uważam, że zakaz robienia zdjęć nic nie zmienia, bo ludzie na koncertach zawsze dzielą się na dwie kategorie - na tych, którzy się bawią i na tych, którzy stoją jak drętwe słupy/robią zdjęcia/kręcą video. Mnie akurat ten zakaz nie obszedł, bo (jak zwykle) byłam zbyt zajęta zabawą, chociaż dookoła mnie było całkiem sporo osób, które po prostu stały i aż kręciło je, żeby wciągnąć telefony >.<'' Ja tam tego nie rozumiem. Zawsze liczę na profesjonalnych fotografów, a sama skupiam się na "ostrym trzepaniu łupieżu", jak to nazywam xD

      W Warszawie nie będzie akurat mnie, ale będzie dużo innych osób, więc wystarczy, że odezwiesz się na grupie, a znajdą się (z tego co wiem) przynajmniej ze 3-4 osoby, które tam jadą C:

      ~Kita-pon

      Usuń