Tytuł: „Idę do przodu; z siłą, bez celu…”
Paring: Zero x Hizumi (D’epspairsRay)
Typ: oneshoot
Gatunek: lemon
Beta: -
„Idę do przodu; z siłą, bez celu…”
Dopiłem kawę. Odstawiłem brudy kubek do zlewu,
uśmiechając się przy tym krzywo. „Niech choć raz on coś zrobi.” – pomyślałem
kwaśno, obrzucając spojrzeniem walizki stojące w przedpokoju. – „Niech się
przyzwyczaja, że służący nie przyjdzie na każde zawołanie.” – skrzywiłem się
znacznie. Cholera, na samą myśl o tym wszystkim aż zaczynało się we mnie
gotować!... - „Dobra, spokojnie, Hiroshi, spokojnie… Uspokój się. Nie daj pójść
na marne tym wszystkim tabletkom uspakajającym, za które przecież zapłaciłeś
niemiało.” – próbowałem przemówić sobie do rozsądku. – „Jeszcze chwila i
zakończysz to wszystko. Wyjdziesz, tak jak to zaplanowałeś i unikniesz nerwicy;
w końcu to poważna choroba, a zdrowie trzeba szanować!... szczególnie własne,
kiedy te w ostatnim czasie zbytnio nie dopisywało…” – odruchowo poprawiłem
dekolt koszulki, jakby mogło to coś pomóc na nasilające się drapanie w gardle.
W końcu się pojawił – Michi, rzecz jasna. Jak
zwykle spóźniony z nonszalancką miną wszedł do przedpokoju, aby nie wydusić z
siebie ani słowa. Kiedy specjalnie wyszedłem mu naprzeciw z kuchni, stając w
progu drzwi i opierając się o ich framugę ramieniem, ostentacyjnie odwrócił
głowę, dając mi do zrozumienia, że nie ma zamiaru się ze mną choćby przywitać.
- Kluczyki – wystawiłem dłoń w jego kierunku w
oczekującym geście. Bez słowa sprzeciwu wygrzebał je z kieszeni i podał mi je.
Obrzucił wszystkie moje torby szybkim spojrzeniem, które nie zdradzało ani
krzty zainteresowania.
- Jedziesz do sanatorium? – zapytał oschle.
- Nie – zakręciłem kluczykami od samochodu na
palcu. – Wyprowadzam się.
- Wyprowadzamy się? – szatyn zdziwił się.
- Nie, „kochanie” – specjalnie nie szczędziłem
cynizmu i jadu podczas wypowiadania drugiego słowa. – Liczba pojedyncza; JA się
wyprowadzam – zaznaczyłem dobitnie. Chłopak w odpowiedzi posłał mi zdziwione
spojrzenie. Doprawdy, oglądanie go w takim stanie było niezłą zabawą. Było to
dość interesujące, gdyż była to pierwsza tak widoczna emocja malująca się na
jego twarzy od dłuższego czasu.
Jednak, żeby sprostować wszystkie niejasności,
dodam, że na twarzy mojego „ukochanego” nie odmalował się jakiś wielki szok
adekwatny do właśnie zaistniałej sytuacji – a więc w przypadku Zero do nagłej i
niczym niewytłumaczonej decyzji jego partnera o wyprowadzce. Basista zawsze był
oszczędny w emocjach. Po prostu się zdziwił – uniósł lekko brwi, jego oczy
nieznacznie otworzyły się szczerzej. Tak samo reagują dwie przyjaciółki
opowiadające sobie nawzajem, gdzie i co ostatnio udało im się wyrwać na
przecenach… chociaż nie, nawet w takowym wypadku można posądzić zwykłych,
normalnych ludzi o okazywanie większej dozy uczuć i emocji.
Shimizu posłał mi spojrzenie żądne wyjaśnień. No
oczywiście, nie mógł przecież wydusić z siebie nawet pojedynczego słowa
„Dlaczego?”, prawda? Lepiej sprowadzać wszystko do mowy niewerbalnej… W skrócie
mówiąc, ten chłopak nie lubił przebierać w środkach, a w jego naturze leżała
oszczędność – czy to w okazywanych emocjach, wypowiadanych słowach, czy po
prostu pieniądzach. Człowiek minimalistyczny, chciałoby się rzec.
- To koniec z nami – oświadczyłem tonem wypranym z
wszelkich emocji.
- Słucham? – spojrzenie szatyna przybrało na
intensywności, przez co teraz mógłby mnie nim nawet zasztyletować.
- O nie, nie – zaśmiałem się. – Aż tak głupi to ja
nie jestem; po tylu latach męczenia się z tobą w związku, nie uwierzę, że nagle
nauczyłeś się słuchać – parsknąłem. – Ale odstawmy te żarty na bok… - otarłem
wyimaginowaną łzę rozbawienia z kącika oka. – To koniec, Michi – chwyciłem za
uchwyt walizki, która stała bliżej.
- Co proszę? – nagle chłopak ruszył się i złapał
mnie za nadgarstek, zatrzymując. – Wybacz, może się mylę, ale wydaje mi się, że
o takich rzeczach chyba powinno decydować się wspólnie – wbił we mnie mordercze
spojrzenie.
Uśmiechnąłem się do niego nieźle rozbawiony.
Naprawdę, on był tak przewidywalny… Zachowywał się dokładnie tak, jak się tego
spodziewałem. Co więcej to zabójcze spojrzenie wyglądało tak komiczne w
zestawieniu z neutralnym wyrazem twarzy, który zmieniał się zaledwie od święta.
- No proszę, dzień cudów!... czy może dzień
kłamstw? – podniosłem nonszalancko jedną brew. – Jeśli ta druga wersja jest
prawdą, to właściwie jest to dzień jak co dzień… - wzruszyłem ramionami. –
Najpierw próbujesz mi wmówić, że mnie słuchasz, a potem, że pan nieomylny może
jednak się mylić? – przewróciłem oczyma, śmiejąc się pod nosem. – Jeszcze
dorzućmy do tego wszystkiego Świętego Mikołaja i mamy spis największych bujd
tego świata gotowy – parsknąłem. – Niemniej tym razem masz rację –
spoważniałem. – O takich rzeczach powinno decydować się wspólnie… - pokiwałem
głową, kątem oka dostrzegając, jak muzyk uspokoił się nieco. – Dlatego właśnie
ja podjąłem taką a nie inną decyzję na własną rękę – zakończyłem z uśmiechem.
Zero zmarszczył brwi. Po jego minie wnioskowałem, że już naprawdę niewiele z
tego wszystkiego rozumie. Czasem serio miałem wrażenie, że ten człowiek jest
skomplikowany jak budowa cepa… - Przez większość czasu to twoje zdanie się
liczyło, ty miałeś ten ostateczny głos… dlatego właśnie chcę, żeby choć jedna
decyzja należała do mnie – zacisnąłem zęby, gdyż znów czułem, jak zaczynam
trząść się ze złości. – Przymknij się! – ubiegłem go, zanim zdążył wydusić z
siebie choćby pojedynczą monosylabę. – Nie raz już kłóciliśmy się z tego powodu,
jednak ostatecznie i tak zawsze wychodziło na to, że to ja wszystko zaczynałem
– próbowałem przemawiać w miarę spokojnym tonem. – W końcu i tak zawsze
przytakiwałem ci, żeby ta jak i każda inna kłótnia kiedykolwiek się skończyła.
Niemniej to, że za każdym razem skinąłem ci głową, nie oznaczało, że się z tobą
zgadzałem – zagryzłem dolną wargę, hamując się, aby nie wybuchnąć gniewem,
który kumulował się we mnie od tak dawana. – Mam własny rozum i własne poglądy
na pewne sprawy; właśnie dlatego nie potrafię zrozumieć, dlaczego pozwoliłem sobie
zmarnować przy tobie tak wiele czasu… - westchnąłem ciężko, kręcąc głową z
politowaniem dla samego siebie. – Jednak co się stało, to się nie odstanie.
Niemniej całe szczęście nigdy nie jest za późno na zmiany. Żyjemy w świecie, w
którym obecnie wszystko cały czas się zmienia; głównie na lepsze – zaznaczyłem.
– Toteż idąc razem z tą falą postępu naszych czasów, postanowiłem wyjść ze
średniowiecza – spojrzałem na niego twardo. – To koniec – powtórzyłem i
wywlekłem walizki na korytarz.
Basista drgnął, wyrwany z osłupienia. Momentalnie
ruszył za mną, wyciągając rękę w moją stronę, aby znów mnie zatrzymać, jednak
ja miałem już wszystko przemyślane. Plan ekspresowego wyjścia dopracowany do
perfekcji.
- Hiroshi… - zdążyłem tylko usłyszeć, zanim rozległ
się huk zamykanych z impetem drzwi, które kłapnęły Michiemu tuż przed nosem.
Szybkim, zdecydowanym i (a jakże) wytrenowanym ruchem wsunąłem klucz do zamka i
przekręciłem go. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że minie trochę czasu zanim
Zero ponownie znajdzie swoje klucze w komodzie w przedpokoju lub w którejś ze
swoich kieszeni. Czas, który chłopak przeznaczył na poszukiwania, wykorzystałem
na dojście do windy. Kiedy muzyk wyleciał za mną w pogoni, automatyczne drzwi
właśnie się zasuwały. Posłałem mu ostatni uśmiech i poruszyłem palcami otwartej
dłoni w geście pożegnania, minimalistycznego machnięcia na „do widzenia”.
Zjeżdżając na podziemny parking, zapłakałem gorzko.
***
Zatrzymałem się w hotelu. Zmęczony padłem na
dwuosobowe łóżko, z niezadowoleniem odnotowując, że na poduszce został
umieszczony miętowy cukierek w czekoladzie, który wbijał mi się w policzek.
Odrzuciłem go od siebie, wsłuchując się w odgłos uderzenia, który wydał z
siebie „pocisk” odbijający się od ściany.
Przeniosłem spojrzenie z powrotem na walizki. Nie
żałowałem. W końcu planowałem to już od dłuższego czasu. Po prostu… nagle
opuściły mnie wszelkie siły. Kiedy myślałem o tym, ile zachodu będą kosztowały
mnie poszukiwania kolejnego mieszkania, jedyne na co mogłem się zdobyć to
żałosny jęk tłumiony przez poduszkę. Cóż, znalezienie odpowiedniego lokum nie
było łatwym zadaniem. Możliwe, że nie uda mi się go znaleźć nawet przez dłuższy
czas – a przez ten owy czas zmuszony byłem pomieszkiwać w hotelu, co niestety
ciągnęło mnie za kieszeń.
Przeniosłem spojrzenie na telefon, który leżał
nieopodal. Wyłączony. Parsknąłem śmiechem na to, co zrobiłem. Czy naprawdę
spodziewałem się, że ten gruboskórny drań zadzwoni? Wolne żarty… Pewnie teraz
jak zwykle siedzi przed telewizorem i ogląda wieczorne wiadomości. Nic
wielkiego.
Właśnie… w końcu nic wielkiego się w jego życiu nie
zmieniło…
W przeciwieństwie do mojego.
Wpadłem na pomysł, iż mógłbym zadzwonić do jednego
z moich lepszych znajomych i zatrzymać się u niego. Niemniej wypadało, abym
wcześniej uprzedził nieszczęśnika o tym, że zamierzam zwalić mu się na głowę na
trochę dłużej niż jedną noc. No i co więcej dobrze byłoby też zapytać czy w
ogóle ten dysponuje odpowiednimi środkami, żeby mnie przyjąć. Bo jeśli ktoś
zamierza właśnie wyjechać na upragniony urlop, to nie będę zatrzymywał go z
powodu, że nie mam dachu nad głową. Trzeba było zrobić rozpoznanie w sytuacji,
kto tu by się nadawał na mojego kozła ofiarnego… ale to później. Zajmę się tym
potem.
Teraz byłem zbyt zmęczony. Nawet nie podejrzewałem,
jak bardzo wyczerpującym zadaniem może okazać się hamowanie złości. Podczas
mojej ostatniej rozmowy z Zero tak bardzo starałem się nie wybuchnąć, upodobnić
do niego, poczęstować go jego własną bronią. Nie wiem czy odniosłem pełen
sukces, ale miałem nadzieję, że przynajmniej w jakimś stopniu udało mi się osiągnąć
zamierzony cel i mój trud nie poszedł na marne.
O ile wcześniej, to znaczy kiedy mieszkałem i byłem
jeszcze razem z Michim, zalewały mnie regularne fale wściekłości, o tyle teraz
sam myślałem o sobie w kategoriach osoby flegmatycznej. Czułem… nie spokój… a
pustkę. Można powiedzieć, że z czasem przyzwyczaiłem się do nieustannie trawiących
mnie od środka płomieni złości; a teraz one tak nagle zgasły – zgasły w
momencie zamknięcia się drzwi windy, w chwili, kiedy oficjalnie wyrzuciłem
Shimizu ze swojego życia i odciąłem się od niego. Teraz znów mogłem być
normalnym człowiekiem, a nie cholerykiem na skraju wytrzymałości… Byłem pustym,
normalnym człowiekiem; w pełni wykończonym psychicznie człowiekiem.
Zawsze uważałem, że zmęczenie psychiczne jest dużo
gorsze od fizycznego. Aby poradzić sobie z tym drugim wystarczy chwila
odpoczynku, snu, większa ilość kawy i voila!... w przeciwieństwie do
pierwszego. Czułem się wycieńczony psychicznie od dłuższego czasu. Zawsze obwiniałem
o to szatyna, który tak perfekcyjnie i bezbłędnie potrafił sprawić, że niemal
toczyła mi się piana z pyska. Już od dawna nasz „związek” nie był już w istocie
związkiem dwóch kochających się osób, a nieustającą walką o… w zasadzie to o
nic.
Taki stan rzeczy utrzymywał się już od kilku lat. Wcześniej
jednak pomiędzy tymi kłótniami, które ówcześnie dodawały naszemu związkowi
jedynie swoistego, zadziornego uroku, poprzetykały się romantyczne i pełne
namiętności incydenty. Z czasem jednak wszystko
szło ku gorszemu. Zero stał się oziębłą maszyną, którą nic nie mogło wzruszyć,
a ja dostawałem nerwicy z tego powodu. Gdzieś wyparowały te wszystkie
najprzyjemniejsze elementy wspólnego pożycia – ktoś powiedziałby, że w
długotrwałych związkach już tak jest, że czasem przychodzi ten „regres” i
ciężki okres, jednak jakby tego wszystkiego było mało, moje zdrowie przestało
dopisywać. Nie chodziło mi tu już bynajmniej o zdrowie psychiczne, ale
dokładnie o moje struny głosowe, które uniemożliwiały mi już dłużej wykonywania
zawodu wokalisty. Zespół rozpadł się. Przeżywałem wtedy swój kryzys, z którym
musiałem borykać się sam. Basista mi nie pomógł. Kiedy ja byłem w dołku, on był
dla mnie jedynie odległą, statyczną i w pełni niewzruszoną statuą, której nie
obchodziłem. Założyłem projekt „Umbrella”, próbowałem znaleźć sobie zajęcie, od
nowa poukładać życie; chciałem znów czuć się potrzebny, wkręcić się w coś i
oddać temu całe swoje serce, aby przestać myśleć. Nie chciałem mieć czasu na
rozmyślenia, gdyż wiedziałem, że to nie mogłoby skończyć się niczym dobrym. Nie
chciałem także zostać rentierem, którego jedyną pracą byłoby odcinanie kuponów od
przeszłości, wybieranie kolejnej dobrze oprocentowanej lokaty, załatwianie
całej pracy jednym palcem przez Internet. Niczym jednak nie umiałem zająć się
na dłużej… Patronowałem mało znane, dopiero co powstające zespoły, aby znów
poczuć się jak dawniej, jednak to również nie przynosiło mi ukojenia. Wciąż
krzątałem się bez celu. Cierpiałem… Wiłem się w cholernym cierpieniu –
samotnie; oglądając jak mój ukochany tworzył w tym samym czasie nowy zespół,
bawiąc się w najlepsze i oddając nowemu projektowi całe swoje zmarznięte serce.
W takim wypadku z jego strony dla mnie nie pozostało już nic innego jak wzgarda
i zimne spojrzenie.
Byłem zazdrosny. Też chciałem czuć się znów
szczęśliwy, jednak odnosiłem przykre wrażenie, że limit szczęścia na resztę
mojego życia został już wyczerpany…
Czy winił mnie za to, co się stało? Może tak, może
nie… Nie byłem w stanie określić. Czy popadłem w depresję? Może nie tak do
końca… Pewnie byłem bliski jakiemuś stanowi depresyjnemu, jednak odkryłem, że
smutek łatwo można przeobrazić w gniew. Złość jest łatwiejszą emocją do
wyrażenia – prościej jest krzyczeć niż pozwolić sobie uronić łzę; przynajmniej
dla mnie.
Potrząsnąłem energicznie głową, próbując odsunąć od
siebie te bezsensowne myśli. Chwyciłem za telefon, ponownie włączając
urządzenie. Zero nieodebranych połączeń, zero nieprzeczytanych wiadomości –
właśnie, Zero… zupełnie jakbym mógł się spodziewać czegoś innego, nie?
Nie rozwlekając się dłużej na temat osoby, nad
którą rozwlekać się dłużej nie chciałem (brzmi to zupełnie jak osoba, której imienia
nie wolno wymówić, bo jej imienia się nie wymawia – taki mój prywatny
Voldemort), wszedłem w spis kontaktów. Zacząłem poszukiwać mojej domniemanej
ofiary. Kogóż mógłbym tu wrobić w rolę dobrego Samarytanina? Najlepiej, żeby
był to ktoś bez dzieci… i w ogóle bez partnera. Singiel. To nie tak, że
chciałem już do kogoś zarywać, ale zwyczajnie nie miałem ochoty oglądać, jak
ktoś się z kimś mizia na moich oczach. To była ostatnia rzecz, której było mi
trzeba. Poza tym użyczanie komuś kanapy w salonie jest dość problematyczne,
szczególnie kiedy masz nieodpartą ochotę na seks ze swoją ukochaną osobą. Tak,
nie zamierzałem stawiać się w takiej patowej sytuacji…
Przyznać trzeba mi było, że mogłem popisać się
naprawdę rekordową ilością zapisanych numerów telefonów. Wciąż trzymałem w
pamięci urządzenia dane kontaktowe do osób ze starej czy też obecnej pracy,
paru znajomych z lat szkolnych czy znajomych-znajomych, których wizytówka
wpadła mi w ręce przy jakiejś mało znaczącej okazji. Dotarłem do końca tej
obszernej listy, orientując się nagle, że… nawet nie miałem do kogo zadzwonić z
podobną prośbą. Na owej liście tkwili tylko znajomi lub nawet ludzie, których
znałem tylko od zawodowej strony. Zdałem sobie sprawę, że… nie miałem
przyjaciół, na których mógłbym liczyć w potrzebie.
Ale przecież nie zawsze tak było! – przynajmniej
tak mi się zdawało… Kiedyś byłem bardziej otwarty na ludzi, nawiązywanie nowych
znajomości nie przychodziło mi z takim trudem, byłem bardziej empatyczny… Czy
to kolejna rzecz, którą zepsuł Michi? – zepsuł mnie? „Zaraziłem się” jego
gruboskórnością i oschłym traktowaniem ludzi? Cóż, na to wyglądało… Bądź co bądź
niepielęgnowane znajomości popadają w ruinę, aż w końcu stają się jedynie
smętnym wspomnieniem, do którego chciałoby się wrócić.
Wiele bym dał, żeby cofnąć czas… Żeby wrócić do
tamtych chwil, kiedy wszystko wydawało się być prostsze…
Ktoś jednak w tym momencie mógłby wtrącić, że
przecież mogłem zadzwonić do Karyu czy Tsukasy. Grałem z nimi w końcu
jedenaście lat, a to nie byle co, to jednak o czymś świadczyło… No niby tak…
Tylko problem polegał na tym, że nie utrzymywałem z nimi kontaktu od czasu rozpadu
D’espairsRay. Po tych jedenastu długich latach, podczas których spędzaliśmy ze
sobą całe dnie, oni nagle zniknęli. Wyparowali z mojego życia jak kamfora,
pozostawiając mnie samego na pastwę Shimizu. Chłopcy zajęli się swoimi innymi
projektami, pozakładali nowe zespoły czy też wstąpili do już istniejących…
można było powiedzieć, że mnie nie opłakiwali. Fakt, że ja nie mogłem już
śpiewać, nijak nie wpływał na to, że oni nie mogli się dalej rozwijać.
Więc, jak widać, jednak nie zostawało mi nic
innego, jak pozostanie w hotelu… przynajmniej dzięki temu miałem jakąś
motywację, aby szybciej znaleźć sobie lokum, nie? Próbowałem się jakoś
pocieszyć tą myślą, jednak i tak nie mogłem powstrzymać się od krzywego
grymasu, który wpłynął na moją twarz.
Westchnąłem ciężko, wciskając twarz w poduszkę.
Czasami naprawdę nienawidziłem swojego życia…
***
Przechadzając się pustymi, wąskimi uliczkami bez
celu, zdałem sobie sprawę, że zastała nas już jesień. Dziwne… moja świadomość
jakby utkwiła w wiośnie – może dlatego, że lato nie było zbyt upalne, a może
dlatego, że ta jesień była naprawdę wyjątkowo piękna i nie potrafiłem wyznaczyć
jakiegoś konkretnego punktu w czasie, w którym nieznośne upały przerodziły się
w nieustającą słotę. Zdałem sobie sprawę, że chyba jeszcze nigdy w życiu nie
cieszyłem się tak wspaniałym okresem jesiennym. Co więcej dotarło do mnie
również to, że już od dawna nie cieszyłem się z tak banalnych rzeczy, jakim
była choćby pogoda…
Muszę jednak przyznać, że w obecnej sytuacji
naprawdę była ona solidnym powodem do tego, aby się uśmiechnąć. Było już na
tyle chłodno, aby wyciągnąć kurtkę z szafy, jednak nie tą najgrubszą. Wciąż
między pojedynczymi chmurami pojawiało się słońce, które w godzinach południa
grzało na tyle porządnie, iż dzieciaki z podstawówki wybiegały na ulicę w
bluzkach na krótki rękaw. W owym słońcu kolorowe liście, które mogły pochwalić
się wszystkimi barwami z ciepłej palety kolorów, wydawały się być jeszcze
bardziej intensywne. Przyciągały rozbiegany wzrok zamyślonego przechodnia.
Kiedy przechadzałem się pod łysiejącymi już koronami drzew, te obsypywały mnie
barwnym deszczem swoich liści. Doprawdy… miałem wrażenie, jakbym znalazł się w
podobnej sytuacji po raz pierwszy; jakbym nigdy wcześniej nie zaznał cudu
zmieniających się pór roku. Byłem zdziwiony, jak piękna może być przyroda,
którą na co dzień ignorowałem. W obecnej chwili nawet owe liście, które na mnie
osiadały, zdawały mi się być czymś wyjątkowym. Pewnie poprzedniego sezonu po
prostu zirytowany wyjmowałem je zza kołnierza czy z włosów nerwowym, szybkim
gestem – teraz jednak tak nie było. Znaczy owszem, wyjmowałem je, ale dużo
spokojniejszy. Nie odrzucałem ich na chodnik, wystawiając je tym samym na
pastwę podeszw przechodniów, którzy byli tak samo nieczuli na to, co działo się
wokół nich. Tym razem jednak zbierałem je w bukiet, trzymając w dłoni. Nie
miałem co do nich żadnego konkretnego planu. Raczej nie chciałem zabrać ich do
hotelu. Po prostu trzymałem je, jakby przeczuwając coś, co stanie się dopiero
za chwilę.
Nagle zza zakrętu wypadła mała dziewczynka z
podobnym bukiecikiem w rączce. W ostatniej chwili uskoczyłem przed nią, aby
uniknąć zderzenia. Mała jednak nie miała tyle szczęścia co ja. Jak nie zderzyła
się ze mną, to z chodnikiem. Biegnąc, nadepnęła na rozwiązaną sznurówkę i
runęła jak długa na betonowe płyty. Kolorowe liście wypadły jej z ręki, lądując
w kałuży na jezdni, przez którą następnie przejechał samochód, rozbryzgując
dookoła brudną wodę.
Dziecko rozpłakało się. Zatrzymany odgłosem
żałosnego wycia, odwróciłem się w jej stronę. Zauważyłem, że obtarła sobie
kolano. Normalnie zapewne wywróciłbym jedynie oczami, narzekając na nieuwagę
tych przeklętych bachorów, które wiecznie tylko plączą się pod nogami i
skierowałbym się dalej w swoją stronę, jednak nie tym razem; tym razem wszystko
było inaczej. W nagłym przypływie empatii przyklęknąłem koło dziewczynki i
pomogłem jej wstać. Odgarnąłem jej długie, smoliście czarne włosy z twarzy i
otarłem wierzchem dłoni łzy z zaczerwienionych policzków.
- M-mój… prezent… prezent… dla mamy!... –
wychlipała, po czym rozpłakała się jeszcze rzewniej.
- Nie płacz – próbowałem uspokoić ją. – Nic się nie
stało – uśmiechnąłem się pocieszająco. Nigdy jakoś nie grzeszyłem przesadną
cierpliwością do dzieci, toteż byłem zszokowany własnym zachowaniem, iż
potrafiłem wykazać się taką siłą spokoju. – Możesz wziąć mój – zaoferowałem
wręczając jej wcześniej zebrany bukiet. Pochyliłem się, zawiązując jej
niesforną sznurówkę na kokardkę. – I proszę, bądź następnym razem ostrożna,
dobrze? – pogłaskałem ją po głowie. – Mama z pewnością ucieszy się z prezentu,
ale nie dawaj jej już więcej powodów do zmartwień – wskazałem na jej kolano, z
którego sączyła się wąska strużka krwi. – Nawet jeśli dasz komuś najwspanialszy
prezent, ale przy tym w jakiś sposób zasmucisz go choć troszkę, pamiętaj, tym
samym odbierasz mu radość z podarunku; jeśli chcesz ucieszyć kogoś ci bliskiego,
najpierw zadbaj o siebie, aby ta osoba nie musiała się już o ciebie martwić –
podniosłem się z klęczek. – Dzięki temu zdejmiesz z jej barków ogromny ciężar.
- Dziękuję, braciszku (jap. oni-chan)! Jesteś dla
mnie taki dobry! – wykrzyknęła i przytuliła się do moich nóg, aby zaraz potem
znów pognać w swoją stronę. Odwróciła się do mnie jeszcze przez ramię, machając
na pożegnanie. Tym razem na jej wciąż zaczerwienionej od płaczu twarzy malował
się wielki uśmiech; w jakiś sposób podbudowało mnie to.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Może jednak dzieci nie
były takie złe, jak to zawsze myślałem?
Uśmiech jednak nie zagościł na moich ustach zbyt
długo. Zaraz ściągnąłem brwi, orientując się, co sam przed chwilą powiedziałem.
Cholera… Te słowa powinny być prawdą – właśnie, powinny; więc dlaczego nie były?
Jak bardzo chciałbym, żeby można było je odnieść do relacji łączącej mnie i
Zero… choć z drugiej strony, gdyby było to możliwe, to zapewne nie stałbym na
środku ulicy sam, kontemplując piękno otaczającego mnie świata tylko jak zwykle
o tej porze pracowałby w salonie nad nowym projektem, podczas gdy szatyn
oglądałby jakiś film w telewizji. Między nami panowałaby cisza, bo przecież od
dłuższego czasu nie mieliśmy, o czym rozmawiać.
Potrząsnąłem energicznie głową. Nie – to już
przeszłość, do której nie wrócę. Powinienem odciąć się od tych wspomnień, ale
prawdą było, że chciałem mieć kogoś bliskiego lub przynajmniej osobę, o której
w podobnych kategoriach mógłbym myśleć. Bądź co bądź Michi był moim wieloletnim
partnerem – a partner to na ogół osoba ukochana, a z kolei ukochany to osoba
bliska, ważna… Nawet jeśli nasze uczucie zgasło i nie potrafiliśmy się już porozumieć
ze sobą nawzajem, to wciąż, chyba z przyzwyczajenia, myślałem o nim w
kategoriach osoby, która chociażby teoretycznie powinna stać bliżej mnie niż
wszyscy inni, dla której powinienem być ważny – powinna się mną przejmować i być
wdzięczna za to, jeśli byłem na tyle odpowiedzialną osobą, iż potrafiłem zająć
się sobą i nie przysparzać jej trosk; bo jednak przejmować się kimś, a martwić
o kogoś to zupełnie inna sprawa.
Nie wiem czy potrafię to dobrze wyjaśnić,
uzasadnić… Cieszę się, że uciekłem od Shimizu – bo w gruncie rzeczy nie
zrobiłem nic innego, jak zdezerterowałem z szeregów naszej wspólnej
codzienności. Niemniej… w mojej głowie tkwiło jakieś przekonanie, iż nawet
jeśli basista nie był tak bliską mi osobą, jak powinien to… no właśnie, to
powinien; powinien, do cholery! Byłem rozdarty. Jedna cześć mnie chciała
rozpocząć zupełnie nowe życie, w którym nie było miejsca dla szatyna, a druga
zupełnie odwrotnie, w jakiś niewytłumaczalny sposób chciała do niego wrócić –
do tego całego horroru, z którego wyszedłem z trzaskiem drzwi. Dlaczego? Nic
prostszego. Znałem Zero bardzo dobrze, wiedziałem, czego mógłbym się po nim
spodziewać. Zawieranie nowych znajomości, tym bardziej tak intymnych, które
miały przerodzić się w coś więcej, było dość problematyczne. Ludzie poznają się
latami… To zawsze niesie ze sobą dość spore ryzyko. Ale ponad to wszystko
powodem najważniejszym było to, że… po prostu byłem samotny. Przez lata związku
z Michim czułem się wciąż osamotniony, dlatego właśnie wciąż zachodziłem w
głowę, dlaczego tak długo zwlekałem z tą decyzją. Zdawałem sobie sprawę, że
czas uciekał, a ja z każdym rokiem nie byłem coraz młodszy a wręcz odwrotnie. Z
czasem coraz trudniej kogoś sobie znaleźć – tym bardziej osobę, która nie
będzie byle „ktosiem”, który będzie pakować ci się przed wyjściem do pracy do
łazienki lub zjadał twoje ulubione czekoladki „na czarną godzinę” akurat chwilę
przed tym, kiedy ty sam po nie sięgnąłeś.
Nie chodzi o to, żeby znaleźć sobie po prostu lokatora, dodatkową żywą duszę, z
którą można dzielić mieszkanie; to nie jest sztuka. Prawdziwą sztuką jest
znalezienie kogoś, z kim można dzielić radości i smutki, na której nie
przestaje ci zależeć pomimo upływu czasu i vice versa – przede wszystkim vice
versa! Bo chodziło w tym wszystkim właśnie o to, żeby ta cała relacja nie
opierała się na jednostronnej inicjatywie.
Boże, jaki byłem cholernie samotny…
Raz jeszcze obrzuciłem spojrzeniem roziskrzoną
barwami jesiennych liści ulicę, próbując zapamiętać jak najwięcej detali z tego
obrazu i zachować go jak najwierniej odwzorowanego w pamięci. Świat bez Shimizu
był piękny jak nigdy. Czułem się znów wolny – czułem, że znów mogę swobodnie
oddychać. Nikt mnie nie krępował. Miałem wrażenie, jakby jakiś ogromny ciężar
spadł mi z klatki piersiowej, przez co znów mogłem bez problemu wyprostować się
i pewnie stanąć na nogach.
Niemniej ten sam piękny świat był też przerażająco
zimny i srogi w swojej urodzie – jakby zdawał się mówić, że jego cuda nie są
przeznaczone dla mnie. Bez „asekuracji” Zero miałem wrażenie, że ten właśnie
świat był taki… pusty, samotny. To nie tak, że przy chłopaku tego nie czułem;
bo czułem to samo, ale nie tak dobitnie. W jakiś minimalny sposób czułem się
podniesiony na duchu tym, iż mogłem nazwać szatyna osobą bliską, nawet jeśli
były to puste słowa, a on sam był tylko moim współlokatorem, który przywykł już
do wszystkich moich dziwactw. Niemniej ten fakt świadczył właśnie o tym, że w
jakiś sposób mnie akceptował… może nie w taki, w jaki życzyłbym sobie tego,
może tylko w jakimś nieznacznym stopniu, ale zawsze jakoś. Teraz nostalgia
poczucia samotności uderzyła we mnie ze zwielokrotnioną siłą.
Wiem, że mój tok myślenia może wydawać się niejasny
– bo w gruncie rzeczy taki był. Ciężko mi wyrazić, co czułem w tej chwili. Moje
myśli przerodziły się w jeden wielki kołtun, z którego nie potrafiłem wyciągnąć
nic sensownego.
Jednakże „kołtun” podsunął jedną, całkiem niegłupią
myśl; mianowicie, przedstawienia moich relacji z muzykiem w postaci przykładu. Mogłem
porównać to do stania na równoważni. Nie było to łatwe zadanie, gdyż musiałem przy
tym sprawnie i z wyczuciem balansować całym ciałem, żeby utrzymać się pionowo.
Zero stał gdzieś z boku obserwując mnie. Był na tyle daleko, iż nie mogłem
wesprzeć się na jego ramieniu, tym samym asekurując przed upadkiem, kiedy
mocniej się zachwiałem. Z drugiej strony jednak wystarczyło, żeby tylko szatyn
wyciągnął rękę i już mógłby mnie wspomóc.
A więc wyobraź sobie, że stoisz na tej równoważni,
gibiesz się na niej, desperacko próbując bronić przed upadkiem. Z boku stoi
pewna osoba, której nie możesz dosięgnąć. Znasz ją na tyle długo i na tyle
dobrze, iż doskonale zdajesz sobie sprawę, że jest to taki typ człowieka, który
nie wyciągnie do ciebie pomocnej dłoni, nawet gdyby upadek z owej równoważni
miałby być dla ciebie równoznaczny z wylądowaniem w basenie wrzącej magmy.
Pomimo tego, że dobrze o tym wiesz, że ta osoba ci nie pomoże, to i tak w jakiś
bezsensowny sposób próbujesz znaleźć dla niej wytłumaczenie – no bo przecież
nie rusza się wciąż ze swojego miejsca, bo nie ma takiej potrzeby; przecież
dobrze ci idzie. Przygląda ci się tak uważnie tylko z dobrego serca, będąc w
pełni gotowym, aby zareagować, kiedy naprawdę będziesz już bliski upadku, a nie
dlatego, że nie chce przegapić momentu, w którym koncertowo się wyłożysz, żeby
wybuchnąć ci śmiechem prosto w twarz – i łudzisz się, że jeśli naprawdę
będziesz potrzebował jej pomocy, to ona ci jej udzieli; akurat w tym wypadku, w
takim niespotykanym u niej wcześniej przejawie dobroci.
Tak, samotność wyniszcza człowieka… i robi z niego
głupca…
***
Z powrotem leżąc w hotelowym łóżku próbowałem
znaleźć sobie jakiś temat do rozmyślania. Moja głowa była przerażająco pusta.
Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się, aby moja zazwyczaj niespokojna zawartość
przestrzeni międzyczaszkowej była tak wyciszona… zupełnie tak jakby pogrążyła
się we śnie lub wyprowadziła, nie będąc na tyle łaskawą, aby wcześniej mnie o
tym poinformować.
Spojrzałem odruchowo na telefon.
Matko, znowu!...
Ech, nawet jeśli człowiek nie chce myśleć o
drażniących go tematach, te z czasem same zaczną na siłę wwiercać się w ludzką
świadomość. Zdawało mi się, iż im bardziej próbowałem je od siebie odsunąć, tym
bardziej one stawały się uciążliwe.
W tym wypadku miałem dwa wyjścia – odwrócić wzrok
od komórki i dalej bezproduktywnie wpatrywać się w martwy punkt na suficie lub
oddać się nieprzyjemnym rozmyślaniom. Niby odpowiedź na ten dylemat była
prosta, gdyż z zasady ludzie uciekają od większości rzeczy, które można
określić jako „nieprzyjemne”. Niemniej w tej właśnie chwili miałem do czynienia
z wyjątkiem; tym razem bierność i bezczynność okazała się być dużo gorsza od
rozdrapywania starych ran.
Co było takiego strasznego w tej owej bierności?
Nie umiałem do końca tego sprecyzować… Bezczynność budowała obrzydliwe uczucie,
które ciężko opisać słowami. Sprawiała, że ciemność panująca w pokoju stawała
się niemal namacalna, przygniatająca i uciążliwa. Czułem, jak ta otacza mnie
szczelnie z każdej strony i naciska na mnie niczym realny przedmiot posiadający
wagę. Bezsilność odbierała mi oddech, który i tak łapałem już z trudem,
zaćmiewała, zatruwała umysł… a do tego ta okrutna, brzęcząca w uszach cisza
zwieńczona jedynie ledwo słyszalnym biciem serca. Pogrążałem się w tej
ciemności, w jakiś niezrozumiały sposób zatracając się we własnej
beznadziejności i bezsensowności… W ogóle byłem „bez” – bez czegoś. Brakowało
mi tego czegoś; jakiegoś skrawka własnej osobowości, elementu składowego
człowieczeństwa, piątej klepki czy jakkolwiek inaczej by tego nie nazwać. Byłem
niekompletny – a co najgorsze w tym wszystkim coraz dobitniej i coraz boleśniej
uświadamiałem się w tym bez jakiegokolwiek rozmyślania na ten temat. Sam
akompaniament ciszy wydawał się mieć wystarczająco pouczający wydźwięk. Zdawało
się, że chłonąłem informacje z otoczenia…
…albo po prostu zacząłem wydziwiać z nudów.
W każdym razie właśnie dlatego zdecydowałem się
jednak rozmyślać o czymś, nawet jeśli nie miałoby to być zbyt przyjemne. Po
prostu chciałem nadać moim myślom jakiś świadomy i jasny kierunek; poczuć, że
znów odzyskuję kontrolę nad samym sobą.
Z trudem wywindowałem się do siadu. Łapczywie,
wręcz spazmatycznie zaczerpnąłem powietrza, jakbym nie był świadom tego, przez
jak długi czas je wstrzymywałem. Czułem się, jakbym właśnie wynurzył się z wody
– albo właściwie to z jakiejś gęstej cieczy, która hamowała moje ruchy,
absorbując ich siłę, kiedy znajdowałem się pod jej taflą i próbowałem się spod
niej wydostać. Właśnie z tegoż powodu, iż pokonanie tej trudności sprawiło mi
taki kłopot, nagle poczułem wielką ulgę, iż udało mi się go przezwyciężyć.
Uśmiechnąłem się sam do siebie pod nosem. Byłem wykończony… i zaskoczony
zarazem. To wszystko to moja wyobraźnia – bo przecież innego wytłumaczenia
nawet nie rozważałem. Byłem zszokowany tym, jak wielką siłą ona dysponowała.
Odetchnąłem głęboko i wziąłem telefon do ręki.
Obróciłem go kilka razy w palcach. Nic nadzwyczajnego – smartphone jak ich
wiele na rynku. Niby nic… jak zwykle; a jednak coś.
Zacząłem zastanawiać się, kiedy moja zdolność
jednoczenia się z ludźmi osiągnęła stan krytyczny, a uścisk dłoni stał się dla
mnie gestem równoznacznym ze stosunkiem płciowym. Kiedyś przecież tak nie było…
Byłem tego pewien.
Analizując kolejne decyzje i lata, które
zmarnowałem nawet dokładnie nie wiem na co, zdałem sobie sprawę z tego
wszystkiego, jak to prawdopodobnie działało. I nie zrozummy się źle; nie
wpadłem na to w przeciągu dwudziestu minut. Kiedy ponownie ocknąłem się z
letargu i spojrzałem na wyświetlacz urządzenia było już grubo po dwunastej – po
południu następnego dnia. Spędziłem całą noc i połowę następnego dnia na
rozmyśleniach, a w między czasie chyba nawet przysnąłem, choć co do tego nie
byłem zbyt pewien.
W każdym razie uświadomiłem sobie, jak mniej więcej
działają relacje międzyludzkie. Po pierwsze to trzeba o nie dbać – znajomości,
którymi nikt się nie przejmuje popadają w ruinę, odchodzą w przeszłość, stając
się jedynie jej cieniem. Ponad to nowe, dopiero rodzące się relacje są prostsze
do utrzymania niż te wieloletnie; początkowo to stwierdzenie mogłoby się
wydawać przeczące logice, jednak kiedy rozmyśla się tak długo i intensywnie jak
ja, dochodzi się do trochę innych wniosków. Kiedy wciąż nie znamy zbyt dobrze
drugiej osoby, łatwo jest zapytać o jej zainteresowania, ulubione jedzenie,
miejsce pochodzenia, plany na przyszłość… Z czasem jednak, kiedy zbieramy coraz
więcej informacji o danym człowieku, zauważamy także coraz więcej drobniejszych
i nieco bardziej znaczących różnic, które nas dzielą – i tutaj pojawia się
prawdziwa próba; pytanie czy nasza znajomość będzie mogła egzystować sobie
dalej w najlepsze pomimo owych różnic, czy stwierdzimy, że w tym momencie nasze
drogi się rozchodzą, gdyż właściwie tematów wspólnych mamy niewiele. Z czasem
poznajemy prawdziwą lub też tą bliższą prawdziwemu obliczu twarz naszego
towarzysza. Niemożliwym jest udawać w nieskończoność. Łatwo jest oszukać kogoś,
z kim widujesz się sporadycznie, jednak jeśli mówimy o regularnych spotkaniach
i dość szybko pogłębiającej się relacji, nie da się z taką łatwością i
beztroską podkolorowywać rzeczywistości. Poznajemy status majątkowy drugiej
osoby, jej zwyczaje, odruchy, czasem nawet dziwne nawyki… i w tym momencie znów
stajemy na rozdrożu, zostajemy poddani testowi. Tym razem pytanie brzmi czy
pomimo tych wszystkich wad, które stopniowo odkrywamy w poznawanej osobie, zdecydujemy
się przy niej pozostać, czy może będzie to dla nas za dużo i zdecydujemy się
zniknąć w szarym tłumie przy najbliższej okazji.
Życie w ogóle składa się z wielu podobnych testów…
Ktoś ciągle nas sprawdza, ocenia, testuje… Niestety wychodziło na to, że ja
któryś z owych sprawdzianów oblałem. Ku mojemu nieszczęściu nie wiedziałem
jednak ani który test nie poszedł mi najlepiej, ani nikt nie wyznaczał terminów
poprawkowych.
Ale wracając do tematu – te całe rozmyślania o
ogóle relacji pozwoliły mi dojść do bardziej już osobistych wniosków. Ludzie
odtrącani wielokrotnie po drugim, trzecim… dziesiątym razie zrażają się.
Irytuje ich fakt, iż ktoś rezygnuje z nich tylko ze względu na to, jacy są
naprawdę – a przecież ujawnienie swojej prawdziwej twarzy nie jest takie
proste, prawda? Niektórzy nawet tego nie robią. Wystarczy tylko, że uchylą
zaledwie rąbka tajemnicy, a ludzie pryskają dookoła – więc nauczeni poprzez
zdobyte doświadczenia zdecydowali się już więcej tego nie robić. Można
powiedzieć, że w pewnym sensie zaczęli się odgryzać, ignorując nowych ludzi na
swojej drodze, którzy próbowali się do nich zbliżyć. Stali się zimni i oziębli.
Cykl ten powtarza się wciąż i wciąż, jak samonapędzająca się machina.
No dobrze, ale wciąż trzymam się ogółów… a gdzie ta
bardziej osobista część tego wywodu? Zaczyna się ona właśnie w tym miejscu: a
więc może na wstępie powiem, że wszystko to idealnie tyczy się mojej osoby.
Przeszedłem już przez cały ten „cykl”. Kiedyś bardzo próbowałem zbliżyć się do
Zero, jednak ten mnie odtrącał. Nie wiem czy sam został wcześniej przez kogoś
zniechęcony, czy może był taki od zawsze (w końcu to Zero, z nim nigdy nic nie
wiadomo). Nie wiem też czy zgodził się w końcu ze mną być tylko po to, żebym
przestał zawracać mu głowę, czy po prostu skusiła go oferta darmowego seksu.
Możliwe nawet, że obie te wersje były prawdziwe… albo żadna z nich. To akurat
pozostawało jedynie w sferze moich rozmyślań. Niczego nie mogłem stwierdzić z
całą pewnością, gdyż w końcu w jego głowie nie siedziałem. Niby potrafiłem
perfekcyjnie przewidzieć jego posunięcia, jednak mówimy tu o czasach, kiedy
basista był inną osobą – akcja ta rozgrywała się ładnych parę lat temu, przez
które jego tok myślenia zapewnie zdążył się diametralnie zmienić.
Przez lata tak żyłem; złudną nadzieją i usilnymi
staraniami, które nie przynosiły żadnych rezultatów. W końcu jednak poddałem
się, gdyż nie byłem maszyną a człowiekiem, więc miałem prawo być zmęczony czy
rozczarowany. Zrozumiałem wreszcie, że niezależnie od tego, co zrobię, nie uda
mi się w Michim rozpalić płomienia miłości do mojej osoby. Zniechęciłem się.
Swój smutek i żal wylewałem na inne osoby, głupio stwierdzając, że wszyscy są
tacy sami. Poszedłem w ślady mojego niedawnego chłopaka i zamknąłem się w
sobie, wybierając samotność na własne życzenie – bo tak właśnie było; mimo iż
niby byliśmy parą, byliśmy razem, to w istocie wciąż pozostawaliśmy sami.
Zacząłem bezpodstawnie krytykować innych, szukając
usprawiedliwienia dla ludzkiej głupoty. Niemniej wciąż nie mogłem się do tego
przyzwyczaić – do tego, jak nagle zgasły we mnie wszystkie uczucia. To tak,
jakby ktoś jednym podmuchem zgasił wszystkie świeczki… błyskawiczna robota.
Niestety nie da się nie czuć nic. Niemożliwym jest przeobrazić się w maszynę.
Najgorszym w tym wszystkim okazało się być to, że nie ma nic bardziej
niesprawiedliwego niż nieodwzajemniona tęsknota; to nawet gorsze niż
nieodwzajemniona miłość.
Bo ja wciąż tęskniłem.
Za Shimizu.
Nawet jeśli już się poddałem.
Ale żeby złamać trochę ten smutny klimat to wtrącę,
że w całej tej sytuacji jest też coś śmiesznego – mianowicie zdałem sobie
sprawę, że kochałem Michiego. Cholera, kochałem go do szaleństwa, a zdałem
sobie z tego sprawę dopiero teraz.
Kochałem – czas przeszły.
***
- Hiroshi? – w progu drzwi stanęła zdziwiona
kobieta. W odpowiedzi jedynie skinąłem jej głową. – Co tu robisz? Nie
uprzedziłeś, że zamierzasz przyjechać… - zawiesiła głos, wychylając się zza
futryny. Dzięki temu mogła teraz dostrzec moje walizki. - …na nieco dłużej, jak
widzę? – uśmiechnęła się delikatnie, choć póki co nie wiedziałem czy był to
wymuszony uśmiech, czy też nie.
- Mogę tu zostać? – zapytałem otwarcie.
- Oczywiście – przesunęła się w drzwiach,
pozwalając mi wtaszczyć cały swój obecny dobytek. – Po tylu latach znowu w
domu, co? – zaśmiała się serdecznie.
Dom… właśnie, dom… Rozejrzałem się po tak dobrze
znanym mi mieszkaniu, orientując się, że nic tu się prawie nie zmieniło. Ten
sam kolor ścian, układ mebli... Dziwnie znów było stanąć pośrodku tego
wszystkiego. Czułem się jakby otaczające mnie przedmioty naciskały na mnie,
gdyż w gruncie rzeczy całe to lokum zmieściłoby się na powierzchni, którą
zajmowała kuchnia, sypialnia i korytarz w moim wspólnym mieszkaniu z basistą.
Niemniej wiedziałem, że szybko się przyzwyczaję; w końcu spędziłem tu większość
swojego życia.
- Pokłóciłeś się z Michim, kochanie? – dociekała
matka, krzątając się po kuchni i zaparzając nam zieloną herbatę.
- Nie – westchnąłem, przeczesując palcami włosy. –
Zostawiłem go – przyznałem się.
- Zostawiłeś? – rodzicielka na tę wieść aż zamarła
w pół ruchu. – Hiroshi… nie chcę się wtrącać między was, ale… pewien jesteś, że
postąpiłeś słusznie? – spojrzała na mnie z grymasem wyrażającym ubolewanie…
ciekawe tylko nad czym.
- Jak nigdy wcześniej – odparłem niezrażony.
Otworzyłem drzwi do swojego starego pokoju. Pewien
byłem, że chociaż tam nastąpiły jakieś zmiany, dlatego poważnie zdziwiłem się,
kiedy zastałem pomieszczenie niemal w nietkniętym stanie. Wyglądał prawie
identycznie jak w chwili, kiedy ostatni raz trzasnąłem jego drzwiami,
wyprowadzając się… a właściwie uciekając.
Rodzice kłócili się, odkąd pamiętałem. Kiedy byłem
mały, obwiniałem się za to bez żadnego wyraźnego powodu, mimo iż mama zawsze zapewniała mnie, iż byłem
tu jedynym bez winy. Jako dzieciak przepłakiwałem całe noce wsłuchując się we
wrzaski dorosłych. Kiedy byłem nastolatkiem, rodzice postanowili się rozwieść.
Znudzony, rozdrażniony i właściwie to obolały przez całą tą szarpaninę między
nimi, uciekłem przy pierwszej lepszej okazji, a więc wybrałem odległą szkołę z
internatem. Bursa może nie była jakimś pałacem, ale tam nikt przynajmniej nie
traktował mnie przedmiotowo. Rodzice dzielili majątek – ja biorę samochód, ty
mieszkanie… a co z dzieckiem? Obydwoje w błahy sposób próbowali wkupić się w
moje łaski, jednak ja nie potrzebowałem tego całego przedstawienia. Nie
chciałem dokonywać tak krzywdzącego wyboru, więc uciekłem od problemu.
Potem kontynuowałem moją drogę zmyślnego omijania
kłopotów. Po skończeniu obowiązkowej szkoły, dostałem się na studia w stolicy.
Matka i ojciec wielokrotnie próbowali namówić mnie do przyjazdu, do któregoś z
nich, jednak ja zasłaniałem się nauką, pracą dorywczą, zespołem… do czasu,
kiedy w pewnym momencie wszystko ustało. Telefony przestały dzwonić, skrzynka
mailowa wypełniona była po brzegi jedynie bezwartościowymi reklamami i spam’em.
Tak jak już wspominałem wcześniej, każda zaniedbywana relacja popada w ruinę.
Cóż… jednak jeśli chodzi o kontakt rodzic-dziecko… no tu jest trochę inaczej.
Można powiedzieć, że to taki uprzywilejowany przypadek. Mówi się, że rodzic
wszystko wybacza dziecku, jednak ja sądzę, że nawet on może mieć swoje granice.
Jak widać, lubię uciekać. Takie osobliwe hobby,
chciałoby się powiedzieć… Jedni zbierają znaczki, inni kolekcjonują pocztówki,
a jeszcze inni wciąż przed czymś uciekają – przed rozczarowaniem,
odpowiedzialnością, problemami, powołaniem, uczuciami czy nawet samym sobą.
Ktoś mógłby skwitować, że jest to postawa godna
pożałowania – niemniej jakaś, a o to właśnie w tym wszystkim chodziło, żeby
mieć jakąkolwiek postawę; reszta to już subiektywna ocena, nad którą zawsze
można popracować.
- Hiroshi, a zastanawiałeś się nad…
- Nie, nie zastanawiałem się – przerwałem jej,
wiedząc, że pije do poprzedniego tematu. – Nie chcę się dłużej zastanawiać.
„Czasem trzeba odgrodzić się od czegoś, co cię krzywdzi, nawet jeśli odejście
miałoby złamać ci serce” – westchnąłem raz jeszcze. – To twoje własne słowa,
prawda? – spojrzałem wymownie na kobietę. – Każdy kiedyś odchodzi – odwróciłem
się do okna i wyjrzałem przez nie – więc on też zapewne pewnego dnia w
niewyjaśnionych okolicznościach w drodze do kiosku po papierosy po prostu
zniknąłby z mojego życia; prędzej czy później… - uśmiechnąłem się krzywo do
siebie, z niesmakiem wpatrując się we własne odbicie w szybie. – No dobra, w
naszym przypadku to bezsprzecznie było „później” – parsknąłem. – Niemniej nie
zmienia to faktu, że mam dość oglądania jak kolejni ludzie znikają z mojego
życia. Ten jeden raz to ja chciałem podjąć w pełni świadomą decyzję i odejść –
przesunąłem palcami po nienagannie czystym parapecie. – Choć raz odwrócić się
plecami, a nie oglądać, jak robi to ktoś inny – zacisnąłem dłoń w pięść. – Poza
tym i tak już zbyt długo z tym zwlekałem – wywróciłem oczyma. – Gdybym zrobił
to wcześniej, zaoszczędziłbym sobie masy problemów – wzruszyłem ramionami. – W
każdym razie zdecydowałem się to zrobić teraz, kiedy czuję się na siłach. Jako
że jest to moja decyzja, powinienem uporać się z tym szybciej. Szczerze
powiedziawszy to nie wiem nawet czy poradziłbym sobie raz jeszcze z tym, gdyby
ktoś od tak postanowił wykluczyć mnie ze swojego życia… - przyznałem ciszej. –
Dlatego właśnie zrobiłem tak, jak zrobiłem; wolę cierpieć miesiąc niż pół roku
– ponownie odwróciłem się do rodzicielki przodem.
Mama skinęła mi głową w akcie zgody, jednak nie
wyglądała na przekonaną moją mową. Na jej twarzy wciąż malował się ten bolesny
skurcz. Niemniej zdawało się, że doskonale wiedziała, iż bezsensem byłoby teraz
kłócenie się ze mną o tę sprawę. Miałem swoje racje i swoje prawdy, których
kurczowo się trzymałem. Bez słowa wręczyła mi czarkę z naparem, za co
podziękowałem jej zdawkowo.
Kobieta zostawiła mnie samego w pokoju. Stare
otoczenie sprawiało, że wspomnienia wracały.
W szufladach biurka znalazłem zdjęcia klasowe z
liceum oraz kilka wierszy czy może też pierwszych tekstów piosenek… w każdym
razie czegoś na granicy, gdyż jak dobrze pamiętałem, w tamtym czasie nie
komponowałem jeszcze własnych utworów, a jedynie doszkalałem swoje zdolności
wykonując covery sławnych zespołów. Niemniej już wtedy w mojej głowie pojawiały
się pierwsze linie melodyczne układające się pod kolejne wersy. Nie umiałem ich
zbyt dobrze przelać na papier, przez co gotowy projekt, który otrzymywałem, nigdy
nie zadowalał mnie w pełni. Powodem tego było to, iż różnił się od pierwotnego
zamysłu, który wciąż gdzieś tam grał w tylnych partiach mojej czaszki.
Zawsze dużo pisałem – opowiadań, wierszy czy w
końcu nawet piosenek… przez to właśnie ludzie uznali, że zapewne chcę być
pisarzem. Było to oczywiście nieprawdą, gdyż w gruncie rzeczy ja nie chciałem
być nikim…
Droga edukacji polega głównie na tym, aby pakować w
większości totalnie nieprzydatną w życiu codziennym wiedzę do głów uczniów,
których mózgownice z nieco zbędnym „entuzjazmem” pobudzały gruczoły hormonalne
oraz na wywieraniu presji na tychże samych uczniach, powtarzając im właściwie
od szkoły podstawowej, że powinni już dawno zdecydować o tym, kim zamierzają
zostać w przyszłości, obrać jasną drogę ku wybranemu celowi i oddać się jej z
pasją, poświęcając jej cały swój czas. Jest to totalnym idiotyzmem, gdyż
większość uczniów nawet na studiach wciąż nie jest pewna, czym chce się zająć w
życiu i czy podjęła właściwą decyzję, wybierając właśnie ten kierunek. Tym
samym nie przeczę jednak, że są na tym świecie osoby, które od początku,
dosłownie od dzieciaka, wiedzą, kim chcą zostać i tego się trzymają. Można
powiedzieć, że mają coś w rodzaju „powołania”… albo po prostu restrykcyjnych
rodziców, którzy dokładnie zaplanowali każdy najmniejszy detal kariery ich
pociechy jeszcze przed jej narodzinami i nie przewidywali żadnych odstępstw od
tegoż misternego planu. W takim czy innym razie i tak nie zmieniało to faktu,
że jednak takowe osoby pozostawały w mniejszości. W większości młodzi ludzie i
tak nie widzą przed sobą tego jasnego, klarownego celu, do którego mogliby
ślepo dążyć.
Pamiętałem to wielkie zdziwienie i zamieszanie, w
którego centrum się znalazłem zaraz po tym, jak zakomunikowałem, iż dostałem
się na studia informatyczne. Wszyscy – nauczyciele, rodzice, a nawet moi
znajomi – obstawiali, że zapewne wybiorę jakieś nauki humanistyczne,
ewentualnie sztukę, a tu takie zaskoczenie… Niemniej nie trwało ono zbyt długo.
Dość szybko cała sprawa rozeszła się po kościach, kiedy ludzie zaczęli
tłumaczyć, iż przecież zawsze byłem dobry z matematyki i stąd taka a nie inna
moja decyzja – mówili, że to było do przewidzenia.
Głupio tak gadali, bo w gruncie rzeczy nic nie
potrafili przewidzieć. Właściwie to wybrałem właśnie takie studia, żeby wzbudzić
zainteresowanie. Byłem znudzony i rozdrażniony regularnym wysłuchiwaniem o tym,
że wszystko jest „przewidywalne”; bo w tamtym czasie owe „wszystko”
odczytywałem jako „Yoshida Hiroshi”. Był nawet taki moment, kiedy myślałem, że
to swego rodzaju obelga… Potem jednak zrozumiałem, że ludzie po prostu tak
robią – mówią, że nic ich nie zaskoczy. Nie wiem do końca czemu ma to służyć.
Wykazanie się taką „nieomylnością” w obecności szefa może zwiększyć szansę na
awans lub przynajmniej zmniejszyć ryzyko na pojawienie się na liście osób do
zwolnienia. W grupie znajomych takie zachowanie może przynieść uznanie… lub
cokolwiek innego. W wymyślanie sytuacji, w których podobne zachowanie mogłoby przynieść
jakieś rzekome profity, moglibyśmy się bawić w nieskończoność, ale przecież nie
o to chodzi. Jeśli chce się czemuś nadać sens i rozpaczliwie się go szuka, w
końcu się go znajdzie. Ja jednak nie zamierzałem dopisywać jakiejś wielkiej
filozofii do rzeczy, które, prawdę mówiąc, nie posiadały jej ani nie wymagały.
Myślę, że to po prostu jedno z tych nieuzasadnionych, „dorosłych” zachowań.
Dlaczego właściwie chodzimy na rozmowę o pracę w garniturze a nie w dresach?
Ponieważ, mówiąc prostym językiem, ktoś kiedyś stwierdził, że tak powinno być.
Jasne, jeśli chcemy się trzymać tej bardziej rozbudowanej wersji, to możemy
powiedzieć, że tak nakazuje etykieta; jednak czym ona sama w sobie jest? Ot
kolejnym wymysłem – podobnie jak i zabawa w „nieomylnego jasnowidza”.
Zabawne, że zrozumiałem to dopiero wtedy, kiedy sam
zacząłem tak robić.
Niestety pomimo wiedzy, jak idiotyczne było to
zachowanie, nie mogłem się go oduczyć. To jak odruch, którego nie możesz powstrzymać,
nałóg – robisz to odruchowo i bez pomyślunku… czego czasem nawet żałujesz.
Jak wielu innych rzeczy, których z czasem
nawarstwia się tylko coraz więcej…
***
Nadmiar czasu wolnego nigdy mi nie służył. Z
początku, kiedy rozpocząłem życie na własną rękę, q w szczególności, kiedy
przeprowadziłem się do stolicy, gdzie już sam musiałem siebie pilnować, nikt
nie budził mnie rano, nie szykował śniadania, nie przypominał o upływających
terminach… wtedy właśnie było mi dość ciężko przyzwyczaić się do takiego
szybkiego trybu życia. Nie umiałem odnaleźć się w natłoku obowiązków, przez co
początkowo zdarzało mi się notorycznie spóźniać, zapominać o czymś, zawalić
jakiś projekt… ale ostatecznie doszedłem ze sobą do ładu. Przez lata żyłem w
ekspresowym tempie, mając dla siebie zaledwie kilka minut dziennie – i te kilka
minut absolutnie wystarczało mi, żeby napisać piosenkę, żeby przelać uczucia na
papier i przestać się zadręczać. Będąc wciąż czymś zajętym nie miałem czasu na
bezsensowne rozmyślania. Dzięki temu właśnie wszystko przychodziło mi łatwiej;
i analogicznie również odchodziło – zawiedzenie po nieszczęśliwej miłości,
rozczarowanie osobą, którą niegdyś nazywałem przyjacielem… To wszystko jakoś
ginęło w rutynie dnia codziennego. Jadałem nieregularnie, rzadko. Nie chodziłem
do lekarza, bo nie miałem na to czasu. Nie chodziłem do klubów, nie piłem
alkoholu, bo na to też nie było czasu. Mało sypiałem. Nie chodziłem na zakupy,
przez co w pewnym momencie moja szafa zawierała już zaledwie kilka spranych
koszulek i przetartych spodni, ale nie przeszkadzało mi to. Nie chodziłem na
siłownię. Żyłem w stresie. I co? I to, że czułem się wtedy dużo lepiej niż
teraz…
Zawsze byłem takim typem człowieka, który nie znosił
bezproduktywnie marnować czas. Dla mnie urlop mógł trwać maksymalnie trzy dni.
Siedząc bezczynie czułem się bezużyteczny i niepotrzebny, bezsilny…
Nienawidziłem tego stanu.
Teraz jednak musiałem się z nim zmierzyć. Leżałem
jak kłoda w łóżku i wpatrywałem się w sufit. Nie miałem na nic ochoty. Nie
miałem na nich sił. Byłem wyczerpany moim własnym nieróbstwem, które wzbudzało
we mnie obrzydzenie do mojej własnej osoby.
Ktoś mógłby powiedzieć, że jeśli nudziło mi się aż
do takiego stopnia, to mógłbym się chociażby wziąć za porządki domowe, jednak
to tak nie działało. Między innymi właśnie dla tego powodu, w czasie zanim
jeszcze założyłem „Umbrella” i tak samo bezproduktywnie siedziałem w
mieszkaniu, te wyglądało niemal tak samo jak i wtedy, kiedy byłem zapracowany –
co w gruncie rzeczy oznaczało nic innego jak to, że wszędzie zalegała gruba
warstwa kurzu, w lodówce wiecznie czegoś brakowało, a na blacie w kuchni
zalegały przeterminowane produkty… Kiedyś można to było jeszcze uzasadnić moją
absorbującą pracą, trasami koncertowymi, które trwały po kilka miesięcy… Jednak
dlaczego teraz się za to nie zabrałem? Cóż, z prostej przyczyny: mianowicie,
nie to rozumiałem pod pojęciem „znalezienie sobie zajęcia”. Wyszorowanie muszli
klozetowej czy umycie podłóg nie dawało mi takiej satysfakcji jak stworzenie
nowej piosenki czy muzycznego video. Nie szukałem czegoś, co po prostu zajmie
mi w jakikolwiek czas – chciałem znaleźć sobie zajęcie, dzięki któremu znów
mógłbym czuć spełnienie. Z tego samego powodu nie marnowałem czasu na granie w
gry czy oglądanie filmów… Och, cholera, jak to ciężko wyjaśnić!... Nie chciałem
po prostu marnować czasu a zająć się czymś – w moim pojmowaniu te dwa terminy
diametralnie się od siebie różniły. Chciałem znaleźć sobie pracę, której samo
wykonywanie będzie sprawiać mi przyjemność, a po jej skończeniu spoglądanie na
jej efekty będzie napawać mnie dumą. Chciałem… wrócić do społeczeństwa.
Bo tak właśnie było – nic nie robiąc czułem się w
jakiś niewyjaśniony sposób zepchnięty na margines społeczny. Niby nikt mnie nie
dyskryminował, nie obrażał, nie potępiał, a jednak w mojej własnej mentalności
gdzieś tkwiło przekonanie, że bezproduktywność jest zła; siedzenie na tyłku jest
złe. Przez to może nawet w jakiś irracjonalny sposób czułem się gorszy od
reszty… na dobrą sprawę to od całej reszty świata.
W takim razie ktoś mógłby mi poradzić, żebym wziął
się za pisanie. Niestety problem polegał na tym, że bezczynność powodowała nie
tyle co niedobór weny, co brak motywacji. Leżąc tak bezsilnie zamieniałem się w
wentylujące zwłoki. Moje procesy myślenia zwalniały, żeby nie powiedzieć, iż
niemal całkowicie zanikały. Zdawało mi się, że mój mózg wychodził sobie w
podobnych sytuacjach, będąc oburzonym moją karygodną postawą lub roztwarzał się
w mojej czaszce, zamieniając w galaretowaty płyn, którego elementy składowe nie
były ze sobą połączone, nie tworzyły żadnej konkretnej całości tylko luźno
mieszały się ze sobą. Od czasu do czasu tylko jakieś dwie szare komórki
zetknęły się ze sobą na moment, przez co w przejawie „geniuszu” w mojej
mózgownicy pojawiała się na przykład taka przełomowa myśl, iż przydałoby się
odwiedzić toaletę. Tak, doprawdy… że mi jeszcze nie dali Nobla za to, to ja się
dziwię…
Co więcej w chwili takiej bezsilności, o czym niby
miałbym pisać? W „ferworze walki”, borykaniem się z codziennymi przeszkodami
ciągle doświadczałem nowych rzeczy, które w jakiś sposób na mnie wpływały,
zmieniały mój światopogląd, uczyły, sprawiały, że z czasem stawałem się
obojętny na jedne rzeczy, a na inne stawałem się bardziej wrażliwy – to było
coś, o czym mogłem pisać; to było coś, co uważałem za pewnego rodzaju
kwintesencję człowieczeństwa. Bez tego szlajając się bez celu po mieście czy
tkwiąc w czterech ścianach i wpatrując się w jedną w nich, miałem wrażenie,
jakbym tracił pewną fundamentalną część, która wchodzi w skład samego mnie –
nie w sensie fizycznym, ale w jakimś wyższym, większym wymiarze… w takim
wydźwięku niemal spirytualnym, można rzec.
Słowem, byłem człowiekiem, który zawsze musiał mieć
ręce pełne roboty. Nie mając czym się zająć, czułem się jakbym w istocie nie
miał nic – począwszy od motywacji, kończąc na fizycznej sile. W takich chwilach
jak ta nie wiedziałem nawet, co myśleć… galaretowaty płyn wypełniający moją
przestań międzyczaszkową nie potrafił myśleć; on jedynie chlupotał… Czy to
przypadkiem nie nazywa się pracoholizm?
Nie wiedziałem, co myśleć, nie wiedziałem także, co
czuć… Czułem się pusty. Nie umiałem nawet za bardzo określić, jakie emocje czy
uczucia mi towarzyszyły.
Byłem w totalnej rozsypce.
Nie byłem sobą.
A co najgorsze w tym wszystkim nie potrafiłem się
odnaleźć. Zdawało się, iż zapomniałem, kim tak naprawdę jestem. Utraciłem
własne „ja” na dobre… Próbowałem przypomnieć sobie, jakie ono było; jaki ja
byłem naprawdę, ale w mojej głowie zionęła dobijająca pustka. Idąc za tropem
tego, iż miałem w zwyczaju przelewać kłębiące się myśli i uczucia na papier,
rozmyślałem nad napisanymi przeze mnie tekstami. Niestety wchodziło na to, iż
udało mi się stworzyć zaledwie kilka pogodnych piosenek w mrowiu tych, które
dotyczyły odrazy, bólu i cierpienia. To chyba dowodziło tylko tego, iż moje
„ja” było raczej pesymistą, nie? Cóż, przyznam, że dowiadywanie się kolejnych
niewesołych rzeczy o samym sobie nie było zbyt przyjemne… ale co zrobić? W
życiu rzadko kiedy ktoś pyta nas o zdanie – a już w szczególności prawie nigdy
nikt nie zastosowuje się do naszej woli, nawet po wysłuchaniu jej.
***
Doszedłem do wniosku, że moje życie było
przerażająco nudne. Nic się w nim nie działo. Ciągle tylko rutyna… Ktoś mógłby
powiedzieć, że przecież już z tym zerwałem, zostawiając Zero – że przecież coś
się zmieniło i nawet jeśli dla szatyna nie było to nic wielkiego, to dla mnie
owszem - ale to jednak nie była prawda.
W tym moim nudnym i przewidywalnym do bólu życiu nic już mnie nie ekscytowało,
nie sprawiało, że moje serce biło szybciej, krew szumiała w skroniach, a mnie
samego rozpierała energia, przez co nie mogłem spokojnie usiedzieć na miejscu.
Każdego dnia wstawałem i robiłem to samo. Niemal codziennie jadłem to samo,
gdyż kucharz ze mnie był raczej marny. Nigdy nie przejawiałem jakiejś większej
inicjatywy twórczej, jeśli chodziło o przyrządzanie posiłków. Można powiedzieć,
że wytrenowałem się w kilku prostych daniach, które jadłem w kółko i na
okrągło. Szedłem do pracy, w której wiedziałem, co mnie czeka – to samo, co
poprzedniego dnia… i jeszcze wcześniejszego… Kawa, długie rozmowy telefoniczne
ze sponsorami moich projektów, z podwykonawcami i w końcu odbiorcami, kilka
rozmów twarzą w twarz, kilka wymuszonych, kurtuazyjnych, uśmiechów, a w
przerwie między nimi gryzmoliłem w notatniku, na którego stronach czasem
pojawiały się jakieś nowe pomysły; nieczęsto w ostatnim czasie, ale… Potem
wracałem do domu, udając zatyranego na śmierć – podczas gdy w istocie byłem
raczej znudzony niż przepracowany – gdyż tak nakazywała nasza kultura („kultura
gambarowania”). Siadałem na chwilę na kanapie koło Michiego, nie zamieniając z
nim przy tym ani jednego słowa. W końcu poirytowany jego biernością wstawałem i
jeśli wciąż nie opuściły mnie wszelkie siły, to kierowałem się do kuchni, żeby
jak zwykle znów przygotować jakiś posiłek o stopniu trudności „dla idiotów”.
Jeśli natomiast miałem już wszystkiego tak serdecznie dość, iż potrafiłem
zignorować nawet głód, szedłem prosto pod prysznic, a następnie do łóżka. Około
godziny później zawsze przychodził Shimizu. Odwracał się do mnie plecami i
zasypiał, podczas gdy ja leżałem i wpatrywałem się w światła reflektorów samochodowych,
które biegały po suficie naszej sypialni. Czasem zdarzało mi się westchnąć.
Swego czasu zorientowałem się, że w naszym łóżku leżą już nawet dwie oddzielne
kołdry…
Ktoś mógłby stwierdzić, że nie ma w tym nic
dziwnego – ot zwykłe życie człowieka po trzydziestce… ale dlaczego ono musiało
tak wyglądać? Nie no, jasne, nie oczekiwałem jakiś pościgów mafii czy wybuchów
i eksplozji na każdym kroku, ale od czasu do czasu mogłoby się znów coś stać –
coś, co by mnie pobudziło, utwierdziło, że wciąż żyję, a nie jedynie egzystuję;
utwierdziło w moim człowieczeństwie, wyprowadzając z błędnego myślenia, że w
postępującym w zastraszającym tempie procesie zmieniam się w roślinkę –
egzystującą, ale nie żyjącą.
***
Usiadłem na skarpie, podciągając nogi pod brodę i
obejmując je rękoma. Było już chłodno i błotniście, gdyż w końcu nadeszła
nieuchronna słota. Nie przeszkadzało mi to jednak. Lubiłem to miejsce, toteż
zaglądałem tu co jakiś czas – szczególnie w takich sytuacjach jak ta, kiedy
szykował się pokaz sztucznych ogni, więc wysoki punkt obserwacyjny był
wskazany.
Naprawdę lubiłem fajerwerki; nawet jeśli miały w
sobie dużo wyrazu nostalgicznego. Tak jak już miałem to w zwyczaju i w tym
doszukiwałem się jakiegoś ukrytego znaczenia oraz aluzji do ludzkiego życia.
Sztuczne ognie tak do złudzenia przypominały mi wszystkie moje marzenia,
nadzieje, przyjemności – one tak samo szybko wznosiły się ku gurze, aby
następnie eksplodować falą przepięknych, skrzących się kolorów… i równie szybko
zgasnąć na czarnym firmamencie nieba. Barwy i ich kompozycje zmieniały się,
podobnie jak i wielkość wybuchu – jeden był większy, bardziej udany, drugi
mniej, a niektóre okazały się być niewybuchami – wszystko to było niepewne i
pozostawiało pewną dozę strachu, że się nie uda; jedyną stałą był mrok nocnego
nieba… taki niezmienny, wręcz statyczny, chciałoby się powiedzieć…
- Wiedziałem, że cię tu znajdę – usłyszałem za
plecami.
Zdziwiony odwróciłem się przez ramię, żeby dojrzeć
za sobą Michiego. Stał z założonymi rękami na piersi, spoglądając na mnie z
góry. Na jego twarzy malował się ten sam, tak dobrze znany mi grymas, który z
grubsza nie wyrażał nic.
- Ty się chyba nigdy nie zmienisz… - westchnął. – W
kółko robisz to samo, wiesz? – prychnął. – I tak od wielu lat…
- Wyobraź sobie, że wiem to aż za dobrze… -
burknąłem, znów przenosząc wzrok na czarny nieboskłon, którego jeszcze nie
rozświetliło żadne światełko.
Shimizu westchnął raz jeszcze i dosiadł się do
mnie. Odsunąłem się od niego, jednak ten pociągnął mnie za ramię, ponownie
sadzając blisko siebie. Nie objął mnie jednak czy nie złączył naszych dłoni. Po
prostu siedzieliśmy koło siebie w ciszy.
- Jesteś głupi; to też wiesz? – cmoknął z
niezadowoleniem, na co ja wywróciłem oczyma. – Zawsze już będziesz żył w swojej
bajce, goniąc za swoimi nieosiągalnymi ideałami, co? – uśmiechnął się krzywo
pod nosem. – Nigdy z tego nie zrezygnujesz… - pokręcił z politowaniem głową. –
Lubisz wypominać ludziom, że nie są idealni, bo nie pasują do twojej wizji
sielankowego świata, ale przy tym nie patrzysz na siebie. Nie widzisz, jak
potrafisz ranić innych, gnając na złamanie karku za tymi swoimi mrzonkami –
spojrzał na mnie z przyganą. – Jesteś arogancki. Zachowujesz się jak bachor –
jego spojrzenie stało się chłodne i nieprzyjemne. – Nie dajesz nic z siebie dla
innych. Wszystko wiecznie robisz pod siebie. Jesteś niewdzięczny – skrzywił
się. – To wszystko też wiesz… bachorze? – uśmiechnął się jadowicie.
- Taa… - mruknąłem. Miałem serdecznie dość
wysłuchiwania podobnych oskarżeń.
- Który to już raz odstawiłeś podobne
przedstawienie? – fuknął. – Zgubiłem rachubę…
- Nie wiem… siódmy? – zgadywałem.
- Całkiem możliwe – przyznał. – Co by było, gdybym
naprawdę cię zostawił, co? Pomyślałeś o tym chociaż przez chwilę? – westchnął
cierpiętniczo.
- Wszystkim żyłoby się lepiej? – zapytałem
retorycznie.
- Nie żartuj – zaśmiał się; tym razem szczerze. – W
końcu masz tylko mnie – zafrasowałem się na te słowa.
- Tu mnie masz – przyznałem z niechęcią.
- Bądź co bądź boisz się samotności – wzruszył
ramionami. – Wiesz… Może ja cię nie rozumiem – wyciągnął zza pazuchy dwie
butelki piwa. Zahaczył krawędzie kapsli o siebie i otworzył je. Wręczył mi
jeden z napojów. – Ale inni nawet nie zwracają na ciebie uwagi; nie obchodzi
ich fakt twojej egzystencji na tym świecie, a tym bardziej liczba masek, pod
którą skrywasz swoją prawdziwą twarz czy też to, jak bardzo czujesz się
zraniony przez otaczający nas świat – upił łyk alkoholu. – Życie to nie film
czy książka; tutaj nie spotkasz nikogo, kto właściwie będzie czytał ci w
myślach i z chęcią się dla ciebie poświęci. Ludzie to egoiści.
- Święte słowa – stuknęliśmy się szyjkami butelek w
geście toastu. – Święte słowa… - mruknąłem pod nosem.
- To dlaczego ty wciąż…
- Bo nie umiem się zmienić! – przerwałem mu. – Tyle
razy próbowałem i za każdym razem to moje spaczone „ja” w którymś momencie
musiało wyjść na światło dzienne! Ludzie orientowali się, że nie jestem
normalny i pierzchali ode mnie jak od najgorszej zarazy!... – pociągnąłem łyk z
butelki.
- Dramatyzujesz… - prychnął.
- Jak zwykle – przewróciłem oczyma. Serio,
chciałbym czasem w życiu usłyszeć coś innego.
- Ale nie bój się – oparł się rękami za sobą,
rozkładając niemal w pozycji półleżącej. – Ja z tobą zostanę; poświęcę się tak
dla dobra reszty ludzkości – zaśmiał się.
- Dzięki ci, o zbawco – fuknąłem sarkastycznie. –
Ale czy przed chwilą nie powiedziałeś, że ludzie nie mają w zwyczaju poświęcać
się dla innych? – wypomniałem mu.
- Może jestem wyjątkiem? – uśmiechnął się.
- Patrzcie państwo, ewenement w skali ludzkości się
znalazł! – puknąłem się palcem w czoło. – Może jeszcze w podzięce powinienem
klęczeć przed tobą i się do ciebie modlić? – prychnąłem.
- Modlić może nie musisz, ale klęknąć byś mógł… -
zaśmiał się w głos.
- Co? – ściągnąłem brwi w niezrozumieniu.
- Dawno się nie kochaliśmy, nie? – rzucił lekko.
- Jaki ty jesteś romantyczny… - wywróciłem oczyma.
- Uwierz, i tak się starałem – wyszczerzył się.
Westchnąłem ciężko.
- Niech będzie – zgodziłem się. – Ale… ale najpierw
chciałbym zobaczyć pokaz sztucznych ogni – odezwałem się w chwili, kiedy
pierwsze fajerwerki z hukiem wybuchły na niebie.
- Chcesz się jeszcze bardziej zdołować? – zapytał
poważnie. W odpowiedzi spojrzałem na niego zdziwiony. Czyżby wiedział, o czym
myślałem? – Znam cię trochę, nie? Z czasem zacząłem nieco pojmować twoje
pokrętne myślenie – rozłożył ręce. – Nie żeby było to coś zabawnego czy
przydatnego… - burknął.
- Jasne… - syknąłem.
- Ale… okej – zgodził się. – Obejrzyjmy najpierw
pokaz sztucznych ogni – chłopak odrzucił od siebie pustą już butelkę i
przysunął się do mnie jeszcze bardziej. Objął mnie jedną ręką w pasie,
wpatrując się w kolorowe rozbłyski, które oświetlały jego przystoją twarz.
Może nie wiedziałem znowu o nim wszystkiego?
Może… może ja też się czasem myliłem?
Nieco uspokojony oparłem głowę na jego ramieniu.
Musiałem przyznać, że fajerwerki były naprawdę piękne… Mógłbym wpatrywać się w
nie tak do końca życia…
Tymczasem jednak jeszcze wciąż dużo przede mną.
Dużo złego.
Ale może także odrobina dobrego…