"Geisha no Furin" cz.2

Jedna z najważniejszych notek przed rozpoczęciem czytania~! :
Takie zasadnicze pytanko na wstępie, które właściwie może zaważyć na dalszych losach mojej zrytej psychiki - czy ktoś byłby zainteresowany tłumaczeniami niejakiej ankaraferus? Na początku myślałam o serii "Caged", gdyż jest ona genialna, a nie wszystkim jak wiem chce się czytać po angielsku. Zamierzam spróbować odezwać się do owej autorki i poinformować ją o moich zamiarach, o ile w ogóle ktoś porwałby się na czytanie czegoś podobnego. Dodam tylko, że ta seria natchnęła mnie właśnie do napisania "Geisha no Furin", choć "Caged" wcale nie rozgrywa się w tych czasach, co moje opowiadanie, a jedynie do nich nawiązuje w części trzeciej. 
Więc jak? Jest ktoś chętny do czytania?

„Geisha no furin” cz.2

- Źle! – huknął na mnie Hiro, ponownie uderzając mnie złożonym wachlarzem w potylicę z taką siłą, że stojąc na jednej nodze zostałem wyprowadzony z równowagi i upadłem na kolana.
- Ita-ta-ta-ta… - skrzywiłem się, dotykając ostrożnie obolałego miejsca
- Skup się, Takanori! – obrzucił mnie gniewnym spojrzeniem. – Taniec kappore jest jednym z prostszych układów, a ty nie możesz zapamiętać nawet pierwszej części! – pieklił się. Sapnął ciężko pod nosem i z furgotem aksamitnych materiałów swojego hanfu usiadł pod ścianą. Ścisnął palcami obolałe skronie, rozmasowując je. W tym krwistoczerwonym stroju, czarnymi włosami i spojrzeniem ciskającymi gromami wyglądał jak jakiś youkai. Przeszły mnie dreszcze. Hiro potrafił przerazić człowieka…
Również wywindowałem się do pozycji siedzącej i odetchnąłem głęboko. Po całodniowym treningu byłem wykończony, gdyż taniec nie okazał się wcale taką prostą rzeczą, jak mogłoby się początkowo wydawać. Ponad to moja sprawność ruchowa okazała się być na poziomie ujemnym, toteż co chwila potykałem się o własne nogi lub następywałem na materiał ciągnącej się za mną yukaty, przez co w efekcie lądowałem twarzą na matach tatami. Brunet, jako perfekcjonista, z każdą moją wpadką wyraźnie tracił cierpliwość. Przez chwilę między nami panowała uciążliwa cisza, podczas której jedynie siedzieliśmy naprzeciw siebie po przeciwnych stronach pomieszczenia. Nie żeby coś, ale wolałem się odsunąć, żeby znowu nie zaliczyć z wachlarza, który, jak się okazało, był wzmacniany stalą, dlatego zadane nim ciosy należały do naprawdę bolesnych.
- Właściwie… - odezwałem się, żeby rozwiać nieco tę ciężką atmosferę i skierować myśli mężczyzny na inny tor niż obmyślanie planu jak mnie zamordować – dlaczego nosisz hanfu a nie kimono? – zaciekawiłem się.
Hiro drgnął, jakby wyrwany z głębokiego zamyślenia. Spojrzał na mnie zdziwiony, po czym, jakby nagle uświadamiając sobie, że nie pytam o nic niestosownego. Uśmiechnął się łagodnie i wzruszył ramionami.
- Siła przyzwyczajenia – odparł zwięźle.
- Przyzwyczajenia? – drążyłem. – Pochodzisz z Chin? – może to stąd ta jego egzotyczna uroda? (przypominam, że w naszym pojmowaniu zarówno uroda Japończyków, jak i Chińczyków jest „egzotyczna”, jednak sami Japończycy także używają tego określenia dla Koreańczyków czy Chińczyków, gdyż uważają siebie za „białych Azji”; a zresztą te trzy nacje naprawdę mocno różnią się między sobą od aut.)
- A wyglądam ci na Chińczyka? – łypnął na mnie z politowaniem. (przypominam także, że Japończycy nie utrzymywali zbyt ciepłych stosunków z Chińczykami, a więc Hiro mógł odebrać to jako obrazę od aut.)
- No… w każdym razie jesteś wysoki… - bąknąłem.
- A więc uważasz, że jestem Chińczykiem ze względu na mój wzrost? – roześmiał się, jednak zaraz uciął, machając jakby w gniewnym geście wachlarzem, który znów rozłożył się w jego dłoni. – Teraz się śmieję, ale muszę przyznać, że jesteś nietaktowny – skarcił mnie… w zasadzie to jak zwykle. – Takie zachowanie przy kliencie mogłoby zostać odebrane jako nadmierne wścibstwo. Nie możesz tak bezczelnie wypytywać się o wszystko.
- Taa… jasne – mruknąłem, przewracając oczyma.
- Chwila przerwy – zarządził i podniósł się z podłogi, kierując się do wyjścia, jednak zatrzymałem go, chwytając go za obszerny rękaw.
- Odpowiedz mi – wbiłem nieustępliwe spojrzenie w jego czarne oczy - …proszę – dodałem pokornie, kiedy zdałem sobie sprawę, że wymuszeniem na Hiro nic nie wskóram.
Brunet posłał mi ciężkie spojrzenie, jednak nie ugiąłem się. Byłem zbyt ciekawski. W końcu jednak jedynie westchnął ciężko i dał za wygraną.
- Wiedzę, że póki nie zaspokoję twojej ciekawości, nie będziesz w stanie skupić się na poprawnym wykonaniu tańca kappore – niemalże jęknął boleśnie. – Więc jeśli ma to dla ciebie tak ogromne znaczenie, to powiem ci, że nie jestem Japończykiem czystej krwi – przyznał z ociąganiem. – Mój ojciec pochodził z Chin. Kiedy skończyłem siedem lat przeszedłem pod jego opiekę i kolejne dziesięć spędziłem na cesarskim dworze w Państwie Środka. Jako że nie jestem czystej krwi ani Japończykiem, ani Chińczykiem w obu krajach stawiało mnie to… hm… - skrzywił się nieznacznie – nieco niżej rangą, że tak ładnie się wyrażę – posłał mi jednoznaczny, krzywy uśmiech. Nie musiał mówić nic więcej. Domyślałem się, o co mu chodziło. – Z tej samej racji nie mogłem zostać także jednym z doradców cesarza Chin, tak jak życzył sobie tego mój ojciec.
- Przecież, żeby zostać doradcą to nie jest takie proste… - urwałem nagle. – Chwila, nie mówi mi, że twój ojciec…
- Owszem, sam jest doradcą cesarskim. Chciał, abym zajął jego miejsce i kontynuował rodzinną tradycję, a właściwie to piastował rodzinne stanowisko, które było zajmowane przez męskich przedstawicieli rodu mojego ojca od wielu pokoleń. Pech chciał, że mój ojciec ze swoją prawowitą małżonką miał jedynie dwie córki. Udało mu się spłodzić syna podczas wyprawy dyplomatycznej do Japonii; niemniej uznał, że jestem darem od bogów, dlatego chciał, abym stał się głową rodziny; jak widać, jednak nie wyszło… - uśmiechnął się kwaśno.
- Dlaczego wróciłeś do Japonii? – dociekałem.
- Cóż… - przeczesał palcami włosy. – Oficjalnie nie miałem żadnych wpływów na dworze cesarskim, ale w rzeczywistości było nieco inaczej… W Chinach teoretycznie wciąż panuje cesarz Chúndì (cesarz Chin panujący w latach 1735-1795 od aut.), ale w istocie jest on tylko postacią, która nie ma wiele do powiedzenia. Chúndì jest już stary i schorowany, a w rzeczywistości władzę zdobył już młody i niedoświadczony, a przede wszystkim rządny krwi Yongyǎn czy raczej Ruìdì, jak go obecnie nazywają (w Chinach jedno imię nadaje się przy narodzinach, drugie przy osiągnięciu pełnoletniości, a cesarze przyjmowali także trzecie w chwili objęcia tronu. Yongyǎn jest prywatnym imieniem cesarza panującego w latach 1796-1820, a Ruìdì jest imieniem, które przyjął jako władca od aut.) – mężczyzna posłał mi niepewne spojrzenie, jakby oceniając czy może przy mnie kontynuować opowieść swojego życia. – Kiedy jeszcze nie objął władzy, miałem z nim romans – odezwał się prawie bezgłośnie. – W chwili, kiedy zasiadł na tronie stałem się dla niego niewygodny. Obawiał się, że mógłbym wyjawić nasz sekret, przez co zostałby skompromitowany i musiałby popełnić samobójstwo. Chciał mnie zabić, dlatego musiałem uciec do Japonii – jego głos był jedynie odrobinę głośniejszy od szeptu. Zapewne ściszył głos tak bardzo ze względu na to, że ściany w naszym geisha-ya były cienkie, a co się z tym wiązało, miały uszy. Ponad to prawdopodobnie nie było mu łatwo mówić o tym, gdyż w naszych czasach związek dwóch mężczyzn był uważany za coś haniebnego. – Skoro opowiedziałem ci już moją historię – odezwał się na powrót normalnym tonem głosu – i zdradziłem ci swoje sekrety, mam nadzieję, że ty również zrobisz to samo – popatrzył na mnie znacząco, po czym wyszedł z pokoju.
Co za intrygant! Specjalnie podsycał moją ciekawość, karcąc mnie za nią, gdyż wiedział, że z pewnością nie uszanuję zasad, do których powinny stosować się gejsze. Wciąż nie mogłem oswoić się z myślą, że stałem się jedną z nich… Byłem niepokorny, na co Hiro nie raz zdążył mi już zwrócić uwagę podczas tego krótkiego czasu, jaki spędziłem w tym okiya, co teraz wykorzystał przeciwko mnie. Jako że zrobił mi tę przyjemność i zaspokoił moją ciekawość, przy czym zdradził swoje sekrety, teraz mógł oczekiwać tego samego, gdyż jego zachowanie świadczyło o tym, że obdarzył mnie zaufaniem, na które wypadało, abym odpowiedział, choćby miał to być tylko pozór. To tak jakby dał mi prezent – nie wypadało, abym go zignorował. Musiałem się zrewanżować; to już nawet nie była jedna z zasad bycia dobrą gejszą, ale zwyczajna uprzejmość japońska, która została wpojona mi od najmłodszych lat. Dzięki temu zyskał sojusznika – nawet jeśli w istocie miało oznaczać to, że zmusił mnie do stanięcia po swojej stronie. Jakby nie patrzeć łączyła nas teraz nić sekretów, które musieliśmy nawzajem chronić przed wyjściem na światło dzienne. Sapnąłem ciężko, złorzecząc w myślach brunetowi. Przeklęty Hiro!
Miałem nadzieję, że przynajmniej to, co mi opowiedział nie było kłamstwem wyssanym z palca. Od początku nie wyglądał mi na głupiego – może to wszystko wcześniej już ukartował? A może zwyczajnie szukam dziury w całym? W końcu to taka nierealna historia… Nie codziennie spotyka się osobę, której ponoć udało się uwieść Chińskiego cesarza, w dodatku mężczyznę… cóż, choć po głębszym zastanowieniu nie powiedziałbym, że Hiro nie byłby w stanie tego zrobić. Było w nim coś magnetycznego, pomimo jego powierzchownej oschłości – wciąż jednak nie odkryłem, czym jest ta przyciągająca część jego osobowości, którą tak skrzętnie próbował ukryć.
Bądź co bądź, mogłem mówić o nim naprawdę niepochlebnie, jednak musiałem przyznać, że bardzo mnie zaskoczył. Z jego opowieści mogłem wywnioskować, że znał przynajmniej dwa języki – chiński i japoński – o ile nie więcej. Było to dla mnie wyczynem, gdyż nigdy nie mogłem nauczyć się języka mandaryńskiego, który był tak mylnie podobny do mojego ojczystego. Ponad to skoro choćby pretendował na stanowisko doradcy cesarza, musiał być bardzo dobrze wykształcony. Pochodził z tak wysoko postawionego rodu… aż niesamowite, że komuś takiemu jak ja przyszło poznać tak znamienitą osobę, jaką jest Hiro. Wzbudził we mnie respekt.
Nim zdążyłem się obejrzeć, brunet wrócił do pokoju, a za nim dreptała drobna kobieta o włosach spiętych w misterny kok. W delikatnych dłoniach dzierżyła tacę, na której ustawiono dwa kubki z zieloną herbatą. Po jej pomalowanej twarzy i długim pasie obi wnioskowałem, że musi być maiko. Kobieta podstawiła jedno z naczyń koło mnie, a drugie koło mojego nauczyciela, który dla odmiany, zasiadł blisko mnie, po czym szybko umknęła pod twardym spojrzeniem mężczyzny.
- Dlaczego tu? – pytałem dalej, skoro i tak już dałem złapać się w jego pułapkę.
- Co masz na myśli mówiąc „tu”? – chwycił swój kubek i podniósł do ust, jednak nie upił ani łyku. Powąchał napar, a następnie wykonał okrężny ruch dłonią, przez co płyn w środku zawirował. Skrzywił się.
- Dlaczego trafiłeś do Yoshiwary, a nie na dwór cesarza japońskiego? – sprostowałem.
Hiro ponownie rozsunął drzwi i rozejrzał się po korytarzu.
- Suzume! – zawołał tę samą dziewczynę, której lekkie kroki dało się usłyszeć chwilę później. – Ponieważ tam czekałaby mnie tylko powtórka z rozrywki. Mało tego, gdyby na dworze chińskim wydało się, że udałem się do Japonii, zostałbym uznany za zdrajcę, a mój ojciec okryłby się hańbą – wyjaśnił pospiesznie. – Nareszcie! – sapnął, widząc maiko. – Co to jest? – wskazał na zawartość naczynia.
- H-herbata… - wyjąkała cicho speszona dziewczyna.
Brunet wziął głęboki oddech, aby nieco się uspokoić i nie wybuchnąć gniewem. Widziałem, że ledwo się powstrzymywał. Zgarnął mój kubek, którego nie zdołałem nawet dotknąć i bez słowa wylał zawartość obu naczyń na podłogę na korytarzu. Kobieta pisnęła przestraszona.
- Napar ma być klarowny i esencjonalny, a nie przypominać… - urwał. – Już nawet nie będę wyrażał się, czego to nie ma przypominać – ściągnął groźnie brwi. – W tej chwili posprzątasz to, a potem zaparzysz jeszcze jedną, tym razem porządną herbatę – rozkazał.
- T-tak jest, Hiro-sama – mruknęła płaczliwie dziewczyna kłaniając się głęboko, po czym zasunęła drzwi. Brunet jęknął żałośnie.
- Widzisz? – zagadnął do mnie. – Właśnie dlatego są bezużyteczne. Nie potrafią nawet herbaty zaparzyć – prychnął i ponownie usiadł koło mnie.
- Ale dlaczego właśnie Yoshiwara? Rozumiem, że chciałeś zniknąć, nie chciałeś rzucać się w oczy, więc nie mogłeś stać się jakąś ważną osobą w polityce, ale skąd pomysł, żeby zostać właśnie gejszą? – drążyłem.
- Cóż… - odchylił głowę do tyłu, przez co jego włosy płożyły się teraz po ziemi. – Szczerze powiedziawszy to w pałacu cesarskim pełniłem właśnie taką rolę; można powiedzieć, że byłem prywatną gejszą Yongyǎna – wyznał. Niesamowite… Nawet jeśli jego słowa były kłamstwem, to i tak w tej chwili robiły na mnie piorunujące wrażenie. - Poza tym, gdzie bym nie poszedł, fakt, że nie jestem ani rodowitym Chińczykiem, ani Japończykiem odbijał się na mnie, degradując mnie w hierarchii społecznej. Choć… może prawdą jest też to, że po prostu chciałem zajmować się tym, na czym znam się najlepiej, a więc dlatego znalazłem się w tym miejscu – rozłożył bezradnie ręce. – Nigdy o tym nie myślałem. Nigdy nawet nie przeszło mi przez myśl, że pasowałbym gdzie indziej – zaśmiał się pod nosem.
- Dużo podróżowałeś?
- Po Chinach… całkiem sporo – przytaknął. – Byłem w Chongqingu, Szanghaju, Pekinie, Tianjinie, Chengdu, Kantonie, Shenzhen, Dongguan, Hanghzou, Hongkongu, widziałem też Żółte Góry…  Po Japonii podróżowałem znacznie mniej. Właściwie to byłem jedynie w Kioto, Osace i Edo.
- Zwiedziłeś tyle miejsc! – wykrzyknąłem zdumiony. – Ja nigdy nie opuściłem Edo… - przyznałem ze smutkiem.
- W zasadzie moja podróż po Japonii była... niezbyt turystyczna, jeśli mogę się tak wyrazić – skrzywił się nieznacznie. – Wychowałem się w Kioto, a więc tam też udałem się zaraz po przybyciu do Japonii. Odwiedziłem matkę, jednak nie mogłem narażać jej na niebezpieczeństwa, gdyż kiedy wydało się, że uciekłem, a jestem osobą ściganą rozkazem ścięcia przez samego cesarza, była ona pierwszą osobą, którą odwiedzili chińscy żołnierze. Wtedy trafiłem do Shimabary w Kioto (dzielnica rozkoszy od aut.), ale nie mogłem tam zostać, gdyż do stolicy ściągają najważniejsi przedstawiciele innych państw, którzy nie stronią od takich miejsc. Obawiałem się, że któryś posłaniec chiński w końcu mógłby mnie rozpoznać, a więc uciekłem do Shinmachi w Osace, a właściwie zostałem tam przeniesiony na prośbę mamy okiya, w którym w tamtym czasie pomieszkiwałem. Jej siostra prowadziła podobny przybytek i poprosiła mnie, abym nauczył tamtejsze gejsze swoich sztuk, na co zgodziłem się z ochotą. Nie zabawiłem tam jednak zbyt długo, gdyż miejsce to nie było zbyt przyjemne, dlatego z kolei przeniosłem się tutaj, do Yoshiwary i już tu ostałem.
- Twoje życie… - zająknąłem się – było strasznie zwichrowane – starałem się odpowiednio dobrać słowa.
- To mało powiedziane – zaśmiał się, jednak zaraz uciął, tak jak to miał w zwyczaju. Sięgnął do rękawa i wyciągnął swój nieodłączny wachlarz, który posłusznie rozsunął się w jego zwinnych palcach. – Koniec tej przerwy. Wracaj do treningu.
Westchnąłem pod nosem, jednak posłusznie podniosłem się z podłogi i zacząłem wykonywać układ od początku. Hiro również się podniósł i obchodził mnie dookoła, przyglądając mi się krytycznie.
- Ręka wyżej – pacnął mnie wachlarzem w przedramię. – Za bardzo wysuwasz prawą stopę do przodu – rzucał komentarze, ukrywając się za wachlarzem. – Dobrze. Teraz lepiej – dla odmiany pochwalił mnie. – Mocniej ugnij kolana – westchnął. – Niech mnie Budda wspomoże, bo nie wytrzymam! Więcej gracji! Więcej uczucia! Twoje ruchy są tak sztywne i nienaturalne, że to aż ciężko opisać!
- Lepiej pracowałoby mi się z muzyką – mruknąłem pod nosem.
- Co ci po muzyce, skoro nawet kroki mylisz? – prychnął. – Odsuń się – odgonił mnie ręką. – Pokażę ci, jak to powinno wyglądać.
Brunet zajął moje miejsce na środku pokoju i zaczął wykonywać te same ruchy, co ja przed chwilą, jednak w istocie wkładał w to o wiele więcej uczucia i gracji. Rozłożony wachlarz w jego dłoni, który od czasu do czasu był przez niego podrzucany i zręcznie z powrotem łapany oraz który co jakiś czas zakrywał jego twarz, nadawał mu nieco tajemniczego uroku. Jego ruchy były płynne, naturalne, zupełnie tak jakby wykonywanie tego układu było dla niego czymś oczywistym, podobnie jak oddychanie. Jego kroki były pewne, ale wciąż zachowywały swą lekkość, przez co występ był niesamowity. Zdawało się, jakby muzyka grała gdzieś wewnątrz jego duszy, jakby miał swój własny rytm, do którego się dostosował, z którym zgrał się do perfekcji. Żaden ruch nie był spóźniony czy wykonany zbyt szybko choćby o mrugnięcie okiem. Długi materiał jego aksamitnego hanfu wirował za swoim właścicielem, kiedy ten obracał się – niby nic nadzwyczajnego, a jednak tkwiła w tym jakaś niespotykana nuta magii. Wpatrywałem się jak zaczarowany w złote kwiaty wyszywane na jego ubraniu drogocenną nicią, która odbijała światło, przez co ozdoby mieniły się niczym prawdziwe złoto. Ruchy Hiro były szybkie, sprawne, a nie tak mozolne jak moje.
Był perfekcyjny.
Kiedy kończył już występ, przeszedł do półprzysiadu, a następnie usiadł pod ścianą i spojrzał na mnie spod półprzymkniętych powiek.
- Míngbáile ma? (明白了od aut.) – zapytał.
- Co? – zamrugałem kilkakrotnie, będąc pewnym, że zachwyciłem się jego występem tak bardzo, iż przestałem rozumieć co do mnie mówi.
- Zapytałem po chińsku czy rozumiesz – wyjaśnił.
- Ale co rozumiem?... – czułem się otępiały.
- Gdzie popełniłeś błąd, oczywiście – westchnął.
- Aa… - mruknąłem. – Zdaje się, że tak…
W tym momencie drzwi rozsunęły się ponownie, a w nich pojawiła Suzume z nową tacą i kubkami z herbatą na niej. Skłoniła się przesadnie głęboko.
- H-Hiro-sama, mama cię wzywa – skłoniła się raz jeszcze.
- Już idę – mruknął, podnosząc się. – A ty – zerknął na mnie przed wyjściem – masz ćwiczyć. Kiedy przyjdę ponownie chcę zauważyć jakieś postępy  - wycelował we mnie wachlarzem, po czym zwinął go w dłoni i wyszedł.

***

- Nie jest już znowu tak najgorzej – brunet delikatnie uniósł brwi, co jak zdążyłem już zauważyć, było gestem, który zdradzał jego aprobatę. – Na jak tak krótki czas ćwiczeń tym razem zatańczyłeś prawie że przyzwoicie – pochwalił mnie. Takie słowa w jego ustach brzmiały równoznacznie jakby cały anielski chór wychwalał mnie pod same niebiosa. – Właśnie dlatego sądzę, że mężczyźni nadają się lepiej do pełnienia zawodu gejszy – powtórzył. – Jeśli będziesz dalej ze mną trenował, może będą z ciebie ludzie.
- Dziękuję – uśmiechnąłem się promiennie. Stwierdziłem, że dla takich słów nawet warto było poświęcić tyle czasu na powtarzanie tego przeklętego układu, co obecnie skutkowało potwornym bólem każdego najdrobniejszego mięśnia mojego ciała.
Hiro był bardzo wymagającym nauczycielem, ale jednocześnie sam był perfekcyjny. Skoro sam był aż tak dobry, wydawało mi się być logicznym, że oczekiwał równie wspaniałych umiejętności od swoich uczniów. W końcu nie byle kto może uwieść przyszłego władcę Chin…
- Właściwie… - odezwałem się dość niepewnie. – Właściwie to zastanawiałem się czy mógłbym zająć się czymś innym niż taniec – zapytałem cicho.
- Co proszę? – brunet wydawał się być zdziwiony.
- No bo… - bąknąłem. – Nie wszystkie gejsze przecież tańczą. Wszystkie rozmawiają i zabawiają gości, ale jedne grają na instrumentach, a niektóre są mistrzyniami chadō (ceremonia picia herbaty od aut.) albo ikebany (japońska sztuka układania kwiatów od aut.)… - mruknąłem.
- Masz rację – przytaknął – jednak nie tak znowu do końca. Nie ma gejszy, która specjalizuje się tylko i wyłącznie w jednej sztuce. Jako gejsza musisz opanować wszystkie te sztuki w stopniu podstawowym, a więc nauka tańca kappore jest obowiązkowa i nie przeskoczysz jej. Kiedy ten etap już zakończysz, przejdziemy do następnego, a kiedy już będziesz gotów, sam zdecydujesz, która sztuka pociąga cię najbardziej i w której jesteś najlepszy, i to właśnie tę będziesz ćwiczył aż do perfekcji – tłumaczył. – Musisz spełniać zachcianki klienta. Jeśli gość powie, że ma ochotę obejrzeć twój taniec, co mu powiesz? Przeprosisz i zaproponujesz więcej sake? Powiesz, że twoją specjalnością jest coś innego i jeśli chce oglądać tańce, to musisz zawołać kogoś innego? – pokręcił głową. – Nie da się być idealnym we wszystkim, a więc nawet jeśli twój taniec nie zachwyci go, gdyż ten będzie przyzwyczajony do oglądania prawdziwych mistrzów, w każdej chwili możesz zaproponować mu, że umilisz mu czas w inny sposób, a będzie to twoja wyćwiczona umiejętność. Porwiesz go czymś innym, jednak nigdy nie może dojść do sytuacji, kiedy rozłożysz bezradnie ręce i powiesz „proszę mi wybaczyć, ale nie umiem tego zrobić” – zakończył swoją tyradę.
- Ech – westchnąłem. – Bycie gejszą wcale nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać… - jęknąłem.
- A to dopiero początek – zaśmiał się. – Poza tym nikt nie mówił, że będzie lekko.
Skinąłem głową. Miał rację; nie obiecywał, że całymi dniami będę się wylegiwał i nic nie robił – powiedział jedynie, że da mi dach nad głową i posiłek… Niemniej musiałem zacząć się bardziej starać, gdyż nie mogłem tego stracić. To nie to, że przyzwyczaiłem się do despotycznego charakteru Hiro i jego metod nauczania, przez które byłem cały posiniaczony, ale zwyczajnie nie chciałem wrócić na ulicę. Nie mogłem sobie na to pozwolić.
- Co jest twoją specjalnością? – zapytałem, zmieniając temat. – Taniec? – zgadywałem.
- Nie – pokręcił głową. – Właściwie to ja też za nim nie przepadam – zaśmiał się. – Śpiewam.
- Śpiewasz? – zdziwiłem się. – Nie słyszałem jeszcze o tym, żeby specjalnością jakiejś gejszy był śpiew. Co prawda często śpiewają podczas gry na instrumentach, jednak raczej gra jest tym, co ma urzec gościa…
- Zgadza się – skinął głową z uśmiechem. – Można powiedzieć, że śpiew to mój specjalny talent, którym się wyróżniam. Oczywiście również gram na instrumentach, ale częściej śpiewam acapella.
- Hm… ciekawe – mruknąłem. – Zaśpiewasz mi coś w takim razie? – poprosiłem.
- Może nie dziś – doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że tłumi w sobie śmiech.
- Powiedziałem coś zabawnego? – dopytywałem.
- Nie, to nic takiego – machnął wolną ręką, a w tej, w której trzymał wachlarz, zasłonił sobie nim twarz, żebym nie mógł zobaczyć  uśmiechu, którego próbował się pozbyć. Pierwszy raz widziałem Hiro w takim stanie, w którym nie mógł nad sobą zapanować.
- Nie rozumiem… - wzruszyłem ramionami.
- Póki co nie musisz – w końcu wybuchnął gromkim śmiechem, a ja przez chwilę wpatrywałem się w niego z niezrozumieniem wypisanym na twarzy, aż w końcu sam zacząłem się śmiać. Brunet często się pieklił, toteż dziwnie było słuchać przez tak długi czas jego dźwięcznego i melodyjnego śmiechu, który był wręcz zaraźliwy. Sam nie wiedziałem z czego się śmieję, ale najwyraźniej było mi to potrzebne, gdyż kiedy w końcu się uspokoiliśmy, poczułem, jakby kamień spadł mi z serca.

- Dobrze się dziś spisałeś – Hiro położył mi dłoń na ramieniu i spojrzał głęboko w oczy. Jego przystojną twarz wciąż rozjaśniał szeroki uśmiech. – Oby tak dalej.

"Geisha no furin" cz.1

Dobra, ankieta jeszcze się nie zakończyła, ale nie mogłam się powstrzymać, aby tego nie dodać ♥ Mam nadzieję, że wam się spodoba.

UWAGA PRZED CZYTANIEM!
TROCHĘ... TROCHĘ BARDZO ZNIEWIEŚCIŁAM (tak to się pisze?) HIRO, WIĘC WEŚCIE NA TO POPRAWKĘ I ODEJMIJCIE MU W WYOBRAŹNI TROCHĘ MIĘŚNI XP

Swoją drogą znacie jakieś ficki po polsku z Sakuraim (póki co mam dość angielskich) albo jakieś opowiadania z gwiazdami jrocka ale takie nie-yaoi? Zachciało mi się czegoś innego...

Tytuł: "Geisha no furin" (芸者と不倫)
Tytuł alternatywny: pol. "Romans z gejszą"
Paring: Hiro (Nocturnal Bloodlust) x Sakurai Atsushi (BUCK-TICK), Hiro (Nocturnal Bloodlust) x Takanori Nishikawa (T.M.Revolution)
Gatunek: historyczne xD (widział ktoś historyczne yaoi? ;p)
Beta: -

PROLOG

Epoka Edo, ok. roku 1787

Z początkiem XVIII wieku Japonia zaczęła się dynamicznie rozwijać, mimo prowadzonej przez państwo polityki izolacji. Nippon utrzymywał kontakty handlowe jedynie z Holandią, które w późniejszym czasie i tak zostały mocno ograniczone; niemniej stale pożądanym przez Japończyków towarem z Europy były książki, głównie dotyczące medycyny i nauki.
W rozwoju kraju przeszkodziły dwa potężne trzęsienia ziemi, z czego jedno miało miejsce w 1703, a drugie niecałe pięćdziesiąt lat później. Owe katastrofy doprowadziły do klęsk urodzajów, a w rezultacie także do klęski głodu. Ceny ryżu gwałtownie wzrosły, czemu buntowało się społeczeństwo. Największe i najbardziej znane powstanie miało miejsce w 1787 roku i zostało ochrzczone mianem „buntu ryżowego”. Strajkujący wówczas rozkradali magazyny i domy handlowe bogatych kupców, rozdając żywność najuboższym. Kraj pogrążył się w kryzysie; nie dotknęło to jednak wszystkich. W Kraju Kwitnącej Wiśni znajdywało się bowiem kilka takich miejsc, odgrodzonych od reszty świata wysokimi murami, gdzie życie płynęło zupełnie inaczej, według specyficznych zasad ustalonych przez wąską grupę ludzi, którzy przebywali w nich stale. Każde z nich było nieco odmienne od poprzedniego, ale łączył je wspólny cel – miały dawać rozkosz, a życie w nich barwione było może nie różowym, a wręcz czerwonym kolorem.

ROZDZIAŁ I

Głód.
Już dawno go nie czułem. Od pewnego czasu po prostu chyba zaakceptowałem go jako nieodłączną cząstkę swojego życia, którego nie sposób się pozbyć. Wyssał ze mnie wszelkie siły witalne, przez co od kilku, zdawało mi się, lat siedziałem uwalony pod ścianą jednego z rozpadających się budynków i wpatrywałem się w nicość. Z początku próbowałem śledzić spojrzeniem mroczki migające mi przed oczyma, ale w konsekwencji poddałem się, gdyż nie miałem siły nawet na to.
W Edo (dzisiejszym Tokio – w tych czasach nie było ono jeszcze stolicą od aut.) było pełno podobnych mi ludzi. Wszyscy wyzuci z chęci do życia, oczekujący śmierci jako zbawienia. We mnie ta iskra życia wciąż dogorywała; jeszcze nie zgasła. Owszem, przyłapywałem się czasem na myśleniu, że przyjemnie byłoby w końcu przestać odczuwać ból, że to desperackie chwytanie się ulatującego ze mnie życia to jakiś dziwny, masochistyczny odruch, którego powinienem się oduczyć, jednak coś nie pozwalało mi się w sobie pogrążyć całkowicie. Jakaś delikatna siła popychała mnie do przodu, a przynajmniej próbowała, nawet jeśli w obecnej chwili nie miałem siły się ruszyć. Moje ciało skręcało się z bólu. Krzyczałbym, gdybym tylko mógł otworzyć jeszcze usta.
I nagle pojawili się oni. Buntownicy, którzy rozkradli ryż z magazynów i domów handlowych. Wciskali garść ugotowanego ziarna w ręce takim jak ja i odchodzili, zadowoleni ze spełnienia dobrego uczynku. Śmiali się i skakali, krzyczeli i byli tak radośni, iż w tamtej chwili wydało mi się to być irracjonalne. Spojrzałem na rozgotowaną papkę w mojej dłoni i uśmiechnąłem się do siebie pod nosem.
Żałosne.
Garstka ryżu miała kogoś uratować przed śmiercią głodową? Dobre sobie. Była to zbyt mała porcja, aby nakarmić kogoś takiego jak ja, nie wspominając już o tym, że osobie, która nie jadła niczego od nie wiadomo jak długiego czasu, nie można po prostu wepchnąć pożywienia w rękę i cieszyć się z tego, że nie pozostało się biernym obserwatorem tego horroru rozgrywającego się na ulicach swojego rodzinnego miasta. Taką osobę trzeba karmić powoli, często, a małymi porcjami, metodycznie, żeby oswoiła się z powrotem z przyjmowaniem stałych pokarmów, żeby od razu wszystkiego nie zwróciła – ale kto by przejmował się czymś takim?
Nawet dla tych, którzy byli jeszcze w mniej zaawansowanym stadium choroby głodowej niż ja ta garstka ryżu nie była zbytnim pocieszeniem. Kiedy doskwiera ci tak silny głód, iż masz wrażenie, że twój żołądek trawi resztę wnętrzności, taka ilość pożywienia zdaje się być niczym i dodatkowo zaostrza apetyt, sprawiając, iż ból staje się bardziej dotkliwy – ale tak jak już powiedziałem, kto by się tym przejmował?
Nie wiem jak to się stało, że wykrzesałem z siebie tyle energii, by włożyć tę białą papkę do ust i powoli, łykając niemalże pojedyncze ziarenka, zmusić się do przełknięcia jej. To było okropne. Mój żołądek buntował się, wielokrotnie próbując zwrócić to, co do niego siłą wcisnąłem, ale nie pozwoliłem sobie na to. Wiedziałem, że jeśli chcę przeżyć, nie mogę siedzieć bezczynnie.
Mój przełyk był popalony przez soki trawienne, kiedy raz za razem torturowany był refluksem i zgagą. Czułem się, jakbym połknął kamień sporych rozmiarów, który miażdży mi resztę wnętrzności. Toczyłem walkę z własnym ciałem, usilnie próbując przekonać sam siebie, że właśnie wstąpiłem na drogę ku lepszemu – że pokarm jest mi potrzebny, żeby wyrwać się z tej błotnistej alejki, której, na dobrą sprawę, stałem się niemal stałym rekwizytem.
Długo to wszystko trwało, ale w końcu się udało – mój żołądek uspokoił się nieco. Podejrzewałem, że to głównie zasługa mojego optymistycznego myślenia, więc dzięki wszystkim bożkom shinto, że jeszcze nie pogodziłem się z wizją własnej śmierci.
Drugą porcję ukradłem staruszkowi, który ślęczał pod ścianą niedaleko mnie. Może wciąż umierał, a może już umarł; właściwie to ciężko było stwierdzić, gdyż odór zgnilizny i śmierci był wszechobecny, poza tym starałem się działać szybko. Nie miałem wyrzutów sumienia. Byłem samolubny. Teraz liczyło się tylko to, abym to ja odzyskał swoje życie.
Powtórka z rozrywki po wmuszeniu w siebie kleistej papki była wycieńczająca dla mojego organizmu. Czułem się tak fatalnie, iż upadłem na grząską ziemię i leżałem tak bez ruchu kolejne kilka lat, nim zdołałem zebrać w sobie na tyle sił, by się dźwignąć. W każdym razie, kiedy ponownie się podniosłem niebo było już ciemne. Porywając się na nadludzki wysiłek, wywindowałem się nawet do pozycji stojącej i ruszyłem przed siebie chwiejnym krokiem.
Głodny.
Miałem wrażenie, jakbym cofnął się do wcześniejszego stadium choroby. Już nie było mi wszystko jedno, co, gdzie, jak, kiedy… Nagle „tu i teraz” stało się centrum wszechświata, o który należało zawalczyć. Głód w jakiś niezrozumiały dla mnie sposób motywował mnie do działania, pchał do przodu, kazał mi wlec nogę za nogą w poszukiwaniu kolejnych porcji jedzenia. Miałem wrażenie jakby moje wnętrzności związały się w supeł. Bolało. Jak cholernie bolało! – ale nie mogłem się poddać. Nie teraz, nie tutaj; jakbym podświadomie czuł, że jest jeszcze coś, co muszę zrobić zanim oddam się śmierci.
Niestety, jak widać, więcej było takich wygłodniałych złodziejaszków jak ja, toteż większość tych, którzy wyglądali, jakby nie tknęli swojej racji żywnościowej, zostali z niej ograbieni. Niektórym hojni ofiarodawcy nakładali porcje z takim rozmachem, że ta wylatywała im z drżących dłoni i lądowała w kałuży błota lub końskiego łajna, co dyskwalifikowało ją jako rzecz nadającą się do zjedzenia. Cóż za brak pomyślunku i marnotractwo.
Krążyłem po wąskich uliczkach długi czas, ale niczego nie znalazłem, za co zostałem ukarany przez własne wnętrzności ich jeszcze mocniejszym zaciśnięciem. Byłem tak zdesperowany, iż w tej chwili sam byłem gotów porwać się na obrabowanie jakiegoś magazynu, mimo iż, z tego jak już zdążyłem się zorientować, przy każdym jednym została postawiona straż, która bynajmniej nie wyglądała na cherlawą i niedożywioną. Nie miałem szans.
Wtem nagle poczułem się jakbym dostał objawienia; wpadłem na genialny pomysł, prawdopodobnie najlepszy w moim życiu! Przecież są takie miejsca, w których wszystkiego jest zawsze pod dostatkiem, niezależnie od panujących warunków w kraju – mało tego, jedno z nich znajduje się bardzo blisko!
Zakradłem się do niewielkiej, tylnej bramy mieszczącej się w wysokim murze ogradzającym dzielnicę Yoshiwara. Z tego, co słyszałem to właśnie tędy do środka dostawały się wozy zaopatrzeniowe wypełnione żywnością, rozmaitymi napitkami czy pięknie zdobionymi ubraniami i kunsztownymi ozdobami do włosów. Klienci wchodzili zupełnie inną, piękną i zdobioną bramą, która jednocześnie była początkiem szerokiej alejki, z której można było bezpośrednio wejść do najbardziej ekskluzywnych, a co za tym idzie, najdroższych domów gejsz. Między dachami ganków budynków porozwieszane były czerwone lampiony, które lśniły nawet w dzień, sprawiając, że to miejsce rozświetlone było czerwoną łuną niezależnie od pory dnia czy roku. Było tu duszno ze względu na wysokie ściany, które uniemożliwiały cyrkulację powietrza, a samo powietrze przesycone było mocnym zapachem drewna i kadzidła. Od strony, od której zakradłem się, Yoshiwara nie była tak okazała. Znalazłem się na tyłach jednego z mniejszych geisho-ya (geisho-ya jest to określenie dla domu gejsz używane w Edo; w Kioto mówiło się okiya. Ja będę używała tych wyrazów zamiennie, aby uniknąć powtórzeń od aut.), który nie różnił się właściwie niczym od zwykłych domostw, jakich pełno w całym Edo. Już chciałem doskoczyć do drzwi i wkraść się do środka, jednak spłoszyłem się, kiedy w oknie na piętrze nagle rozbłysnęło światło świecy. Przesuwając się wzdłuż muru, ukryty w jego cieniu uciekłem. Serce waliło mi jak szalone. Jeszcze w życiu nie byłem tak zestresowany. Wiedziałem, że jeśli ktoś mnie przyłapie na kradzieży, nie uniknę kary – w najlepszym razie skończy się na utracie jakiejś kończyny, w najgorszym na ścięciu; a przecież przyszedłem tu, żeby przeżyć, a nie żeby umierać!
Zdezorientowany zacząłem kluczyć między kolejnymi budynkami, zlewając się z tłumem. Minąłem kilku mężczyzna w towarzystwie gejsz, które zabawiały ich błyskotliwymi spostrzeżeniami odnośnie nauki, z co poniektórych domostw dochodziły mnie charakterystyczne dźwięki towarzyszące miłosnemu uniesieniu. Byłem skrępowany i najchętniej uciekłbym stąd, jednak ból przypominał mi, po co tu przyszedłem i nie pozwalał mi zrezygnować z zamierzonego celu.
Instynktownie starałem się wybierać uliczki, w których znajdywało się mniej ludzi. Kiedy ktoś pojawiał się na horyzoncie, starałem się zejść mu z drogi, a najlepiej gdzieś ukryć, aby nie zostać zauważonym. Wszędzie tylko widziałem wejścia stosowne dla klientów i gejsze siedzące na gankach z shakuhachi lub shamisenami na kolanach, które wygrywały na swoich instrumentach jakieś tęskne melodie. Zdawało mi się, że obserwują mnie uważnie, zupełnie tak jakby wiedziały o moich niecnych zamiarach, choć przecież oczywistym było, że nie mogły się tego domyśleć, a długimi i zalotnymi spojrzeniami starały się mnie jedynie zwabić jako potencjalnego klienta.
W końcu natrafiłem na dwóch żołnierzy. Wystraszyłem się nie na żarty. Co prawda byli zalani w trupa, ale to nie zmieniało faktu, że lepiej było z nimi nie zaczynać. Skryłem się w niewielkiej szczelinie między dwoma okiya i przecisnąłem się nią na drugą stronę, aby uniknąć wojskowych. Myślałem, że wydostanę się dzięki temu na drugą, równoległą uliczkę, ale jak się okazało znalazłem się na tyłach domostwa. Mieściło się tu niewielkie oczko wodne, w którym pływały pomarańczowe ryby koi. Zbiornik wodny został dookoła wyłożony kamieniami. Kamienna ścieżka prowadziła przez malutki skrawek zielonej trawy, który był odgrodzony od posesji innego domostwa za pomocą wysokiego, drewnianego płotu. Obok niego stały dwa słupy, z przymocowanymi do nich linkami, na których z kolei suszyło się pranie. Niedaleko ganka mieściła się studnia, z której wystawało ramię prostego, może nawet nieco prymitywnego, jakby naprędce skleconego żurawia. Rozejrzałem się przezornie, upewniając się, że nikogo nie widać w pobliżu. Światła w oknach były pogaszone, co zmotywowało mnie do działania. Wszedłem po drewnianych schodkach na ganek i zbliżyłem się do wejścia. Wziąłem głęboki oddech i po cichutku rozsunąłem papierowe drzwi, wchodząc do środka. W ciemnościach mało co widziałem. Starałem poruszać się powoli, ostrożnie, aby niczego nie potrącić, jednak i tak się nie udało. Trąciłem, jak mi się zdawało, szuflę do wygrzebywania popiołu z paleniska, która wydała z siebie przeraźliwie głośny dźwięk, kiedy metal zabrzęczał o kamienną posadzkę – a przynajmniej tak donośny ów dźwięk wydawał się w tej absolutnej ciszy, która napawała mnie pewnego rodzaju niepokojem.
Nic się jednak nie stało.
Moje oczy już jako tako przyzwyczaiły się do panującej wokół ciemności, toteż, i tak kierując się głownie na oślep, udało mi się znaleźć spiżarnię, która w istocie była wnęką w jednej ze ścian. Macałem ręką przedmioty stojące na półce. Nie zadając sobie trudu dociekania, co jest w środku, zwinąłem kilka niewielkich płóciennych worków. Już zamierzałem wycofać się ze swoją zdobyczą, kiedy nagle poczułem zaciskającą się na moim ramieniu silną, kościstą dłoń.
- Kim jesteś? – zabrzmiał melodyjny, choć stanowczy i nieznoszący sprzeciwu głos.
- Ja… a… - zająknąłem się, minimalnie obracając się w miejscu.
Zostałem przyłapany… ale to nic. W końcu to tylko delikatna kobieta, a nie jakiś wyszkolony żołdak. Dam sobie radę. W ciemności widziałem tylko zarys postaci, z czego w oczy szczególnie rzuciły mi się długie, rozpuszczone włosy. Kobieta. Nic strasznego. Poczułem jak adrenalina uderza mi do głowy, co tym bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że może udać mi się wyjść z tej sytuacji obronną ręką. Nic nie może pójść źle.
Niespodziewanie szarpnąłem się. Udało mi się wyrwać z uścisku. Biegiem ruszyłem w kierunku wyjścia, jednak nim zdążyłem zeskoczyć z podestu na trawę, ktoś podciął mi nogi, a następnie złapał mnie za rękę, wykręcając ją i przerzucając mnie przez własne plecy, przez co w gruncie rzeczy i tak wylądowałem na trawie, jednak z tą drobną różnicą, że na twarzy.
Co jest do cholery?! To jakieś gejsze-komandoski czy jak?!
Ledwo zdążyłem się pozbierać, a na schodkach prowadzących do domostwa już pojawił się mój napastnik. Owszem, miał długie, czarne włosy, które sięgały niemal pasa i opadały na jego ramiona i plecy kaskadami falowanych pasm, ale w żadnym razie nie był kobietą. Był to wysoki mężczyzna o niespotykanej, egzotycznej urodzie. Miał nieduże oczy, ale za to ich spojrzenie było bardzo niepokojące. W tym świetle wydawały się być całkowicie czarne i tak wielkie, iż białka zdawały się być maleńkim skrawkiem, który równie dobrze mógł być odbiciem światła księżyca. Miał wysokie kości policzkowe i ostre rysy twarzy, jednak trzeba było przyznać, że był bardzo urodziwy. Dolna warga jego nie wąskich, ale także nie pełnych ust była pomalowana na czerwono (tak miały w zwyczaju mieszkanki/mieszkańcy dzielnic przyjemności od aut.), co zdradzało, że przynależał do tego miejsca. Ubrany był w piękne, krwistoczerwone hanfu przyozdobione motywem złotych kwiatów, które ciągnęło się za nim niczym złożony ogon pawia. Zmierzył mnie ciekawskim spojrzeniem.
- Zapytam jeszcze raz; kim jesteś i co tu robisz? – odezwał się w ten sam sposób.
- Kradnę, nie widać? – prychnąłem, gdyż nagle zebrało mi się na odwagę.
Mężczyzna wyciągnął z obszernego rękawa wachlarz i rozsunął go, zasłaniając sobie większą część twarzy. Spojrzał pod własne nogi, a potem w tył, jakby śledząc wzrokiem drogę, którą przebyłem do spiżarni i cmoknął niezadowolony.
- Nie nauczono cię, że wchodząc do czyjegoś domu należy ściągnąć buty? – pokręcił głową. – Doprawdy… będę musiał kogoś zawołać, żeby posprzątał te ślady z błota…
Spojrzałem na niego jak na idiotę. Przyszedłem okraść jego dom, a on prawi mi kazanie na temat tego, że nie ściągnąłem butów? Gdzie tu logika?
- Kpisz sobie ze mnie? – wywindowałem się do siadu, wciąż desperacko przyciskając do piersi swoją zdobycz.
- Ależ skądże znowu – wywrócił oczyma. – Jedynie udzielam lekcji dobrego wychowania.
- Co zamierzasz ze mną zrobić? – przełknąłem nerwowo ślinę.
- To zależy od tego, co ty zamierzasz – wsunął na stopy geta, które stały elegancko ustawione obok stopni i podszedł do mnie. Nachylił się nade mną, uważnie mnie lustrując.
- Jak to, co ja zamierzam? – byłem totalnie zdezorientowany. – Uciec? – zapytałem retorycznie. Właściwie to dlaczego dałem wciągnąć się w tę gadkę?
- W takim razie nie powinienem ci na to pozwolić – westchnął. – Rozumiem, że w kraju panuje klęska głodu, jednak jeśli wyda się, że pozwoliłem, abyś okradł mój dom, będę miał kłopoty; rozumiesz, prawda?
- A mam jakieś inne wyjście? – spojrzałem na niego z politowaniem. – Cóż, jesteśmy wrogami…
- Myślę, że mógłbym zaproponować pewnego rodzaju ugodę – wysunął propozycję.
- Jaką? – zapytałem z czystej ciekawości.
Mężczyzna poderwał mnie na równe nogi, po czym pociągnął w stronę do studni. Chwycił mnie za kark i zmusił mnie, abym się nad nią pochylił. Wyciągnął wiadro z wodą, po czym chlusnął jego zawartością na mnie. Lodowata woda zmoczyła mnie całego. Krzyknąłem wystraszony.
- Co ty robisz?! – ryknąłem wściekły.
Księżyc świecił dziś wyjątkowo intensywnie. Na tyłach geisha-ya nie było czerwonych latarni, toteż oblewało nas jedynie białe światło księżyca. Mężczyzna przypatrywał mi się uważnie przez chwilę, po czym trzepnął mnie wachlarzem w ramię.
- Wyprostuj się – zażądał. – Cóż… Myślę, że mógłby być z ciebie jakiś pożytek… - mruknął pod nosem. – Co ty na to, abym nie wyciągał konsekwencji dla twojego czynu, jeśli zgodziłbyś się tu zostać?
- Zostać? – powtórzyłem zszokowany. – Ale… niby jako kto? I że tu? W tym domu? – dopytywałem.
- Tak, w tym domu – przytaknął. – Jako gejsza oczywiście. Widzisz, Yoshiwara przeżywa „napływ” onna-geisha (kobiet gejsz od aut.), których osobiście nie znoszę. Kobiety nie nadają się do pełnienia tej funkcji. Mogą sobie zostać oiran, ale z pewnością nie gejszami (przypominam, że niegdyś gejszami byli mężczyźni od aut.). Nie mają klasy, wolniej się uczą, popełniają takie banalne błędy… Są bezużyteczne – wzruszył ramionami. – Gdybyś został, miałbyś zapewniony dach nad głową oraz pożywienie. W zamian musiałbyś dać z siebie wszystko, aby mama (w Japonii takim określeniem nazywane są właścicielki różnych przybytków np. restauracji czy barów od aut.) pozwoliła ci tutaj zostać. Urody ci nie brak, choć jesteś wychudzony i brudny – stwierdził. – Nad charyzmą i urokiem moglibyśmy popracować… Zacząłbyś od statusu jorō, więc nie masz się, o co obawiać; nie zdeklasyfikuję cię do komise-jorō czy yakko, o to możesz być spokojny (jorō to taka „zwykła” klasa, która nie cieszy się żadnymi specjalnymi przywilejami, ale nie miała też najgorzej. Yakko były to kobiety, które zostały zsyłane do dzielnic przyjemności w ramach kary za przewinienia np. zdradę męża, a ich wyroki wahały się o 3 do 10 lat. Komise-jorō to najniższa klasa, która nie była szanowana wcale. Jej przedstawicielki nie były wykształcone, a wynająć je można było już za cenę około 100-200 senów, podczas gdy tsubane-jorō, czyli oiran „najwyższej elegancji” można było wykupić dopiero za około 17 jenów i 50 senów od aut.).
- Chwila, chwila… Mam uprawiać seks z mężczyznami?!
- Nie – pacnął mnie wachlarzem po głowie. – Masz tańczyć, śpiewać i grać na instrumentach, rozmawiać i parzyć herbatę, nalewać sake, układać kwiaty… masz zabawiać gościa, dopóki nie przyjdzie oiran – wyjaśnił.
- Aa… - mruknąłem. – Hm… Nie, dzięki – odpowiedziałem szybko. Chciałem się od niego odsunąć, ale nim zdążyłem zrobić krok w tył, z powrotem leżałem na ziemi jak długi. – Do cholery, czy ty jesteś jakimś komandosem?!
- Tylko gejszą – uśmiech rozjaśnił jego piękną twarz.
Cóż, był naprawdę przystojny i tego nie można było mu odmówić. Z pewnością takie „zabawianie” gościa w jego wykonaniu musiało być czymś przyjemnym, jednak nie widziałem siebie w tej roli. Poza tym coraz rzadziej widywało się mężczyzn, którzy byli gejszami. No i coś mi w nim nie pasowało… Dlaczego tak nagle wypalił z tą propozycją?
- Nie ufam ci – syknąłem. – Pewnie chcesz mnie wrobić w coś o wiele gorszego.
- Mylisz się – zaprzeczył.
- A więc mam rozumieć, że składasz podobne propozycje wszystkim mężczyznom na swojej drodze? – zadrwiłem.
- Ależ oczywiście, że nie! – oburzył się. – Ale skoro już sam tutaj przyszedłeś… - rozłożył ręce. – Poza tym to byłoby dla ciebie korzystne. Twój wygląd i występek, jakiego się dopuściłeś, nakierowały mnie na myśl, że nie masz gdzie się podziać. Poza tym jestem jedynym mężczyzną w tym domu, a tak jak mówiłem, nie znoszę kobiet w roli gejsz. Denerwują mnie – skrzywił się. – Chciałbym znów przywrócić świetność temu zawodowi – wytłumaczył.
- I tak podziękuję…
- A jeśli powiem ci, że to, co ukradłeś to same przyprawy? – zaśmiał się pod nosem. – Nie najesz się zbytnio – zasłonił usta wachlarzem.
Zamurowało mnie. Siedziałem jak wryty w ziemię i spoglądałem na niego z niedowierzaniem. Cholera!...
- Czemu tu tak pusto? – zapytałem burkliwie, zmieniając temat.
- Większość gejsz z mojego domu zostało zaproszone do jakiejś posiadłości pod miastem jako duża grupa taneczna. Te, które zostały, trenują swoje talenty w swoich pokojach. Podczas nieobecności mamy sprawuję nad nimi pieczę. Właśnie przechadzałem się między ich pokojami, kiedy usłyszałem hałas dochodzący z kuchni i natknąłem się na ciebie.
- Skoro ty też jesteś gejszą, to dlaczego też nie poszedłeś do tej posiadłości? – zainteresowałem się.
- Jestem tsubane-jorō, a ponad to tayū (tayū to najbardziej uprzywilejowana klasa; mówiono, że jest ona odpowiednia dla daimyō, czyli wysoko postawionego pana feudalnego od aut.) – przyznał z nieukrywanym zadowoleniem. – Nie wybieram się na takie podrzędne spotkania – prychnął, zarzucając włosami. – Sam wybieram sobie klientów.
- No to moje gratulacje – mruknąłem bez entuzjazmu, co starło uśmiech z jego twarzy.
- Więc jaka jest twoja ostateczna decyzja? – zapytał w końcu. Zawahałem się. – Jest już późno, więc nie zaproponuję ci jakiegoś wspaniałego posiłku, ale myślę, że coś się ostało z obiadu – mruknął, wachlując się i spoglądając gdzieś w bok.
Moje wnętrzności ponownie zacisnęły się boleśnie.
Cholera!...
- Aa… - zająknąłem się. – Dużo macie tego jedzenia?
- Wystarczająco, abyś najadł się do syta – posłał mi piękny uśmiech.
Ostrożnie podniosłem się z ziemi i oddałem mu worki z przyprawami, kłaniając się jednocześnie w geście przeprosin. Wpatrywałem się usilnie w swoje stopy.
- Masz jakieś imię? – zapytał, wracając do środka.
- Takanori Nishikawa – mruknąłem.
- Świetnie – obdarzył mnie jeszcze jednym zniewalającym uśmiechem. – Więc najpierw zjesz, a potem porządnie się wyszorujesz, Takanori – zarządził.
- A ty, jak masz na imię?

- Hiro – przedstawił się i wszedł do ciemnej kuchni, poruszając się w mroku z gracją i wprawą, nie potrącając przy okazji niczego, zupełnie tak jakby dobrze widział, gdzie idzie. – Chodź – przywołał mnie. – Zlecę komuś, aby przygotował ci pokój.

Trochę pomieszałam tu z klasami oiran i gejsz, ale później wszystko wyprostuję, więc spokojnie.

Miniaturka "Filiżanka" Hizumi x Zero (D'espairsRay)

Cóż… długo nie pisałam, gdyż jak się okazało zmiana szkoły niekoniecznie dobrze wpłynęła na rezerwy mojego wolnego czasu. Szczerze powiedziawszy zamierzałam zakończyć działalność bloga, gdyż w ostatnim czasie (jakieś ostatnie siedem miesięcy) nie miałam nie tylko czasu, ale także weny, a poza tym komentarze, w których zawarta jest krytyka nie moich prac, a mojej prywatnej osoby również niezbyt mnie motywowała. Nie dbam o bloga? Olewam go? Cóż… muszę wyznać, że Doki iri no Sekai kiedyś było moim oczkiem w głowie, jednak teraz pojawiło się wiele ważniejszych spraw – już kit ze szkołą, ale choćby to, że wyprowadzam się w te wakacje z Polski… Nie sądzę jednak, żebym musiała się tłumaczyć, no ale cóż…
Coś dużo „cóż” w tej mojej przemowie…

Ech… No dobra, no to jak koniec końców to czemu piszę i to w dodatku kolejnego ficka? Ano dlatego, że znów popadłam w depresję, a nie ma nic lepszego na deprechę niż pisanie „Closer to Ideal”, gdzie Hizumi jest perfekcyjnym odwzorowaniem mojej osoby i mojego myślenia. Naprawdę chciałam skończyć z blogiem, ale po chwili zastanowienia doszłam jednak do wniosku, że chyba nie poradziłabym sobie bez rozładowywania swoich własnych problemów na fikcyjnych opowiastkach… Mój spaczony umysł musi mieć jakiejś ujście… Także na dziś miniaturka, a następnym wpisem zapewne będzie "Closer to Ideal". Nie, następna nie pojawi się za kilka miesięcy, uprzedzę już hejterów; mam już właściwie napisaną kolejną część, ale muszę jeszcze nad nią popracować, bo wydaje mi się "mdła".

Do napisania tej miniaturki zainspirowała mnie filiżanka mojej mamy.

Tytuł: „Filiżanka”
Paring: Hizumi x Zero (D’espairsRay)
Typ: miniaturka
Gatunek: dramat (?)
Beta: -

Twoja ulubiona filiżanka była… dość niemęska, jeśli mogę się tak wyrazić… i o ile na naszym pięknym świecie istnieje coś takiego jak „męska filiżanka”.
Była biała.
I dość obszerna.
Na jej bokach zostały namalowane po dwie wiśnie z towarzyszącymi im również dwoma liśćmi, a na jej froncie, po przeciwnej stronie do tej, gdzie mieściło się kanciaste ucho, które ponoć bardzo wygodnie trzymało ci się w palcach, namalowany został pojedynczy na wpół rozwinięty pąk kwiatu wiśni z towarzyszącym mu tylko jednym liściem.
Jej brzeg był wywinięty, przez co, jak twierdziłeś, jest właśnie Twoją ulubioną, gdyż dzięki temu idealnie dopasowywała się do Twoich warg.
Czasem zazdrościłem temu kawałkowi porcelany… Tak często mógł dotykać Twoich ust… Zdawało mi się, że nawet częściej niż ja. Ach, tak rzadko pozwalałeś mi się całować!…
Wolałbym zamienić się w część składową zastawy byleby tylko częściej dotykać Twoich warg – czy to nie szalone? Ale tak właśnie Cię kocham – do szaleństwa.
Pod wywiniętym brzegiem ciągnął się jasnozielony pasek grubości około jednego centymetra, a zaraz u jego dolnej krawędzi jeszcze jeden, choć cieńszy, bladożółty. Zielony przyozdobiony był delikatnym, brązowym motywem roślinnym przywodzącym na myśl liście winorośli.
Jak tak teraz o tym myślę… to całkiem ładna była ta filiżanka.
Do kompletu był też spodek, ale zbił się podczas Naszej pierwszej poważnej kłótni w 2011 roku, kiedy rozwiązywaliśmy zespół.
Nie pamiętam już jak on wyglądał… spodek, rzecz jasna.

Zawsze denerwowało mnie to, że ta filiżanka „chodziła” za Tobą, a więc ciągnąłeś ją za sobą do każdego pomieszczenia, w którym przebywałeś; nawet do łazienki. Chociaż… może po głębszym zastanowieniu nie irytowało mnie to, że ją wszędzie ze sobą nosisz, a raczej stan, do którego ją doprowadziłeś. Niestety, jako że „wpoiłeś” jej „syndrom chodzącej filiżanki” to wciąż zmuszony byłem ją oglądać.
Była wiecznie brudna.
Ty, pedant absolutny, „zahodowałeś” prawdopodobnie najbrudniejszą filiżankę świata. Gdyby nie fakt, że regularnie zalewałeś ją wrzątkiem, zapewne doczekałbyś się tam pojawienia się Twojego własnego, prywatnego mini-ekosystemu ze szczególnie dobrze rozwiniętą florą… bakteryjną.
Od zewnątrz widać było na niej brązowe zacieki po pojedynczych kroplach, których nie zdążyłeś spić, przez co wyglądało jakby wiśnie i pąk ich kwiatu zroszone były brudnym deszczem.
We wnętrzu z kolei widniała niezliczona ilość kręgów, które znaczyły poziom, do jakiego sięgał napój, nim ocknąłeś się z letargu, zanurzony we własnych rozmyślaniach lub oderwałeś się od wiru pracy związanego z prowadzeniem projektu „Umbrella” i upiłeś kolejny łyk, by zaraz potem znów wrócić do przerwanej czynności. Owe kręgi tworzyły misterny, niepowtarzalny geometryczny wzór – ale dobrze wiesz, że nigdy nie byłem fanem ani sztuki nowoczesnej, ani współczesnej, więc niekoniecznie przywiązałem się do niego, niekoniecznie także przypadł mi do gustu.
Na dnie zawsze spoczywała bladobrązowa resztka zimnej kawy, która, mówiąc delikatnie, nie wyglądała zbyt apetycznie.
W ciągu dnia potrafiłeś wypić nawet pięć czy sześć kaw, toteż nigdy nie pozwalałeś mi jej umyć, uparcie powtarzając burkliwym głosem: „Zostaw, zaraz i tak będę z niej pił.”.

Tak, teraz też wpatrywałem się w tę samą nieszczęsną filiżankę, jakby to ona była wszystkiemu winna.
Stała na blacie już sam nie wiem jak długo, ale nie zamierzałem jej stamtąd ruszać.
Miała odłamane ucho, a w miejscu, w którym całe wieki temu znajdował się malowany pąk, zionęła dziura ukazująca zbrązowiałe wnętrze tej skorupy, noszące ślady po ostatniej kawie, jaką z niej upiłeś. Pękła w skutek upadku.
Wiśnie po obu stronach przeszywała drobna siateczka pęknięć i właściwie to teraz tylko czekały na to, aż je tknę, aby dać im powód do zapadnięcia się w sobie.
Filiżanka znajdywała się w takim opłakanym stanie od naszej drugiej poważnej kłótni… i prawdopodobnie ostatniej, bo wyprowadziłeś się, a ja nawet nie wiem gdzie. Zabrałeś w pośpiechu kilka najpotrzebniejszych rzeczy i wyszedłeś z mojego życia z trzaskiem drzwi.
Twoje ubrania, kosmetyki, notatki, niedokończone projekty i szkice… niczego nie ruszałem. Wszystko wciąż leży na swoim miejscu, tak jak to zostawiłeś. Wciąż beznadziejnie łudzę się, że wrócisz choćby po kilka kolejnych rzeczy, dzięki czemu choć przez chwilę mógłbym jeszcze na Ciebie spojrzeć, mimo iż wiem, że jest to nierealne; mimo iż wiem, że później przyniosłoby mi to tylko jeszcze więcej bólu.

Nie zmieniłem zamków; przecież wiesz.
Masz klucze.
Masz, prawda?
Może wziąłeś je odruchowo, a może zostawiłeś sobie w ten sposób pewnego rodzaju drogę powrotną, żebyś mógł wrócić, gdyby było naprawdę źle…

A z jakiego powodu to wszystko?
Bo powiedziałem, że nie zgadzam się na reaktywację D’espairsRay – jako jedyny.
Jako wymówkę podałem, że chcę się skupić na tym, co jest teraz, na obecnym zespole; dotknęło Cię to? Nie, niemożliwe… Przecież wiesz, że prawdziwy powód, którym się kierowałem był zupełnie inny.
Wiem, Skarbie, że ten zespół był dla Ciebie wszystkim, podobnie jak i dla mnie, jednak nie pozwolę Ci w imię tego stracić głosu. Czy to dziwne, że nad dobro zespołu przedkładam Twoje zdrowie?
Nie chcę, żebyś więcej śpiewał, mimo iż uwielbiam Twój głos – ale to właśnie dlatego pragnę, abyś zachował go aż do końca.
Tyle paradoksów w tak prostym powodzie – zespół był dla mnie wszystkim, a nie chcę jego reaktywacji; uwielbiam Twój głos, ale nie chcę go słuchać… przynajmniej nie ze sceny.

A więc odszedłeś.

Tsukasa i Karyu ponoś znaleźli kogoś na moje miejsce, ale Ty nie chciałeś z nim grać, a więc reaktywacja jednak nie doszła do skutku i wszystko zostało po staremu – wciąż zajmujesz się projektanctwem, a ja nadal uważnie śledzę Twoje prace, choć już tylko przez Internet; nie mogę przecież już zajrzeć Ci przez ramię. Matsumura nadal gra w Angelo, a ja i Tsu w The Micro Head 4N’S, choć Kenji nie odzywa się do mnie i od dłuższego czasu utrzymuje się między nami atmosfera pod zdechłym Azorkiem.
Nie, jednak zmieniło się całkiem sporo…
„Nasze” mieszkanie jest „moje” – puste.
Nie ma Cię.
Odszedłeś.
…choć może fakt, że nie zaakceptowałeś innego basisty świadczy o tym, że wciąż o mnie pamiętasz. Czy czujesz wciąż coś do mnie, tak jak i ja do Ciebie?
…no i masz klucze. Nie życzę Ci źle, dlatego nie każę Ci wracać, ale jeśli już odchodzisz, to mógłbyś zrobić to porządnie i zabrać ze sobą wszystko. Otoczony zewsząd Twoimi rzeczami czuję się, jakbym prawie Cię miał – jednak to „prawie” robi ogromną różnicę; jakbym trzymał Cię za rękaw, niezdolny dosięgnąć Twojej dłoni. Czuję się, jakbym ślęczał w pięknym pałacu, trwał w pustej sali tronowej… ale co komu po takim zamku, na którym nie ma króla? Co z tego, że to wszystko, co mnie otacza jest prawdziwe i tak do złudzenia przypomina mi Ciebie, że nawet w tafli lustra w miejscu, w którym napisałeś mi listę zakupów, żebym ją zauważył, widzę Twoją twarz, kiedy ostatecznie nie mam Cię przy sobie. Te wszystkie rzeczy tracą wartość, kiedy nie ma najważniejszego punktu, który nadawał im ją – Ciebie. Taki szampon czy koszulę mógł kupić każdy… znaczenie to miało tylko wtedy, kiedy te przedmioty należały do Ciebie.
Ale porzuciłeś je.
Tak jak i mnie.

Filiżanka jest potłuczona.
Mam nadzieję, że znajdziesz sobie nową, którą ukochasz równie mocno…