"Uważaj, czego pragniesz" cz.6

Aoi (…) czekał aż ponownie zacznę kontynuować i zwierzać mu się ze swojego problemu, ale ja nie zamierzałem robić nic podobnego. Chcąc zorientować się, ile czasu zostało jeszcze do dzwonka, wyciągnąłem telefon z kieszeni. (…) przez przypadek zamiast w skrzynkę odbiorczą, wszedłem w galerię zdjęć, dotykając sąsiadującej ikonki. Ta, dotykowe telefony mają swoje wady…
Nieczęsto przeglądałem zdjęcia zapisane na telefonie (…) na jednym [ze zdjęć] zostałem uchwycony razem z Rukim. Blondyn spoglądał na mnie urażony, robiąc przy tym śmieszną minę, podczas gdy ja naśmiewałem się z niego; ale co najważniejsze, na zdjęciu figurowałem wciąż jako chłopak!
Yuu zajrzał mi przez ramię. (…)
- Ten chłopak… jest bardzo podobny do ciebie… To twój brat? – zapytał, wskazując mnie w moim „poprzednim” ciele.
(…) - Nie – przygryzłem wargę. – To ja sam – wyznałem w końcu.

„Uważaj, czego pragniesz” cz.6
Tytuł alternatywny: „Bóg chcąc nas ukarać, spełnia nasze marzenia”

- Co proszę? – Shiroyama spojrzał na mnie z niezrozumieniem wypisanym na twarzy. – Ty? – podniósł jedną brew. – W sensie, że to… miała być jakaś charakteryzacja czy jak? – zgadywał.
- I tu właśnie zaczyna się nasz problem – westchnąłem. – Już mi nie wierzysz, a to dopiero początek historii… - jęknąłem.
- Skoro nie chcesz mi nic powiedzieć, to chyba logiczne, że nie chcę uwierzyć, bo nie mam w co – rozłożył bezradnie ramiona. – To może pominiesz ten „niewiarygodny” wstęp tej historii i zaczniesz od środka, abym i ja chociaż w jakimś stopniu mógł zrozumieć, z czym przyszło ci się zmagać? – zaproponował.
- To bez sensu… - pokręciłem głową.
- Cóż… – brunet ledwo powstrzymywał się od wywrócenia oczyma. – Próbowałem być pomocny, ale skoro nie chcesz powiedzieć mi, o co chodzi, to nie będę naciskał – wzruszył ramionami. – Niemniej jeśli jest coś, na co mógłbym ci się przydać, to nie krępuj się i… - szykował się już do wstania ze swojego miejsca, kiedy nagle zatrzymałem go, zamykając w uścisku jego nadgarstek.
- W sumie... – zawahałem się. – Jest jedna rzecz, o którą chciałabym cię spytać – wydusiłem z trudem. – Co właściwie myślisz o przyjaźni damsko-męskiej? – wypaliłem szybko na jednym tchu.
- Przyjaźń damsko-męska? – powtórzył Yuu, zamyślając się na moment. – Szczerze powiedziawszy to moje zdanie na ten temat uległo zmianie, odkąd zobaczyłem, jak zachowujecie się wzajemnie wobec siebie z Takanorim… - urwał, widząc, że posmutniałem. – Chyba powoli zaczynam rozumieć… Cała ta sprawa kręci się wokół Rukiego, prawda? – upewnił się, na co ja niepewnie skinąłem głową. – Pokłóciliście się? – dociekał.
- Nie… Znaczy nie do końca… Nie myślę, żebyśmy się pokłócili… - plątałem się we własnych tłumaczeniach. – Tu chodzi raczej o to, że ludzie patrząc na nas, źle interpretują łączące nas więzi – próbowałem jakoś ładnie opisać sytuację, w której znalazłem się razem z Matsumoto. – Myślą, że jesteśmy parą…
- A ty chciałabyś, żebyście wciąż zostali tylko przyjaciółmi – wywnioskował, ponownie siadając na swoim miejscu. – Niestety jednak jest to niemożliwe, gdyż Taka-kun zakochał się w tobie, mam rację? – spojrzał na mnie badawczo.
- No… nie – wyznałem, spuszczając wzrok i rumieniąc się obficie. Kapitan szkolnej drużyny koszykarskiej drgnął, wyłapując mój przekaz podprogowy.
- A więc to ty się w nim zakochałaś – westchnął ciężko. – A więc klasyczna sytuacja… W takim razie wasza dwójka nie była wyjątkiem od tego… - skrzywił się, uciekając gdzieś spojrzeniem.
- „Klasyczna sytuacja”? – zdziwiłem się.
- No tak – wzruszył ramionami raz jeszcze. – W gruncie rzeczy stosunki damsko-męski dzielą się na, nazwijmy je tak, trzy grupy…
- A, jasne, rozumiem – przerwałem mu. – Matsumoto już mnie w tym uświadomił – poinformowałem go.
- Więc on chce, żebyście pozostali jedynie przyjaciółmi, podczas gdy ty chciałabyś, abyście stali się dla siebie kimś więcej, tak? – spojrzał na mnie umęczony.
- No… tak… - wydukałem, czując jak pieką mnie policzki.
- W takim razie znaleźliście się w trudnej sytuacji – skwitował.
W tym momencie rozbrzmiał dzwonek na lekcje. Oboje podnieśliśmy się ze swoich miejsc i ruszyliśmy w swoich kierunkach, nie zamieniając już ze sobą ani słowa. No to świetnie mi pomógł, nie ma co… Aż parsknąłem w duchu na tę myśl. Yuu obiecał mi pomóc w moim problemie, ale ostatecznie jego działania ograniczyły się tylko do tego, aby wyciągnąć ze mnie wszystkie informacje, pesząc mnie przy tym nieprzeciętnie. Doprawdy, widziałem w nim zadatki na psychologa!
Nim jednak zdążyłem dotrzeć skrzywiony pod salę lekcyjną, przypomniałem sobie o jednej, bardzo istotniej rzeczy. Zdałem sobie sprawę, iż brunet chciał się wcześniej ze mną umówić, ale musieliśmy przełożyć nasze spotkanie ze względu na nasze wspólne obowiązki. Fakt, iż chciał pójść ze mną na randkę, dowodził tego, że w jakiś sposób się mną interesował – a ja teraz zwierzyłem się mu z tego, że podoba mi się Ruki! Cholera, musiał przez to poczuć się strasznie! Nawet nie potrafiłem wyobrazić sobie, jak ja bym się poczuł, gdyby przyszedł do mnie Takanori, oświadczając, że podoba mu się jakaś inna dziewczyna. Prawdopodobnie pękłoby mi serce…
Teraz przynajmniej jednak znałem powód, dla którego Aoi zareagował w taki a nie inny sposób…
Ech, nie ma co, ja to jestem zdolny! Może powinienem zacząć pisać jakieś poradniki, coś w stylu: „Jak spartolić życie swoje i innych w mniej niż dwadzieścia cztery godziny”. Cóż, po dłuższym zastanowieniu doszedłem jednak do wniosku, iż powinienem popracować nad nazwą, gdyż była bardzo długa (Kita-pon mistrzem wymyślania kilometrowych tytułów xD od aut.). Reszta jednak idealnie trzymała się kupy…

***

Z czasem można powiedzieć, że oddalałem się od wszystkich. Matsumoto nie towarzyszył mi już w drodze do szkoły, nie odwiedzał mnie, a mnie samemu było głupio do niego iść. W gruncie rzeczy nawet i tak nie miałem, co mu powiedzieć. Załóżmy, że otworzyłby mi drzwi, stanęlibyśmy twarzą w twarz… i co dalej? Miałbym rzucić mu się na szyję z jakimś desperackim wyznaniem miłosnym, typu: „Kochaj mnie!”. Przecież nie mogłem go do tego zmusić…
Niemniej bolało mnie to, iż w ostatnim czasie nie widywaliśmy się prawie wcale. Taka przewijał się szkolnymi korytarzami niczym duch. Nie mogłem go złapać podczas przerwy, nawet jeśli czekałem na niego pod klasą, w której powinien mieć zaraz lekcje. Czasem tylko zdarzyło się, iż udało mi się dostrzec jego blond czuprynę, kiedy przeciskał się w tłumie na schodach prowadzących na stację metra lub kiedy mijał już bramę wyjściową szkoły, podczas gdy ja dopiero co wyszedłem z budynku i nie miałem szans na dogonienie go.
Kapitan szkolnego klubu koszykarskiego również zaczął mnie unikać. W sumie, co się dziwić? Nie przysiadał się już do mnie podczas przerw obiadowych, nie zagadywał w metrze. Nawet Yui pytała się czy przypadkiem nie pokłóciłem się z jej kuzynem, gdyż ten przestał o mnie wypytywać, kiedy wcześniej miał to w zwyczaju robić jak szalony.
A więc za jedynego towarzysza robiła mi brunetka. Dziewczyna nawijała jak najęta bez żadnego konkretnego tematu chyba tylko po to, aby wypełnić ciszę, która pojawiała się, kiedy ta zamilkła. Ja odzywałem się rzadko, a nawet jeśli już to najczęściej komunikowałem się z nią za pomocą monosylab i głębokich pomruków. Stałem się nieco apatyczny. Myślami byłem gdzieś daleko, toteż nie za bardzo interesowały mnie kolejne sprawy, o których tak radośnie szczebiotała Yui.
I tak oto rozpoczął się efekt domina. Z tego wszystkiego nie mogłem skupić się na lekcjach, przez co dużo więcej czasu musiałem spędzać na naukę w domu. Ta jednak szła mi jak krew z nosa – boleśnie i powoli. W rezultacie moje oceny spadły. Z tego z kolei powodu moja matka zaczęła dociekać, co jest ze mną nie tak. Nie umknęło również jej uwadze, iż w ostatnim czasie byłem dość flegmatyczny i nie wykazywałem niczym większego zainteresowania. Rodzicielka próbowała ze mną rozmawiać, jednak ja za każdym razem odsyłałem ją z kwitkiem. Naruszyła moje zaufanie całą tą akcją z ginekologiem i posądzaniem mnie o sypianie z Takanorim. Bo jakie niby miałem gwarancje, że po wyznaniu jej, że zakochałem się w tym chłopaku, znowu nie odwali jakiś dziwnych scen? Jeśli chodziło o mamę, to wolałem przemilczeć wszelkie kwestie, jakie wiązały się ze związkami – zarówno w aspekcie psychicznym, jak i w aspekcie fizycznym.
Moja nieuwaga poskutkowała w końcu tym, że podczas rozgrzewki z piłkami do koszykówki na wychowaniu fizycznym oberwałem jedną z takowych piłek w nos. Przewróciłem się, przez co uderzyłem się jeszcze w głowę. Najgorsze jednak nadeszło później. Kiedy już z trudem wywindowałem się do pozycji siedzącej, poczułem spływające z nosa ciepło, które szybko dosięgło górnej wargi. Przyłożyłem rękę do twarzy, orientując się, że była to krew.
W zaistniałym wypadku zostałem wysłany do pielęgniarki. Yui chciała mnie odeskortować, ale ja zapewniłem, że dotrę do gabinetu o własnych siłach – tak też się stało. Zapukałem w białe drzwi oznaczone dodatkowo czerwonym krzyżykiem, jednak nie usłyszałem przyzwolenia na wejście ani żadnej innej odpowiedzi. Zdziwiony pozwoliłem uchylić sobie drzwi i zajrzeć do środka.
- R-Ruki? – wydusiłem z trudem, spoglądając na chłopaka, który siedział na jednym z łóżek i bawił się telefonem. Blondyn spojrzał na mnie równie mocno zdziwiony, co i ja na niego.
- Kiyoko? Ty krwawisz! – poderwał się na równe nogi i wprowadził mnie do gabinetu, ciągnąc za rękę. Usadził mnie na plastikowym krześle przed biurkiem pielęgniarki. – Co ci się stało? – zmartwił się, zaczynając krzątać się po pomieszczeniu zupełnie tak, jakby to on tu urzędował.
- W-f – odparłem lakonicznie. – Gdzie pielęgniarka? – zainteresowałem się.
- Powiedziała, że musi wyjść na chwilę – wzruszył ramionami, po czym wrócił do mnie po chwili z gazą.
Niczym zawodowy lekarz z wprawą i wyczuciem wytarł moją twarz z krwi, nie pozwalając mi zrobić nic samemu. Kazał mi się pochylić w rozkroku, po czym podał mi kolejne gazy, które już sam przykładałem sobie do nosa. Matsumoto zorganizował także skądś niewielki ręcznik, który zwilżył zimną wodą i położył mi na karku. Następnie klęknął przede mną na jednym kolanie, przyglądając mi się z dołu spojrzeniem pełnym politowania.
- Dlaczego ty zawsze musisz być taka kłopotliwa? – westchnął. – Nie jesteś wcale dziewczęca – wytknął mi, na co zaśmiałem się krótko.
- A tobie co się stało? – zapytałem.
- Udawałem, że głowa mnie boli – machnął lekceważąco rękę. – Po prostu nie chciało mi się siedzieć na historii – wzruszył ramionami. – Em, Kiyoko…? – zafrasował się.
- Tak? – zapytałem z nadzieją.
I właśnie w tym najgorszym momencie, kiedy Takanori był już bliski wypowiedzenia swojego pytania, drzwi otworzyły się, a w ich progu stanęła pielęgniarka. Kobieta widząc mnie, wręcz zbladła i złapała się za głowę, lamentując głośno:
- Człowiek tylko na moment wyjdzie do łazienki, a poszkodowani już ustawiają się w kolejce! – zawołała.
Podeszła do mnie, przejmując nade mną opiekę oraz przyglądając mi się uważnie, aby móc ocenić „zniszczenia”. Tym samym Taka został zmuszony do wycofania się, z czego byłem niezmiernie niezadowolony. Chłopak westchnął ciężko, po czym skierował się w stronę wyjścia.
- Już mi lepiej – rzucił. – Dziękuję i przepraszam za problem – mruknął, wychodząc z gabinetu.
Cholera, przecież on naprawdę nienawidził historii… Czy naprawdę wolał już siedzieć całą godzinę na znienawidzonym przedmiocie niżby spędzić chwilę ze mną?

***

Właśnie czekałem na metro na odpowiedniej platformie, jednocześnie wsłuchując się w smutne akordy melancholijnej piosenki, która leciała w moich słuchawkach. Czułem się naprawdę zawiedziony postawą Matsumoto… Myślałem, że byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, niemalże braćmi… a teraz on postanowił odsunąć się ode mnie w tym tak trudnym dla mnie okresie. To naprawdę bolało… tym bardziej, że tyle nagłych i nieplanowanych zmian miało miejsce w ostatnim czasie. Ruki był jedynym, z którym mogłem na ten temat porozmawiać, gdyż tylko i wyłącznie on wiedział o tym, że wcześniej byłem chłopakiem, jednak nie wyglądało na to, jakoby ten chciał mieć ze mną jeszcze coś wspólnego. Opuścił mnie, zostawiając samego sobie, kiedy ja naprawdę potrzebowałem wygadać się komuś zaufanemu i usłyszeć kilka ciepłych słów wsparcia. Chociażby takie trywialne: „Wszystko będzie dobrze.”… Chciałem usłyszeć, że Takanori zostanie przy mnie, że będzie blisko i że zawsze będę mógł zgłosić się do niego w potrzebie lub problemie… Co ja gadam, do diaska?! Tak naprawdę chciałem usłyszeć, że będzie blisko głównie dlatego, że to stwarzałoby dla mnie jakieś możliwości do zbliżenia się do niego w „ten” sposób. Chciałem, żeby był cały czas był obok mnie, ponieważ zadurzyłem się w nim. Chciałem, żeby on poczuł do mnie to samo…
Tymczasem on jednak, na przekór moim pragnieniom, wciąż tylko oddalał się ode mnie. Prawdopodobnie uznał mnie za jakiś wybryk natury, który znienacka zmienia płci, dlatego nie chciał mieć ze mną nic wspólnego. Cóż, no nie powiem… Było to dziwne, ale… Cholera jasna, a co, jeśli on zorientował się, że zaczął mi się podobać?! Nie znałem się zbyt dobrze na relacjach damsko-męskich, ale moje siostry twierdziły, że to bardzo łatwe do rozpoznania, kiedy komuś podoba się jakaś druga osoba. No to pięknie… Nie dość, że jego przyjaciel zamienił się w dziwadło, to jeszcze w dodatku zaczął interesować się nim w sposób, w który kategorycznie nie powinien był tego robić – tak, suma summarum, miał całkiem mocne powody do tego, aby zacząć mnie unikać…
Zacząłem zastanawiać się, co by się stało, gdybym któregoś dnia znów wrócił do swojego poprzedniego ciała. Czy gdybym znów stał się chłopakiem, Taka ponownie zechciałby się ze mną zadawać? Czy wszystko wróciłoby do starego porządku rzeczy, czy może nasze relacje zostały już skutecznie ostudzone na zawsze? Czy dzięki ponownej zmianie płci znów zmieniłby się mój tok myślenia na bardziej „męski”, przez co Ruki przestałby mi się podobać? Czy znów moglibyśmy być po prostu przyjaciółmi? No i co najważniejsze, czy on pamiętałby, że kiedyś byłem dziewczyną, czy jego pamięć na ten temat zostałaby skasowana, tak jak to było w przypadku innych?
Nim jednak zdążyłem znaleźć odpowiedź na którekolwiek z tych pytań, ktoś mnie zaczepił. Czując pukanie w ramię, wyciągnąłem słuchawki z uszu i odwróciłem się. Za mną stał nikt inny jak Yuu.
- Hej – przywitał się z pogodnym uśmiechem. Wyglądało na to, że poranną, dość niezręczną sytuację postanowił puścić w niepamięć. – Jak tam? – zagaił.
- Nienajgorzej – odpowiedziałem mu wymuszonym uśmieszkiem. – A u ciebie? – starałem się podtrzymać rozmowę z czystej kurtuazji.
- Całkiem dobrze – odparł. – Ale może być lepiej – dodał.
- Co przez to rozumiesz? – zdziwiłem się.
- Byłoby świetnie, gdyby w końcu udało nam się wyjść gdzieś wspólnie – wymownie przybliżył się do mnie. – W ostatnim czasie musieliśmy odłożyć nasze spotkanie, toteż pomyślałem, że może warto byłoby ci przypomnieć, iż wciąż jestem zainteresowany – zaśmiał się serdecznie. Może to dziwne, ale w jakiś sposób zdawało mi się, że chłopak mówił o tym wszystkim trochę zbyt głośno… - A jak z tobą? – zainteresował się.
- Tak, jasne…
- Świetnie – przerwał mi. Zadowolony wyszczerzył się, ukazując mi cały garnitur swoich zębów oraz klaszcząc w dłonie. – W takim razie co powiesz na… teraz?
- „Teraz”? – powtórzyłem skołowany. – Chwila, chcesz powiedzieć, żebyśmy wyszli gdzieś razem właśnie teraz? – spojrzałem na niego zszokowany.
- Pewnie – przytaknął. – Czemu by nie? – wzruszył ramionami i zaśmiał się raz jeszcze. – Skończyłaś już lekcje, prawda? – upewnił się, na co ja skinąłem mu głową. – Masz już jakieś plany na dzisiaj? – dociekał.
- No… nie – przyznałem zgodnie z prawdą.
- Więc myślę, że nie byłoby to wielkim problemem, gdybyś dała znać rodzicom, że wrócisz dziś do domu trochę później, prawda? – spojrzał na mnie niczym zbity pies, przez co po prostu nie mogłem mu odmówić.
- W sumie… no dobrze – zgodziłem się w końcu.
- Dziękuję – brunet uśmiechnął się powalająco, po czym objął mnie w pasie i cmoknął w policzek.
Czułem, jak nieznośne ciepło pełźnie po moich policzkach, przez co domyślałem się, że się zarumieniłem. Utwierdziło mnie w tym również to, że Shiro zaśmiał się już któryś raz z rzędu tego dnia. Aoi jakoś dziwnie rozglądał się po tłumie, który oczekiwał przyjazdu metra, zupełnie tak jakby kogoś w nim szukał. W tym samym czasie ja wyciągnąłem telefon i wysłałem wiadomość do taty, że idę z KOLEŻANKĄ do biblioteki, aby się pouczyć. Tym razem wolałem nie ryzykować – po pierwsze wolałem poinformować ojca o moich późniejszym powrocie, po drugie zdecydowałem się trochę nagiąć fakty, żeby po powrocie do domu matka nie odstawiła mi znowu żadnych cyrków tylko i wyłącznie z tego powodu, że spotkałem się z chłopakiem.
W tym właśnie momencie uświadomiłem sobie, że… zostałem zaproszony na randkę. To była moja pierwsza randka w życiu. Stresowałem się nieco, jednak zdawałem sobie sprawę, iż nawet gdybym posiadał jakieś „doświadczenie” w tych sprawach jako chłopak, na nic mogłoby mi się to zdać, gdyż teraz znajdywałem się w zupełnie innym położeniu, na zupełnie innej pozycji.
Wszystkie moje rozmyślania zostały przerwane przez nadjeżdżające metro, do którego następnie wsiedliśmy.

***

Ta nagła zmiana nastroju i nastawienia u Shiroyamy była dla mnie dość zagadkowa. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że rano musiałem go zranić, a teraz ten, jakby nigdy nic, zaprosił mnie na rankę, mimo iż wyznałem mu, że interesuje mnie ktoś inny. Z jednej strony wydawało się być to trochę nielogiczne, ale z drugiej… cóż, nie mogłem nie docenić jego uporu, który w pewnym sensie ocierał się nieco o masochizm. Zdawało się, że niezależnie od tego, co powiedziałem wcześniej, brunet będzie próbował zainteresować mnie swoją osobą do czasu, aż w końcu zapomnę o Takanorim. Podjął się bardzo trudnego zadania… ale dzięki temu też bardzo u mnie zapunktował. W ten sposób okazał mi przecież, jak bardzo mu na mnie zależy. Czy tego właśnie nie oczekiwały zawsze dziewczyny od swoich chłopaków – nieustannego zabiegania o nie, prezentowania na każdym kroku, jak bardzo mu na niej zależy? Yuu zachował się niemalże jak książę z bajki w moim mniemaniu. Zdawałem sobie sprawę, że podjęcie się takiego wyzwania z pewnością kosztowało go wiele nerwów i początkowo wymuszonych uśmiechów, dlatego nie zamierzałem pozostać na to obojętnym. Obiecałem sobie dołożyć wszelkich starań, aby odwrócić wzrok od Matsumoto i skierować go na kapitana drużyny koszykarskiej. On przynajmniej szczerze się mną interesował. Nie zwiał w chwili, kiedy go potrzebowałem. Pomimo tego, że go zraniłem, został przy mnie. Nie mogłem pozostać bierny wobec tego wszystkiego.
Przechadzaliśmy się właśnie deptakiem tuż nad zatoką. Słońce już zachodziło, barwiąc niebo na złocistopomarańczowy kolor. Płynne złoto nad naszymi głowami było bezchmurne i piękne jak chyba nigdy dotąd. Porywisty, choć niezbyt zimny wiatr targał moimi włosami. Chłopak przezornie pożyczył mi swoją kurtkę, którą ja zarzuciłem jedynie na ramiona, opatulając się nią. Pozwalałem, aby Aoi luźno obejmował mnie w pasie, podczas gdy ja dwoma rękami przytrzymywałem poły jego kurtki. Wciąż byłem nieco skrępowany, kiedy myślałem o tym, aby go przytulić, gdyż było to dopiero nasze pierwsze spotkanie, ale fakt, iż on obejmował mnie był bardzo przyjemny. Szedłem wtulony w jego bok, opierając głowę na jego ramieniu. Na jego ustach błąkał się delikatny, już niewymuszony, niegasnący uśmieszek.
Wiatr wzbijał fale na morzu, które z pluskiem roztrzaskiwały się o brzeg. Drobiny piasku skrzyły się w ostatnich promieniach słońca zupełnie tak jakby były czymś wyjątkowym, niezwykłym. Pyłem startych kamieni szlachetnych, miniaturowymi diamentami. Wszystko wyglądało tak niezwykle i cudownie, zachwycająco. Czułem się zupełnie tak, jakbym zobaczył to wszystko dopiero po raz pierwszy. Byłem w tym miejscu już nie raz i nie dwa, ale zdawało się, że dopiero teraz odkryłem jego prawdziwe piękno. Urzekały mnie zwykłe, codzienne rzeczy, które przecież były tak standardowe, tak bardzo na swoim miejscu, z których korzystałem na co dzień… Będąc przy Shiro, spoglądałem na otaczające mnie rzeczy w zupełnie odmienny sposób.
Jak na księcia z bajki przystało, ten zadbał o to, abym spędził ten czas z nim bajkowo. Jak za sprawą magicznej różdżki nagle przeniósł nas z tak dobrze znanego mi betonowego terrarium miasta do scenerii, na tle której pokazać nie powstydziłby się Kopciuszek czy Śpiąca Królewna.
Wtem nagle przypomniały mi się niegdysiejsze słowa Rukiego: „Co ty w nim widzisz, co?” – zapytał, krzywiąc się na widok Yuu. Cóż… zdawało się, że z czasem odkrywałem coraz więcej rzeczy, które ułatwiały mi wpatrywanie się w niego jak obrazek.
Może przerwa od Taki naprawdę wyjdzie mi na dobre?
Brunet był szarmancki, zabawny, miły, przystojny… tak, mogłam trafić dużo gorzej, nie? Wyglądało na to, że moje zadanie, jakie sobie wyznaczyłem, było dużo prostsze od niego. Ja musiałem się tylko w nim zakochać, podczas gdy on musiał przełknąć swój ból, zastąpić nieprzyjemny grymas uśmiech i utrzymać zainteresowanie moją osobą. Byłem mu naprawdę wdzięczny za to, że się tego podjął. Byłem z tego powodu naprawdę szczęśliwy. Czując jego rękę na swojej talii oraz bijące od niego ciepło mogłem w końcu uśmiechnąć się naprawdę szczerze. Smutek, żal i złość, które górowały nade mną przez ostatnie kilka dni, sprawiając, że stałem się własnym cieniem, nagle wyparowały. Czułem się odprężony, wręcz zrelaksowany, zupełnie tak jakby Aoi ściągnął z moich barków ogromny ciężar.
Niestety nasze spotkanie kończyło się już na dziś. Właśnie kierowaliśmy się z powrotem do stacji metra.
- Yuu?… - zacząłem dość cicho.
- Słucham? – spojrzał na mnie tymi błyszczącymi, prawie czarnymi oczami, pod których naciskiem poczułem, że znów się lekko rumienię.
- Przepraszam za dzisiejszy poranek… - mruknąłem cicho.
- Nie masz, za co przepraszać – odpowiedział chłopak raźno.
Przygryzłem policzek od wewnętrznej strony. Mógł się z tym nie obnosić, mógł udawać, że nic się nie stało, ale ja i tak wiedziałem swoje, przez co czułem się nieco głupio… i niewdzięcznie.
- Yuu?... – zagadnąłem raz jeszcze, kiedy już wsiedliśmy do wagonu.
- Tak? – spojrzał na mnie cierpliwie.
Przez moment się wahałem, jednak ostatecznie zdecydowałem się urzeczywistnić moje plany. Przybliżyłem się do niego dość znacznie, opierając dłonie na jego ramionach. Stanąłem na palcach, gdyż koszykarz był ode mnie dużo wyższy i szybko cmoknąłem go w policzek.
- Dziękuję z-za… za wszystko… za cały dzisiejszy dzień – uśmiechnąłem się do niego zarumieniony.
Shiro wpatrywał się przez chwilę we mnie zdumiony, ale zaraz potem uśmiechnął się szeroko, a jego rysy twarzy złagodniały w wyrazie pełnej satysfakcji. Nim zdążył jednak coś powiedzieć, ja już od niego odskoczyłem, gdyż drzwi metra otworzyły się. To była stacja, na której wysiadałem. Obróciłem się jeszcze przez ramię i pomachałem mu na odchodne, na co od jedynie uśmiechnął się szerzej, wpatrując się we mnie roześmiany.
O dobra Kannon…
Nawet kiedy metro już odjechało, a ja kierowałem się wraz z tłumem do wyjścia na powierzchnię, czułem jak moje serce bije jak szalone, a w skroniach pulsuje krew. Ręce mi nieco drżały, a policzki piekły, ale byłem z siebie zadowolony. Uśmiech wciąż cisnął mi się na usta.
To był naprawdę udany dzień.

Oneshoot "Idę do przodu; z siłą, bez celu..." Hizumi x Zero (D'espairsRay)

Tytuł: „Idę do przodu; z siłą, bez celu…”
Paring: Zero x Hizumi (D’epspairsRay)
Typ: oneshoot
Gatunek: lemon
Beta: -

 „Idę do przodu; z siłą, bez celu…”

Dopiłem kawę. Odstawiłem brudy kubek do zlewu, uśmiechając się przy tym krzywo. „Niech choć raz on coś zrobi.” – pomyślałem kwaśno, obrzucając spojrzeniem walizki stojące w przedpokoju. – „Niech się przyzwyczaja, że służący nie przyjdzie na każde zawołanie.” – skrzywiłem się znacznie. Cholera, na samą myśl o tym wszystkim aż zaczynało się we mnie gotować!... - „Dobra, spokojnie, Hiroshi, spokojnie… Uspokój się. Nie daj pójść na marne tym wszystkim tabletkom uspakajającym, za które przecież zapłaciłeś niemiało.” – próbowałem przemówić sobie do rozsądku. – „Jeszcze chwila i zakończysz to wszystko. Wyjdziesz, tak jak to zaplanowałeś i unikniesz nerwicy; w końcu to poważna choroba, a zdrowie trzeba szanować!... szczególnie własne, kiedy te w ostatnim czasie zbytnio nie dopisywało…” – odruchowo poprawiłem dekolt koszulki, jakby mogło to coś pomóc na nasilające się drapanie w gardle.
W końcu się pojawił – Michi, rzecz jasna. Jak zwykle spóźniony z nonszalancką miną wszedł do przedpokoju, aby nie wydusić z siebie ani słowa. Kiedy specjalnie wyszedłem mu naprzeciw z kuchni, stając w progu drzwi i opierając się o ich framugę ramieniem, ostentacyjnie odwrócił głowę, dając mi do zrozumienia, że nie ma zamiaru się ze mną choćby przywitać.
- Kluczyki – wystawiłem dłoń w jego kierunku w oczekującym geście. Bez słowa sprzeciwu wygrzebał je z kieszeni i podał mi je. Obrzucił wszystkie moje torby szybkim spojrzeniem, które nie zdradzało ani krzty zainteresowania.
- Jedziesz do sanatorium? – zapytał oschle.
- Nie – zakręciłem kluczykami od samochodu na palcu. – Wyprowadzam się.
- Wyprowadzamy się? – szatyn zdziwił się.
- Nie, „kochanie” – specjalnie nie szczędziłem cynizmu i jadu podczas wypowiadania drugiego słowa. – Liczba pojedyncza; JA się wyprowadzam – zaznaczyłem dobitnie. Chłopak w odpowiedzi posłał mi zdziwione spojrzenie. Doprawdy, oglądanie go w takim stanie było niezłą zabawą. Było to dość interesujące, gdyż była to pierwsza tak widoczna emocja malująca się na jego twarzy od dłuższego czasu.
Jednak, żeby sprostować wszystkie niejasności, dodam, że na twarzy mojego „ukochanego” nie odmalował się jakiś wielki szok adekwatny do właśnie zaistniałej sytuacji – a więc w przypadku Zero do nagłej i niczym niewytłumaczonej decyzji jego partnera o wyprowadzce. Basista zawsze był oszczędny w emocjach. Po prostu się zdziwił – uniósł lekko brwi, jego oczy nieznacznie otworzyły się szczerzej. Tak samo reagują dwie przyjaciółki opowiadające sobie nawzajem, gdzie i co ostatnio udało im się wyrwać na przecenach… chociaż nie, nawet w takowym wypadku można posądzić zwykłych, normalnych ludzi o okazywanie większej dozy uczuć i emocji.
Shimizu posłał mi spojrzenie żądne wyjaśnień. No oczywiście, nie mógł przecież wydusić z siebie nawet pojedynczego słowa „Dlaczego?”, prawda? Lepiej sprowadzać wszystko do mowy niewerbalnej… W skrócie mówiąc, ten chłopak nie lubił przebierać w środkach, a w jego naturze leżała oszczędność – czy to w okazywanych emocjach, wypowiadanych słowach, czy po prostu pieniądzach. Człowiek minimalistyczny, chciałoby się rzec.
- To koniec z nami – oświadczyłem tonem wypranym z wszelkich emocji.
- Słucham? – spojrzenie szatyna przybrało na intensywności, przez co teraz mógłby mnie nim nawet zasztyletować.
- O nie, nie – zaśmiałem się. – Aż tak głupi to ja nie jestem; po tylu latach męczenia się z tobą w związku, nie uwierzę, że nagle nauczyłeś się słuchać – parsknąłem. – Ale odstawmy te żarty na bok… - otarłem wyimaginowaną łzę rozbawienia z kącika oka. – To koniec, Michi – chwyciłem za uchwyt walizki, która stała bliżej.
- Co proszę? – nagle chłopak ruszył się i złapał mnie za nadgarstek, zatrzymując. – Wybacz, może się mylę, ale wydaje mi się, że o takich rzeczach chyba powinno decydować się wspólnie – wbił we mnie mordercze spojrzenie.
Uśmiechnąłem się do niego nieźle rozbawiony. Naprawdę, on był tak przewidywalny… Zachowywał się dokładnie tak, jak się tego spodziewałem. Co więcej to zabójcze spojrzenie wyglądało tak komiczne w zestawieniu z neutralnym wyrazem twarzy, który zmieniał się zaledwie od święta.
- No proszę, dzień cudów!... czy może dzień kłamstw? – podniosłem nonszalancko jedną brew. – Jeśli ta druga wersja jest prawdą, to właściwie jest to dzień jak co dzień… - wzruszyłem ramionami. – Najpierw próbujesz mi wmówić, że mnie słuchasz, a potem, że pan nieomylny może jednak się mylić? – przewróciłem oczyma, śmiejąc się pod nosem. – Jeszcze dorzućmy do tego wszystkiego Świętego Mikołaja i mamy spis największych bujd tego świata gotowy – parsknąłem. – Niemniej tym razem masz rację – spoważniałem. – O takich rzeczach powinno decydować się wspólnie… - pokiwałem głową, kątem oka dostrzegając, jak muzyk uspokoił się nieco. – Dlatego właśnie ja podjąłem taką a nie inną decyzję na własną rękę – zakończyłem z uśmiechem. Zero zmarszczył brwi. Po jego minie wnioskowałem, że już naprawdę niewiele z tego wszystkiego rozumie. Czasem serio miałem wrażenie, że ten człowiek jest skomplikowany jak budowa cepa… - Przez większość czasu to twoje zdanie się liczyło, ty miałeś ten ostateczny głos… dlatego właśnie chcę, żeby choć jedna decyzja należała do mnie – zacisnąłem zęby, gdyż znów czułem, jak zaczynam trząść się ze złości. – Przymknij się! – ubiegłem go, zanim zdążył wydusić z siebie choćby pojedynczą monosylabę. – Nie raz już kłóciliśmy się z tego powodu, jednak ostatecznie i tak zawsze wychodziło na to, że to ja wszystko zaczynałem – próbowałem przemawiać w miarę spokojnym tonem. – W końcu i tak zawsze przytakiwałem ci, żeby ta jak i każda inna kłótnia kiedykolwiek się skończyła. Niemniej to, że za każdym razem skinąłem ci głową, nie oznaczało, że się z tobą zgadzałem – zagryzłem dolną wargę, hamując się, aby nie wybuchnąć gniewem, który kumulował się we mnie od tak dawana. – Mam własny rozum i własne poglądy na pewne sprawy; właśnie dlatego nie potrafię zrozumieć, dlaczego pozwoliłem sobie zmarnować przy tobie tak wiele czasu… - westchnąłem ciężko, kręcąc głową z politowaniem dla samego siebie. – Jednak co się stało, to się nie odstanie. Niemniej całe szczęście nigdy nie jest za późno na zmiany. Żyjemy w świecie, w którym obecnie wszystko cały czas się zmienia; głównie na lepsze – zaznaczyłem. – Toteż idąc razem z tą falą postępu naszych czasów, postanowiłem wyjść ze średniowiecza – spojrzałem na niego twardo. – To koniec – powtórzyłem i wywlekłem walizki na korytarz.
Basista drgnął, wyrwany z osłupienia. Momentalnie ruszył za mną, wyciągając rękę w moją stronę, aby znów mnie zatrzymać, jednak ja miałem już wszystko przemyślane. Plan ekspresowego wyjścia dopracowany do perfekcji.
- Hiroshi… - zdążyłem tylko usłyszeć, zanim rozległ się huk zamykanych z impetem drzwi, które kłapnęły Michiemu tuż przed nosem. Szybkim, zdecydowanym i (a jakże) wytrenowanym ruchem wsunąłem klucz do zamka i przekręciłem go. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że minie trochę czasu zanim Zero ponownie znajdzie swoje klucze w komodzie w przedpokoju lub w którejś ze swoich kieszeni. Czas, który chłopak przeznaczył na poszukiwania, wykorzystałem na dojście do windy. Kiedy muzyk wyleciał za mną w pogoni, automatyczne drzwi właśnie się zasuwały. Posłałem mu ostatni uśmiech i poruszyłem palcami otwartej dłoni w geście pożegnania, minimalistycznego machnięcia na „do widzenia”.
Zjeżdżając na podziemny parking, zapłakałem gorzko.

***

Zatrzymałem się w hotelu. Zmęczony padłem na dwuosobowe łóżko, z niezadowoleniem odnotowując, że na poduszce został umieszczony miętowy cukierek w czekoladzie, który wbijał mi się w policzek. Odrzuciłem go od siebie, wsłuchując się w odgłos uderzenia, który wydał z siebie „pocisk” odbijający się od ściany.
Przeniosłem spojrzenie z powrotem na walizki. Nie żałowałem. W końcu planowałem to już od dłuższego czasu. Po prostu… nagle opuściły mnie wszelkie siły. Kiedy myślałem o tym, ile zachodu będą kosztowały mnie poszukiwania kolejnego mieszkania, jedyne na co mogłem się zdobyć to żałosny jęk tłumiony przez poduszkę. Cóż, znalezienie odpowiedniego lokum nie było łatwym zadaniem. Możliwe, że nie uda mi się go znaleźć nawet przez dłuższy czas – a przez ten owy czas zmuszony byłem pomieszkiwać w hotelu, co niestety ciągnęło mnie za kieszeń.
Przeniosłem spojrzenie na telefon, który leżał nieopodal. Wyłączony. Parsknąłem śmiechem na to, co zrobiłem. Czy naprawdę spodziewałem się, że ten gruboskórny drań zadzwoni? Wolne żarty… Pewnie teraz jak zwykle siedzi przed telewizorem i ogląda wieczorne wiadomości. Nic wielkiego.
Właśnie… w końcu nic wielkiego się w jego życiu nie zmieniło…
W przeciwieństwie do mojego.
Wpadłem na pomysł, iż mógłbym zadzwonić do jednego z moich lepszych znajomych i zatrzymać się u niego. Niemniej wypadało, abym wcześniej uprzedził nieszczęśnika o tym, że zamierzam zwalić mu się na głowę na trochę dłużej niż jedną noc. No i co więcej dobrze byłoby też zapytać czy w ogóle ten dysponuje odpowiednimi środkami, żeby mnie przyjąć. Bo jeśli ktoś zamierza właśnie wyjechać na upragniony urlop, to nie będę zatrzymywał go z powodu, że nie mam dachu nad głową. Trzeba było zrobić rozpoznanie w sytuacji, kto tu by się nadawał na mojego kozła ofiarnego… ale to później. Zajmę się tym potem.
Teraz byłem zbyt zmęczony. Nawet nie podejrzewałem, jak bardzo wyczerpującym zadaniem może okazać się hamowanie złości. Podczas mojej ostatniej rozmowy z Zero tak bardzo starałem się nie wybuchnąć, upodobnić do niego, poczęstować go jego własną bronią. Nie wiem czy odniosłem pełen sukces, ale miałem nadzieję, że przynajmniej w jakimś stopniu udało mi się osiągnąć zamierzony cel i mój trud nie poszedł na marne.
O ile wcześniej, to znaczy kiedy mieszkałem i byłem jeszcze razem z Michim, zalewały mnie regularne fale wściekłości, o tyle teraz sam myślałem o sobie w kategoriach osoby flegmatycznej. Czułem… nie spokój… a pustkę. Można powiedzieć, że z czasem przyzwyczaiłem się do nieustannie trawiących mnie od środka płomieni złości; a teraz one tak nagle zgasły – zgasły w momencie zamknięcia się drzwi windy, w chwili, kiedy oficjalnie wyrzuciłem Shimizu ze swojego życia i odciąłem się od niego. Teraz znów mogłem być normalnym człowiekiem, a nie cholerykiem na skraju wytrzymałości… Byłem pustym, normalnym człowiekiem; w pełni wykończonym psychicznie człowiekiem.
Zawsze uważałem, że zmęczenie psychiczne jest dużo gorsze od fizycznego. Aby poradzić sobie z tym drugim wystarczy chwila odpoczynku, snu, większa ilość kawy i voila!... w przeciwieństwie do pierwszego. Czułem się wycieńczony psychicznie od dłuższego czasu. Zawsze obwiniałem o to szatyna, który tak perfekcyjnie i bezbłędnie potrafił sprawić, że niemal toczyła mi się piana z pyska. Już od dawna nasz „związek” nie był już w istocie związkiem dwóch kochających się osób, a nieustającą walką o… w zasadzie to o nic.
Taki stan rzeczy utrzymywał się już od kilku lat. Wcześniej jednak pomiędzy tymi kłótniami, które ówcześnie dodawały naszemu związkowi jedynie swoistego, zadziornego uroku, poprzetykały się romantyczne i pełne namiętności incydenty. Z  czasem jednak wszystko szło ku gorszemu. Zero stał się oziębłą maszyną, którą nic nie mogło wzruszyć, a ja dostawałem nerwicy z tego powodu. Gdzieś wyparowały te wszystkie najprzyjemniejsze elementy wspólnego pożycia – ktoś powiedziałby, że w długotrwałych związkach już tak jest, że czasem przychodzi ten „regres” i ciężki okres, jednak jakby tego wszystkiego było mało, moje zdrowie przestało dopisywać. Nie chodziło mi tu już bynajmniej o zdrowie psychiczne, ale dokładnie o moje struny głosowe, które uniemożliwiały mi już dłużej wykonywania zawodu wokalisty. Zespół rozpadł się. Przeżywałem wtedy swój kryzys, z którym musiałem borykać się sam. Basista mi nie pomógł. Kiedy ja byłem w dołku, on był dla mnie jedynie odległą, statyczną i w pełni niewzruszoną statuą, której nie obchodziłem. Założyłem projekt „Umbrella”, próbowałem znaleźć sobie zajęcie, od nowa poukładać życie; chciałem znów czuć się potrzebny, wkręcić się w coś i oddać temu całe swoje serce, aby przestać myśleć. Nie chciałem mieć czasu na rozmyślenia, gdyż wiedziałem, że to nie mogłoby skończyć się niczym dobrym. Nie chciałem także zostać rentierem, którego jedyną pracą byłoby odcinanie kuponów od przeszłości, wybieranie kolejnej dobrze oprocentowanej lokaty, załatwianie całej pracy jednym palcem przez Internet. Niczym jednak nie umiałem zająć się na dłużej… Patronowałem mało znane, dopiero co powstające zespoły, aby znów poczuć się jak dawniej, jednak to również nie przynosiło mi ukojenia. Wciąż krzątałem się bez celu. Cierpiałem… Wiłem się w cholernym cierpieniu – samotnie; oglądając jak mój ukochany tworzył w tym samym czasie nowy zespół, bawiąc się w najlepsze i oddając nowemu projektowi całe swoje zmarznięte serce. W takim wypadku z jego strony dla mnie nie pozostało już nic innego jak wzgarda i zimne spojrzenie.
Byłem zazdrosny. Też chciałem czuć się znów szczęśliwy, jednak odnosiłem przykre wrażenie, że limit szczęścia na resztę mojego życia został już wyczerpany…
Czy winił mnie za to, co się stało? Może tak, może nie… Nie byłem w stanie określić. Czy popadłem w depresję? Może nie tak do końca… Pewnie byłem bliski jakiemuś stanowi depresyjnemu, jednak odkryłem, że smutek łatwo można przeobrazić w gniew. Złość jest łatwiejszą emocją do wyrażenia – prościej jest krzyczeć niż pozwolić sobie uronić łzę; przynajmniej dla mnie.
Potrząsnąłem energicznie głową, próbując odsunąć od siebie te bezsensowne myśli. Chwyciłem za telefon, ponownie włączając urządzenie. Zero nieodebranych połączeń, zero nieprzeczytanych wiadomości – właśnie, Zero… zupełnie jakbym mógł się spodziewać czegoś innego, nie?
Nie rozwlekając się dłużej na temat osoby, nad którą rozwlekać się dłużej nie chciałem (brzmi to zupełnie jak osoba, której imienia nie wolno wymówić, bo jej imienia się nie wymawia – taki mój prywatny Voldemort), wszedłem w spis kontaktów. Zacząłem poszukiwać mojej domniemanej ofiary. Kogóż mógłbym tu wrobić w rolę dobrego Samarytanina? Najlepiej, żeby był to ktoś bez dzieci… i w ogóle bez partnera. Singiel. To nie tak, że chciałem już do kogoś zarywać, ale zwyczajnie nie miałem ochoty oglądać, jak ktoś się z kimś mizia na moich oczach. To była ostatnia rzecz, której było mi trzeba. Poza tym użyczanie komuś kanapy w salonie jest dość problematyczne, szczególnie kiedy masz nieodpartą ochotę na seks ze swoją ukochaną osobą. Tak, nie zamierzałem stawiać się w takiej patowej sytuacji…
Przyznać trzeba mi było, że mogłem popisać się naprawdę rekordową ilością zapisanych numerów telefonów. Wciąż trzymałem w pamięci urządzenia dane kontaktowe do osób ze starej czy też obecnej pracy, paru znajomych z lat szkolnych czy znajomych-znajomych, których wizytówka wpadła mi w ręce przy jakiejś mało znaczącej okazji. Dotarłem do końca tej obszernej listy, orientując się nagle, że… nawet nie miałem do kogo zadzwonić z podobną prośbą. Na owej liście tkwili tylko znajomi lub nawet ludzie, których znałem tylko od zawodowej strony. Zdałem sobie sprawę, że… nie miałem przyjaciół, na których mógłbym liczyć w potrzebie.
Ale przecież nie zawsze tak było! – przynajmniej tak mi się zdawało… Kiedyś byłem bardziej otwarty na ludzi, nawiązywanie nowych znajomości nie przychodziło mi z takim trudem, byłem bardziej empatyczny… Czy to kolejna rzecz, którą zepsuł Michi? – zepsuł mnie? „Zaraziłem się” jego gruboskórnością i oschłym traktowaniem ludzi? Cóż, na to wyglądało… Bądź co bądź niepielęgnowane znajomości popadają w ruinę, aż w końcu stają się jedynie smętnym wspomnieniem, do którego chciałoby się wrócić.
Wiele bym dał, żeby cofnąć czas… Żeby wrócić do tamtych chwil, kiedy wszystko wydawało się być prostsze…
Ktoś jednak w tym momencie mógłby wtrącić, że przecież mogłem zadzwonić do Karyu czy Tsukasy. Grałem z nimi w końcu jedenaście lat, a to nie byle co, to jednak o czymś świadczyło… No niby tak… Tylko problem polegał na tym, że nie utrzymywałem z nimi kontaktu od czasu rozpadu D’espairsRay. Po tych jedenastu długich latach, podczas których spędzaliśmy ze sobą całe dnie, oni nagle zniknęli. Wyparowali z mojego życia jak kamfora, pozostawiając mnie samego na pastwę Shimizu. Chłopcy zajęli się swoimi innymi projektami, pozakładali nowe zespoły czy też wstąpili do już istniejących… można było powiedzieć, że mnie nie opłakiwali. Fakt, że ja nie mogłem już śpiewać, nijak nie wpływał na to, że oni nie mogli się dalej rozwijać.
Więc, jak widać, jednak nie zostawało mi nic innego, jak pozostanie w hotelu… przynajmniej dzięki temu miałem jakąś motywację, aby szybciej znaleźć sobie lokum, nie? Próbowałem się jakoś pocieszyć tą myślą, jednak i tak nie mogłem powstrzymać się od krzywego grymasu, który wpłynął na moją twarz.
Westchnąłem ciężko, wciskając twarz w poduszkę.
Czasami naprawdę nienawidziłem swojego życia…

***

Przechadzając się pustymi, wąskimi uliczkami bez celu, zdałem sobie sprawę, że zastała nas już jesień. Dziwne… moja świadomość jakby utkwiła w wiośnie – może dlatego, że lato nie było zbyt upalne, a może dlatego, że ta jesień była naprawdę wyjątkowo piękna i nie potrafiłem wyznaczyć jakiegoś konkretnego punktu w czasie, w którym nieznośne upały przerodziły się w nieustającą słotę. Zdałem sobie sprawę, że chyba jeszcze nigdy w życiu nie cieszyłem się tak wspaniałym okresem jesiennym. Co więcej dotarło do mnie również to, że już od dawna nie cieszyłem się z tak banalnych rzeczy, jakim była choćby pogoda…
Muszę jednak przyznać, że w obecnej sytuacji naprawdę była ona solidnym powodem do tego, aby się uśmiechnąć. Było już na tyle chłodno, aby wyciągnąć kurtkę z szafy, jednak nie tą najgrubszą. Wciąż między pojedynczymi chmurami pojawiało się słońce, które w godzinach południa grzało na tyle porządnie, iż dzieciaki z podstawówki wybiegały na ulicę w bluzkach na krótki rękaw. W owym słońcu kolorowe liście, które mogły pochwalić się wszystkimi barwami z ciepłej palety kolorów, wydawały się być jeszcze bardziej intensywne. Przyciągały rozbiegany wzrok zamyślonego przechodnia. Kiedy przechadzałem się pod łysiejącymi już koronami drzew, te obsypywały mnie barwnym deszczem swoich liści. Doprawdy… miałem wrażenie, jakbym znalazł się w podobnej sytuacji po raz pierwszy; jakbym nigdy wcześniej nie zaznał cudu zmieniających się pór roku. Byłem zdziwiony, jak piękna może być przyroda, którą na co dzień ignorowałem. W obecnej chwili nawet owe liście, które na mnie osiadały, zdawały mi się być czymś wyjątkowym. Pewnie poprzedniego sezonu po prostu zirytowany wyjmowałem je zza kołnierza czy z włosów nerwowym, szybkim gestem – teraz jednak tak nie było. Znaczy owszem, wyjmowałem je, ale dużo spokojniejszy. Nie odrzucałem ich na chodnik, wystawiając je tym samym na pastwę podeszw przechodniów, którzy byli tak samo nieczuli na to, co działo się wokół nich. Tym razem jednak zbierałem je w bukiet, trzymając w dłoni. Nie miałem co do nich żadnego konkretnego planu. Raczej nie chciałem zabrać ich do hotelu. Po prostu trzymałem je, jakby przeczuwając coś, co stanie się dopiero za chwilę.
Nagle zza zakrętu wypadła mała dziewczynka z podobnym bukiecikiem w rączce. W ostatniej chwili uskoczyłem przed nią, aby uniknąć zderzenia. Mała jednak nie miała tyle szczęścia co ja. Jak nie zderzyła się ze mną, to z chodnikiem. Biegnąc, nadepnęła na rozwiązaną sznurówkę i runęła jak długa na betonowe płyty. Kolorowe liście wypadły jej z ręki, lądując w kałuży na jezdni, przez którą następnie przejechał samochód, rozbryzgując dookoła brudną wodę.
Dziecko rozpłakało się. Zatrzymany odgłosem żałosnego wycia, odwróciłem się w jej stronę. Zauważyłem, że obtarła sobie kolano. Normalnie zapewne wywróciłbym jedynie oczami, narzekając na nieuwagę tych przeklętych bachorów, które wiecznie tylko plączą się pod nogami i skierowałbym się dalej w swoją stronę, jednak nie tym razem; tym razem wszystko było inaczej. W nagłym przypływie empatii przyklęknąłem koło dziewczynki i pomogłem jej wstać. Odgarnąłem jej długie, smoliście czarne włosy z twarzy i otarłem wierzchem dłoni łzy z zaczerwienionych policzków.
- M-mój… prezent… prezent… dla mamy!... – wychlipała, po czym rozpłakała się jeszcze rzewniej.
- Nie płacz – próbowałem uspokoić ją. – Nic się nie stało – uśmiechnąłem się pocieszająco. Nigdy jakoś nie grzeszyłem przesadną cierpliwością do dzieci, toteż byłem zszokowany własnym zachowaniem, iż potrafiłem wykazać się taką siłą spokoju. – Możesz wziąć mój – zaoferowałem wręczając jej wcześniej zebrany bukiet. Pochyliłem się, zawiązując jej niesforną sznurówkę na kokardkę. – I proszę, bądź następnym razem ostrożna, dobrze? – pogłaskałem ją po głowie. – Mama z pewnością ucieszy się z prezentu, ale nie dawaj jej już więcej powodów do zmartwień – wskazałem na jej kolano, z którego sączyła się wąska strużka krwi. – Nawet jeśli dasz komuś najwspanialszy prezent, ale przy tym w jakiś sposób zasmucisz go choć troszkę, pamiętaj, tym samym odbierasz mu radość z podarunku; jeśli chcesz ucieszyć kogoś ci bliskiego, najpierw zadbaj o siebie, aby ta osoba nie musiała się już o ciebie martwić – podniosłem się z klęczek. – Dzięki temu zdejmiesz z jej barków ogromny ciężar.
- Dziękuję, braciszku (jap. oni-chan)! Jesteś dla mnie taki dobry! – wykrzyknęła i przytuliła się do moich nóg, aby zaraz potem znów pognać w swoją stronę. Odwróciła się do mnie jeszcze przez ramię, machając na pożegnanie. Tym razem na jej wciąż zaczerwienionej od płaczu twarzy malował się wielki uśmiech; w jakiś sposób podbudowało mnie to.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Może jednak dzieci nie były takie złe, jak to zawsze myślałem?
Uśmiech jednak nie zagościł na moich ustach zbyt długo. Zaraz ściągnąłem brwi, orientując się, co sam przed chwilą powiedziałem. Cholera… Te słowa powinny być prawdą – właśnie, powinny; więc dlaczego nie były? Jak bardzo chciałbym, żeby można było je odnieść do relacji łączącej mnie i Zero… choć z drugiej strony, gdyby było to możliwe, to zapewne nie stałbym na środku ulicy sam, kontemplując piękno otaczającego mnie świata tylko jak zwykle o tej porze pracowałby w salonie nad nowym projektem, podczas gdy szatyn oglądałby jakiś film w telewizji. Między nami panowałaby cisza, bo przecież od dłuższego czasu nie mieliśmy, o czym rozmawiać.
Potrząsnąłem energicznie głową. Nie – to już przeszłość, do której nie wrócę. Powinienem odciąć się od tych wspomnień, ale prawdą było, że chciałem mieć kogoś bliskiego lub przynajmniej osobę, o której w podobnych kategoriach mógłbym myśleć. Bądź co bądź Michi był moim wieloletnim partnerem – a partner to na ogół osoba ukochana, a z kolei ukochany to osoba bliska, ważna… Nawet jeśli nasze uczucie zgasło i nie potrafiliśmy się już porozumieć ze sobą nawzajem, to wciąż, chyba z przyzwyczajenia, myślałem o nim w kategoriach osoby, która chociażby teoretycznie powinna stać bliżej mnie niż wszyscy inni, dla której powinienem być ważny – powinna się mną przejmować i być wdzięczna za to, jeśli byłem na tyle odpowiedzialną osobą, iż potrafiłem zająć się sobą i nie przysparzać jej trosk; bo jednak przejmować się kimś, a martwić o kogoś to zupełnie inna sprawa.
Nie wiem czy potrafię to dobrze wyjaśnić, uzasadnić… Cieszę się, że uciekłem od Shimizu – bo w gruncie rzeczy nie zrobiłem nic innego, jak zdezerterowałem z szeregów naszej wspólnej codzienności. Niemniej… w mojej głowie tkwiło jakieś przekonanie, iż nawet jeśli basista nie był tak bliską mi osobą, jak powinien to… no właśnie, to powinien; powinien, do cholery! Byłem rozdarty. Jedna cześć mnie chciała rozpocząć zupełnie nowe życie, w którym nie było miejsca dla szatyna, a druga zupełnie odwrotnie, w jakiś niewytłumaczalny sposób chciała do niego wrócić – do tego całego horroru, z którego wyszedłem z trzaskiem drzwi. Dlaczego? Nic prostszego. Znałem Zero bardzo dobrze, wiedziałem, czego mógłbym się po nim spodziewać. Zawieranie nowych znajomości, tym bardziej tak intymnych, które miały przerodzić się w coś więcej, było dość problematyczne. Ludzie poznają się latami… To zawsze niesie ze sobą dość spore ryzyko. Ale ponad to wszystko powodem najważniejszym było to, że… po prostu byłem samotny. Przez lata związku z Michim czułem się wciąż osamotniony, dlatego właśnie wciąż zachodziłem w głowę, dlaczego tak długo zwlekałem z tą decyzją. Zdawałem sobie sprawę, że czas uciekał, a ja z każdym rokiem nie byłem coraz młodszy a wręcz odwrotnie. Z czasem coraz trudniej kogoś sobie znaleźć – tym bardziej osobę, która nie będzie byle „ktosiem”, który będzie pakować ci się przed wyjściem do pracy do łazienki lub zjadał twoje ulubione czekoladki „na czarną godzinę” akurat chwilę przed tym, kiedy ty  sam po nie sięgnąłeś. Nie chodzi o to, żeby znaleźć sobie po prostu lokatora, dodatkową żywą duszę, z którą można dzielić mieszkanie; to nie jest sztuka. Prawdziwą sztuką jest znalezienie kogoś, z kim można dzielić radości i smutki, na której nie przestaje ci zależeć pomimo upływu czasu i vice versa – przede wszystkim vice versa! Bo chodziło w tym wszystkim właśnie o to, żeby ta cała relacja nie opierała się na jednostronnej inicjatywie.
Boże, jaki byłem cholernie samotny…
Raz jeszcze obrzuciłem spojrzeniem roziskrzoną barwami jesiennych liści ulicę, próbując zapamiętać jak najwięcej detali z tego obrazu i zachować go jak najwierniej odwzorowanego w pamięci. Świat bez Shimizu był piękny jak nigdy. Czułem się znów wolny – czułem, że znów mogę swobodnie oddychać. Nikt mnie nie krępował. Miałem wrażenie, jakby jakiś ogromny ciężar spadł mi z klatki piersiowej, przez co znów mogłem bez problemu wyprostować się i pewnie stanąć na nogach.
Niemniej ten sam piękny świat był też przerażająco zimny i srogi w swojej urodzie – jakby zdawał się mówić, że jego cuda nie są przeznaczone dla mnie. Bez „asekuracji” Zero miałem wrażenie, że ten właśnie świat był taki… pusty, samotny. To nie tak, że przy chłopaku tego nie czułem; bo czułem to samo, ale nie tak dobitnie. W jakiś minimalny sposób czułem się podniesiony na duchu tym, iż mogłem nazwać szatyna osobą bliską, nawet jeśli były to puste słowa, a on sam był tylko moim współlokatorem, który przywykł już do wszystkich moich dziwactw. Niemniej ten fakt świadczył właśnie o tym, że w jakiś sposób mnie akceptował… może nie w taki, w jaki życzyłbym sobie tego, może tylko w jakimś nieznacznym stopniu, ale zawsze jakoś. Teraz nostalgia poczucia samotności uderzyła we mnie ze zwielokrotnioną siłą.
Wiem, że mój tok myślenia może wydawać się niejasny – bo w gruncie rzeczy taki był. Ciężko mi wyrazić, co czułem w tej chwili. Moje myśli przerodziły się w jeden wielki kołtun, z którego nie potrafiłem wyciągnąć nic sensownego.
Jednakże „kołtun” podsunął jedną, całkiem niegłupią myśl; mianowicie, przedstawienia moich relacji z muzykiem w postaci przykładu. Mogłem porównać to do stania na równoważni. Nie było to łatwe zadanie, gdyż musiałem przy tym sprawnie i z wyczuciem balansować całym ciałem, żeby utrzymać się pionowo. Zero stał gdzieś z boku obserwując mnie. Był na tyle daleko, iż nie mogłem wesprzeć się na jego ramieniu, tym samym asekurując przed upadkiem, kiedy mocniej się zachwiałem. Z drugiej strony jednak wystarczyło, żeby tylko szatyn wyciągnął rękę i już mógłby mnie wspomóc.
A więc wyobraź sobie, że stoisz na tej równoważni, gibiesz się na niej, desperacko próbując bronić przed upadkiem. Z boku stoi pewna osoba, której nie możesz dosięgnąć. Znasz ją na tyle długo i na tyle dobrze, iż doskonale zdajesz sobie sprawę, że jest to taki typ człowieka, który nie wyciągnie do ciebie pomocnej dłoni, nawet gdyby upadek z owej równoważni miałby być dla ciebie równoznaczny z wylądowaniem w basenie wrzącej magmy. Pomimo tego, że dobrze o tym wiesz, że ta osoba ci nie pomoże, to i tak w jakiś bezsensowny sposób próbujesz znaleźć dla niej wytłumaczenie – no bo przecież nie rusza się wciąż ze swojego miejsca, bo nie ma takiej potrzeby; przecież dobrze ci idzie. Przygląda ci się tak uważnie tylko z dobrego serca, będąc w pełni gotowym, aby zareagować, kiedy naprawdę będziesz już bliski upadku, a nie dlatego, że nie chce przegapić momentu, w którym koncertowo się wyłożysz, żeby wybuchnąć ci śmiechem prosto w twarz – i łudzisz się, że jeśli naprawdę będziesz potrzebował jej pomocy, to ona ci jej udzieli; akurat w tym wypadku, w takim niespotykanym u niej wcześniej przejawie dobroci.
Tak, samotność wyniszcza człowieka… i robi z niego głupca…

***

Z powrotem leżąc w hotelowym łóżku próbowałem znaleźć sobie jakiś temat do rozmyślania. Moja głowa była przerażająco pusta. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się, aby moja zazwyczaj niespokojna zawartość przestrzeni międzyczaszkowej była tak wyciszona… zupełnie tak jakby pogrążyła się we śnie lub wyprowadziła, nie będąc na tyle łaskawą, aby wcześniej mnie o tym poinformować.
Spojrzałem odruchowo na telefon.
Matko, znowu!...
Ech, nawet jeśli człowiek nie chce myśleć o drażniących go tematach, te z czasem same zaczną na siłę wwiercać się w ludzką świadomość. Zdawało mi się, iż im bardziej próbowałem je od siebie odsunąć, tym bardziej one stawały się uciążliwe.
W tym wypadku miałem dwa wyjścia – odwrócić wzrok od komórki i dalej bezproduktywnie wpatrywać się w martwy punkt na suficie lub oddać się nieprzyjemnym rozmyślaniom. Niby odpowiedź na ten dylemat była prosta, gdyż z zasady ludzie uciekają od większości rzeczy, które można określić jako „nieprzyjemne”. Niemniej w tej właśnie chwili miałem do czynienia z wyjątkiem; tym razem bierność i bezczynność okazała się być dużo gorsza od rozdrapywania starych ran.
Co było takiego strasznego w tej owej bierności? Nie umiałem do końca tego sprecyzować… Bezczynność budowała obrzydliwe uczucie, które ciężko opisać słowami. Sprawiała, że ciemność panująca w pokoju stawała się niemal namacalna, przygniatająca i uciążliwa. Czułem, jak ta otacza mnie szczelnie z każdej strony i naciska na mnie niczym realny przedmiot posiadający wagę. Bezsilność odbierała mi oddech, który i tak łapałem już z trudem, zaćmiewała, zatruwała umysł… a do tego ta okrutna, brzęcząca w uszach cisza zwieńczona jedynie ledwo słyszalnym biciem serca. Pogrążałem się w tej ciemności, w jakiś niezrozumiały sposób zatracając się we własnej beznadziejności i bezsensowności… W ogóle byłem „bez” – bez czegoś. Brakowało mi tego czegoś; jakiegoś skrawka własnej osobowości, elementu składowego człowieczeństwa, piątej klepki czy jakkolwiek inaczej by tego nie nazwać. Byłem niekompletny – a co najgorsze w tym wszystkim coraz dobitniej i coraz boleśniej uświadamiałem się w tym bez jakiegokolwiek rozmyślania na ten temat. Sam akompaniament ciszy wydawał się mieć wystarczająco pouczający wydźwięk. Zdawało się, że chłonąłem informacje z otoczenia…
…albo po prostu zacząłem wydziwiać z nudów.
W każdym razie właśnie dlatego zdecydowałem się jednak rozmyślać o czymś, nawet jeśli nie miałoby to być zbyt przyjemne. Po prostu chciałem nadać moim myślom jakiś świadomy i jasny kierunek; poczuć, że znów odzyskuję kontrolę nad samym sobą.
Z trudem wywindowałem się do siadu. Łapczywie, wręcz spazmatycznie zaczerpnąłem powietrza, jakbym nie był świadom tego, przez jak długi czas je wstrzymywałem. Czułem się, jakbym właśnie wynurzył się z wody – albo właściwie to z jakiejś gęstej cieczy, która hamowała moje ruchy, absorbując ich siłę, kiedy znajdowałem się pod jej taflą i próbowałem się spod niej wydostać. Właśnie z tegoż powodu, iż pokonanie tej trudności sprawiło mi taki kłopot, nagle poczułem wielką ulgę, iż udało mi się go przezwyciężyć. Uśmiechnąłem się sam do siebie pod nosem. Byłem wykończony… i zaskoczony zarazem. To wszystko to moja wyobraźnia – bo przecież innego wytłumaczenia nawet nie rozważałem. Byłem zszokowany tym, jak wielką siłą ona dysponowała.
Odetchnąłem głęboko i wziąłem telefon do ręki. Obróciłem go kilka razy w palcach. Nic nadzwyczajnego – smartphone jak ich wiele na rynku. Niby nic… jak zwykle; a jednak coś.
Zacząłem zastanawiać się, kiedy moja zdolność jednoczenia się z ludźmi osiągnęła stan krytyczny, a uścisk dłoni stał się dla mnie gestem równoznacznym ze stosunkiem płciowym. Kiedyś przecież tak nie było… Byłem tego pewien.
Analizując kolejne decyzje i lata, które zmarnowałem nawet dokładnie nie wiem na co, zdałem sobie sprawę z tego wszystkiego, jak to prawdopodobnie działało. I nie zrozummy się źle; nie wpadłem na to w przeciągu dwudziestu minut. Kiedy ponownie ocknąłem się z letargu i spojrzałem na wyświetlacz urządzenia było już grubo po dwunastej – po południu następnego dnia. Spędziłem całą noc i połowę następnego dnia na rozmyśleniach, a w między czasie chyba nawet przysnąłem, choć co do tego nie byłem zbyt pewien.
W każdym razie uświadomiłem sobie, jak mniej więcej działają relacje międzyludzkie. Po pierwsze to trzeba o nie dbać – znajomości, którymi nikt się nie przejmuje popadają w ruinę, odchodzą w przeszłość, stając się jedynie jej cieniem. Ponad to nowe, dopiero rodzące się relacje są prostsze do utrzymania niż te wieloletnie; początkowo to stwierdzenie mogłoby się wydawać przeczące logice, jednak kiedy rozmyśla się tak długo i intensywnie jak ja, dochodzi się do trochę innych wniosków. Kiedy wciąż nie znamy zbyt dobrze drugiej osoby, łatwo jest zapytać o jej zainteresowania, ulubione jedzenie, miejsce pochodzenia, plany na przyszłość… Z czasem jednak, kiedy zbieramy coraz więcej informacji o danym człowieku, zauważamy także coraz więcej drobniejszych i nieco bardziej znaczących różnic, które nas dzielą – i tutaj pojawia się prawdziwa próba; pytanie czy nasza znajomość będzie mogła egzystować sobie dalej w najlepsze pomimo owych różnic, czy stwierdzimy, że w tym momencie nasze drogi się rozchodzą, gdyż właściwie tematów wspólnych mamy niewiele. Z czasem poznajemy prawdziwą lub też tą bliższą prawdziwemu obliczu twarz naszego towarzysza. Niemożliwym jest udawać w nieskończoność. Łatwo jest oszukać kogoś, z kim widujesz się sporadycznie, jednak jeśli mówimy o regularnych spotkaniach i dość szybko pogłębiającej się relacji, nie da się z taką łatwością i beztroską podkolorowywać rzeczywistości. Poznajemy status majątkowy drugiej osoby, jej zwyczaje, odruchy, czasem nawet dziwne nawyki… i w tym momencie znów stajemy na rozdrożu, zostajemy poddani testowi. Tym razem pytanie brzmi czy pomimo tych wszystkich wad, które stopniowo odkrywamy w poznawanej osobie, zdecydujemy się przy niej pozostać, czy może będzie to dla nas za dużo i zdecydujemy się zniknąć w szarym tłumie przy najbliższej okazji.
Życie w ogóle składa się z wielu podobnych testów… Ktoś ciągle nas sprawdza, ocenia, testuje… Niestety wychodziło na to, że ja któryś z owych sprawdzianów oblałem. Ku mojemu nieszczęściu nie wiedziałem jednak ani który test nie poszedł mi najlepiej, ani nikt nie wyznaczał terminów poprawkowych.
Ale wracając do tematu – te całe rozmyślania o ogóle relacji pozwoliły mi dojść do bardziej już osobistych wniosków. Ludzie odtrącani wielokrotnie po drugim, trzecim… dziesiątym razie zrażają się. Irytuje ich fakt, iż ktoś rezygnuje z nich tylko ze względu na to, jacy są naprawdę – a przecież ujawnienie swojej prawdziwej twarzy nie jest takie proste, prawda? Niektórzy nawet tego nie robią. Wystarczy tylko, że uchylą zaledwie rąbka tajemnicy, a ludzie pryskają dookoła – więc nauczeni poprzez zdobyte doświadczenia zdecydowali się już więcej tego nie robić. Można powiedzieć, że w pewnym sensie zaczęli się odgryzać, ignorując nowych ludzi na swojej drodze, którzy próbowali się do nich zbliżyć. Stali się zimni i oziębli. Cykl ten powtarza się wciąż i wciąż, jak samonapędzająca się machina.
No dobrze, ale wciąż trzymam się ogółów… a gdzie ta bardziej osobista część tego wywodu? Zaczyna się ona właśnie w tym miejscu: a więc może na wstępie powiem, że wszystko to idealnie tyczy się mojej osoby. Przeszedłem już przez cały ten „cykl”. Kiedyś bardzo próbowałem zbliżyć się do Zero, jednak ten mnie odtrącał. Nie wiem czy sam został wcześniej przez kogoś zniechęcony, czy może był taki od zawsze (w końcu to Zero, z nim nigdy nic nie wiadomo). Nie wiem też czy zgodził się w końcu ze mną być tylko po to, żebym przestał zawracać mu głowę, czy po prostu skusiła go oferta darmowego seksu. Możliwe nawet, że obie te wersje były prawdziwe… albo żadna z nich. To akurat pozostawało jedynie w sferze moich rozmyślań. Niczego nie mogłem stwierdzić z całą pewnością, gdyż w końcu w jego głowie nie siedziałem. Niby potrafiłem perfekcyjnie przewidzieć jego posunięcia, jednak mówimy tu o czasach, kiedy basista był inną osobą – akcja ta rozgrywała się ładnych parę lat temu, przez które jego tok myślenia zapewnie zdążył się diametralnie zmienić.
Przez lata tak żyłem; złudną nadzieją i usilnymi staraniami, które nie przynosiły żadnych rezultatów. W końcu jednak poddałem się, gdyż nie byłem maszyną a człowiekiem, więc miałem prawo być zmęczony czy rozczarowany. Zrozumiałem wreszcie, że niezależnie od tego, co zrobię, nie uda mi się w Michim rozpalić płomienia miłości do mojej osoby. Zniechęciłem się. Swój smutek i żal wylewałem na inne osoby, głupio stwierdzając, że wszyscy są tacy sami. Poszedłem w ślady mojego niedawnego chłopaka i zamknąłem się w sobie, wybierając samotność na własne życzenie – bo tak właśnie było; mimo iż niby byliśmy parą, byliśmy razem, to w istocie wciąż pozostawaliśmy sami.
Zacząłem bezpodstawnie krytykować innych, szukając usprawiedliwienia dla ludzkiej głupoty. Niemniej wciąż nie mogłem się do tego przyzwyczaić – do tego, jak nagle zgasły we mnie wszystkie uczucia. To tak, jakby ktoś jednym podmuchem zgasił wszystkie świeczki… błyskawiczna robota. Niestety nie da się nie czuć nic. Niemożliwym jest przeobrazić się w maszynę. Najgorszym w tym wszystkim okazało się być to, że nie ma nic bardziej niesprawiedliwego niż nieodwzajemniona tęsknota; to nawet gorsze niż nieodwzajemniona miłość.
Bo ja wciąż tęskniłem.
Za Shimizu.
Nawet jeśli już się poddałem.
Ale żeby złamać trochę ten smutny klimat to wtrącę, że w całej tej sytuacji jest też coś śmiesznego – mianowicie zdałem sobie sprawę, że kochałem Michiego. Cholera, kochałem go do szaleństwa, a zdałem sobie z tego sprawę dopiero teraz.
Kochałem – czas przeszły.

***

- Hiroshi? – w progu drzwi stanęła zdziwiona kobieta. W odpowiedzi jedynie skinąłem jej głową. – Co tu robisz? Nie uprzedziłeś, że zamierzasz przyjechać… - zawiesiła głos, wychylając się zza futryny. Dzięki temu mogła teraz dostrzec moje walizki. - …na nieco dłużej, jak widzę? – uśmiechnęła się delikatnie, choć póki co nie wiedziałem czy był to wymuszony uśmiech, czy też nie.
- Mogę tu zostać? – zapytałem otwarcie.
- Oczywiście – przesunęła się w drzwiach, pozwalając mi wtaszczyć cały swój obecny dobytek. – Po tylu latach znowu w domu, co? – zaśmiała się serdecznie.
Dom… właśnie, dom… Rozejrzałem się po tak dobrze znanym mi mieszkaniu, orientując się, że nic tu się prawie nie zmieniło. Ten sam kolor ścian, układ mebli... Dziwnie znów było stanąć pośrodku tego wszystkiego. Czułem się jakby otaczające mnie przedmioty naciskały na mnie, gdyż w gruncie rzeczy całe to lokum zmieściłoby się na powierzchni, którą zajmowała kuchnia, sypialnia i korytarz w moim wspólnym mieszkaniu z basistą. Niemniej wiedziałem, że szybko się przyzwyczaję; w końcu spędziłem tu większość swojego życia.
- Pokłóciłeś się z Michim, kochanie? – dociekała matka, krzątając się po kuchni i zaparzając nam zieloną herbatę.
- Nie – westchnąłem, przeczesując palcami włosy. – Zostawiłem go – przyznałem się.
- Zostawiłeś? – rodzicielka na tę wieść aż zamarła w pół ruchu. – Hiroshi… nie chcę się wtrącać między was, ale… pewien jesteś, że postąpiłeś słusznie? – spojrzała na mnie z grymasem wyrażającym ubolewanie… ciekawe tylko nad czym.
- Jak nigdy wcześniej – odparłem niezrażony.
Otworzyłem drzwi do swojego starego pokoju. Pewien byłem, że chociaż tam nastąpiły jakieś zmiany, dlatego poważnie zdziwiłem się, kiedy zastałem pomieszczenie niemal w nietkniętym stanie. Wyglądał prawie identycznie jak w chwili, kiedy ostatni raz trzasnąłem jego drzwiami, wyprowadzając się… a właściwie uciekając.
Rodzice kłócili się, odkąd pamiętałem. Kiedy byłem mały, obwiniałem się za to bez żadnego wyraźnego powodu,  mimo iż mama zawsze zapewniała mnie, iż byłem tu jedynym bez winy. Jako dzieciak przepłakiwałem całe noce wsłuchując się we wrzaski dorosłych. Kiedy byłem nastolatkiem, rodzice postanowili się rozwieść. Znudzony, rozdrażniony i właściwie to obolały przez całą tą szarpaninę między nimi, uciekłem przy pierwszej lepszej okazji, a więc wybrałem odległą szkołę z internatem. Bursa może nie była jakimś pałacem, ale tam nikt przynajmniej nie traktował mnie przedmiotowo. Rodzice dzielili majątek – ja biorę samochód, ty mieszkanie… a co z dzieckiem? Obydwoje w błahy sposób próbowali wkupić się w moje łaski, jednak ja nie potrzebowałem tego całego przedstawienia. Nie chciałem dokonywać tak krzywdzącego wyboru, więc uciekłem od problemu.
Potem kontynuowałem moją drogę zmyślnego omijania kłopotów. Po skończeniu obowiązkowej szkoły, dostałem się na studia w stolicy. Matka i ojciec wielokrotnie próbowali namówić mnie do przyjazdu, do któregoś z nich, jednak ja zasłaniałem się nauką, pracą dorywczą, zespołem… do czasu, kiedy w pewnym momencie wszystko ustało. Telefony przestały dzwonić, skrzynka mailowa wypełniona była po brzegi jedynie bezwartościowymi reklamami i spam’em. Tak jak już wspominałem wcześniej, każda zaniedbywana relacja popada w ruinę. Cóż… jednak jeśli chodzi o kontakt rodzic-dziecko… no tu jest trochę inaczej. Można powiedzieć, że to taki uprzywilejowany przypadek. Mówi się, że rodzic wszystko wybacza dziecku, jednak ja sądzę, że nawet on może mieć swoje granice.
Jak widać, lubię uciekać. Takie osobliwe hobby, chciałoby się powiedzieć… Jedni zbierają znaczki, inni kolekcjonują pocztówki, a jeszcze inni wciąż przed czymś uciekają – przed rozczarowaniem, odpowiedzialnością, problemami, powołaniem, uczuciami czy nawet samym sobą.
Ktoś mógłby skwitować, że jest to postawa godna pożałowania – niemniej jakaś, a o to właśnie w tym wszystkim chodziło, żeby mieć jakąkolwiek postawę; reszta to już subiektywna ocena, nad którą zawsze można popracować.
- Hiroshi, a zastanawiałeś się nad…
- Nie, nie zastanawiałem się – przerwałem jej, wiedząc, że pije do poprzedniego tematu. – Nie chcę się dłużej zastanawiać. „Czasem trzeba odgrodzić się od czegoś, co cię krzywdzi, nawet jeśli odejście miałoby złamać ci serce” – westchnąłem raz jeszcze. – To twoje własne słowa, prawda? – spojrzałem wymownie na kobietę. – Każdy kiedyś odchodzi – odwróciłem się do okna i wyjrzałem przez nie – więc on też zapewne pewnego dnia w niewyjaśnionych okolicznościach w drodze do kiosku po papierosy po prostu zniknąłby z mojego życia; prędzej czy później… - uśmiechnąłem się krzywo do siebie, z niesmakiem wpatrując się we własne odbicie w szybie. – No dobra, w naszym przypadku to bezsprzecznie było „później” – parsknąłem. – Niemniej nie zmienia to faktu, że mam dość oglądania jak kolejni ludzie znikają z mojego życia. Ten jeden raz to ja chciałem podjąć w pełni świadomą decyzję i odejść – przesunąłem palcami po nienagannie czystym parapecie. – Choć raz odwrócić się plecami, a nie oglądać, jak robi to ktoś inny – zacisnąłem dłoń w pięść. – Poza tym i tak już zbyt długo z tym zwlekałem – wywróciłem oczyma. – Gdybym zrobił to wcześniej, zaoszczędziłbym sobie masy problemów – wzruszyłem ramionami. – W każdym razie zdecydowałem się to zrobić teraz, kiedy czuję się na siłach. Jako że jest to moja decyzja, powinienem uporać się z tym szybciej. Szczerze powiedziawszy to nie wiem nawet czy poradziłbym sobie raz jeszcze z tym, gdyby ktoś od tak postanowił wykluczyć mnie ze swojego życia… - przyznałem ciszej. – Dlatego właśnie zrobiłem tak, jak zrobiłem; wolę cierpieć miesiąc niż pół roku – ponownie odwróciłem się do rodzicielki przodem.
Mama skinęła mi głową w akcie zgody, jednak nie wyglądała na przekonaną moją mową. Na jej twarzy wciąż malował się ten bolesny skurcz. Niemniej zdawało się, że doskonale wiedziała, iż bezsensem byłoby teraz kłócenie się ze mną o tę sprawę. Miałem swoje racje i swoje prawdy, których kurczowo się trzymałem. Bez słowa wręczyła mi czarkę z naparem, za co podziękowałem jej zdawkowo.
Kobieta zostawiła mnie samego w pokoju. Stare otoczenie sprawiało, że wspomnienia wracały.
W szufladach biurka znalazłem zdjęcia klasowe z liceum oraz kilka wierszy czy może też pierwszych tekstów piosenek… w każdym razie czegoś na granicy, gdyż jak dobrze pamiętałem, w tamtym czasie nie komponowałem jeszcze własnych utworów, a jedynie doszkalałem swoje zdolności wykonując covery sławnych zespołów. Niemniej już wtedy w mojej głowie pojawiały się pierwsze linie melodyczne układające się pod kolejne wersy. Nie umiałem ich zbyt dobrze przelać na papier, przez co gotowy projekt, który otrzymywałem, nigdy nie zadowalał mnie w pełni. Powodem tego było to, iż różnił się od pierwotnego zamysłu, który wciąż gdzieś tam grał w tylnych partiach mojej czaszki.
Zawsze dużo pisałem – opowiadań, wierszy czy w końcu nawet piosenek… przez to właśnie ludzie uznali, że zapewne chcę być pisarzem. Było to oczywiście nieprawdą, gdyż w gruncie rzeczy ja nie chciałem być nikim…
Droga edukacji polega głównie na tym, aby pakować w większości totalnie nieprzydatną w życiu codziennym wiedzę do głów uczniów, których mózgownice z nieco zbędnym „entuzjazmem” pobudzały gruczoły hormonalne oraz na wywieraniu presji na tychże samych uczniach, powtarzając im właściwie od szkoły podstawowej, że powinni już dawno zdecydować o tym, kim zamierzają zostać w przyszłości, obrać jasną drogę ku wybranemu celowi i oddać się jej z pasją, poświęcając jej cały swój czas. Jest to totalnym idiotyzmem, gdyż większość uczniów nawet na studiach wciąż nie jest pewna, czym chce się zająć w życiu i czy podjęła właściwą decyzję, wybierając właśnie ten kierunek. Tym samym nie przeczę jednak, że są na tym świecie osoby, które od początku, dosłownie od dzieciaka, wiedzą, kim chcą zostać i tego się trzymają. Można powiedzieć, że mają coś w rodzaju „powołania”… albo po prostu restrykcyjnych rodziców, którzy dokładnie zaplanowali każdy najmniejszy detal kariery ich pociechy jeszcze przed jej narodzinami i nie przewidywali żadnych odstępstw od tegoż misternego planu. W takim czy innym razie i tak nie zmieniało to faktu, że jednak takowe osoby pozostawały w mniejszości. W większości młodzi ludzie i tak nie widzą przed sobą tego jasnego, klarownego celu, do którego mogliby ślepo dążyć.
Pamiętałem to wielkie zdziwienie i zamieszanie, w którego centrum się znalazłem zaraz po tym, jak zakomunikowałem, iż dostałem się na studia informatyczne. Wszyscy – nauczyciele, rodzice, a nawet moi znajomi – obstawiali, że zapewne wybiorę jakieś nauki humanistyczne, ewentualnie sztukę, a tu takie zaskoczenie… Niemniej nie trwało ono zbyt długo. Dość szybko cała sprawa rozeszła się po kościach, kiedy ludzie zaczęli tłumaczyć, iż przecież zawsze byłem dobry z matematyki i stąd taka a nie inna moja decyzja – mówili, że to było do przewidzenia.
Głupio tak gadali, bo w gruncie rzeczy nic nie potrafili przewidzieć. Właściwie to wybrałem właśnie takie studia, żeby wzbudzić zainteresowanie. Byłem znudzony i rozdrażniony regularnym wysłuchiwaniem o tym, że wszystko jest „przewidywalne”; bo w tamtym czasie owe „wszystko” odczytywałem jako „Yoshida Hiroshi”. Był nawet taki moment, kiedy myślałem, że to swego rodzaju obelga… Potem jednak zrozumiałem, że ludzie po prostu tak robią – mówią, że nic ich nie zaskoczy. Nie wiem do końca czemu ma to służyć. Wykazanie się taką „nieomylnością” w obecności szefa może zwiększyć szansę na awans lub przynajmniej zmniejszyć ryzyko na pojawienie się na liście osób do zwolnienia. W grupie znajomych takie zachowanie może przynieść uznanie… lub cokolwiek innego. W wymyślanie sytuacji, w których podobne zachowanie mogłoby przynieść jakieś rzekome profity, moglibyśmy się bawić w nieskończoność, ale przecież nie o to chodzi. Jeśli chce się czemuś nadać sens i rozpaczliwie się go szuka, w końcu się go znajdzie. Ja jednak nie zamierzałem dopisywać jakiejś wielkiej filozofii do rzeczy, które, prawdę mówiąc, nie posiadały jej ani nie wymagały. Myślę, że to po prostu jedno z tych nieuzasadnionych, „dorosłych” zachowań. Dlaczego właściwie chodzimy na rozmowę o pracę w garniturze a nie w dresach? Ponieważ, mówiąc prostym językiem, ktoś kiedyś stwierdził, że tak powinno być. Jasne, jeśli chcemy się trzymać tej bardziej rozbudowanej wersji, to możemy powiedzieć, że tak nakazuje etykieta; jednak czym ona sama w sobie jest? Ot kolejnym wymysłem – podobnie jak i zabawa w „nieomylnego jasnowidza”.
Zabawne, że zrozumiałem to dopiero wtedy, kiedy sam zacząłem tak robić.
Niestety pomimo wiedzy, jak idiotyczne było to zachowanie, nie mogłem się go oduczyć. To jak odruch, którego nie możesz powstrzymać, nałóg – robisz to odruchowo i bez pomyślunku… czego czasem nawet żałujesz.
Jak wielu innych rzeczy, których z czasem nawarstwia się tylko coraz więcej…

***

Nadmiar czasu wolnego nigdy mi nie służył. Z początku, kiedy rozpocząłem życie na własną rękę, q w szczególności, kiedy przeprowadziłem się do stolicy, gdzie już sam musiałem siebie pilnować, nikt nie budził mnie rano, nie szykował śniadania, nie przypominał o upływających terminach… wtedy właśnie było mi dość ciężko przyzwyczaić się do takiego szybkiego trybu życia. Nie umiałem odnaleźć się w natłoku obowiązków, przez co początkowo zdarzało mi się notorycznie spóźniać, zapominać o czymś, zawalić jakiś projekt… ale ostatecznie doszedłem ze sobą do ładu. Przez lata żyłem w ekspresowym tempie, mając dla siebie zaledwie kilka minut dziennie – i te kilka minut absolutnie wystarczało mi, żeby napisać piosenkę, żeby przelać uczucia na papier i przestać się zadręczać. Będąc wciąż czymś zajętym nie miałem czasu na bezsensowne rozmyślania. Dzięki temu właśnie wszystko przychodziło mi łatwiej; i analogicznie również odchodziło – zawiedzenie po nieszczęśliwej miłości, rozczarowanie osobą, którą niegdyś nazywałem przyjacielem… To wszystko jakoś ginęło w rutynie dnia codziennego. Jadałem nieregularnie, rzadko. Nie chodziłem do lekarza, bo nie miałem na to czasu. Nie chodziłem do klubów, nie piłem alkoholu, bo na to też nie było czasu. Mało sypiałem. Nie chodziłem na zakupy, przez co w pewnym momencie moja szafa zawierała już zaledwie kilka spranych koszulek i przetartych spodni, ale nie przeszkadzało mi to. Nie chodziłem na siłownię. Żyłem w stresie. I co? I to, że czułem się wtedy dużo lepiej niż teraz…
Zawsze byłem takim typem człowieka, który nie znosił bezproduktywnie marnować czas. Dla mnie urlop mógł trwać maksymalnie trzy dni. Siedząc bezczynie czułem się bezużyteczny i niepotrzebny, bezsilny… Nienawidziłem tego stanu.
Teraz jednak musiałem się z nim zmierzyć. Leżałem jak kłoda w łóżku i wpatrywałem się w sufit. Nie miałem na nic ochoty. Nie miałem na nich sił. Byłem wyczerpany moim własnym nieróbstwem, które wzbudzało we mnie obrzydzenie do mojej własnej osoby.
Ktoś mógłby powiedzieć, że jeśli nudziło mi się aż do takiego stopnia, to mógłbym się chociażby wziąć za porządki domowe, jednak to tak nie działało. Między innymi właśnie dla tego powodu, w czasie zanim jeszcze założyłem „Umbrella” i tak samo bezproduktywnie siedziałem w mieszkaniu, te wyglądało niemal tak samo jak i wtedy, kiedy byłem zapracowany – co w gruncie rzeczy oznaczało nic innego jak to, że wszędzie zalegała gruba warstwa kurzu, w lodówce wiecznie czegoś brakowało, a na blacie w kuchni zalegały przeterminowane produkty… Kiedyś można to było jeszcze uzasadnić moją absorbującą pracą, trasami koncertowymi, które trwały po kilka miesięcy… Jednak dlaczego teraz się za to nie zabrałem? Cóż, z prostej przyczyny: mianowicie, nie to rozumiałem pod pojęciem „znalezienie sobie zajęcia”. Wyszorowanie muszli klozetowej czy umycie podłóg nie dawało mi takiej satysfakcji jak stworzenie nowej piosenki czy muzycznego video. Nie szukałem czegoś, co po prostu zajmie mi w jakikolwiek czas – chciałem znaleźć sobie zajęcie, dzięki któremu znów mógłbym czuć spełnienie. Z tego samego powodu nie marnowałem czasu na granie w gry czy oglądanie filmów… Och, cholera, jak to ciężko wyjaśnić!... Nie chciałem po prostu marnować czasu a zająć się czymś – w moim pojmowaniu te dwa terminy diametralnie się od siebie różniły. Chciałem znaleźć sobie pracę, której samo wykonywanie będzie sprawiać mi przyjemność, a po jej skończeniu spoglądanie na jej efekty będzie napawać mnie dumą. Chciałem… wrócić do społeczeństwa.
Bo tak właśnie było – nic nie robiąc czułem się w jakiś niewyjaśniony sposób zepchnięty na margines społeczny. Niby nikt mnie nie dyskryminował, nie obrażał, nie potępiał, a jednak w mojej własnej mentalności gdzieś tkwiło przekonanie, że bezproduktywność jest zła; siedzenie na tyłku jest złe. Przez to może nawet w jakiś irracjonalny sposób czułem się gorszy od reszty… na dobrą sprawę to od całej reszty świata.
W takim razie ktoś mógłby mi poradzić, żebym wziął się za pisanie. Niestety problem polegał na tym, że bezczynność powodowała nie tyle co niedobór weny, co brak motywacji. Leżąc tak bezsilnie zamieniałem się w wentylujące zwłoki. Moje procesy myślenia zwalniały, żeby nie powiedzieć, iż niemal całkowicie zanikały. Zdawało mi się, że mój mózg wychodził sobie w podobnych sytuacjach, będąc oburzonym moją karygodną postawą lub roztwarzał się w mojej czaszce, zamieniając w galaretowaty płyn, którego elementy składowe nie były ze sobą połączone, nie tworzyły żadnej konkretnej całości tylko luźno mieszały się ze sobą. Od czasu do czasu tylko jakieś dwie szare komórki zetknęły się ze sobą na moment, przez co w przejawie „geniuszu” w mojej mózgownicy pojawiała się na przykład taka przełomowa myśl, iż przydałoby się odwiedzić toaletę. Tak, doprawdy… że mi jeszcze nie dali Nobla za to, to ja się dziwię…
Co więcej w chwili takiej bezsilności, o czym niby miałbym pisać? W „ferworze walki”, borykaniem się z codziennymi przeszkodami ciągle doświadczałem nowych rzeczy, które w jakiś sposób na mnie wpływały, zmieniały mój światopogląd, uczyły, sprawiały, że z czasem stawałem się obojętny na jedne rzeczy, a na inne stawałem się bardziej wrażliwy – to było coś, o czym mogłem pisać; to było coś, co uważałem za pewnego rodzaju kwintesencję człowieczeństwa. Bez tego szlajając się bez celu po mieście czy tkwiąc w czterech ścianach i wpatrując się w jedną w nich, miałem wrażenie, jakbym tracił pewną fundamentalną część, która wchodzi w skład samego mnie – nie w sensie fizycznym, ale w jakimś wyższym, większym wymiarze… w takim wydźwięku niemal spirytualnym, można rzec.
Słowem, byłem człowiekiem, który zawsze musiał mieć ręce pełne roboty. Nie mając czym się zająć, czułem się jakbym w istocie nie miał nic – począwszy od motywacji, kończąc na fizycznej sile. W takich chwilach jak ta nie wiedziałem nawet, co myśleć… galaretowaty płyn wypełniający moją przestań międzyczaszkową nie potrafił myśleć; on jedynie chlupotał… Czy to przypadkiem nie nazywa się pracoholizm?
Nie wiedziałem, co myśleć, nie wiedziałem także, co czuć… Czułem się pusty. Nie umiałem nawet za bardzo określić, jakie emocje czy uczucia mi towarzyszyły.
Byłem w totalnej rozsypce.
Nie byłem sobą.
A co najgorsze w tym wszystkim nie potrafiłem się odnaleźć. Zdawało się, iż zapomniałem, kim tak naprawdę jestem. Utraciłem własne „ja” na dobre… Próbowałem przypomnieć sobie, jakie ono było; jaki ja byłem naprawdę, ale w mojej głowie zionęła dobijająca pustka. Idąc za tropem tego, iż miałem w zwyczaju przelewać kłębiące się myśli i uczucia na papier, rozmyślałem nad napisanymi przeze mnie tekstami. Niestety wchodziło na to, iż udało mi się stworzyć zaledwie kilka pogodnych piosenek w mrowiu tych, które dotyczyły odrazy, bólu i cierpienia. To chyba dowodziło tylko tego, iż moje „ja” było raczej pesymistą, nie? Cóż, przyznam, że dowiadywanie się kolejnych niewesołych rzeczy o samym sobie nie było zbyt przyjemne… ale co zrobić? W życiu rzadko kiedy ktoś pyta nas o zdanie – a już w szczególności prawie nigdy nikt nie zastosowuje się do naszej woli, nawet po wysłuchaniu jej.

***

Doszedłem do wniosku, że moje życie było przerażająco nudne. Nic się w nim nie działo. Ciągle tylko rutyna… Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież już z tym zerwałem, zostawiając Zero – że przecież coś się zmieniło i nawet jeśli dla szatyna nie było to nic wielkiego, to dla mnie owszem -  ale to jednak nie była prawda. W tym moim nudnym i przewidywalnym do bólu życiu nic już mnie nie ekscytowało, nie sprawiało, że moje serce biło szybciej, krew szumiała w skroniach, a mnie samego rozpierała energia, przez co nie mogłem spokojnie usiedzieć na miejscu. Każdego dnia wstawałem i robiłem to samo. Niemal codziennie jadłem to samo, gdyż kucharz ze mnie był raczej marny. Nigdy nie przejawiałem jakiejś większej inicjatywy twórczej, jeśli chodziło o przyrządzanie posiłków. Można powiedzieć, że wytrenowałem się w kilku prostych daniach, które jadłem w kółko i na okrągło. Szedłem do pracy, w której wiedziałem, co mnie czeka – to samo, co poprzedniego dnia… i jeszcze wcześniejszego… Kawa, długie rozmowy telefoniczne ze sponsorami moich projektów, z podwykonawcami i w końcu odbiorcami, kilka rozmów twarzą w twarz, kilka wymuszonych, kurtuazyjnych, uśmiechów, a w przerwie między nimi gryzmoliłem w notatniku, na którego stronach czasem pojawiały się jakieś nowe pomysły; nieczęsto w ostatnim czasie, ale… Potem wracałem do domu, udając zatyranego na śmierć – podczas gdy w istocie byłem raczej znudzony niż przepracowany – gdyż tak nakazywała nasza kultura („kultura gambarowania”). Siadałem na chwilę na kanapie koło Michiego, nie zamieniając z nim przy tym ani jednego słowa. W końcu poirytowany jego biernością wstawałem i jeśli wciąż nie opuściły mnie wszelkie siły, to kierowałem się do kuchni, żeby jak zwykle znów przygotować jakiś posiłek o stopniu trudności „dla idiotów”. Jeśli natomiast miałem już wszystkiego tak serdecznie dość, iż potrafiłem zignorować nawet głód, szedłem prosto pod prysznic, a następnie do łóżka. Około godziny później zawsze przychodził Shimizu. Odwracał się do mnie plecami i zasypiał, podczas gdy ja leżałem i wpatrywałem się w światła reflektorów samochodowych, które biegały po suficie naszej sypialni. Czasem zdarzało mi się westchnąć. Swego czasu zorientowałem się, że w naszym łóżku leżą już nawet dwie oddzielne kołdry…
Ktoś mógłby stwierdzić, że nie ma w tym nic dziwnego – ot zwykłe życie człowieka po trzydziestce… ale dlaczego ono musiało tak wyglądać? Nie no, jasne, nie oczekiwałem jakiś pościgów mafii czy wybuchów i eksplozji na każdym kroku, ale od czasu do czasu mogłoby się znów coś stać – coś, co by mnie pobudziło, utwierdziło, że wciąż żyję, a nie jedynie egzystuję; utwierdziło w moim człowieczeństwie, wyprowadzając z błędnego myślenia, że w postępującym w zastraszającym tempie procesie zmieniam się w roślinkę – egzystującą, ale nie żyjącą.

***

Usiadłem na skarpie, podciągając nogi pod brodę i obejmując je rękoma. Było już chłodno i błotniście, gdyż w końcu nadeszła nieuchronna słota. Nie przeszkadzało mi to jednak. Lubiłem to miejsce, toteż zaglądałem tu co jakiś czas – szczególnie w takich sytuacjach jak ta, kiedy szykował się pokaz sztucznych ogni, więc wysoki punkt obserwacyjny był wskazany.
Naprawdę lubiłem fajerwerki; nawet jeśli miały w sobie dużo wyrazu nostalgicznego. Tak jak już miałem to w zwyczaju i w tym doszukiwałem się jakiegoś ukrytego znaczenia oraz aluzji do ludzkiego życia. Sztuczne ognie tak do złudzenia przypominały mi wszystkie moje marzenia, nadzieje, przyjemności – one tak samo szybko wznosiły się ku gurze, aby następnie eksplodować falą przepięknych, skrzących się kolorów… i równie szybko zgasnąć na czarnym firmamencie nieba. Barwy i ich kompozycje zmieniały się, podobnie jak i wielkość wybuchu – jeden był większy, bardziej udany, drugi mniej, a niektóre okazały się być niewybuchami – wszystko to było niepewne i pozostawiało pewną dozę strachu, że się nie uda; jedyną stałą był mrok nocnego nieba… taki niezmienny, wręcz statyczny, chciałoby się powiedzieć…
- Wiedziałem, że cię tu znajdę – usłyszałem za plecami.
Zdziwiony odwróciłem się przez ramię, żeby dojrzeć za sobą Michiego. Stał z założonymi rękami na piersi, spoglądając na mnie z góry. Na jego twarzy malował się ten sam, tak dobrze znany mi grymas, który z grubsza nie wyrażał nic.
- Ty się chyba nigdy nie zmienisz… - westchnął. – W kółko robisz to samo, wiesz? – prychnął. – I tak od wielu lat…
- Wyobraź sobie, że wiem to aż za dobrze… - burknąłem, znów przenosząc wzrok na czarny nieboskłon, którego jeszcze nie rozświetliło żadne światełko.
Shimizu westchnął raz jeszcze i dosiadł się do mnie. Odsunąłem się od niego, jednak ten pociągnął mnie za ramię, ponownie sadzając blisko siebie. Nie objął mnie jednak czy nie złączył naszych dłoni. Po prostu siedzieliśmy koło siebie w ciszy.
- Jesteś głupi; to też wiesz? – cmoknął z niezadowoleniem, na co ja wywróciłem oczyma. – Zawsze już będziesz żył w swojej bajce, goniąc za swoimi nieosiągalnymi ideałami, co? – uśmiechnął się krzywo pod nosem. – Nigdy z tego nie zrezygnujesz… - pokręcił z politowaniem głową. – Lubisz wypominać ludziom, że nie są idealni, bo nie pasują do twojej wizji sielankowego świata, ale przy tym nie patrzysz na siebie. Nie widzisz, jak potrafisz ranić innych, gnając na złamanie karku za tymi swoimi mrzonkami – spojrzał na mnie z przyganą. – Jesteś arogancki. Zachowujesz się jak bachor – jego spojrzenie stało się chłodne i nieprzyjemne. – Nie dajesz nic z siebie dla innych. Wszystko wiecznie robisz pod siebie. Jesteś niewdzięczny – skrzywił się. – To wszystko też wiesz… bachorze? – uśmiechnął się jadowicie.
- Taa… - mruknąłem. Miałem serdecznie dość wysłuchiwania podobnych oskarżeń.
- Który to już raz odstawiłeś podobne przedstawienie? – fuknął. – Zgubiłem rachubę…
- Nie wiem… siódmy? – zgadywałem.
- Całkiem możliwe – przyznał. – Co by było, gdybym naprawdę cię zostawił, co? Pomyślałeś o tym chociaż przez chwilę? – westchnął cierpiętniczo.
- Wszystkim żyłoby się lepiej? – zapytałem retorycznie.
- Nie żartuj – zaśmiał się; tym razem szczerze. – W końcu masz tylko mnie – zafrasowałem się na te słowa.
- Tu mnie masz – przyznałem z niechęcią.
- Bądź co bądź boisz się samotności – wzruszył ramionami. – Wiesz… Może ja cię nie rozumiem – wyciągnął zza pazuchy dwie butelki piwa. Zahaczył krawędzie kapsli o siebie i otworzył je. Wręczył mi jeden z napojów. – Ale inni nawet nie zwracają na ciebie uwagi; nie obchodzi ich fakt twojej egzystencji na tym świecie, a tym bardziej liczba masek, pod którą skrywasz swoją prawdziwą twarz czy też to, jak bardzo czujesz się zraniony przez otaczający nas świat – upił łyk alkoholu. – Życie to nie film czy książka; tutaj nie spotkasz nikogo, kto właściwie będzie czytał ci w myślach i z chęcią się dla ciebie poświęci. Ludzie to egoiści.
- Święte słowa – stuknęliśmy się szyjkami butelek w geście toastu. – Święte słowa… - mruknąłem pod nosem.
- To dlaczego ty wciąż…
- Bo nie umiem się zmienić! – przerwałem mu. – Tyle razy próbowałem i za każdym razem to moje spaczone „ja” w którymś momencie musiało wyjść na światło dzienne! Ludzie orientowali się, że nie jestem normalny i pierzchali ode mnie jak od najgorszej zarazy!... – pociągnąłem łyk z butelki.
- Dramatyzujesz… - prychnął.
- Jak zwykle – przewróciłem oczyma. Serio, chciałbym czasem w życiu usłyszeć coś innego.
- Ale nie bój się – oparł się rękami za sobą, rozkładając niemal w pozycji półleżącej. – Ja z tobą zostanę; poświęcę się tak dla dobra reszty ludzkości – zaśmiał się.
- Dzięki ci, o zbawco – fuknąłem sarkastycznie. – Ale czy przed chwilą nie powiedziałeś, że ludzie nie mają w zwyczaju poświęcać się dla innych? – wypomniałem mu.
- Może jestem wyjątkiem? – uśmiechnął się.
- Patrzcie państwo, ewenement w skali ludzkości się znalazł! – puknąłem się palcem w czoło. – Może jeszcze w podzięce powinienem klęczeć przed tobą i się do ciebie modlić? – prychnąłem.
- Modlić może nie musisz, ale klęknąć byś mógł… - zaśmiał się w głos.
- Co? – ściągnąłem brwi w niezrozumieniu.
- Dawno się nie kochaliśmy, nie? – rzucił lekko.
- Jaki ty jesteś romantyczny… - wywróciłem oczyma.
- Uwierz, i tak się starałem – wyszczerzył się. Westchnąłem ciężko.
- Niech będzie – zgodziłem się. – Ale… ale najpierw chciałbym zobaczyć pokaz sztucznych ogni – odezwałem się w chwili, kiedy pierwsze fajerwerki z hukiem wybuchły na niebie.
- Chcesz się jeszcze bardziej zdołować? – zapytał poważnie. W odpowiedzi spojrzałem na niego zdziwiony. Czyżby wiedział, o czym myślałem? – Znam cię trochę, nie? Z czasem zacząłem nieco pojmować twoje pokrętne myślenie – rozłożył ręce. – Nie żeby było to coś zabawnego czy przydatnego… - burknął.
- Jasne… - syknąłem.
- Ale… okej – zgodził się. – Obejrzyjmy najpierw pokaz sztucznych ogni – chłopak odrzucił od siebie pustą już butelkę i przysunął się do mnie jeszcze bardziej. Objął mnie jedną ręką w pasie, wpatrując się w kolorowe rozbłyski, które oświetlały jego przystoją twarz.
Może nie wiedziałem znowu o nim wszystkiego?
Może… może ja też się czasem myliłem?
Nieco uspokojony oparłem głowę na jego ramieniu. Musiałem przyznać, że fajerwerki były naprawdę piękne… Mógłbym wpatrywać się w nie tak do końca życia…
Tymczasem jednak jeszcze wciąż dużo przede mną.
Dużo złego.

Ale może także odrobina dobrego…