Oneshoot [untitled] Ruki x Uruha (The GazettE)

Lektura obowiązkowa przed rozpoczęciem części właściwej: Zawsze postacią, z którą się utożsamiałam i przez którą przelewałam swoje uczucia był Hizumi. W ostatnim czasie jednak to się zmieniło i moim nowym „naczyniem” stał się Ruki. Nie potrafię dokładnie sprecyzować, dlaczego tak się stało. Może dlatego, że pomimo iż D’espairsRay jest moją miłością, to jednak oni już nie grają, nie są aktywni, a więc powoli schodzą gdzieś w tylne, zapomniane części mojego umysłu. Ponad to w tym samym czasie, kiedy „Hizu-tron” pierwszeństwa się zachwiał powstała „Dogma” i „Undying”, które absolutnie mnie porwały. W ogóle zaczęłam doszukiwać się czegoś głębszego w całym projekcie „Dark Age”. Oczywiście zapewne robię to niesłusznie i daleko mi od założeń twórców, ale tworzenie własnych interpretacji to jedno z moich masochistycznych hobby.
Jakby tego wszystkiego jeszcze było mało od jakiegoś czasu wybrałam się na "polowania" czegoś "głębszego", a więc... cóż, chyba przyda mi się paczka paracetamolu i masa czekolady (a potem godziny na siłowni i hektolitry wylanego potu ^^''). Można powiedzieć, że próbuję pojąć swoje własne, skołtunione myśli, ale wychodzi mi to ze średnim efektem, gdyż sama jak to czytam to raz mam wrażenie, że definitywnie powinnam odstawić wszystkie środki odurzające w trybie natychmiastowym, a kiedy indziej (jak już przesadzę z owymi środkami =.='') to wydaje mi się, że ma to nawet taki nieco głębszy, niewypowiedziany dźwięk, który zawsze chciałam uchwycić... 
Niemniej, teraz jest to dla mnie chwila zwątpienia T^T
Mimo to postanowiłam jednak wstawić tego shota ku chwale Sempaia ♥ oraz głównie z tego powodu, aby was nie zaniedbywać C: (gdyż ostatnia część "Piekła 2.0" jest jeszcze niegotowa i chyba muszę odłożyć nad nią pracę do weekendu, bo tu assessmenty za pasem, jeszcze testy etc.). 
No, w każdym razie zostało wam jeszcze się z cieszyć, że nie widziałyście tego, co stworzyłam na podstawie samej "Dogmy" i "Undying", bo tu dopiero czacha dymi... -.-''  Idę po tą czekoladę, może mi to pomoże (stać się normalną? xD)... xp

Ach, no i za pamięcią (i za pamięć) chciałam serdecznie i z wielką miłością podziękować Szahzei ♥ Nie myśl sobie, że nie czytałam komentarzy pod tymi starszymi postami! Ja czytam wszystko C: Dziękuję ci z całego mojego przegniłego serduszka kochana za tyle miłych słów i motywację ♥

PROSZĘ NIE BIĆ~! ;_;

Tytuł: ?
Paring: Ruki x Uruha (The GazettE)
Gatunek: dziwne
Typ: oneshoot
Beta: -

Czasami naprawdę ogarnia mnie silna, nieodparta chęć skończenia z tym wszystkim. Czasami mam ochotę skończyć z mostu, dać się porwać zimnym, niezbyt delikatnym w obyciu, spienionym dłoniom ciemnej wody. Zwiedzić dno koryta rzeki, przywitać się z własnymi, równie zdesperowanymi i znudzonymi swoją bezsensowną egzystencją poprzednikami.
Witaj, sempai. Jak się dziś miewasz?
Myślę, że obaj czujemy się podobnie – jak rozkładające się zwłoki. Po mnie może wciąż jeszcze nie widać rozpoczętego procesu gnilnego, ale wierz mi, sempai, nie jestem dużo lepszy od ciebie. Mam podobnie robaczywe serce jak i ty.
Z kolei kiedy indziej, kiedy stoję już na tym moście, pozwalając, aby porywisty wiatr rozwiewał mi włosy i wyciskał pojedyncze łzy z oczu, nie umiem się na to porwać. W takich chwilach zdaje mi się, że mętne, blade oczy sempaia, które już dawno pokryły się trupim bielmem i straciły jakikolwiek kolor, spoglądają na mnie nieprzychylnie, jakby ostrzegawczo, niemo próbując odwieść mnie od tego pomysłu. Siadam wtedy na balustradzie mostu i macham nogami nad przepaścią. Nie czuję strachu, lecz żal. Czy potrafiłbym odwrócić się od tego wszystkiego co mam? Nieważne, że jeszcze chwilę temu owe wszystko, co mnie otaczało, co trzymałem w rękach było brunatną cieczą, która trąciła jak kloaka. Bo wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały na to, że w istocie było to nic innego jak kloaka. Tkwiłem w niej po same uszy, po czubek kokardy i z czasem wydawało mi się, że zanurzam się w niej coraz głębiej, aż jej cuchnąca tafla zaczyna zamykać się nad moją głową. Niemniej, jest to moja rzecz. Nieważne, że gówno warta. Ale moja. Tylko moja. Dlatego tylko ja mogę zadecydować, co z nią zrobić.
Dyndając tak nogami w pustce oraz przyglądając się jak mój niezawiązany but niebezpiecznie balansuje na czubku moich palców, zaczynam zastanawiać się, dlaczego właściwie miałbym z tym wszystkim skończyć. Wszystkie złe myśli, które jak do tej pory mnie męczyły, wydały mi się w jednej chwili mało ważne. Wciąż nieznośnie bolały, rozpierając się gdzieś pod żebrami, ale zdawały się stracić na znaczeniu. Dlaczego ze względu na nie miałbym zrezygnować ze wszystkich pozytywów życia, odciąć się od dobrych wspomnień? Bądź co bądź było ich kilka. Ta historia z życia wzięta, którą ktoś opowiadał mi na jednej z przerw była naprawdę zabawna. Te kilka wymuszonych uśmiechów, na które musiałem zdobywać się każdego dnia. Kawa przyniesiona przez współpracownika bez wcześniejszej prośby o to – od takie spontaniczne, przyjemne zachowanie. Tak… Kloaka miała tę jedną zaletę, że była ciepła. Brzmi to obrzydliwie, ale taka prawda. Co więcej wiedziałem, co mogłem w niej znaleźć. Czułem się jak na własnych śmieciach; pewny swojego, pewny tego, co może przynieść każdy nadchodzący dzień… Jasne, dla nikogo nie powinno być zdziwieniem, że w kupie gówna można znaleźć jedynie kolejne ekskrementy i nieczystości, które również nie były warte funta kłaków, ale to zawsze było coś. Zimna pustka, do której nieraz tak bardzo pragnąłem się udać, jak sama nazwa wskazywała, jest zimna i pusta. W takim razie lepiej być wciąż żywym, ciepłym człowiekiem z ręką w nocniku czy nieożywionym przedmiotem, odpadkiem, osobliwym meblem zmrożonym w stężeniu pośmiertnym?
No właśnie… chyba warto się nad tym zastanowić – i chyba na te właśnie tory zawsze próbowały mnie nakierować wywrócone do góry białkiem, martwe oczy sempaia. Aż wzdrygnąłem się na myśl o nich. Kto by pomyślał, że moje oczy też mogłyby tak wyglądać, gdybym jednak zdecydował się na tę chłodną pustkę… Znaczy… to nie tak, żeby ktoś z moich znajomych czy rodziny rzucił się z tego mostu. Nie widziałem nawet, żeby ktokolwiek obcy się stąd rzucał, nie byłem świadkiem niczego tragicznego. Wiedziałem jednak, że ktoś kiedyś z pewnością już to zrobił. Nie byłem żadnym protoplastą, jeśli chodziło o myśli o skoku z mostu bez żadnego zabezpieczenia. Nie widziałem też nigdy trupa topielca i raczej wątpiłem, żeby ktoś pozwolił takowym spoczywać na dnie rzeki. Nie wydawało mi się, żeby władze miasta pozostały na to obojętne. Sempai był moim wyimaginowanym towarzyszem. Stworzyłem go we własnym umyśle po to, aby nie czuć się aż tak samotnym wśród tego gąszczu ludzi, który mijał mnie bez zainteresowania.
Sepmai nie miał imienia. Długo nad nim rozmyślałem, jednak ostatecznie żadne do niego nie pasowało. W końcu, dla urozmaicenia, uwierzytelnienia jego osoby w mojej głowie oraz zaciśnięcia więzi nazwałem go Nieodżałowanym. Tak, dokładnie. Skoro sam porwałeś się na taką głupotę, nikt cię nie będzie żałował ani opłakiwał, co sempai?
Uśmiechnąłem się do Nieodżałowanego po raz ostatni. Jego ręka poruszyła się pod wpływem ruchów wody w pokracznej, groteskowej imitacji machania na pożegnanie.
- Trzymaj się, bracie – rzuciłem i zeskoczyłem z barierki.
Na chodnik.
Pochyliłem się nad rozwiązaną sznurówką i zawiązałem ją w mocną kokardkę. Obrzuciłem surowym spojrzeniem własne obuwie. Z jakiej racji tak właściwie chodziłem w takich upapranych butach? To, że w wymiarze mentalnym byłem panem gnojowiska, nie oznaczało, że musiałem afiszować się z tym również w aspekcie fizycznym. Skarciłem się za to w myślach.
Jak każdego dnia, jak co dzień, wypełniając obowiązkową rutynę, ruszyłem do domu. W dziwny sposób delikatnie pokrzepiony. Może nie na tyle, aby odnaleźć sens życia, skakać po łąkach z okrzykiem „Alleluja!” na ustach, ale przynajmniej na tyle, aby potrafić znów zmusić się do kilku nieszczerych uśmiechów dla przechodniów, współpracowników i reszty ludzi, którzy przetaczali się przez moje życie niczym burza – raz intensywniej, raz nieco słabiej, ale zawsze szybko, nie zabawiając w nim nazbyt długo.
Nie wiem, dlaczego pomyślałem, że to dobra rzecz w moim życiu. Z dystansu, który nieraz udawało mi się złapać do własnej egzystencji, wymuszony uśmiech, na który musiałem zdobyć się każdego dnia, był czymś dobrym. Był pewnym przejawem kultury, może nawet swoistego treningu, abym nie zapomniał jak w ogóle się uśmiechać. Zdawało mi się, że taki uśmiech to całkiem przydatna rzecz. Na swój sposób nie pozwalał mi się tak całkowicie stoczyć w przepaść depresji. Gdybym przez cały czas bez przerwy mógł tylko narzekać i pogrążać się, pewnie już dawno dotrzymywałbym towarzystwa Nieodżałowanemu. Ten uśmiech był pewnym zabezpieczeniem, hamulcem.
Niestety nawet najlepsze hamulce mogą kiedyś puścić.
Mam nadzieję jednak, że nie stanie się to zbyt szybko.
Usiadłem do biurka, odstawiając na jego blat kubek ciepłej herbaty. Włączyłem laptopa i przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w tapetę, która w gruncie rzeczy nie przedstawiała niczego konkretnego. W końcu włączyłem pustą, nową stronę. Znudzony wpatrywałem się w dobrze znane ikonki funkcji do formatowania tekstu.
Nic.
W mojej głowie zionęła pustka.
Zimna i nieprzyjemna, podobna do tej, w której już na zawsze utknął sempai.
Jeśli twoja własna, niegdysiejsza pasja cię drażni i męczy to oznacza, że zaczyna dziać się z tobą coś złego.
Od dłuższego czasu starałem się coś napisać, jednak z marnym skutkiem. Przesunąłem palcami po wysłużonych, wklęsłych, wyślizganych klawiszach klawiatury, które niegdyś były matowe. Teraz plastik świecił się w miejscach, w których moje palce maltretowały go najczęściej. Liter i znaków już dawno nie dało się odczytać, gdyż właściwie starły się doszczętnie. Pamiętam, jak oddawałem komputer do czyszczenia do informatyka. Facet był zdziwiony faktem, iż możliwym było doprowadzić klawiaturę komputera do takiego stanu, nie znęcając się przy tym nad nią w jakiś wyszukany sposób, a po prostu używając jej.
Teraz jednak nie mogłem pisać. Kiedyś czekałem z utęsknieniem na powrót do domu, aby w końcu móc rzucić się do klawiatury. Mój powrót obwieszczał głośny stukot klawiszy i odgłos przesuwających się koralików bransoletki po plastikowej obudowie laptopa. Z lubością wsłuchiwałem się w świergot klawiatury, osobliwą piosenkę, którą mógł docenić jedynie prawdziwy zapaleniec słowa pisanego taki jak ja. Sąsiadka zza ściany w bardzo kulturalny i wysublimowany sposób zwróciła mi nawet kiedyś uwagę, że jej dzieci skarżą się, iż nie mogą spać po nocach przeze mnie, gdyż słyszą moje nocne „maratony” pisarskie. Moje palce przesuwały się po klawiszach niczym najlepsi biegacze, instynktownie odnajdując odpowiednie klawisze. Zarywałem noce na pisaniu. Wyrażałem się w ten sposób, żeby nie zwariować, dać upust skołowanym myślom… aby chłodna pustka nie wzięła nade mną góry.
Ale teraz nie mogłem. Zaciąłem się, czułem jakąś wewnętrzną blokadę. Odgłos wciskanych z dużą prędkością klawiszy irytował mnie. Sprawiał, że moje szczęki automatycznie zaciskały się tak mocno, aż czułem ból.
Drażniła mnie moja własna pasja.
Niegdysiejsza.
A więc nie zostawało mi nic innego jak kolejny, bezczynny wieczór spędzony na surfowaniu po Internecie. Pięknie. Matko, jak ja koncertowo potrafię marnować swoje życie…
Nim zdążyłem rozwinąć swój kolejny, depresyjny monolog, rozległ się dźwięk pukania do drzwi. Bez większego zainteresowania dźwignąłem się z krzesła obrotowego i ruszyłem do przedpokoju. Odemknąłem drzwi, uprzednio nawet nie sprawdzając, kto raczył mnie odwiedzić o tej późnej porze.
- Sempai? – wdusiłem zszokowany na widok całkowicie przemokniętej, drżącej z zimna postaci stojącej w progu moich drzwi.
Moje serce z miejsca ruszyło do dzikiego galopu. Jego wręcz białe dłonie, na których tak drastycznie odcinały się teraz niebiesko-fioletowe żyły, dygotały. Za paznokciami malowała się gruba warstwa brudu. Jego wymięte, mokre ubranie znaczyły błotniste plamy. W szczególności w oczy rzucały się jego umorusany łokcie i kolana, co przywodziło na myśl, jakby ten musiał się czołgać lub wspinać po jakimś błotnistym, stromym zboczu.
- Hej – odezwał się przybysz, odgarniając długie włosy, które zakrywały jego twarz. Krople wody z ich końców ochlapały mnie, zatrzymując się na szkłach moich okularów. Ciemne zacieki na jego policzkach kontrastowały z jego jasną karnacją, przez co jego cera zdawała się być biała niczym kartka papieru. Przede mną w opłakanym stanie stał Uruha. – Wiem, że prezentuję się świetnie, ale… mogę wejść? – zapytał drżącym z zimna głosem.
- J-jasne… - wydusiłem z trudem, ustępując mu miejsca. – Mogę spytać, co ci się stało? – niepewnie krążyłem wokół chłopaka, oglądając go z każdej strony niczym eksponat na wystawie… eksponat w wyjątkowo marnej kondycji.
- Nie – uciął.
- W zasadzie i tak już to zrobiłem – zauważyłem, rozkładając ręce.
- Co nie oznacza, że dostaniesz odpowiedź – rzucił mi zimne spojrzenie martwych oczu.
Dosłownie martwych.
- Przygotuję ci rzeczy – rzuciłem w popłochu, speszony odwracając wzrok i uciekając do sypialni. Nie mogłem wytrzymać jego spojrzenia.
Zgodnie z obietnicą przygotowałem gitarzyście ciuchy, które był zmuszony ode mnie pożyczyć. Całe szczęście miałem w szafie kilka za dużych ubrań oraz rzeczy, które nie należały do mnie. Swego czasu zdarzało się, iż dość często bywaliśmy u siebie nawzajem z innymi członkami zespołu, więc można było powiedzieć, że siłą rzeczy wymieniliśmy się kilkoma parami spodni czy koszulkami. Shima bez słowa przyjął ode mnie stos ciuchów i zniknął w łazience, brocząc za sobą cuchnącą wodą oraz błotem.
No i w kwestii nowej wykładziny to byłoby na tyle.
Ale to nie było teraz najważniejsze.
Jak na szpilkach czekałem, aż Kouyou skończy kąpiel. Kiedy drzwi od łazienki w końcu się otworzyły, Takashima wyglądał tak jak zwykle – a więc lepiej niż większa część populacji ludzkiej. Z kamienną twarzą, która nie wyrażała nic usiadł na krawędzi łóżka. Tknięty nagłym olśnieniem podałem mu moją wciąż ciepłą, niedopitą herbatę. Przyjął ją z minimalistycznym gestem podziękowania w postaci skinienia głową. Ściągnął z łóżka białą narzutę i opatulił się nią po samą szyję.
A ja wpatrywałem się w niego – zdjęty strachem i niepokojem, pełen pytań i niedopowiedzeń, niepotwierdzonych domysłów, w jednej chwili wręcz chory od tego wszystkiego.
- Nie udało mi się – oświadczył niskim głosem.
- Co ci się nie udało? – ściągnąłem brwi w niezrozumieniu.
- No ty chyba powinieneś wiedzieć – oderwał spojrzenie od martwego punktu, w który wpatrywał się przez dłuższą chwilę i w końcu spojrzał na mnie. – A może wiesz, ale nie chcesz uwierzyć… - westchnął, dopijając herbatę do końca. – Nie będę się przed tobą jakoś rzewnie tłumaczył. Po prostu chciałem sprawdzić, co ty w tym widzisz takiego pociągającego – oznajmił.
- Co proszę? – spojrzałem na niego jak na kretyna.
- Myślisz, że naprawdę tak trudno zgadnąć, o czym myślisz, przesiadując każdego dnia na tym moście? – prychnął, uśmiechając się krzywo. – Zdradziło cię też wiele innych, mniejszych rzeczy. Ale kiedy już wiesz, czego szukać, to nie jest już tak trudno dostrzec pewne detale, co? – oddał mi kubek, który ja odstawiłem na biurko. – Swoją drogą, to wciąż nie rozumiem, co ty w tym takiego widzisz. Moim zdaniem to gra nie warta świeczki. Zimno i w ogóle… - wzdrygnął się.
- Chwila, moment! – zerwałem się na równe nogi. – Chcesz mi powiedzieć, że rzuciłeś się z mostu?! – wykrzyknąłem.
- A powiedziałem coś takiego? – spojrzał na mnie ze zmarszczonymi brwiami.
- No nie, ale…
- No właśnie – przerwał mi. – Więc nie wyobrażaj sobie zbyt wiele – zaśmiał się krótko i również wstał, odrzucając przykrycie. – Szczególnie, jeśli chodzi o tematy związane z rzucaniem się z mostu – położył mi rękę na ramieniu. – Nie warto – mruknął.
- Ale to… dlaczego?... Co ci się stało? – dukałem.
- Holowałem zalanego w trupa Reitę z baru do domu, ale on po drodze dostał jakiegoś napadu agresji i zaczął mnie odpychać, co skończyło się tak, że zrzucił mnie ze skarpy – rozłożył ręce z ciężkim westchnięciem. – Zanim się wdrapałem, nasz kochany basista zdążył poczołgać się gdzieś w mrok nocy i zostałem sam – wzruszył ramionami. – Do mnie było bardzo daleko, a nie chciałem tłuc się metrem w takim stanie, więc postanowiłem nawiedzić ciebie – wyjaśnił. – W sumie dobrze się stało, nie? – zamknął mi otwarte usta dwoma palcami. – Miałem przynajmniej powód, żeby chociażby spróbować przemówić ci do rozsądku – zakończył dość wrednym uśmiechem.
Mój mózg chyba nie nadążał z przetwarzaniem informacji…
- Co…? – wydusiłem z siebie zaledwie pojedyncze słowo.
Jego oczy wciąż były matowe i zamglone, choć usta rozciągały się w półuśmieszku. Nie wiedziałem jednak czy aby na pewno ta historyjka z Akirą nie została sklecona na szybko… Nie wiedziałem czy mogłem mu ufać. Bałem się o niego. Nie chciałem, żeby mój przyjaciel zrobił sobie krzywdę.
- Lubię cię, Takanori, ale czasami jesteś oporny na wiedzę jak totalny tłuk – wywrócił oczyma.
Znałem się z nim przecież tyle lat. Tak wiele razy mu pomagałem, a on pomagał mnie. Był moim przyjacielem. A ja jego. Z pewnością tak było. Więc przyszedł tutaj w takim stanie, żeby mnie nastraszyć. Zbudował klimat strachu i niewiedzy na wstępie, aby wzbudzić moje obawy. Nie chciał, żebym zrobił sobie krzywdę. Tak samo jak i ja nie chciałem, żeby coś stało się jemu.
Ukartował to. Przemyślał. Zrobił to specjalnie… prawda? A co jeśli jestem zbyt egoistyczny? Może on wcale nie robił tego dla mnie, a naprawdę mu się po prostu nie udało… Wciąż targały mną wątpliwości. A on to widział. Widział to w tej chwili i śmiał się ze mnie. A ja panikowałem. Nie wiedziałem, co zrobić w tej paskudnej sytuacji. Byłem zagubiony.
Najpierw dobitnie dawał mi do zrozumienia, że właśnie próbował odebrać sobie życie, ale mu się nie udało. W jakiś sposób myśl, że przyczyniłem się do tego, że wybrał skok z mostu wzorując się na moich ostatnich rozmyślaniach wpędzała mnie w poczucie winy. Z drugiej strony zaraz opowiedział mi uspakajającą historyjkę z Suzukim… Nie chciał tego zrobić. Wpadł do wody przez przypadek. To również nie było wesołe, gdyż mogło skończyć się nieciekawie, ale ostatecznie nic mu się nie stało. Wszystko było w porządku… a jednak coś tu nie trzymało się kupy. Coś odstawało od tej góry cuchnącej kloaki. Coś mi nie pasowało. Coś co raziło w oczy jak piękny, kolorowy kwiat o cudownie słodkim zapachu na stercie gnojówki. Chciałoby się powiedzieć, że to przecież niemożliwe, żeby taka przepiękna roślina mogła wyrosnąć w tak paskudnych okolicznościach, a jednak… coś było na rzeczy.
Bo od mostu do Kouyou wcale nie było daleko.
Było bliżej niż do mnie.
Spojrzałem na niego przerażony, z mętlikiem w głowie i czystym obłędem strachu w oczach. Nie wiedziałem, co było prawdą. Miałem ochotę rozpłakać się jak małe dziecko. Rzucić się na niego i okładać pięściami tak długo, aż w końcu powie, co jest prawdą. Modlić się i dziękować wszelkim bożkom, że niezależnie od tego, która wersja zdarzeń była prawdziwa, on stoi tu przede mną cały i zdrowy, choć przemarznięty.
A wtedy trafiła do mnie kolejna rzecz. Przejrzał mnie. Wiedział, o czym myślałem, z czym się zmagałem w ostatnim czasie. Niezależnie czy wymyślił tę historyjkę, czy faktycznie próbował się zabić, przyszedł tu do mnie po to, aby powiedzieć mi, żebym ja tego nie robił. Co za fantazja! Gdzie sens, gdzie logika? Byłem zagubiony jak nigdy dotąd, a on cieszył się z uzyskanych rezultatów. Wiedział, że przechodząc czy choćby spoglądając na most, już za każdym razem będzie przypominać mi się ta niewyjaśniona sytuacja. I jego triumfalny uśmiech. Zagadkowy wyraz twarzy i uparte milczenie, w którym nawet najmniejszym gestem nie chciał mi zdradzić, co jest prawdą, a co kłamstwem.
Geniusz intrygi.
Idiota, który przyprawił mnie niemal o zawał serca.
Strateg doskonały.
Kretyn, którego miałem ochotę okładać po pysku aż do nieprzytomności.
Mój przyjaciel.
Ten, który oszukał śmierć.
Możliwe, że nawet dwa razy.
Wiedział doskonale, że po takim szoku, jaki mi zaserwował, z pewnością już nie porwę się na nic głupiego. Nogi ugięły się pode mną z wrażenia. Shima przyklęknął koło mnie i objął mnie ciasno. Oddałem uścisk, ukrywając twarz w zagłębieniu jego szyi oraz wdychając zapach własnego szamponu z jego włosów. Zatrzęsłem się w jego objęciach niby w ataku febry. Po moich policzkach zaczęły spływać pierwsze łzy.
Tak, to był zdecydowanie dobry czas na łzy.
- Nie waż się mnie odstępować ani na krok – szepnął mi do ucha, po czym złożył na moich drżących wargach czuły pocałunek.

mini-seria "Piekło 2.0" cz.2/3 (Hizumi x Zero [D'espairsRay)

Nawet nie wyobrażacie sobie, jak bardzo cieszy mnie fakt, iż spodobała wam się ta mini-seria C: Ostatecznie jednak zdecydowałam się podzielić ją na trzy części, ale bez obaw - z ręką na sercu mogę powiedzieć, że z pewnością nie rozciągnę już tego dalej i nie zrobię z tego żadnego tasiemca C:

Tytuł: „Piekło 2.0”
Paring: Hizumi x Zero (D’espairsRay)
Typ: mini-seria
Część: 2/3
Gatunek: czarna komedia (mam nadzieję), fantasy
Beta: -

„(…) na blacie leżała koperta z pięknie wykaligrafowanym moim pseudonimem. Odstawiłem kubek z napojem, niecierpliwym ruchem rozrywając kopertę i dobierając się do jej zawartości.

„Witaj, Zero.
Na początku chciałbym podziękować Ci za Twoją sumienną pracę i przeprosić za zwłokę w czasie w mojej odpowiedzi. (…)
Niemniej, zainteresowany Twoją sprawą postanowiłem przyjrzeć się jej z bliska. Moja sekretarka, Sadako, przekazała mi informacje, które jej podałeś, jednak śmiem twierdzić, że posiadasz ich więcej. Dobrze zrobiłeś nie ujawniając wiadomości poufnych, jednak w tym wypadku, jeśli nadal oczekujesz mojej pomocy, musisz wtajemniczyć mnie w szczegóły. Wspólnie musimy złamać jedną z zasad tego miejsca, aby móc rozwiązać Twój problem.
Jeśli wciąż jesteś zainteresowany, proponuję Ci spotkanie. Będę czekał na Ciebie w moim biurze podczas przerwy na lunch. Wybacz, że wybrałem akurat taką porę, jednak jest to jedyny termin, w którym będę mógł Cię przyjąć.
Hizumi”

Kiedy skończyłem czytać list (…) poczułem jak robi mi się słabo, jakbym zaraz miał zemdleć. Sam imperator Piekła chce się ze mną spotkać? O mój boże… znaczy o mój Hizumi?... o mój diable?... No, coś w ten deseń.”


Kobieta przede mną stukała w klawisze klawiatury komputera z zawrotną prędkością, to zaraz odchylała się po wydruk z drukarki i po pobieżnym obrzuceniu go spojrzeniem, przystawiała na nim odpowiednią pieczątkę. Znów siedziałem naprzeciw Sadako oddzielony od niej szerokim blatem biurka. Tym razem jednak nie byłem tak spokojny jak ostatnim razem. Podrygiwałem nogą w nerwowym geście, zagryzałem wargi, gryzłem wewnętrzne strony policzków czy też wbijałem paznokcie w wewnętrzne strony dłoni. Stresowałem się jak cholera. Nie mogłem nic na to poradzić, mimo iż usilnie próbowałem poratować się słowami Karyu, którego spotkałem na jednym z korytarzy, kiedy kierowałem się do biura dyrektora naczelnego. Rudzielec był zdziwiony, iż Hizumi w ogóle zainteresował się moją sprawą, ale nie dał ponieść się emocjom. Twierdził, iż prędzej przyjdzie mi rozmawiać z jakimś pośrednikiem lub złożyć pisemne wyjaśnienie niżby rozmawiać z żywą postacią imperatora Piekła 2.0 twarzą w twarz. Teoria ta była niegłupia, zważywszy na to, iż niemalże od eonów nikt nie widział dyrektora wykonawczego naszej spółki. Niemniej, kortyzol i tak sprawiał, iż moja krew przypominała konsystencją dżem truskawkowy, przez co boleśnie ściśnięte ze strachu serce z trudem mogło ją pompować. Gęstość płynu, czy może już prawie galarety, wypełniającej moje naczynia krwionośne sprawiała, iż ta przesuwała się w nich ciężko i mozolnie, przez co z kolei moje stopy i dłonie były już zgrabiałe, zupełnie tak jakby galaretowata krew nie dopływała do nich już od dłuższego czasu. Próbowałem rozruszać palce, jednak te opornie reagowały na polecenia z mózgu. Ponad to drżały. Telepały się niczym w ataku febry, a ja nic nie mogłem na to poradzić. Byłem wręcz przerażony myślą, iż miałem być jedną z niewielu osób w ostatnim czasie, to znaczy w kilku ostatnich stuleciach, które przekroczyły próg prywatnego gabinetu Hizumiego. Ja – szary, zwykły, jak najbardziej przeciętny pracownik działu reklamowego. Nowicjusz. Żółtodziób. W gruncie rzeczy nikt.
Zero.
Tak, zdawało się, że jednak mój pseudonim krył więcej ukrytych znaczeń niżbym mógł przypuszczać na samym początku. Może ten ktoś, kto nadawał nowym denatom te chore pseudonimy, nie robił tego przypadkowo…
Wtem stało się. Na niewielkim urządzeniu przypominającym krótkofalówkę zapaliła się zielona lampka, a z niewielkiego głośniczka popłynął szum podobny do tego, kiedy ktoś naciśnie przycisk domofonu, aby otworzyć gościowi drzwi. Chwila prawdy właśnie zbliżała się do mnie wielkimi krokami.
- Możesz wejść, Zero – sekretarka nawet nie oderwała wzroku od monitora. – Hizumi już cię oczekuje.
Wziąłem głęboki oddech i podniosłem się z fotela. Na miękkich nogach ruszyłem w kierunku drzwi, które znajdywały się dokładnie naprzeciw tych, do których chciałem się skierować - to znaczy do wyjścia. Niestety, skoro zabrnąłem w to wszystko aż tak daleko, trzeba było mi to teraz kontynuować. Trzeba było myśleć, baranie, w co się pcha zanim zaczęło się wzruszać swoimi historyjkami o nieszczęśliwej miłości prywatną sekretarkę imperatora Piekła.
Pamiętaj, żeby oddychać, powtarzałem sobie w myślach. Oddychaj. Wdech i wydech. Oddychanie to ważna rzecz. Oddychaj, do cholery!
Zapukałem. Odczekałem chwilę, ale nie usłyszałem żadnego zaproszenia. W końcu niepewnie uchyliłem drzwi, wręcz zakradając się do środka. Rozejrzałem się, jednak gabinet wydawał się być pusty. Był bardzo obszerny, żeby nie powiedzieć kolosalny. Na wprost mnie mieściły się ogromne okna sięgające od podłogi do sufitu, z których rozlegał się widok na tętniące życiem w dole miasto. Po mojej lewej stronie stały dwie niewielkie, skórzane, białe kanapy, z których obie miały po dwa siedziska. Między nimi został ustawiony szklany stolik na białym, włochatym dywanie. Blat stoliku zaścielały puste już filiżanki lub kubki z niedopitą zawartością. Po podłodze wyłożonej jasnymi, drewnianymi panelami walały się różne dokumenty z kolorowymi karteczkami, na których z kolei znajdywały się dyspozycje, co należało zrobić z daną makulaturą. Po mojej prawej na podwyższeniu stało ogromne biurko z trzema laptopami i jednym komputerem stacjonarnym. Na tym blacie również walało się mnóstwo papierów oraz filiżanek. Gdzieniegdzie dostrzegłem także małe talerzyki z niedojedzonym ciastem lub innymi słodyczami. Dookoła tego chaosu zostały ustawione szafy pancerne, które jakoś karykaturalnie przypominały mi metalowe sztachety w płocie, które odgradzały zaśmiecony teren, aby nikt nie mógł zobaczyć nieładu, jaki tutaj panował.
Co jak co, spodziewałem się wszystkiego, ale nie tego. Bo niby jak miałem zakładać, że naczelny dyrektor naszej korporacji jest… śmieciarzem, w gruncie rzeczy?
Nagle jedno z ciężkich odrzwi metalowej szafy zatrzasnęło się z hukiem. Ze strachu aż podskoczyłem, momentalnie doszukując się sprawcy hałasu. I oto przede mną stanął niewysoki, żeby nie powiedzieć po prostu niski, chuderlawy mężczyzna w sięgających ramion, czarnych włosach. Owy mężczyzna nosił okulary, w których szkłach odbijały się prostokąty monitorów komputerów. Pod jego oczami malowały się sińce i wory, co nakierowało mnie na myśl, iż nie sypiał on regularnie. Cerę miał bladą, poszarzałą, ale oblicze bardzo łagodne i pogodne. Wąskie, blade usta rozciągnęły się w delikatnym uśmiechu na mój widok. Brunet ubrany był wręcz niemożliwie zwyczajnie, a więc miał na sobie jeansy, kolorową koszulkę z nadrukiem i narzuconą na ramiona flanelową koszulę w kratę, której rękawy podwinięte miał do łokci. Na jego nadgarstkach bujało się kilka bransoletek, na szyi połyskiwał pojedynczy, drobny naszyjnik.
- Witaj, Zero – mężczyzna odezwał się głębokim, niskim głosem, który zdawał się zupełnie nie pasować do jego wątłej postury. – Usiądź, proszę – wskazał mi krzesło naprzeciw biurka. – Tylko uważa… - urwał, kiedy rozległ się suchy szelest papieru, świadczący o tym, że jednak nie udało mi się wyminąć wszystkich przeszkód w postaci porozrzucanych dokumentów. – Nieważne, po prostu siadaj – machnął ręką. – Teraz przynajmniej wiesz, dlaczego rzadko zapraszam kogoś do swojego biura – zaśmiał się. – To taka moja mała, prywatna stajnia Augiasza – rzucił na blat biurka wypchane po brzegi trzy papierowe teczki i sam zajął miejsce na obrotowym fotelu obciągniętym czarną skórą.
Chwila… „mojego gabinetu” – odbiło mi się w głowie. W sensie, że… ten facet… ten facet to Hizumi? TO ma być Hizumi? Ten niski, drobny, niepozorny gość, na którego nawet nie zwróciłbym uwagi, gdybyśmy jechali razem w windzie? TO ma być imperator Piekła?! A gdzie on ma coś z diabła?
- Shimizu Michi… - mruknął, przeglądając zawartość teczek. – Zgadza się? – podniósł na mnie na moment wzrok.
- Zgadza… - mruknąłem. – Ja… - zająknąłem się. Nie bałem się już. Byłem po prostu tak zdziwiony, że nie mogłem z siebie wydusić żadnego spójnego zdania. To, co tutaj zastałem tak zupełnie nie pasowało do żadnych moich wyobrażeń odnośnie samego pomieszczenia, jak i osoby dyrektora naczelnego, iż w mojej głowie powstał niemniejszy chaos niż ten, który trwał sobie w najlepsze dookoła nas. – Dziękuję za pomoc… - powiedziałem cicho, nagle poczuwając się do jakiejś powinności podziękowania za okazane mi zainteresowanie.
- Jeszcze nie masz za co – mruknął brunet, wertując papiery w tą i w tamtą. – Opowiedz mi całą historię raz jeszcze. Chcę to usłyszeć z pierwszego źródła. Ze szczegółami – zaznaczył, nie odrywając wzroku od tekstu. – Przede mną nie możesz niczego zataić.
A więc zacząłem mówić. Po raz kolejny opowiedziałem całą historię o tym, jak umarłem, dlaczego i po co właściwie znalazłem się pośród prywatnego rozgardiaszu Hizumiego. Mężczyzna słuchał uważnie, choć cały czas zajęty był dokumentami. Na jego przyjaznej, choć zmęczonej twarzy malował się wyraz pełnego skupienia.
Kiedy pierwszy szok minął, język mi się rozplątał. Zacząłem nawijać o najdrobniejszych szczegółach, które z pozoru mogły wydawać się nieistotne. Powiedziałem nawet o moich dziwnych przeczuciach i wahaniach, co do tego czy to, co robię jest słuszne. O tym, że nie byłem już pewien czy wciąż darzę tę kobietę uczuciem, czy po prostu poszukuję jej w jakiejś „rutynie”, czy w imię „czegoś dobrego”. Sam nie wiedziałem, dlaczego zacząłem opowiadać o tak prywatnych rzeczach. To już przecież nie mogło pomóc jej odnaleźć. Było to głupie posunięcie z mojej strony, gdyż Hizumi mógł to przecież źle odebrać. Mógł pomyśleć, że najpierw zawracam mu głowę swoimi Orfeuszowymi historiami, a potem kiedy on już bierze się do pracy, to mówię: „Nie, nie stary, daj spokój. Wrzuć na luz i się nie przemęczaj. Olej to, bracie, bo ja też już to olałem.”. Niemniej, z jakiś niezrozumiałych dla mnie powodów w pewnym momencie poczułem się przy nim swobodnie. Byłem tu nowy i nie nawiązałem jeszcze żadnych głębszych znajomości. Co prawda polubiłem Karyu, jednak nawet jemu nie zwierzyłem się z własnych sprzecznych przemyśleń, kiedy przy brunecie to wszystko spłynęło ze mną z siłą wodospadu. Słowotok po prostu wylał się z moich ust, a ja nie miałem nad nim żadnej kontroli i mogłem jedynie grzecznie czekać, aż ten raczy się skończyć.
Dyrektor wykonawczy poderwał w końcu głowę znad teczek i przyjrzał mi się. Wtedy spiąłem się. Obawiałem się, że zdenerwuje się moim wahaniem lub w takim wypadku każe mi się wynosić i radzić sobie na własną rękę, jednak ten tylko wydał z siebie głęboki pomruk. Przesunął teczki na bok i sięgnął do jednego z laptopów. Sięgnął również po jedną z filiżanek, jednak zaraz malowniczo się skrzywił.
- Nie znoszę zimnej kawy – odpowiedział na moje pytające spojrzenie.
Wtem do pomieszczenia weszła Sadako z tacą, na której stały kolejne dwie filiżanki z gorącą już kawą. Na jej widok brunet rozpromienił się. Kobieta uraczyła nas napojem, uprzednio z gracją przedzierając się przez morze makulatury. Zręcznie lawirowała między kolejnymi dokumentami, ostrożnie stawiając stopy i balansując przy tym srebrną tacą, aby nie spadły z niej filiżanki. Obrzuciwszy spojrzeniem gabinet, westchnęła ciężko.
- Jestem sekretarką, Hizumi, nie sprzątaczką – pozwoliła sobie przypomnieć, spoglądając na mężczyznę z ukosa.
- Jesteś złota – uśmiechnął się, przyjmując od niej gorącą kawę. – Nie myśl, że nie doceniam twojej wielozadaniowości – skinął jej głową z uznaniem.
- Dlaczego ty zawsze urządzasz tu taki barłóg? I jak zwykle muszę zostawać po godzinach, żeby to sprzątać… - przewróciła oczyma.
- To się samo dzieje! – brunet uniósł ręce w obronnym geście i wzruszył ramionami. – Sam się zastanawiam, jak to jest możliwe… - mruknął, zdejmując okulary i rozmasowując obolałą nasadę nosa.
- Nie przepracowuj się – rzucił sekretarka troskliwie. – Przyjdę później – obiecała, na co właściciel gabinetu skinął jej głową.
Kobieta ponownie unikając wszelkich przeszkód, dotarła do drzwi. Przy tej dwójce, która poruszała się niemalże z gracją primabaleriny, poczułem się jak słoń w składzie porcelany.
I nagle zdałem sobie sprawę z zażyłości w relacji między Sadako a jej przełożonym. Byli względem siebie bardzo poufali. Nie zwracali się do siebie grzecznościowo, a wręcz po przyjacielsku… a może nie tylko? Kto wie, może byli dla siebie kimś więcej niż tylko współpracownikami? Wtem przeszło mi przez myśl, iż w takim wypadku Hizumi mógł pomagać mi tylko i wyłącznie ze względu na (domniemaną) ukochaną, którą wzruszyłem swoją ckliwą historią. Nie powiem, nieco dziwnie się z tym poczułem…
Kiedy tylko drzwi zamknęły się za znikającą kobietą, imperator Piekła wrócił do pracy. Jego chude, długie palce przebiegły szybko po klawiaturze raz i drugi. Ze zdziwieniem zauważyłem, iż klawisze były tak wysłużone, że nie było już widać na nich znaków, a sam plastik był wyślizgany i wklęsły przez nieustannie maltretującego go właściciela. Hizumi postukał w obudowę laptopa, a w szkłach jego okularów mogłem zobaczyć odbicie ekranu, na którym przewijały się niezliczone ilości wyszukanych elementów. Wtem nagle wszystkie znikły i wyświetlił się komunikat informujący o błędzie systemu.
- Przykro mi, Zero – odezwał się. – Jedyne, co mogę ci powiedzieć to, to że twojej ukochanej nie ma w Piekle – rozłożył bezradnie ręce.
- Nie ma? – powtórzyłem. – Na pewno? – upewniałem się jak przygłupi dzieciak, nie mogąc w to uwierzyć. I choć już sam przed sobą głośno przyznałem się, że nie byłem pewien czy tak naprawdę chciałem stanąć twarzą w twarz z kobietą, dla której odebrałem sobie życie, to teraz jednak poczułem niemały zawód.
- Mogę ci za to poświadczyć własną ręką – mężczyzna rozparł się na fotelu. – Sam stworzyłem ten program i wiem, że jeśli kogoś nie ma w tej bazie danych, to znaczy, że nie ma go także w Piekle 2.0 – wyjaśnił spokojnie.
- To znaczy, że jest w Czyśćcu albo w Niebie, tak? – upewniłem się, na co brunet przytaknął. – Czy w takim razie mógłbyś chociażby sprawdzić, w którym z tych miejsc ona się znajduje? – zapytałem, zapominając o tytułowaniu przełożonego „per pan” ze względu na wcześniejszą bezwstydną poufałość między nim a sekretarką.
- Niestety nie mogę tego zrobić – pokręcił głową. – Widzisz, Czyściec i Niebo nie leżą w mojej dziedzinie – wzruszył ramionami. – To jakby dwie oddzielne, inne firmy, które chronią dane osobowe swoich pracowników i do których osoby z zewnątrz nie mają dostępu – tłumaczył. – Wybacz, ale w zaistniałej sytuacji naprawdę nie mogę zrobić dla ciebie nic więcej – powiedział, a na jego twarzy malował się autentyczny ból i złość na samego siebie, iż nie zdołał mi pomóc w zadawalającym dla mnie stopniu.

***

Karyu nachylił się nad stołem i odciągnął ode mnie mój kufel z piwem. Spojrzał na mnie marszcząc brwi, a następnie upił łyk mojego trunku, gdyż swój zdążył już wypić podczas gdy ja opowiadałem mu swoją historię.
- Ty już więcej nie pij, co? – westchnął ciężko.
- Nie kpij sobie, dobra? – przewróciłem oczyma. – Mówię ci, jak było!
- Acha, więc ty na serio uważasz, że nasz szef, zwierzchnik całego, pieprzonego Piekła to kurdupel w okularach z dziecinną manią na punkcie słodyczy i kawy? – spojrzał na mnie z politowaniem. – Ponad to twierdzisz, że zapewne już nieraz każdy z nas miał okazję go zobaczyć, ale mit o tym, iż nikt od wieków go nie spotkał powstał przez to, że jest taki niepozorny i nikt nie zwrócił na niego uwagi? – upewnił się.
- Dokładnie – przytaknąłem.
- Jak ty trzasnąłeś tym łbem o lód, to ci się tam chyba coś poprzestawiało – jęknął, kręcąc palcem wskazującym koło własnej skroni, tym samym pokazując, że jest ze mną coś nie tak.
- A co, spodziewałeś się, że uraczę cię opowieścią o siwiejącym już facecie ostrzyżonym na pałę z poprzecinaną bliznami mordą i najlepiej jeszcze wydłubanym jednym okiem? Oczekiwałeś historyjki o weteranie wojennym, który obalił Lucyfera? Chłodnego, wyrachowanego dziadygi liczącego sobie eony z szeroką piersią, na której wciąż nosi stare odznaczenia i medale? – fuknąłem.
- No już prędzej… - mruknął rudzielec. – Choć w gruncie rzeczy to nie oczekiwałem niczego – wzruszył ramionami. – Słuchaj… Nie pomyślałeś może przez chwilę, że to nie był Hizumi? W końcu nie przedstawił ci się tym imieniem, nie? – niechętnie skinąłem mu głową. – Może to jakiś jego kolejny pracownik… wiesz, taki bliższy, bardziej zaufany niż rada nadzorująca – rozłożył  ręce. – My, jako rada, jesteśmy jednymi z jego najbliższych współpracowników, ale nie jest to równoznaczne z tym, że jesteśmy jego przyjaciółmi. Może znalazł sobie kogoś do zadań poufnych… - odezwał się bez cienia zawodu w głosie.
- Ale mówił, że to jego gabinet… - przypomniało mi się.
- Gabinet… - prychnął mój towarzysz. – To biuro. Pomieszczenie – machnął lekceważąco ręką. – Wiesz, ile razy ja już zmieniałem gabinet w Centrali? – przewrócił oczyma. – To wśród pracowników utarło się, że ten pokój zajmuje Hizumi. Niestety, jak jest naprawdę, nikt nie wie. Nie zwróciłeś nigdy uwagi, że na tych drzwiach nie ma żadnej plakietki? Nigdzie nie ma powiedziane czy napisane, że on tam urzęduje osobiście. Może to zaledwie gabinet jego prawej ręki czy coś…
Westchnąłem cierpiętniczo. Zrozumiałem, że nie zdołam przekonać Karyu. On żył swoimi własnymi wyobrażeniami na temat Hizumiego i nie zamierzał sprzeniewierzać im się tylko ze względu na mnie. Bądź co bądź przebywał tutaj jednak znacznie dłużej ode mnie. Zdążył utwierdzić się w swoich prawdach, więc zmiany nie przychodziły mu już tak łatwo jak mnie.
- Wybacz, Zero, muszę się zbierać – rzucił, spoglądając na zegarek na swoim przegubie. – Muszę odebrać kolejnego żółtodzioba ze szpitala – wyjaśnił.
- Idziesz jeszcze do pracy? – zdziwiłem się. – Przecież piłeś… - zauważyłem.
- A myślisz, że dlaczego cały czas jeżdżę taksówką? – zaśmiał się. – Na trzeźwo nie dałbym rady w kółko się powtarzać – rozłożył bezradnie ręce. – No, to do następnego – rzucił, wyjmując pieniądze z portfela. Odwrócił się w stronę wyjścia, aby odejść, jednak nagle drgnął, zatrzymując się w miejscu, jakby coś niespodziewanie mu się przypomniało. – A co do Hizumiego… - odwrócił się przez ramię. – Radzę zapomnieć ci o całej tej sprawie. Przestań szukać tej dziewczyny i zajmij się swoimi obecnymi obowiązkami – odezwał się już nie tak wesoło jak wcześniej.
Przez chwilę jeszcze siedziałem oniemiały, przyglądając się odchodzącej postaci rudego. Nie spodziewałem się, że ten facet, który zdradzał tak lekceważące podejście do wszystkiego, nagle może stać się taki stanowczy i poważny. Jego słowa zabrzmiały władczo, niemal jak rozkaz. Skrzywiłem się.
Podniosłem się z miejsca, orientując się, że Karyu zostawił wystarczająco dużo pieniędzy, aby zapłacić za nas obu. W takiej sytuacji po prostu zostawiłem zapłatę na stoliku i wyszedłem z lokalu. Było już ciemno, choć na ulicy wciąż przewijało się dużo osób. Wiele z nich dopiero co skończyło pracę lub wracało z robionymi na szybko zakupami. W końcu był już sobotni wieczór. W Piekle można było pracować na różne zmiany i umowy, ale to właśnie niedziela dla wielu potępionych pozostawała jedynym dniem wolnym w tygodniu. Z tej racji dzień ten spędzało się zazwyczaj z rodziną lub przyjaciółmi, spacerując i wypoczywając, a większość instytucji publicznych czy chociażby nawet sklepów była zamknięta.
W tłumie ciągnącym po szerokim chodniku dostrzegłem znajomą postać. Nie namyślając się długo, rzuciłem się za nią. Niełatwo było przedostać się przez barierę ludzi do wciąż oddalającej się ode mnie kobiety w beżowym płaszczu. Żeby do niej dotrzeć, musiałem wręcz taranować sobie drogę, rozpychając się łokciami i posyłając przeprosiny na prawo i lewo, usprawiedliwiając się pośpiechem. Kiedy już dosięgłem jej ramienia, byłem nieźle zdyszany.
- Zero? – zdziwiła się kobieta. – Co ty tutaj robisz?
- Wybacz, ale… - próbowałem wydusić z siebie słowa pomiędzy głębokimi oddechami, które nabierałem, aby uspokoić tłukące się w klatce piersiowej serce. – Masz może chwilę? – zapytałem w końcu. – Chciałbym z tobą porozmawiać… tylko przez moment – zaznaczyłem, wiedząc jej niezadowoloną minę. Zapewne i ona śpieszyła się, aby zrobić ostatnie zakupy. – Sadako, proszę… - jęknąłem żałośnie.
- No dobrze – skapitulowała, odciągając mnie w boczną uliczkę, abyśmy nie torowali przejścia dla innych przechodniów. – O co chodzi? – zapytała.
- O Hizumiego – odparłem rzeczowo. Prywatna sekretarka imperatora Piekła 2.0 uniosła brwi w zdziwieniu. – Wiesz, że wszyscy myślą, że nie widzieli go od wieków?
- Nie widzieli Hizumiego od wieków? – powtórzyła. – Co za idiotyzm! Przecież on wiecznie gdzieś kręci się po Centrali…
- No właśnie – przerwałem jej. – Moim zdaniem problem polega na tym, że pracownicy nie wiedzą, jak on wygląda – przedstawiłem jej swoją opinię. – Wiesz, mijały lata, do Piekła trafiali nowicjusze tacy jak ja, którzy byli karmieni przez innych zabobonem, iż Hizumi jest wręcz nieuchwytny, a pomimo tego, że jest naszym dobroczyńcą, to w pewien sposób jest też przerażający – tłumaczyłem dalej, widząc jej skonsternowaną minę.
- Hizumi… przerażający? – prychnęła. – Przecież on jest naprawdę przyjemną osobą… nie no, przyznaję, trochę roztrzepaną, ale nie zmienia to faktu, że jest naprawdę niezastąpiony.
- Wiesz… Nie znam go zbyt dobrze, ale myślę, że należałoby to sprostować – Sadako skinęła głową, przyznając mi rację. – Tak pomyślałem sobie, że… może mógłbym napisać o nim artykuł albo coś? – rozłożyłem ręce. – Przyznaję jednak, że do sprostania temu zadaniu potrzebowałbym twojej pomocy. Zależałoby mi na poznaniu twojego zdania o nim.
- Zero, z przyjemnością ci pomogę, ale to chyba nie jest najlepszy ani czas, ani miejsce na to – nerwowo oglądała się w kierunku głównej ulicy. – Poza tym na sam przód powinieneś porozmawiać o tym pomyśle z nim – zauważyła, po czym wyciągnęła z torebki niewielki notes i długopis. Zapisała coś na kartce, po czym podała mi ją. – To jego adres. Myślę, że powinieneś go odwiedzić osobiście, gdyż w pracy jest bardzo zajęty i mógłby nie znaleźć czasu, aby cię wysłuchać – wyjaśniła.
- Dziękuję – wydusiłem z siebie, spoglądając na zapisany pochyłym pismem adres z niedowierzaniem. – Ach, Sadako, jeszcze jedno! – zawołałem, widząc, że kobieta szykuje się do odejścia. – Wybacz, że pytam o to tak bezpardonowo, ale… Czy wy jesteście razem? – niemal wykrztusiłem z siebie z trudem.
- Co takiego? – sekretarka Hizu aż wytrzeszczyła na mnie oczy. – Nie, oczywiście, że nie! – zaśmiała się. – Dlaczego niby tak pomyślałeś? – spojrzała na mnie z niezrozumieniem. – Zero, ja mam już męża… ale z pewnością nie jest nim Hizumi – zachichotała. – Widzisz… bardzo go lubię, ale to jedynie mój szef. Nie jest to typ osoby, z którą chciałabym się związać – wzruszyła ramionami. – Muszę już iść! – pomachała mi na odchodne. – Do zobaczenia! – pożegnała się.
- Ta… właśnie… zobaczenia… - wymruczałem pod nosem.
Nagle poczułem się jak skończony idiota… Jak mogłem, do cholery, pomyśleć, że Sadako związała się z Hizumim? Może Karyu miał rację? Może naprawdę trochę za mocno uderzyłem się głową o lód podczas własnego samobójstwa?

***

Z cały czas rosnącą gulą w gardle stanąłem przed apartamentowcem w centrum miasta i wcisnąłem jedyny przycisk na domofonie, przy którym nie została umieszczona karteczka z nazwiskiem lokatora.
- Słucham? – usłyszałem trzeszczący głos imperatora Piekła 2.0. Przez moment przeszło mi przez myśl, co ja w ogóle wyprawiam? Może jeszcze wciąż nie było za późno na odwrót?
- To ja, Zero. Wybacz, że przeszkadzam ci w dzień wolny, ale chciałbym z tobą o czymś porozmawiać… - wydusiłem z siebie z trudem, jakby na przekór własnym myślom.
- Och, Zero! Dobrze się składa, że właśnie przyszedłeś. Wejdź!
Rozległ się brzęczący dźwięk oznajmiający o zwolnieniu blokady drzwi. Niepewnie wszedłem do budynku, nie wiedząc, gdzie się kierować. Jednak na całe moje szczęście jedne z drzwi prowadzące do prywatnego mieszkania otworzyły się, a zza nich wyłonił się Hizumi, który przywołał mnie do siebie gestem ręki. Strażnik, którego mijałem po drodze, posłał mi nieprzychylne, niepewne spojrzenie.
- Masz naprawdę dobre wyczucie czasu – brunet przepuścił mnie w drzwiach, wpuszczając do własnego mieszkania.
Dziwnie się czułem przekraczając próg domu władcy absolutnego jednej z trzech krain zaświatów. W ogóle dziwnym wydało mi się to, iż Hizu po prostu mieszkał w bloku, w najzwyklejszym apartamencie w centrum miasta zamiast w jakimś wielkim zamczysku czy willi z basenem… To, jak bardzo zwyczajnym i przyziemnym typem pozostawał mój główny przełożony było dla mnie czymś wręcz trudnym do pojęcia i przyswojenia.
Właściciel mieszkania zaprowadził mnie do salonu, w którym panował półmrok za sprawą na wpół zasłoniętych rolet w oknach. Spodziewałem się zastać tutaj podobnego rozgardiaszu, jaki panował w gabinecie imperatora Piekła 2.0, ale o dziwo w jego zaciszu domowym panował względny porządek. Jedynym, co było tu dość nie na miejscu to puste butelki po winie, które walały się po podłodze. No i w sumie… jakby się tak zastanowić to ten zalegający na szezlongu facet też nieco psuł odbiór estetyczny całego pomieszczenia…
Na wciśniętej w kąt salonu leżance rozwalony półleżał wysoki, blady mężczyzna z czerwonymi włosami w nieładzie, które sięgały mu linii szczęki. Jedną ręką zakrywał sobie oczy, a druga w bezradnym geście spoczywała na podłodze. Ubrany był w białe, staromodne ubrania, które przypominały jakieś ceremonialne szaty…
- Gabrysiu – zaczął łagodnie zwierzchnik Piekła, jednak mężczyzna nie zareagował w żaden sposób. – Gabrysiu – powtórzył, ale znów nie uzyskał żadnego odzewu. – Gabrielu, do ciężkiej cholery, podnieś żeś się z miejsca! – poirytowany postawą czerwonowłosego krzyknął. Zdziwiony aż podskoczyłem z miejsca ze strachu. Hizumi, pomimo swojej wątłej postury, miał bardzo mocny głos…
Dopiero, kiedy brunet wrzasnął, owy Gabriel gwałtownie wywindował się do siadu. Niestety, zdawało się, iż zaraz pożałował, iż porwał się na to tak szybko, gdyż złapał się za głowę i jęknął żałośnie.
- Na litość Pańską, Hizumi, czy ty chcesz mnie wykończyć? – jęknął najwidoczniej trawiony syndromem dnia poprzedniego mężczyzna.
- Jeszcze nie – brunet uśmiechnął się diabolicznie. – Wszak jeszcze możesz się na coś przydać – zaśmiał się pod nosem, a następnie zgarnął stojącą na stoliku pod telewizorem butelkę wody i podał ją znajomemu. – Gabrysiu, to jest Zero – przedstawił mnie w końcu. – Wspominałem ci o nim wczoraj – przypomniał mu.
Gabriel zmrużył jadowicie zielone oczy i przyjrzał mi się z uwagą. Szybko jednak opuścił wzrok i przetarł oczy pięściami. Zatoczył się przy tym i wsparł na oparciu mebla, co naprowadziło mnie na myśl, że minie jeszcze trochę czasu zanim ten wróci do pełnej świetności.
Chwila… moment… Gabriel… tylko nie mówcie mi, że to jest TEN Gabriel?!
- Przepraszam… - odezwałem się wreszcie. – Ale czy ty jesteś…? – urwałem, nie mogąc nawet dokończyć pytania.
- Tak, jam ci jest archanioł Gabriel, pan snów i objawień, anioł zemsty i śmierci – skłonił się niezbyt nisko i wyszczerzył krzywo. – Raczę zaznaczyć, że z lubością zajmuję się raczej tymi dwoma ostatnimi dziedzinami, które obejmują moje tytuły – zaśmiał się niewesoło. – Tak, po godzinach przychodzę i upijam się u Hizumiego, mojego wielkiego arcywroga – parsknął, jednocześnie odpowiadając na moje nieme pytanie, które z pewnością mógł odczytać z mojej twarzy. – Gdzie sens, gdzie logika, pytasz? – wydął usta. – Też się nad tym zastanawiałem… - westchnął. – Szukałem na to pytanie odpowiedzi przez wiele wieków, ale nie udało mi się jej znaleźć. Nie to, żebym cię zniechęcał czy uważał, że jesteś zbyt przeciętny, żeby tobie się to udało, ale jakoś śmiem wątpić, że skoro ja nie znalazłem odpowiedzi, to ty tym bardziej – machnął lekceważąco ręką. – Więc możesz poddać się już na starcie. Tak będzie prościej – rozłożył ręce. – Niemniej, jeśli chce ci się w to wszystko bawić i może jakimś cudem uda ci się chociażby trafić na jakąś sensowną poszlakę, to przekręć do mnie – prychnął, składając palce w taki sposób, aby jego dłoń przypominała słuchawkę telefonu.
- Gabriel, panuj nad sobą – Hizumi zwrócił mu uwagę. – Nie rozmawiamy teraz o twoich problemach prywatnych – zauważył. Spojrzałem na niego z niezrozumieniem. – Gabriel ma depresję – wyjaśnił mi półszeptem.
- Z jakiego powodu? – dociekałem.
- Bóg jest strasznym tyranem, a Gabriel jako Jego prawa ręka musi znosić wszystkie Jego wybuchy złości i powstrzymywać Go od pochopnych decyzji, takich jak na przykład zniszczenie ludzkości, żeby nie dopuścić do drugiego potopu czy czegoś równie dramatycznego… - przewrócił oczyma. – No i pomimo tego, że Gabryś jest regentem Królestwa Niebieskiego i zwierzchnikiem Czyśćca to tak faktycznie nie ma nad nimi żadnej władzy – wzruszył ramionami – ale za wszelkie niedociągnięcia dostaje mu się po dupie – sprostował. – To wszystko odbija się na jego stanie psychicznym… Wiesz, nie ma łatwo… - spojrzał na czerwonowłosego ze współczuciem.
- Dlatego też przy okazji każdego urlopu zaszywam się w jednym z luksusowych kurortów w Piekle 2.0 – dodał główny zainteresowany, któremu wydawało się wcale nie przeszkadzać to, iż niejako właśnie obgadywaliśmy go. – Hizu, jakie to szczęście, że obaliłeś Lucka! – wykrzyknął nagle, wyrzucając ręce w powietrze. – Dzięki tobie mam przynajmniej jakieś miejsce, do którego mogę zwiać chociażby na chwilę… Serio, dobrze, że rozprawiłeś się z tym podstawionym sługusem Pana – skrzywił się malowniczo.
Lucek podstawionym sługusem Pana… Kto by pomyślał, że drugi z kolei tyran w historii Piekła mógł być pionkiem samego Boga? No i kto by pomyślał, że zaledwie chwilę po przekroczeniu progu mieszkania obecnego imperatora Piekła 2.0 mogłem dowiedzieć się takich interesujących rzeczy?
Ciekawym też wydawał się fakt, iż nawet aniołowie, ba!, sam archanioł Gabriel uciekał podczas każdego urlopu, aby bawić w Piekle… Cóż za oksymoron i groteska w jednym! Niemniej, dowodziło to także tego, że ten Raj wcale nie był znowu taki wspaniały, skoro Gabryś regularnie, choć na krótko z niego dezerterował. Wyglądało na to, że w zaświatach panował jakiś odwrócony porządek, przez co Piekło było prawdziwą utopią, a Niebo miejscem, od którego chce się uciec jak najdalej…
- Dobrze, o tym może porozprawiamy kiedy indziej – uciął Hizumi, który zauważył, że archanioł mógłby podzielić się ze mną pewnymi informacjami, które z pewnością miały pozostać znane tylko osobom z najwyższego szczebla władzy. – Tymczasem skupmy się na czymś innym – polecił. – Zero, masz może jakąś sprawę do Gabriela? – posłał mi zachęcający uśmiech.
- W zasadzie… wychodzi na to, że tak… - pozwoliłem sobie zająć miejsce na fotelu i odetchnąć głęboko. – Właściwie… - zacząłem dość nieskładnie. – Szukam pewnej dziewczyny… Wiem, że umarła, wiem, że nie ma jej z pewnością w Piekle i znam jej imię, które nosiła za życia – zacząłem, jednak nim zdążyłem dojść do sedna, anioł przerwał mi.
- I ja mam ją znaleźć i do ciebie przyprowadzić, tak? – prychnął, kręcąc głową. – Słuchaj, odin (ros. Один), zwei, san… czy który ci tam numerek z kolei przypisali – wywrócił oczyma. – Z nas dwóch – wskazał na siebie i Hizu – to ja tu jestem ten zły – zaśmiał się pod nosem. – Skoro jesteś pewien, że nie ma jej w Piekle, to wnioskuję, że ten tu obecny – znów wskazał na bruneta – z sercem na tacy przeszukał dla ciebie cały spis ludności, żeby znaleźć tą twoją piękną, ale wybacz, ja nie jestem tak uczynny – rozłożył bezradnie ręce. – Poza tym drugą główną różnicą, która nas dzieli jest to, że on ma faktyczną władzę, a ja jestem szefem na moim podwórku tylko z tytułu – westchnął ciężko. – Nie pomogę ci, bo nie jestem w stanie – wyznał. – Do zorganizowania poszukiwań na skalę Czyśćca i Nieba musiałbym wołać o interwencję Pana. Hizumi w Piekle ma swoje komputery, programy i inne zabawki, za pomocą których był w stanie zaprowadzić tu ład i porządek, ale my w Królestwie czegoś takiego nie mamy – cmoknął z niezadowoleniem. – Jasność jest wszechwiedząca, więc nie potrzebuje komputera. O ile w Piekle namierzysz wszystkich bez problemu, o tyle bez wstawiennictwa Bożego w Niebie nie zdziałasz nic w takim gąszczu zagubionych duszyczek – spojrzał na mnie zbolały. – W gruncie rzeczy, jeśli ktoś trafi do Nieba czy Czyśćca, to jest już stracony…
Z wrażenia aż zaniemówiłem. Wpatrywałem się w archanioła wytrzeszczonymi oczami z otwartymi ustami i nie mogłem uwierzyć w to, co właśnie powiedział. No patrzcie… A mówi się, że biurokracja to największe zło…
Koniec końców w oczach czerwonowłosego nie mogłem znaleźć niechęci, pychy, lenistwa czy żadnej innej złej cechy, która mogłaby odwodzić go od udzielenia mi pomocy. Szybko zrozumiałem, że on chciałby mi pomóc – pomóc w ten sam sposób, w który zrobił to Hizu – jednak po prostu nie był w stanie tego zrobić. W jego intensywnie zielonych oczach mieszkała udręka wywołana poczuciem bezsilności i nieprzydatności. Pewnie, że chciał pomagać. W końcu to anioł – niby ten dobry, nie? W jego naturze leżało świadczenie dobrej posługi. W krótkim czasie zrozumiałem, że jego depresja była wywołana bezradnością wobec cudzej krzywdy. Zastanawiałem się, ile osób przyszło już do niego z podobną prośbą i ile razy on już zmuszony był odpowiedzieć: „Chciałbym, ale nie mogę. Wybacz mi.”, gdyż był tylko zwykłym pionem, figurą z dobrymi intencjami. W tej jednej chwili nabrałem dla niego pełnego zrozumienia. Zrobiło mi się go żal.
Już chciałem jakoś przeprosić, podziękować choćby za przejawianie dobrych chęci, jednak Gabriel uciszył mnie, nim zdążyłem wydać z siebie choćby pojedynczą monosylabę. Machnął na mnie ręką i pokręcił głową.
- Twoje słowa i tak nic nie zmienią, ale miło wiedzieć, że jesteś człowiekiem z manierami – uśmiechnął się blado, a następnie poderwał się z miejsca. – Dobra, miło było, panowie, ale czas się zbierać – przeciągnął się, aż coś strzeliło mu w kręgosłupie. – Będę się zwijał, Hizu – oznajmił.
- W takim stanie…
- Wezmę taksówkę – przerwał właścicielowi mieszkania.
- Jasne… - mruknął brunet.
- Jak Rafał skończy się na mnie drzeć za to, że znów wyszedłem nic nie mówiąc, a Michał przemebluje mi mordę i uporam się już z tym całym burdelem tam na górze, to… - zamyślił się na moment. – Zadzwonię za jakieś trzy dni, okej?
- Pewnie, przecież wiesz, że zawsze jestem pod telefonem – dyktator Piekła 2.0 rozłożył ramiona.
- Jak zwykle, żeby wspierać, pomagać i radzić, co? – prychnął, uśmiechając się krzywo. – Co z ciebie za diabeł? – zaśmiał się, po czym skierował do wyjścia. – Do następnego! – rzucił na odchodne, a potem słychać już było tylko plask zamykanych drzwi frontowych.
Przez dłuższą chwilę trwaliśmy z Hizumim w ciszy.
- Dziękuję – odezwałem się w końcu.
- Co proszę? – brunet drgnął, jakbym dopiero co wyrwał go z zamyślenia.
- Dziękuję za twoją pomoc – wstałem i podszedłem do niego. – Nawet jeśli Niebo i Czyściec są poza twoją dziedziną, to i tak postanowiłeś mi pomóc – uśmiechnąłem się ciepło. – Dziękuję – powtórzyłem. – Jestem twoim dozgonnym wdzięcznikiem… znaczy… - zająknąłem się. – Jakby nie patrzeć to już umarłem, więc… - zafrasowałem się.
- Rozumiem, o co ci chodzi – zaśmiał się, kładąc mi rękę na ramieniu. – Wybacz, że wszyło jak wyszło. Sam powinienem porozmawiać o tym z Gabrielem, ale akurat przyszedłeś w czas, kiedy ten jeszcze gościł w moim mieszkaniu, więc z jakiejś racji uznałem, że dobrym pomysłem będzie, jeśli sami się dogadacie – westchnął. – Wybacz, nie przewidziałem takiego obrotu spraw – spojrzał na mnie niepewnie. – Mimo iż Gabriel jest moim wieloletnim przyjacielem, to wciąż nie wiem o nim wszystkiego, jak i o tym, jak funkcjonuje Niebo – usprawiedliwił się. – Wiesz, są to pewne tematy tabu między nami…
- Nie jestem ani zły, ani niezadowolony – zaprzeczyłem. – Nie masz za co mnie przepraszać – pogłębiłem uśmiech. – W zasadzie… może nawet dobrze, że wszyło, jak wyszło? – wzruszyłem ramionami. – W gruncie rzeczy chyba nigdy nawet nie wierzyłem w to, że ta sprawa dobrnie do końca, więc cieszę się, że wszystko zakończyło się tak szybko i sprawnie – wyznałem szczerze.
- Nie jesteś rozczarowany? – zdumiał się.
- Nie liczyłem na zbyt spektakularne rezultaty – sprostowałem.
- Och… - mruknął brunet, pochmurniejąc.
- Koniec końców wszystko zakończyło się dobrze – odetchnąłem głęboko. – Teraz mogę być już spokojny. Wiem, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby ją odszukać i wiem, że ty też zrobiłeś wszystko, co mogłeś, za co jestem ci tak niezmiernie wdzięczny – wyszczerzyłem zęby w uśmiechu. – Nie mogę ani sobie, ani tobie nic zarzucić. Ale dzięki temu, że sprawa ta wreszcie dobiegła końca, mogę skupić się na swoich bieżących obowiązkach – wyznałem.
- Ach, tak… - Hizumi nie zdawał się być jakoś pocieszony moją mową. – Właśnie… Właściwie to po co do mnie przyszedłeś? – zapytał. – I skąd znasz mój adres?
- Sadako mi go dała – wyjaśniłem. – W gruncie rzeczy przyszedłem właśnie w sprawie mojej bieżącej pracy…
Wyjaśniłem mu sprawę z jego rzekomą nieuchwytnością oraz moim pomysłem na napisanie artykułu o jego osobie, aby przybliżyć go nieco społeczeństwu i rozwiać wszelkie dziwne, nieco gorszące mity i plotki, które krążyły na jego temat. Brunet był niemniej zdziwiony niż jego sekretarka. Zdawało się, że żył w słodkiej nieświadomości tego, co sądzą o nim jego pracownicy…

***

- Nie możesz żywić się samymi słodyczami – pouczyłem go, wyrywając mu z ręki kolejny batonik. – To, że jesteśmy martwi, nie oznacza, że tym samym przestaliśmy borykać się ze wszelkimi problemami zdrowotnymi. Może miażdżycy nie dostaniesz, ale za to przytyć zawsze możesz – spojrzałem na niego zwycięsko.
- A weź daj mi spokój, co? – warknął rozeźlony. – Od stuleci się tak stołuję, więc, z łaski swojej, nie pouczaj mnie! – wyciągnął w moim kierunku ręce w desperackiej próbie odzyskania swojej własności, jednak owe próby spełzły na niczym. – Oddaj, mówię!
Oto władca piekieł – niewysoki, niższy nawet ode mnie, szczupły facet o łagodnym, litościwym wyrazie twarzy. Nie wyglądał na dużo starszego ode mnie, jednak dobrze pamiętałem, jak Karyu wspominał o tym, że w Piekle wygląd może być zwodniczy. Kiedy tak na niego spoglądałem, sam zacząłem zastanawiać się, dlaczego przy naszym pierwszym spotkaniu spodziewałem się ujrzeć rosłego mężczyznę z siwiejącymi już włosami i zaciętą miną – słowem, typowego wojskowego. Jeszcze parę blizn na twarzy by się przydało, tubalny głos o władczym tonie i wiecznie ściągnięte brwi w grymasie niezadowolenia lub złości… A tu proszę, zamiast budzącego strach dyktatora dostałem dorosłego faceta z dziecięcą obsesją na punkcie słodyczy – toć to…
- Trzeba mieć jakieś uciechy w życiu, nie? – w końcu odebrał swoje śniadanie. – Nawet jeśli już jest się martwym… - mruknął niewesoło, rozrywając opakowanie.
…urocze.
Hizumi w żadnym stopniu nie był przerażający, on tak naprawdę… był niemal rozkoszny. Co więcej nie wyglądał na kogoś z jakiejś „wyższej rasy”. Właściwie to nie różnił się niczym od Tsukasy, Karyu czy w końcu choćby ode mnie. Z tego co zauważyłem, oprócz obsesji na punkcie słodyczy, miała parę innych swoich specyficznych zachowań i upodobań. Między innymi, często było mu zimno. Udało mi się nie raz, nie dwa zaobserwować, jak wzdrygał się, kiedy przechodziły go nieprzyjemne dreszcze wywołane zbyt niską dla niego temperaturą. Ponad to spał zakopany pod niebotyczną ilością pierzyn i koców, a teraz, siedząc we własnej kuchni w swojej prowizorycznej piżamie, miał gęsią skórkę. Jakby tych absurdów wciąż było mało, Hizumi cechował się duszą romantyka. Zdecydowanie nie był typem tyrana, który dąży po trupach do celu. Wyglądało na to, że wcale nie pożądał władzy, a może nawet przeszkadzała mu ona. Po całej jego postawie i zachowaniu mogłem wywnioskować, że z chęcią odciąłby się od tego wszystkiego, co w jakikolwiek sposób łączyło się z zarządzaniem i zaszył się… gdziekolwiek. Władza sprawiała, że był samotny. Praca kradła mu czas i życie, oddalała od ludzi, niszczyła relacje. Nie trzeba było być psychologiem ani filozofem, aby to odkryć. Szybko zdałem sobie sprawę, że nie tylko ja miałem błędne oczekiwania, co do postaci Hizumiego. Ale cóż się dziwić? Kto by pomyślał, że taka drobna osóbka może skrywać w sobie tyle siły, aby przewrócić cały dotychczasowy porządek i stworzyć własny, a następnie stanąć na jego czele i wziąć na barki cały jego ciężar? Wszyscy podziwiali go i dziękowali mu za stworzenie Piekła 2.0, ale w gruncie rzeczy obawiali się, że jest to następcą podobnym do swojego poprzednika, Lucyfera. Nie mieli okazji zobaczyć, jak wspaniałą osobą mógł okazać się ich zwierzchnik…
- Hizumi? – brunet spojrzał na mnie wciąż śmiertelnie obrażony za to, że śmiałem zabrać mu jego słodycze. Na ten widok zachichotałem. – Co ty na to, żebym ci coś dzisiaj ugotował? Coś normalnego – zaznaczyłem, na co mężczyzna odparł mi jedynie prychnięciem. – Będzie ci smakowało, obiecuję – zaśmiałem się.

Z powodu artykułu w ostatnim czasie spędzałem dużo czasu z Hizu. Obaj zgodnie stwierdziliśmy, że najlepiej będzie przedstawić społeczeństwu portret ich władcy widziany oczami innej osoby – to znaczyło, że nie zamierzałem publikować obrazu, w jakim brunet widział sam siebie, ale w jakim ja go widziałem. Z tej racji potrzebowałem nieco czasu, aby go poznać i wystawić mu jakąś opinię. Póki co, wszystko szło ku dobremu. Wyłapywałem coraz więcej ciekawych drobnostek i anegdot w jego zachowaniu i wyglądzie. Coś czułem, że ten artykuł mógł zrobić prawdziwą furorę. 

Podziękowania z okazji dwa i pół tysiąca komentarzy + nowe pomysły

Nareszcie w domu, nareszcie przy klawiaturze, więc w końcu mogę napisać wam…

OGROMNE DZIĘKUJĘ Z OKAZJI 2509 KOMENTARZY NA BLOGU~!

Chciałam wyrobić się na równe dwa i pół tysiąca (jak to brzmi~! @.@) komentarzy, ale tak akurat wyszło, iż w ten czas byłam w Polsce i nie miałam za bardzo możliwości korzystania z dobrodziejstwa sieci internetowej ^^’’ Niemniej, żeby sprostować pewną rzecz pozwolę sobie podkreślić fakt, iż nie dziękuję wam za samą liczbę komentarzy. Liczba faktycznie jest tylko daną statystyczną, ale wasze komentarze nie są przecież bezsensownymi zbitkami liter i znaków interpunkcyjnych. Chciałam wam niesamowicie podziękować za zaangażowanie i waszą nieopisaną chęć udzielania się (zarówno na blogu, jak i na grupie na facebooku), która jest widoczna właśnie przez te komentarze. No i co najważniejsze w końcu, po stokroć dziękuję wam także za treść owych komentarzy. Nie od dziś wiadomo, że komentarze są pożywieniem dla pisarza (lub po prostu autora bloga C’’: ), jednak… tutaj jest coś więcej… przynajmniej dla mnie. Niesamowicie miło jest czytać o tym, jak ktoś nie możne doczekać się następnej części, snuje jakieś domysły co do przyszłych losów opowiadania, zostawia pozytywną opinię, która daje mi siłę do działania. Koniec końców, jeśli mam być szczera, to ten blog jest zarówno moim jak i waszym dziełem – owszem, może to ja piszę i publikuję, popełniam mniejsze i większe błędy etc., ale nie ma co ukrywać, że gdybym od tak po prostu wrzucała to sobie w eter, to już dawno skończyłabym z tym, gdyż zapewne nie mogłabym znaleźć w sobie wystarczająco zapału, aby to kontynuować. Dzięki pisaniu, jak już kiedyś nieraz wspominałam, mogę też się wyrazić, a więc w słowie pisanym ukrywam pewne swoje przekonania, doznania i przemyślenia, których nie mogę przedyskutować z nikim twarzą w twarz z różnych powodów. Z tej racji pisanie działa na mnie wręcz uspakajająco – jest dla mnie swoistą wersją terapii grupowej xD Może na pierwszy rzut oka wydawałoby się to być takie „nic”, ale (niezależnie od tego jak banalnie czy błaho to zabrzmi) myślę, że blog w jakiś sposób nieco mnie zmienił, a i czytając kolejne moje opowiadania (szczególnie w kolejności chronologicznej) uważam, że można zauważyć ten mój postępujący proces zmiany (zdolności „pisarskich”, światopoglądu, nastawienia do otoczenia etc.). Dla mnie to naprawdę istotna rzecz C:

No, jak już wspomniałam wcześniej, szczęśliwie udało mi się już wrócić z wojaży do Polszy xD Różne partie tego wyjazdu były śmieszne, smutne, szokujące i dziwaczne, toteż o tym wszystkim mogłabym napisać jakąś dobrą serię xp W ostatnim czasie moje życie osobiste toczy się dość dziwnym torem, toteż miałam (nie- ?) przyjemność znalezienia się w sytuacji rodem z szablonowego oneshota T^T … Definitywnie powinnam przestać chodzić do klubów… ale dzięki temu przynajmniej mam nowe pomysły ^^ Wciąż mam dużo prac, które tylko siedzą w mojej głowie, ale jak na razie nie będę rozwodziła się nad tym zbyt długo (głównie dlatego, że moje koncepcje z czasem stają się tylko coraz bardziej skomplikowane ^^’’). Temu tematowi chyba będę musiała poświęcić cały post w najbliższym czasie C’’: Niemniej, uchylę wam rąbka tajemnicy i zdradzę, że „Piekło 2.0” może mieć jednak 3 części ze względu na to, że druga znów wyszła straszliwie obszerna (a właściwie ostatecznego końca wciąż jeszcze nie widać xp).

Czekajcie z niecierpliwością na nadchodzące posty. Postaram się, żeby było ciekawie :D


~Kita-pon

Mini-seria "Piekło 2.0" cz. 1/3 (Hizumi x Zero [D'espairsRay])

Oto przed wami "cuś", nad czym pracowałam już od dłuższego czasu. Przyznam, że jestem nawet-nawet zadowolona z rezultatów, więc mam nadzieję, że spodoba się to również wam. Z początku miał to być oneshot, ale potem stwierdziłam, że jednak jest to zbyt duża praca, więc zdecydowałam się podzielić ją na dwie części.
Mam nadzieję, że nie urażę tym nikogo uczuć religijnych (ani żadnych innych).

Poza tym nie ukrywam też, że prosiłabym o pomoc C'': Myślę, że potrzebuję uwarunkowanej motywacji, także zachęcam do komentowania poniższego postu. Jednocześnie także ogłaszam konkurs na najdłuższy komentarz ♥ (sam komentarz nie musi koniecznie dotyczyć tego opowiadania, ale może odnosić się do moich innych prac czy czegokolwiek, o czym chciałybyście mi tylko napisać :D)

Chciałam wam również niezmiernie podziękować za udzielanie się na naszej grupie na facebooku ♥ Nie przypuszczałam, że będziecie tak aktywne i skore do rozpoczynania rozmów ♥ Jestem naprawdę pozytywnie zaskoczona, a może nawet poruszona, ale nad tym porozwodzę się bardziej w "Kita-pon un-live maniac station (...)", które planuję zrobić w najbliższym czasie C:

Do napisania czegoś podobnego zainspirował mnie jeden z filmików z youtube oraz w pewien sposób „Yoszidohiroszizm” Amidamaru xp

Tytuł: „Piekło 2.0”
Paring: Hizumi x Zero (D’espairsRay)
Typ: mini-seria
Część: 1/3
Gatunek: czarna komedia (mam nadzieję), fantasy
Beta: -

- No, już wstawaj, wstawaj – usłyszałem nad sobą niecierpliwy głos, a chwilę potem poczułem jak ktoś klepie mnie po policzku, abym szybciej doszedł do siebie. – Leżysz tu najdłużej ze wszystkich przyjętych w ostatnim czasie na oddział. Wnioskuję po tym, że do roboty to ty się raczej nie garniesz – do moich uszu dotarł kwaśny komentarz.
Niechętnie otworzyłem powieki. Obraz przede mną był rozmazany i oślepiająco jasny, toteż zaraz zmrużyłem oczy. Owy ktoś nachylił się nade mną, zasłaniając swoją sylwetką źródło światła, które było centralnie wycelowane w moją twarz.
- Gdzie… Gdzie ja jestem? – wydusiłem z siebie z trudem zachrypniętym głosem,  jednocześnie próbując podnieść się do pozycji siedzącej.
- A jak myślisz, co? – osoba stojąca nade mną zaśmiała się. – Po tym coś odwalił, to gdzie mogłeś wylądować? – parsknął śmiechem; tak, on parsknął. Mój rozmówca z pewnością był mężczyzną. – Chyba tylko u aniołków, co?
- Nie żartuj… - mruknąłem, przecierając pięściami oczy.
Moje płuca paliły, a każdy oddech był bolesny. Gardło miałem suche, wręcz zdarte. Sucha skóra świerzbiła i była nieprzyjemnie zimna. Z czasem mój wzrok wyostrzał się, aż w końcu byłem w stanie w miarę wyraźnie zobaczyć mojego towarzysza. Był to wysoki, szczupły mężczyzna o półdługich, rudych włosach. Był przeraźliwie blady, a pod jego oczami malowały się niemal czarne sińce, co zdradzało, że nie cieszył się nadmiarem czasu wolnego ani dobrym zdrowiem. Niemniej, nie zachowywał się w żadnym stopniu jak typowy, styrany ciężką pracą salaryman. Nie narzekał, nie spuszczał miny na kwintę – wręcz przeciwnie, zdawało się, że humor mu dopisywał. Rozciągał swoje spierzchnięte wargi w zadziornym uśmiechu, uważnie obserwując każdy mój ruch.
Rozglądając się dookoła, zorientowałem się, że znajdywałem się w szpitalu. Z tego faktu z kolei wywnioskowałem, że moje zdrowie też musiało pozostawić sobie wiele do życzenia. Ale… właściwie to, co mi dolegało? Mimo mojego oczywistego położenia jakoś nie mogłem sobie przypomnieć, żebym w ostatnim czasie borykał się z jakąś chorobą czy innym uszczerbkiem na zdrowiu…
- Nie żartuję – odparł raźno. – Znaczy… może po części – zaśmiał się pod nosem. – No bo nam jednak do aniołków to trochę brakuje. Niemniej, nie oznacza to jednak, że nie jesteśmy z tego dumni – rozłożył ręce.
- Jakim „nam”? – dociekałem, próbując skupić wzrok na rozmówcy, któremu jeszcze czasem zdarzało się falować w powietrzu, jakby był fatamorganą.
- No… nam – wzruszył ramionami, nie wyjaśniając niczego. – Właściwie to jestem tutaj po to, aby cię wtajemniczyć w tę zupełnie nową dla ciebie sytuację, w której się znalazłeś. Więc jak, gotowy na spacer? – zapytał, podnosząc się z krawędzi szpitalnego łóżka, które zajmowałem.
- Co…? – wydusiłem skołowany, ledwo nadążając za jego słowami, które wyrzucał z siebie z prędkością karabinu maszynowego. – Nie! – zaoponowałem ostro, kiedy dotarło do mnie, o co pytał. Nie czułem się na siłach, żeby stanąć na nogach, a co dopiero iść na spacer! Zresztą, dopiero co odzyskałem przytomność… to tak się teraz leczy pacjentów? Jakaś przyspieszona kuracja czy jak? – Właściwie… dlaczego tu jestem? – zapytałem w końcu.
- Jak to „dlaczego”? – zdziwił się rudzielec. Przez moment wpatrywał się we mnie skonsternowany, jednak w końcu sięgnął po lusterko stojące na szafce tuż przy łóżku i podał mi je. – Przyjrzyj się sobie. Może wtedy przypomni ci się, dlaczego się tutaj znalazłeś.
Zrobiłem jak kazał. Spojrzałem na własne odbicie, co wywołało u mnie nie lada szok. Jak żyję, jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się wyglądać tak źle! Byłem jeszcze bledszy od towarzyszącego mi mężczyzny. Tym, co jednak różniło nas od siebie znacząco, był fakt, iż moja skóra dodatkowo była zsiniała, a usta niemal fioletowe – zupełnie tak jakbym spędził długie godziny w lodowatej wodzie. Całe moje ciało było jakby napuchnięte, nabrzmiałe, a moje oczy były podkrążone, przez co zdawały się być głębiej osadzone niż w rzeczywistości. Białka moich oczu miały niezdrowy, żółtawy odcień i były mocno przekrwione. Co mi się, do cholery, stało…?
Wtem odpowiedź przyszła sama – zacząłem sobie wszystko przypominać. Była noc. Zima. Końcówka stycznia, początek lutego. Byłem zdruzgotany po wielotygodniowej żałobie po stracie ukochanej, która zginęła w wypadku samochodowym. Nie umiałem się po tym pozbierać. Nie potrafiąc już tak dłużej żyć, postanowiłem pójść w jej ślady i skoczyłem z mostu. Pamiętałem jeszcze uderzenie o taflę lodu, która pękła pod moim ciężarem i jego głośny trzask. Huk pękającego lodu ogłuszył mnie, a chwilę potem woda zalała mi uszy, przez co stałem się już głuchy. Woda była naprawdę lodowata. Kiedy planowałem własne samobójstwo nawet nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak wiele bólu mogła sprawić jej sama niska temperatura. Prąd był silny, toteż szybko zniósł mnie daleko od „przerębli”, którą wybiłem własnym ciałem. Zaczęło brakować mi powietrza. Traciłem czucie w kończynach. W odruchu samoobrony przed śmiercią obudziła się we mnie jakaś nikła chęć życia. Przeszło mi przez myśl, że jednak nie chcę tak skończyć, jednak było już za późno. Uderzałem pięściami w lód, jednak jego warstwa była naprawdę gruba, więc nie potrafiłem jej rozbić. Co więcej moje ruchy były spowalniane przez wodę, która za względu na swoją gęstość, absorbowała siłę uderzeń.
Nie walczyłem długo. Poddałem się. Zamknąłem oczy i…
…i następnie obudziłem się tutaj.
- Czyli udało mi się przeżyć? – wyszeptałem, oddając mojemu rozmówcy lusterko, które dzierżyłem w drżącej dłoni.
- Żartujesz sobie? – prychnął. – Jesteś martwy – odparł, jakby było to najoczywistszą rzeczą na świecie.
- Co proszę? – ściągnąłem brwi w niezrozumieniu.
- Ogłuchłeś? – puknął mnie palcem w czoło. – Ciśnienie wody uszkodziło ci słuch? – wyszczerzył się wrednie. – Nie żyjesz. Jesteś trupem – wzruszył ramionami.
- Chwila… ach, rozumiem… To taki śmieszny żart, tak? – spojrzałem na rudego zmieszany.
- Nie – westchnął ciężko. – Wy, nowi, zawsze jesteście tacy sami – pokręcił głową z politowaniem. – Czy moglibyście choć raz przyjąć wszystkie wiadomości, które wam podaję bez tej niepotrzebnej dozy podejrzliwości? – sapnął. – No dobra, ale zacznijmy od początku. Postaram ci się to wszystko wytłumaczyć w jakiś jasny dla ciebie sposób – przeczesał palcami włosy, biorąc głębszy oddech. – Nazywam się Karyu i należę do rady nadzorującej. Przez kilka kolejnych dni będę twoim przewodnikiem po Piekle.
- Moment, chwila! – zaoponowałem. – Jesteśmy w Piekle?! – zapytałem zszokowany.
- Dokładnie – przytaknął.
Rozejrzałem się jeszcze raz. Wszystko wyglądało tak normalnie, zwyczajnie… To niemożliwe! Ten cały Karyu pewnie robił sobie ze mnie jaja…
- Szpital… - mruknąłem pod nosem.
- Oczywiście, uściślając jesteśmy w okręgowym szpitalu w Piekle – skinął głową. – Po przejściu na drugą stronę wszyscy na początku tutaj trafiają – wyjaśnił. – Ach, no i nie martw się tymi… - zaczął wymachiwać rękami w powietrzu, nie wiedząc jak ubrać w słowa to, co chciał powiedzieć. - …przypadłościami topielca – odezwał się w końcu. – Z czasem to minie – obiecał. W odpowiedzi potraktowałem go niepewnym spojrzeniem. – Wierz mi, trafiają tu ludzie w gorszym stanie – machnął lekceważąco ręką. – Widziałem tu już delikwentów z oparzeniami trzeciego stopnia od stóp do głów, więc wiesz… ty wyglądasz całkiem przyzwoicie, muszę przyznać – posłał mi uśmiech.
- Ale… dlaczego Piekło? – mruknąłem.
- W końcu porwałeś się na samobójstwo. Myślałeś, że gdzie po tym trafisz? Do Nieba? – wywrócił oczyma. – Daj spokój – prychnął. – Ale nie łam się. Pokażę ci zaraz co i jak, więc przestaniesz narzekać. Uwierz mi, Piekło jest dużo fajniejsze – poklepał mnie po ramieniu. – Niebo jest przereklamowane – skrzywił się. – No dobra, wyłaź spod tej pierzyny, ale już! Idziemy na spacer! – zarządził. – Och, przestań już tak patrzeć na mnie spod byka! – zareagował na moje niezbyt przychylne spojrzenie. – Nie jesteś żywy, więc nie krępuje cię już ciało ze słabościami – chwycił mnie za rękę, siłą windując do pozycji siedzącej, a następnie wyciągając mnie z łóżka. – Teraz otrzymałeś nowe, lepsze, które szybciej się regeneruje, pozwala na więcej. Niemniej, pamiętaj, że wciąż odczuwasz ból, toteż jeśli przyjdzie ci do głowy tym razem skakać z dachu to…
- Czaję – uciąłem jego wypowiedź, domyślając się, że znów zamierza nawiązać do tego, co zrobiłem.
- Przeżyjesz, ale będzie bolało jak cholera – dokończył niezrażony. – Znaczy… W sumie to nie przeżyjesz, bo już jesteś denatem… - zafrasował się. – No wiesz… W każdym razie zostaniesz już tutaj, nigdzie dalej już pójdziesz. Nie ma już żadnych niższych światów – rozłożył ręce. – Poza tym w Piekle nie da się też umrzeć z przyczyn naturalnych – kontynuował. – Można powiedzieć, że zyskałeś nieśmiertelność po śmierci – zacisnął usta, marszcząc brwi i jednocześnie prawdopodobnie analizując swoje własne słowa. – Nie, to głupio brzmi… Cholera, muszę zacząć myśleć nad jakimiś bardziej logicznymi wytłumaczeniami – podrapał się zamyślony po brodzie.
W następnej chwili już ciągnął mnie szpitalnym korytarzem w kierunku schodów. Z każdym kolejnym krokiem odzyskiwałem czucie w nogach i stąpałem coraz pewniej – toteż po zejściu z którejś z kolei kondygnacji schodów i stając przed wyjściem, szedłem już spokojnie, będąc pewnym, że moje własne nogi mnie nie zawiodą. Widać Karyu jednak miał rację odnośnie tego „nowego, lepszego” ciała. Bądź co bądź jeszcze chwilę temu właściwie czułem się jakbym utracił władzę w nogach, a teraz już maszerowałem raźnym krokiem za moim przewodnikiem.
Po wyjściu ze szpitala moim oczom ukazało się miasto. Ot zwykła metropolia, niemal identyczna jak ta, w której mieszkałem za życia. Na pierwszy rzut oka wszystko to wyglądało normalnie – sklepy, restauracje, samochody, ludzie… Właśnie, ludzie. Rzesza umarlaków przewijała się ulicami. Kilka osób zwróciło na mnie uwagę, przez co poczułem się nieswojo, nieco skrępowany. W końcu wiedziałem, że wciąż nie wyglądałem zbyt dobrze, a jakby tego wszystkiego było mało, to stałem na środku naprawdę ruchliwej ulicy jedynie w piżamie i szlafroku.
- A nie należałoby najpierw wypisać się ze szpita…
- Nie – przerwał mi rudzielec. – Tu to tak nie działa – tłumaczył. – W Piekle trafiasz do szpitala po swojej śmierci lub kiedy zrobisz sobie coś już w trakcie pobytu tutaj. Zostajesz objęty opieką, jednak nikt tu raczej nie kontroluje twojego stanu po tym, jak zostaniesz ponownie złożony do kupy. Powód tego jest prosty, a mianowicie jest nim tempo w jakim po śmierci wracamy do zdrowia. Złamana ręka zrośnie się w noc, przebite płuco wyleczy się w jakieś dwa dni… Nikt ci tu nie przeszkadza podczas powrotu do zdrowia. Nie ma lekarzy dyżurujących, pielęgniarek, które cały czas gdzieś krążą… Twój spokój naruszany jest jedynie podczas trzykrotnego w ciągu dnia wydawania posiłków. Po pewnym czasie, według własnego uznania, kiedy stwierdzisz, że już nic ci nie jest, po prostu wychodzisz – wzruszył ramionami. – Sam najlepiej wiesz, kiedy jesteś już zdrowy, a kiedy jeszcze nie – Karyu wyszedł na ulicę i machnął do taksówkarza, który zatrzymał się przy nas. Obaj wsiedliśmy do auta.
- Więc… co? Czekaj, nie rozumiem… - pokręciłem głową. – W takim razie trafiasz do Piekła, do miejsca, gdzie ponoć masz cierpieć wieczne katusze, miejsca, którym ludzie nawzajem straszą się od wieków, żeby… zyskać nowe, lepsze życie? – spojrzałem na niego zaintrygowany.
- No… jeśli tak na to patrzysz – uśmiechnął się. – W zasadzie te pogłoski o Piekle, gdzie gotuje się ludzkie dusze w kotle i tym podobne nie są bezpodstawne – wbił spojrzenie za okno. – Kiedyś tak rzeczywiście tu było, jednak to przestarzała wersja. Teraz żyjemy w Piekle 2.0. Po modernizacji ustroju wszyscy są bardziej zadowoleni.
- „Modernizacji ustroju”? – powtórzyłem niczym zacięta płyta.
- Zgadza się – skinął głową. – Widzisz, ktoś kiedyś doszedł do wniosku, że trzeba to wszystko zmienić i zaprowadzić nowy ład i porządek. Tym właśnie kimś był Hizumi. Hizumi stoi na czele rady nadzorczej i jest dyrektorem wykonawczej naszej korporacji.
- To ten cały Hizumi… to taki jakby główny diabeł, tak? Taki Lucyfer czy coś…? – zapytałem. Wtem nagle kierowca odwrócił się w naszą stronę, sztyletując mnie zabójczym spojrzeniem. Gdyby nie fakt, że i tak byłem już martwy, pewnie padłbym trupem na miejscu. – Co mu jest? – zapytałem szeptem rudego.
- Zważaj na słowa – warknął mój przewodnik. – Lucyfer był poprzednim zwierzchnikiem Piekła, tyranem i despotą, którego nikt dobrze nie wspomina. Hizumi uchodzi w naszych czasach za prawdziwego bohatera i wybawcę. Wszystko to, co działo się przed objęciem przez niego władzy, w tym włącznie z imieniem Lucyfera, to temat tabu – zmrużył oczy. – Radzę ci to zapamiętać, bo inaczej możesz narobić sobie sporo kłopotów – mruknął niskim głosem. – Spokojnie, Botan (jap. guzik od aut.) – zwrócił się do taksówkarza. – Zero jest tutaj nowy – wyjaśnił, a kierowca uspokojony tymi słowami z powrotem skupił się na drodze.
- Dlaczego nazwałeś mnie „Zero”? – zdziwiłem się, jednocześnie nieco irytując. Demon, nieumarły czy kto tam jeszcze… może być sobie, kim chce, ale nie będzie mnie tu wyzywał od zer!
- Pseudonim – rzucił zdawkowo. – W Piekle nie używamy imion, którymi posługiwaliśmy się za życia – zaczepił taksówkarza, pokazując mu palcem, gdzie ma się zatrzymać. – Nie przedstawiaj się nigdy swoim poprzednim imieniem i nazwiskiem. Personalia są bardzo osobistymi informacjami, którymi nie należy się z nikim dzielić – przestrzegł. – O tym też radzę pamiętać. Co więcej uprzedzę twoje pytanie, które zapewne miało brzmieć „a dlaczego nie wolno się nimi z nikim dzielić?”, – westchnął ciężko – jednak nie odpowiem ci na nie. Tego dowiesz się w swoim czasie. Nie mogę wyjawiać ci tak bezpośrednio wszystkiego. W przeciwnym razie pozbawiłbym cię całej frajdy odkrywania kolejnych praw rządzących Piekłem – zaśmiał się diabolicznie, aż przeszły mnie dreszcze. – Ale serio… czasem myślę, że powinienem zacząć się nagrywać… mam wrażenie, że wciąż się powtarzam przywożąc nowych… – mruknął sam do siebie.
- Mogę je przynajmniej zmienić? – zapytałem z nadzieją.
- Nie – zaprzeczył. – Przynajmniej nie teraz, nie na twoim obecnym stanowisku i miejscu w hierarchii.
- A kto przydziela te pseudonimy? – zapytałem kwaśno. Serio nie widziało mi się być „zerem”.
- Ani ja, ani ty – rozłożył bezradnie ręce. – Potraktuj to jak imię od nieznanych rodziców – zaśmiał się. – Może i ich nie znasz, może i nie podoba ci się imię, które ci wybrali, jednak nie możesz go zmienić, póki nie osiągniesz pełnoletniości – wzruszył ramionami.
W końcu taksówka zatrzymała się. Wysiedliśmy, a Karyu zapłacił kierowcy. Zatrzymaliśmy się przed gigantycznym gmachem kolosalnego budynku wykonanego w modernistycznym stylu.
- Co to jest? – zapytałem nieco przytłoczony rozmiarem budowli.
- Twoje nowe miejsce pracy – pociągnął mnie w stronę wejścia. – Centrala Piekła 2.0 – dodał, widząc, że wcześniejsza odpowiedź mnie nie usatysfakcjonowała.
- Mam tu pracować? – zdziwiłem się. – Tak bez niczego? Żadnej rozmowy kwalifikacyjnej, procesu rekrutacyjnego, składania CV…?
- To wszystko zbędne – machnął lekceważąco ręką. – Żywi lubią utrudniać sobie swoje i tak niezbyt długie życie. My, tutaj w Piekle, pałamy raczej zamiłowaniem do prostoty, szczególnie jeśli chodzi o robotę papierkową – rzucił. – Poza tym i tak wszystko o tobie wiemy – wzruszył ramionami. – Dostajemy szczegółowe informacje o każdym umarłym, który do nas trafia.
- A przepraszam bardzo, jakie stanowisko mam tak właściwie objąć? – dociekałem.
- Będziesz pracował nad reklamą – wyjaśnił. – Masz tworzyć sielankowe reklamy, podkreślające dobre strony Piekła 2.0. To prosty zabieg socjologiczny. Mieszkańcy dzięki temu będą utwierdzać się we własnym dobrobycie i szczęściu – zaśmiał się pod nosem. – Ale co ja ci będę gadał… znasz się na tym lepiej ode mnie, nie? W końcu zajmowałeś się tym także za życia, prawda? – upewnił się, na co ja jedynie skinąłem mu głową.
W recepcji odebrałem pełen ubiór, który, jak już zdążyłem zauważyć, był czymś w rodzaju nieoficjalnego mundurka – czymś na kształt granatowego garnituru salarymana. Niby wymagany jest po prostu elegancki strój, a jednak wszyscy noszą niemal to samo. Karyu jednak zapewnił, że później będę mógł ubierać się według własnego uznania, kiedy w końcu zaopatrzę swoją szafę.
Przez cały dzień rudzielec oprowadzał mnie po tym molochu. Pokazywał mi najważniejsze pomieszczenia, między innymi te, w których mieściły się gabinety poszczególnych osób z zarządu, oraz te, w których najprawdopodobniej przyjdzie mi pracować najczęściej. Zapoznawał mnie przelotnie z innymi pracownikami. Podczas tego wszystkiego starałem się zapamiętać jak najwięcej imion oraz dróg prowadzących przez kolejne labirynty korytarzy i drzwi.
Pod koniec naszego spotkania mój przewodnik pokazał mi moje mieszkanie. Z tego, co mi powiedział, wychodziło na to, że było to coś w rodzaju mieszkania socjalnego. Tutaj również zaznaczył, że będę mógł się przeprowadzić, kiedy uzbieram już wystarczającą ilość pieniędzy, aby to zrobić.
Dostałem także pewną kwotę w zastawie – można powiedzieć taką pożyczkę którą musiałem odpracować lub w przeciwnym razie zapuka do mnie komornik. Mieszkanie było dość spore, przestronne, nawet ładnie wyposażone, zaopatrzone w najpotrzebniejsze rzeczy takich jak kilka „szczątkowych”, a więc bardzo skromnych, nieco podniszczonych mebli oraz materac czy komplet pościeli. W szafie znalazłem także kilka prostych, nie najciekawszych pod względem wykonania i jakości ubrań, ale zawsze jakiś. Właściwie… właściwie to niemal można powiedzieć, że było tutaj już wszystko.
W zasadzie… wychodziło na to, że to Piekło to Raj.
Jedynym haczykiem w tym wszystkim, o jakim wspomniał mi rudy, była praca. Wszystko opierało się na tym, że trzeba było tutaj pracować – a z racji tego, że i tak byliśmy już martwi, a co więcej starzeliśmy się na przestrzeni lat dużo wolniej, my, „potępieni”, byliśmy wręcz idealnym materiałem na pracowników, którzy napędzali gospodarkę Piekła i zasilali jego budżet.
Co ciekawe pracę miałem zacząć już od jutra. Karyu uspokajał mnie, że przez kilka pierwszych tygodni zapewne będę poznawał całe Piekło, aby później móc wyłapać jego najlepsze strony i przedstawiać je w spotach reklamowym. Obiecał mi także, że pomoże mi się tu zaaklimatyzować i dalej będzie mnie oprowadzał po tym nietypowym miejscu.
Kiedy mój przewodnik tylko wyszedł, padłem bez sił na łóżko. Byłem wyczerpany po „spacerze”, jaki zaserwował mi mój towarzysz. Niestety, zapowiadało się, że w najbliższym czasie nie zamierzał mi szczędzić podobnych atrakcji. Byłem tak wycieńczony, iż nawet nie miałem sił rozmyślać o tym, w jak absurdalnej i niezwykłej sytuacji właśnie się znalazłem. Byłem tak zmęczony, że zasnąłem od razu, kiedy tylko przyłożyłem głowę do poduszki.

***

Ubrany w „mundurek” następnego dnia wróciłem do pracy, do której zawiózł mnie ten sam taksówkarz. Będąc zagubionym i niezbyt wiedząc, od czego zacząć udałem się do recepcji. Po wytłumaczeniu przemiłej recepcjonistce, że jestem tu nowy, a to dopiero mój pierwszy dzień, dowiedziałem się, iż na sam przód powinienem udać się do poradni psychologicznej, o której wcześniej wspominał mój przewodnik. Dostałem karteczkę z numerem sali, do której powinienem się udać, instrukcje, jak tam się dostać, a także, po podaniu mojego nowego pseudonimu, zapewnienie, że lekarz z pewnością już mnie oczekuje.
A więc właśnie dlatego teraz tu byłem. Siedziałem w wygodnym krześle na jednym z balkonów centrum Piekła 2.0, wpatrując się w jego panoramę. Opierałem się o nienagannie wypolerowany, szklany stolik, na której stała przepiękna filiżanka wykonana z cienkiej porcelany, w której pyszniła się prawdopodobnie najlepsza kawa, jaką kiedykolwiek piłem – robiłem właśnie to wszystko i zachodziłem w głowę, jakim cudem to owe „wszystko” jest możliwe.
Wciąż nie mogłem oswoić się z tym, jak wyglądało to Piekło…
- Ach, pan Zero – w progu drzwi nagle pojawił się psychopata… znaczy psycholog! Psycholog! W drzwiach pojawił się psycholog!
Skrzywiłem się na brzmienie słów „pan Zero”. Równie dobrze mógłby mnie nazwać „panem Nikim” – wyszłoby na to samo. Westchnąłem ciężko. Serio, zaczynałem myśleć o tym pseudonimie jak o niechcianym imieniu. To tak jakby za życia rodzice nazwaliby mnie „Adolf”… Całe szczęście w poprzednim życiu nie miałem stukniętych rodziców, którzy pragnęliby zniszczyć mi życie nadając mi tak paskudne imię. Moje prawdziwe imię nie było nawet takie najgorsze… Pamiętałem jednak, że kiedy byłem mały, buntowałem się, gdyż straszliwie mi się ono nie podobało. Wydawało mi się zbyt dziewczęce, ale z czasem przywykłem do niego i przestałem wszczynać niepotrzebne awantury, których moja rodzicielka zawsze wysłuchiwała z cierpliwością.
Właśnie, mama… Na myśl o rodzinie aż ścisnęło mnie w żołądku. Ciekawe jak sobie radzą… Miałem tylko nadzieję, że nie będą zamartwiać się długo… Cholera, a o czym ja bredzę?! Ich JEDYNE dziecko (tak naprawdę Michi ma rodzeństwo, ale w tym opowiadaniu to pomijam od aut.) popełniło samobójstwo, a oni mieliby przejść obok tego obojętnie?! Matka pewnie rwie włosy z głowy, wypłakując sobie oczy, a ojciec odchodzi od zmysłów! Zawsze powtarzali mi, że najgorsze, co może spotkać rodzica to pochowanie własnego dziecka – a tu proszę, nie dość, że byłem jedynakiem, rozpieszczonym oczkiem w głowie tatusia i mamusi, to jeszcze sam wywinąłem im taki numer. Pół biedy, gdyby zgarnęła mnie jakaś choroba, nieszczęśliwy wypadek… a ja targnąłem się na własne życie sam. Cholera... Cóż, widać, że tym razem honorowa plakietka „syn roku” nie przyozdobi mojej piersi…
- Po twojej minie zgaduję, że od razu zacząłeś się zamartwiać – lekarz z niebladnącym uśmiechem na ustach zajął miejsce po drugiej stronie stolika. – Cóż, w takim razie widzę, że ominęło nas kilka dość problematycznych etapów przejściowych i możemy skupić się na prawdziwym powodzie, dla którego tutaj jesteś – odłożył kilka dokumentów, które trzymał do tej pory w ręku przed sobą. – Jestem tu po to, aby ci pomóc - zapewnił, pogłębiając uśmiech, a ja wziąłem głębszy oddech, próbując się opanować.
Nigdy nie byłem zbyt wylewny jeśli chodziło o moje uczucia i emocje, toteż rozmowa z psychologiem początkowo słabo się kleiła. Zawsze uważałem, że takie przemyślenia są bardzo osobiste, toteż nie miałem w zwyczaju wygłaszać ich na głos – tym bardziej, jeśli były one tak bolesne. Im więcej o tym wszystkim myślałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, jakim smutnym, skończonym idiotą byłem. Co ja najlepszego zrobiłem?
Czy żałowałem swojej wcześniejszej decyzji? Trudno było określić. Z jednej strony chciałbym cofnąć czas i wrócić do rodziny, jednak z drugiej… wciąż zbyt dobrze pamiętałem tę rozpacz związaną ze stratą ukochanej. Moje życie wydawało mi się wtedy bezsensowne, przepełnione niegasnącym cierpieniem i bólem… Nie umiałem się pozbierać… Ale z drugiej strony… Czy gdybym miał trochę więcej czasu na tamtym świecie, ktoś zdołałby mi pomóc?
Niczego nie mogłem stwierdzić z pewnością…
Niemniej, niezaprzeczalnym faktem było to, że moja rozpacz po stracie ukochanej tutaj, w Piekle… jakoś straciła na swoim dramatycznym wydźwięku. Niby wciąż pamiętałem o niej, jednak została ona jedynie cieniem wspomnienia w moim umyśle, niewyraźnym obrazem, do którego tęskniłem… choć w zasadzie jak można tęsknić do czegoś, czego dokładnie się już nawet nie pamięta?
Teraz nie zostało mi już nic innego jak gdybanie. Faktem było, że czasu nie dało się cofnąć ani nijak odkręcić moich podjętych już decyzji. Jedyne, co mogłem zrobić w obecnej sytuacji, to, jak powiedział lekarz, zacząć wszystko od nowa i cieszyć się tym nowym życiem po śmierci. Cholera, Karyu serio miał rację, podobne określenia strasznie głupio brzmią…
A tak odnośnie rudzielca to dzisiejszego popołudnia spotkałem się z nim ponownie, tym razem w kafejce centrum Piekła 2.0.
- Czemu ty zadajesz takie kłopotliwe pytania? – sapnął ciężko mój towarzysz. – Jak nie o przeszłości Piekła, to o szukaniu jednej jedynej duszyczki zagubionej gdzieś w całym uniwersum zaświatów – przewrócił oczyma. – Żebyś ty chociaż wiedział, gdzie ta dziewczyna jest lub znał jej pseudonim, którym teraz się posługuje… a tak co? Mam ci przetrząsnąć całe Piekło, Niebo i Czyściec? – prychnął.
- No… w zasadzie to na to by wyglądało – rozłożyłem bezradnie ręce.
- Prosisz mnie o niemożliwe, Romeo! – pokręcił energicznie głową w wyrazie sprzeciwu.
- Ale sam mówiłeś, że jesteś w zarządzie, nie? – wypomniałem mu. – Pewnie masz tam jakiejś dojścia do ustawionych gości, którzy mogliby mi jakoś pomóc, prawda? – próbowałem desperacko jakoś znaleźć rozwiązanie dla tej patowej sytuacji.
- Chłopie, jesteś tu drugi dzień i już chcesz organizować przedsięwzięcie na taką skalę? – prychnął. – Nie jestem nawet pewien czy sam Hizumi mógłby się porwać na coś podobnego – odgarnął włosy z twarzy w nerwowym geście. – Poza tym tłumaczyłem ci już, że tutaj imiona, którymi posługiwaliśmy się za życia to temat tabu – skrzywił się. – O tym się nie mówi.
- Ale ktoś się tym wszystkim zajmuje, nie? Ktoś zagląda w te wszystkie dokumenty, ktoś wymyśla te chore pseudonimy, tak? – irytowałem się. – Mógłbyś choćby sprawdzić czy nie ma jej w Piekle? – zaintonowałem błagalnie. W odpowiedzi Karyu westchnął ciężko.
- Chcesz mnie wykończyć? – cmoknął z niezadowoleniem. – Ależ jesteś uciążliwy… - wywrócił oczyma. Westchnął raz jeszcze pod naciskiem mojego palącego spojrzenia. – Dobra, dobra, zobaczę, co da się zrobić – machnął ręką, jakby odganiał się od jakiegoś insekta. – Ale niczego nie obiecuję, jasne? – warknął.
- A… - zająknąłem się. – A jeśli nie będzie jej w Piekle to… to co? – zapytałem znacznie ciszej.
- To będzie znaczyło, że jest albo w Czyśćcu, albo w Niebie – wzruszył ramionami. – Proste, nie? – spojrzał na mnie jak na kretyna.
- Nie o to mi chodzi – zaprzeczyłem. – Znaczy… jeśli nie będzie jej w Piekle to… to czy istnieje możliwość, żebym się z nią spotkał? Chociaż raz – jęknąłem żałośnie.
- Nie wiem – chłopak rozparł się na swoim siedzeniu. – Nigdy nikt o nic podobnego mnie nie prosił. Nie słyszałem też, żeby podobne poszukiwania już ktoś wcześniej uskuteczniał, więc wszystko stoi pod znakiem zapytania – fuknął. – Przez ciebie z tego wszystkiego muszę zrobić coś, czego zrobić nie chcę… - warknął.
- Co takiego? – zaniepokoiłem się.
W odpowiedzi rudzielec sięgnął po ciastko, które leżało przed nim na talerzu i zaczął się nim zapychać. Na moje pytające spojrzenie odpowiedział:
- Mam cukrzycę.
- W Piekle? – zdumiałem się.
- Nie wszystkie dolegliwości przestają doskwierać po śmierci – powiedział bełkotliwie, przeżuwając kolejne kęsy słodyczy. – Otyłość, cukrzyca, uzależnienia… to coś, co zostaje z nami nawet w innym wymiarze i świece – rozłożył bezradnie ręce.
- Och… - mruknąłem ze zrozumieniem. – A tak w ogóle… Mógłbyś też opowiedzieć mi coś więcej o historii Piekła? – zapytałem, zaczynając inny temat.
- Wczoraj mogłem ci wybaczyć, ale dzisiaj to już przesadzasz… - skrzywił się. – Wciąż ci mało łamania tabu?
- Muszę się w tym rozeznać – zaoponowałem. – W końcu mam robić w reklamie, tak? Muszę wiedzieć, jak wszystko wyglądało wcześniej, żeby zrozumieć, co najbardziej zostało poprawione, skupić się na największych atutach tego miejsca. W końcu tak ma wyglądać moja praca, nie? Chyba powinienem zrobić jakieś rozeznanie? – spojrzałem na niego z politowaniem.
- Mówiłem ci już, że jesteś uciążliwy? – sapnął. – Słuchaj, ja nic więcej ci na ten temat nie powiem – zacisnął wargi. – Ale skoro jesteś już taki ciekawski, to idź do biblioteki centralnej. Tam powinieneś coś znaleźć. Tylko nie wypożyczaj! Czytaj książki na miejscu, bo jak ktoś zobaczy, jaką literaturę sobie wybrałeś, to może to się dla ciebie różnie skończyć – przestrzegł. – I nie bądź nadgorliwy… - posłał mi zdegustowane spojrzenie. – Diabeł tkwi w szczegółach – uśmiechnął się diabolicznie. – A nie chciałbyś go spotkać osobiście, wierz mi – zaśmiał się, sięgając po kolejne ciastko.

***

W bibliotece rzeczywiście znalazłem nieco interesujących odpowiedzi, choć musiałem zapłacić za to podejrzanymi spojrzeniami, jakimi byłem traktowany, nawet wtedy kiedy tylko kręciłem się przy regałach z owym tematem tabu. Cóż, widać, że mają tu swoistego hopla na tym punkcie…
Niemniej, można powiedzieć, że tę fobię dało się w jakiś pseudo-logiczny sposób wytłumaczyć – między innymi tym, że były to czasy ciężkie, swoiste średniowieczne, okres ciemności i zastoju w Piekle, które ówcześnie tkwiło pod panowaniem drugiego z największych tyranów, jakich widziały te zaświaty. Tak, Lucek był drugi. Bo nie uwierzycie, ale pierwszym był właśnie Bóg.
Dobra, ale mniejsza o sprawy, które nie dotyczą Piekła. W każdym razie po przeczytaniu kilku naprawdę szczegółowych opisów, co to się tu nie wyprawiało przed przewrotem Hizumiego, po pierwsze zjeżyły mi się włosy na karku, po drugie miałem już jako-tako pojęcie, jak bardzo Piekło 2.0 różniło się od swojego poprzednika. No tak, nie da się ukryć, zmiana była diametralna… na leprze, rzecz jasna.
Niestety informacji nie było tak dużo, jak mógłbym sobie tego życzyć. Co więcej nie znalazłem nic podobnego do kroniki czy obiektywnego, historycznego przekroju przez Piekło władane przez Lucyfera. Wszystkie zachowane teksty były pisane bardzo emocjonalnie, przez co miałem wrażenie, że autorami owych tekstów byli ci nieszczęśnicy, którzy sami musieli przejść przez te tortury. Oczywiście żałowałem ich i współczułem ich męczarniom, jednak nie był to dla mnie zbyt dobry punkt odniesienia. Takie pamiętnikarskie zapiski mogły być mocno przesadzone oraz zniekształcone przez upływ czasu, gdyż nie ulegało wątpliwościom, że nie były one pisane na bieżąco.
Ale to i tak lepsze niż nic.
Było już dość późno, kiedy wyszedłem z biblioteki i postanowiłem ruszyć na spacer. Mając wciąż w pamięci opisy scenerii, w jakich rozgrywały się te prawdziwe sceny dantejskie, przyglądałem się szklanym ścianom wieżowców, brukowanym chodnikom, asfaltowanym ulicom… aż nie chciało się wierzyć, że ta cała inicjatywa i pomysł wyszła od jednostki, która potem czuwała nad tym, aby jej sen o nowym Piekle się ziścił. Niewiarygodne… ten cały Hizumi… naprawdę zasługiwał na podziw i respekt…
Niespiesznym krokiem doszedłem na swoje osiedle. Usiadłem na jednym z leżaków, moszcząc się na jego wygodnym materacu i wpatrując się w błękitną wodę basenu, który mieścił się na tyłach budynku. Światło w wodzie rozpraszało się, sprawiając, że ta pięknie mieniła się różnymi odcieniami srebra. Rozłożyłem się wygodniej, zakładając ręce za głowę. Wbiłem spojrzenie w rozgwieżdżone niebo. Kwiecie, którego łodygi pięły się po pergolach nad moją głową, pachniało słodko, wręcz kojąco. Właściwie… całe to Piekło 2.0 wyglądało jak ogromny ośrodek wypoczynkowy, w którym na pobyt za życia mogli pozwolić sobie tylko najbogatsi. Chociaż z drugiej strony nawet oni mogli być tam na pobyt, na chwilę… a ja tu żyłem. Żyłem w cholernej bajce, gdzie wszyscy mieli wszystkiego pod dostatkiem, gdzie każdy sowicie był wynagradzany za swoją pracę, miał swoje miejsce, cztery ściany, do których mógł wrócić bez obaw… jednym słowem sielanka. I ja trafiłem do tego ekskluzywnego kurortu wypoczynkowego na wieczność w ramach kary za grzechy? Po prostu żyć, nie umierać!... znaczy, ja już jestem martwy… W takim razie… nie wiem… zostać martwym, zostać tutaj… i nie ruszać się stąd, o… o właśnie tak.
Zastanawiałem się nad tym, jak wiele miałem szczęścia trafiając od razu do Piekła 2.0. Nie musiałem doznawać żadnych katuszy, cierpienia… Od razu zostałem wrzucony do utopii. Swoją drogą… skoro tak wyglądało Piekło, to ciekawe jak było w Niebie… Czy mogło być tam lepiej? Jeszcze lepiej niż tu – ale w zasadzie to już niby jak? Że po prostu mógłbym tam siedzieć i nic nie robić, obijać się i też mieć wszystkiego pod dostatkiem? Jeśli tak, to nie chciałbym tam trafić. Jasne, fajnie jest czasem odpocząć, ale na dłuższą metę nie jest to zbyt atrakcyjna wizja. Jestem… no cóż, muszę przyznać, że dość pracowitym człowiekiem i nie lubię zbyt długo bezprodukcyjnie zalegać na kanapie, wpatrując się tępo w ekran telewizora. To po prostu nie było w moim stylu. Lubiłem mieć coś do roboty. Wtedy czułem się potrzebny, ważny, spełniony…
Chciałbym spotkać się z Hizumim. Jasne, pewnie bałbym się trochę stanąć twarzą w twarz z osobą, która sprawowała rzeczywistą władzę nad całym Piekłem, ale myślę, że moja ciekawość mogłaby przezwyciężyć strach. Było tyle rzeczy, o które chciałem go zapytać… Skąd pomysł na rewolucję? Kim był w poprzedniej „wersji” Piekła? Dlaczego właśnie tak zaprojektował „swoje własne” Piekło a nie inaczej – tak bardzo podobne do świata żywych? Jak właściwie rozpoczął się jego bunt? Jak to wszystko przebiegało? Zorganizował jakiś wielki strajk, przemarsz czy może jakieś akcje dywersyjne? Kto mu pomagał w tym wszystkim? – bo jakoś wątpię, żeby wszyscy „od tak” nagle zaczęli trzymać jego stronę. W końcu z pewnością znaleźli się i tacy, którzy widzieli dla siebie jakieś profity w tym, kiedy opowiedzieli się po stronie Lucyfera. Czy doszło do otwartego konfliktu? I jak właściwie przebiegło obalenie władzy Lucka? – ktoś go zabił? A jeśli tak, to kto? Czy może po prostu Hizumi wpadł z kolegami i wrzasnął coś na kształt: „Ej, wypad z baru, teraz je będę dzierżył pałeczkę władzy!”?
No co? Różne mogą być scenariusze, nie? A te najgłupsze zawsze wymyślają ci, którzy nie znają prawdy… a ja właśnie w tym momencie zaliczałem się do tej grupy.
No i jeszcze ta bardziej prywatna sprawa… Czy Hizumi mógłby mi pomóc odnaleźć moją ukochaną? Może moje miłosne wzloty i upadki nie interesowałyby go, może nawet jest bardzo duża szansa na to, że miałby głęboko w poszanowaniu moją sprawę, jednak… jednak chyba warto spróbować, nie? Próbować zawsze wolno. Nawet trzeba. Inaczej nic nie wyjdzie. Po prostu… chciałem zapytać. Jeśli mi nie pomoże… trudno. Jednak nie mogę się poddać już teraz – nie w takiej chwili. Póki co mogę żyć cieniem mojej nikłej szansy…
Cholera, no! Znów to samo! Jestem martwy, sztywny jak kłoda, a znów mówię o sobie, jak o żywym. Może w ogóle powinienem wykreślić słowo „żyć” i wszelkie jego odmiany z mojego słownika. Wtedy nie popełniałbym tyle błędów… no cóż, logicznych, nie?
Ale teraz było już późno… Może warto byłoby już pójść spać? W końcu, jakby nie patrzeć, rano trzeba wstać do pracy.
Z trudem dźwignąłem się z leżaka i ruszyłem niespiesznie do swojego mieszkania. Nim jednak zdecydowałem się ponownie uwalić na materacu czy wziąć prysznic, postanowiłem zanotować wszystkie moje pytania do Hizumiego, które kolebały mi się po głowie. Może nie miało to jakiegoś większego znaczenia, a może kiedyś nadejdzie okazja, żeby je zadać. Chyba dobrze by było, żebym pozostał przygotowany choćby tak na zapas. Przezorny, zawsze ubezpieczony.
A teraz już serio idę spać…

***

Przede mną siedziała prywatna sekretarka Hizumiego ze łzami w oczach. Nerwowo zagryzała dolną wargę i ciągała nosem, co chwila ocierając pojedyncze łzy z kącików oczu. Jeszcze raz obrzuciła rozbieganym spojrzeniem skrótowy zapis historii, którą ją uraczyłem.
- Ja… przekażę wszystko… dokładnie… - obiecała, po czym chlipnęła głośno i sięgnęła w końcu po stojące nieopodal pudełko chusteczek. Skinąłem jej głową w podziękowaniu i skierowałem się do wyjścia, kiedy usłyszałem jeszcze za sobą: - Uczucie, którym darzysz tę dziewczynę jest naprawdę niezwykłe – uśmiechnęła się do mnie poprzez łzy. – Mam nadzieję, że uda ci się ją odnaleźć.
Na to również skinąłem głową. Nie odpowiedziałem uśmiechem. Jakimś dziwnym trafem nie mogłem się na to zdobyć.
Udało mi się dostać niemal do samego imperatora Piekła 2.0 – oddzielały mnie od niego jedynie drzwi jego biura. Można było powiedzieć, że to właśnie z powodu zdenerwowania i spięcia zachowywałem się inaczej niż zwykle, ale podświadomie zdawałem sobie sprawę, że problem tkwił w czymś zupełnie innym.
Ale po kolei – jak to się właściwie stało, że udało mi się dotrzeć do tej części budynku centralnego? Cóż… właściwie dość banalnie. W mojej części biura wybuchła kłótnia dotycząca tego, kto zaniesie plany nowego projektu do samego Hizumiego, a właściwie to do jego sekretarki. Ponoć były to jakieś dokumenty niecierpiące zwłoki. Niemniej, sam zwierzchnik Piekła 2.0 musiał wydać względem nich swoją aprobatę, żeby praca mogła ruszyć na nowo. Początkowo jedynie siedziałem sztywno w miejscu i wpatrywałem się z uporem maniaka w pusty ekran komputera, próbując nie mieszać się do kłótni i tym samym nie ściągać na siebie uwagi. Gdyby jednak poszło coś nie tak w każdej chwili gotów byłem bronić się argumentem, że jestem tu nowy (jakby miało to jakiekolwiek znaczenie)… aż w końcu mnie olśniło. Zwietrzyłem okazję, aby zrobić milowy krok w poszukiwaniu mojej ukochanej. Tak więc bez przymusu, zgłaszając się na ochotnika, zgarnąłem dokumenty i ruszyłem gąszczem korytarzy w stronę biura głowy spółki.
Po reakcji moich współpracowników mogłem wnioskować, iż Hizumi budził nie tylko we mnie jakiś nieuzasadniony strach. Nie no, owszem, był on mocno pomieszany z respektem, ale to tylko potęgowało moje mniemanie, że nie jest to ktoś, z kim mógłbym się porównywać. W moich wyobrażeniach jego osoba figurowała jako mocarne greckie bóstwo… tylko takie istniejące naprawdę. Bez szemrania mogłem wykonywać jego zlecenia, a jeśli będzie trzeba, to byłem nawet gotów oddawać mu cześć i chwałę, jednak wszystko to było umotywowane bardziej strachem niżby uwielbieniem.
Wychodząc już z biura Hizumiego (czy raczej jego przedsionka, gdzie urzędowała sekretarka) nie trząsłem się jak galareta. Właściwie to znów zacząłem się zastanawiać, jakie źródło miał ten irracjonalny strach. Przecież nawet nie widziałem tego faceta na oczy!... a może właśnie o to chodziło? Jako że nie znałem go, nie wiedziałem, jak miał w zwyczaju się zachowywać, jakim cechował się usposobieniem, jak wyglądał, to sam próbowałem to sobie wizualizować – może nie w najtrafniejszy sposób, ale cóż… ciężko jest zgadnąć, jaki też może być ten władca absolutny Piekła 2.0.
Wróciłem do swojego biurka, pogrążony w rozmyślaniach. Dopadły mnie wątpliwości… Teraz, po tym, na co się zdecydowałem, moje „śledztwo” z pewnością ruszy z miejsca. Ale… czy ja naprawdę tego chciałem? Czy naprawdę aż tak kochałem tę dziewczynę? Znaczy, jasne, musiałem ją kochać, skoro zabiłem się dla niej, ale… Jak właściwie można mówić o miłości do kogoś, kogo się nawet nie pamięta? Nie wiedziałem, jak wyglądała… co lubiła, a czego nie… Znałem tylko jej imię, które nosiła za życia. W mojej głowie ostał się tylko cień jej wspomnienia. Wiedziałem, że była moją ukochaną, że cierpiałem po jej stracie… jednak teraz nie czułem żalu ani tęsknoty. Właściwie to czułem się jak nowonarodzony! Czy ja przypadkiem nie szukałem jej… no nie wiem, z jakiejś powinności? Czy nie ubzdurałem sobie, że jako przykładowy chłopak powinienem rzucić się na jej poszukiwania nawet po śmierci, aby znów móc być razem? Czy ja właściwie chciałem do niej wrócić? Póki co nie miałem nikogo innego, jednak nie czułem się samotny. Nie odczuwałem jakiejś przemożnej chęci znalezienia sobie jak najszybciej towarzystwa.
A jeśli jakimś cudem uda się ją znaleźć i w końcu spotkamy się, to co się wtedy stanie? Co jeśli ona nie będzie mnie pamiętała? W gruncie rzeczy Karyu przecież uprzedzał, że po śmierci nie powinno pamiętać się zbyt wiele z życia… właściwie nie powinno pamiętać się nic. Byłem jakimś ewenementem, któremu udało się zachować wspomnienia…
Nagle jakbym się przebudził. Rozejrzałem się, orientując, że wszyscy w biurze przyglądają mi się zmartwieni.
- Coś przegapiłem? – zapytałem.
- Było aż tak źle? – zapytał konspiracyjnym szeptem jeden z mężczyzn, który zajmował stanowisko w przeciwległym rzędzie boksów.
- Gdzie? – ściągnąłem brwi w niezrozumieniu.
- No, u Hizumiego… - szepnął już tak cicho, iż niemal musiałem czytać z ruchu jego warg, aby cokolwiek zrozumieć.
Masz ci los… Bądź co bądź wychodziło na to, że ja i tak zaliczałem się do grupy jednych z tych „odważniejszych”, jeśli chodziło o osobę dyrektora głównego.

***

- Serio? – rudzielec zdziwił się. – I tak ot po prostu cię wysłuchała, zapisała wszystko i powiedziała, że będzie zawracać tym dupę Hizumiemu? – pociągnął łyk piwa.
- No cóż… Szczerze powiedziawszy to tak – wzruszyłem ramionami.
- Ach, ta Sadako… - westchnął. – Zawsze taka dobra i uczynna dla innych… i taka wrażliwa… Aż dziw bierze, że kogoś takiego zesłano do Piekła – wpatrywał się wręcz z nostalgią w pieniącą się taflę napoju.
- A za co tu trafiła? – dociekałem.
- Za… - zająknął się, jakby w porę orientując, że jeszcze chwila i chlapnąłby za dużo. – Nie interesuj się – warknął. – Tajemnica zawodowa – skwitował.
- Znasz wszystkich potępionych i ich historie? – zacząłem temat z innej strony.
 - Wszystkich to może nie, ale z pewnością już większą część z nich tak – sprostował.
- A co w ogóle o tym wszystkim myślisz?
- O czym? – wyraźnie nie zrozumiał, o co mi chodzi.
- O mojej sprawie… i Hizumim… Myślisz, że on się tym zajmie? – próbowałem poznać jego punkt widzenia.
- Nie wiem – rozłożył bezradnie ręce, chwytając za kufel raz jeszcze. – Na piwo z nim nie chodzę – uśmiechnął się krzywo. – Nie znam człowieka… znaczy diabła – poprawił się.
- Nie znasz go? – zdziwiłem się. – Przecież jesteś jednym z jego najbliższych pracowników – zauważyłem.
- No niby tak, ale w życiu go na oczy nie widziałem – wzruszył ramionami. – Zero, Hizumi to najprawdopodobniej jedna z największych zagadek tego świata! – wyrzucił ręce w powietrze w akcie desperacji. – A może i nie tylko tego… - dodał po chwili namysłu. – Już chyba prędzej spodziewałbym się zostać zaproszonym na prywatną audiencję u Jego Światłości niż u naszego szefa – mruknął.
Tak, jemu już zdecydowanie wystarczy piwa na dziś…
- Jest aż tak źle? – uniosłem brwi w wyrazie zdumienia.
- Słuchaj, ten facet rządzi Piekłem od tysiącleci, a nikt go nigdy na oczy nie widział! Nie wiem, jak on to robi – rozłożył ręce. – Niemniej… jeśli będzie chciał zrobić coś w twojej sprawie, to z pewnością dostaniesz wezwanie do jego biura – wyjaśnił. – Ale nie licz na zbyt wiele – przestrzegł. – Jeżeli już nawet coś dostaniesz, to nie licz na konfrontację twarzą w twarz. Hizumi ma w zwyczaju komunikowania się z innymi za pomocą wiadomości. Pewnie dostaniesz formalne przeprosiny z wyjaśnieniem, dlaczego nic nie da się w tej sprawie zrobić i życzenia jak najlepszego życia po życiu – znów sięgnął po alkohol.
- Ta, serio powinieneś zastanowić się nad jakimś bardziej składnym doborem słownictwa – uśmiechnąłem się krzywo.
- Jasne, weź mi jeszcze scenariusze zacznij pisać – parsknął śmiechem, sięgając po chipsy i zapychając sobie nimi usta.
Cóż… może tak nawet będzie lepiej…?

***

- Zero, nareszcie jesteś! – odezwał się Tsukasa, kiedy tylko przekroczyłem próg pomieszczenia.
- Przepraszam za spóźnienie – skinąłem głową mojemu przełożonemu. Tsu był dyrektorem sektora reklamowego i moim szefem. Z początku, kiedy spotkałem się z nim po raz pierwszy, obawiałem się, że będzie kimś w rodzaju Hizumiego, jednak okazało się, że był z niego całkiem równy gość. O ile wyrabiałeś się na czas ze zleconymi zadaniami, mogłeś liczyć na jego pochwałę. – Władowałem się w niezły korek – usprawiedliwiłem się.
- Spokojnie – położył mi dłoń na ramieniu. – Pojawiłeś się właśnie na czas – uśmiechnął się. – Jednak zawsze byłeś wcześniej, toteż myślałem, że coś zatrzyma cię na dłużej – wyznał. – Całe szczęście nic podobnego nie miało miejsca – wręczył mi kubek gorącej, czarnej kawy. Jak zwykle zapomniał, że ja dodaję mleka… Cóż, niemniej byłem wdzięczny za ten miły gest. – Na twoim biurku czeka na ciebie wiadomość – oświadczył i nic więcej nie wyjaśniając, odszedł w swoją stronę.
Zdziwiony i zaciekawiony skierowałem się w stronę swojego stanowiska. W istocie na blacie leżała koperta z pięknie wykaligrafowanym moim pseudonimem. Odstawiłem kubek z napojem, niecierpliwym ruchem rozrywając kopertę i dobierając się do jej zawartości.

„Witaj, Zero.
Na początku chciałbym podziękować Ci za Twoją sumienną pracę i przeprosić za zwłokę w czasie w mojej odpowiedzi. Mam nadzieję, że jednak nie jesteś tym zbytnio rozgniewany. Obowiązków jest wiele, a czasu niestety nie zawsze starcza mi na wszystko.
Niemniej, zainteresowany Twoją sprawą postanowiłem przyjrzeć się jej z bliska. Moja sekretarka, Sadako, przekazała mi informacje, które jej podałeś, jednak śmiem twierdzić, że posiadasz ich więcej. Dobrze zrobiłeś nie ujawniając wiadomości poufnych, jednak w tym wypadku, jeśli nadal oczekujesz mojej pomocy, musisz wtajemniczyć mnie w szczegóły. Wspólnie musimy złamać jedną z zasad tego miejsca, aby móc rozwiązać Twój problem.
Jeśli wciąż jesteś zainteresowany, proponuję Ci spotkanie. Będę czekał na Ciebie w moim biurze podczas przerwy na lunch. Wybacz, że wybrałem akurat taką porę, jednak jest to jedyny termin, w którym będę mógł Cię przyjąć.
Hizumi”


Kiedy skończyłem czytać list czy może tak właściwie zaproszenie wypisane takim wspaniałym charakterem pisma, poczułem jak robi mi się słabo, jakbym zaraz miał zemdleć. Sam imperator Piekła chce się ze mną spotkać? O mój boże… znaczy o mój Hizumi?... o mój diable?... No, coś w ten deseń.