mini-seria „Long, long time ago” - Official yaoi diary cz.3 Mitsuki (Delacxroix) x KON (CelL) z dedykacją dla Kizu



Z dedykacją dla Kizu, która jest chyba największą fanką tego opowiadania :D
Szczerze to jestem zdziwiona,. że ktoś to przeczytał, a nawet skomentował; ale rzecz jasna pozytywnie! 
Mam nadzieję, że wyjaśnienia się nie domyślałyście xD


Tytuł: „Long, long time ago” - Official yaoi diary cz.3 dla Kizu
Paring: Mitsuki (Delacroix) x KON (CelL)
Gatunek: obyczajowe romansidło, mam nadzieję, że nie wyjdzie smutne
Typ: mini-seria cz.3/3 END
Beta: -

Delacroix                                                 CelL 
Mitsuki – wokalista                             KON – wokalista
Saya – gitarzysta                                       NAO - gitarzysta
Rei – basista                                               SIN - gitarzysta
Tomo – perkusista                                    YUKI- basista
(perkusista jako tako nie należy do                                         zespołu; nie widnieje nawet na zdjęciach grupowych, dlatego go pomijam)

Nikt o takim nazwisku nie uczył się w tych samych latach co ja w tych samych szkołach. Dlaczego więc powiedział, że podziwiał mnie już w szkole? Kłamał… Był oszustem.
Ale czy aby na pewno?

Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie byłem rozczarowany. Może naprawdę uległem sugestii? Kiedy w swoim mieszkaniu odsłonił przede mną tą bliznę, spojrzał na mnie tym smutnym wzrokiem… czułem się naprawdę, jakby wyrwał z mojego serca bardzo ważną część, którą niegdyś mi ofiarował – ale on był tylko zwykłym kłamcą. Dobrym aktorem, ale nic poza tym. Tak jak inni po prostu chciał mnie wykorzystać; to właśnie dlatego sławni muszą trzymać się ze sławnymi – takie niepisane prawo – żeby unikać ciągłego i nieustannego wykorzystywania przez ludzi, którzy jak zwykle szukają drogi „na skróty”, chcą załatwiać wszystko „po znajomości”…
Sam nie wiem dlaczego, ale wpisałem jego imię w wyszukiwarce internetowej; może dlatego, że nie miałem, co robić i z nudów surfowałem po internecie, a może dlatego, że notebook po prostu leżał w zasięgu mojej ręki…
„Shirai Takano” – powtarzałem w myślach jak mantrę.
Enter.
Oprócz kilku sławnych osób noszących to samo nazwisko lub imię oraz linków do kilkunastu profilów na facebooka w wynikach wyszukiwania wyświetlił mi się link do archiwalnego artykułu z gazety. Nie myśląc wiele kliknąłem właśnie na niego. Przeczytałem krótką notatkę:
2. maj 2008r.
Tragiczny wypadek w Zespole Szkół nr 3 w Imaichi (gimnazjum oraz liceum). Uczeń klasy 3-1 (to po naszemu jakby oznacza klasa IIIa. W Japonii raczej używa się systemu „numerowania” klas tego samego rocznika niż nadawanie im poszczególnych liter z alfabetu od aut.)  gimnazjum został ranny podczas rutynowego treningu klubu łuczniczego. Shirai Takano był na tyle zdolny, że pozwolono mu ćwiczyć z bardziej zaawansowaną grupą z liceum. Jako najmłodszy został, aby posprzątać po skończonych zajęciach, kiedy wszyscy już wyszli (zawsze tak jest, że pierwszoroczniaki w Japonii sprzątają po zajęciach dodatkowych od aut.), gdy niespodziewanie został trafiony strzałą. Został ugodzony w szyję; grot minął aortę jedynie o kilka milimetrów – mimo to chłopiec z pewnością wykrwawiłby się, gdyby nie bohaterska postawa jego starszego o trzy lata kolegi, Mitsukiego Tsukady, z klasy 3-3 z liceum, który na całe szczęście wrócił się do sali treningowej i wezwał pomoc. Sprawca nie został ujęty.”
Ze zdziwienia, aż otworzyłem usta i przez długą chwilę otępiały wpatrywałem się w monitor. Ja… ja tego zupełnie nie pamiętałem… A może zwyczajnie nie chciałem? Wyparłem te wspomnienia?
To dlatego Kon pamiętał o mnie przez te wszystkie lata? Bez chwili zastanowienia poznał mnie na ulicy, obserwował jak rozwija się mój zespół… pomógł mi w potrzebie… Byłem dla niego tak ważny, ponieważ uratowałem mu życie?...
Przełknąłem głośno ślinę i opadłem ciężko na kanapę. Odchyliłem głowę na oparcie i zamknąłem oczy. Teraz wszystko się zgadzało. Obie sekretarki odpowiedziały na moje pytanie przecząco – ponieważ z tej racji, że byłem od niego starszy o trzy lata on chodził wciąż do szkoły podstawowej, kiedy ja już uczęszczałem do gimnazjum i tak samo było liceum – kiedy ja skończyłem ostatnią klasę on dopiero rozpoczął w nim naukę.
Wziąłem głębszy oddech.
2008 rok.
Drugi maj.
Zajęcia klubu łuczniczego.
Dzień jak co dzień.
Wróciłem się do sali treningowej po skończonych zajęciach.
Po co?
No tak… zapomniałem mojej yotsugake (rękawica okrywająca cztery palce wykorzystywana w łucznictwie od aut.).
Cichy jęk; jakby ktoś nie mógł nabrać tchu.
Odwracam się w stronę, z której dochodzi.
Pierwsze, co wiedzę to krew.
Duża plama jasnoczerwonej krwi, a w niej skąpane tego samego koloru włosy chłopaka.
Shirai zawsze był buntownikiem. Nie stosował się do regulaminu. Farbował włosy.
Załzawione oczy zdradzające przerażenie.
Rozchylone nieco spierzchnięte usta wykrzywione jakby w niemym krzyku.
Pojedyncza łza spływająca po jego policzku.
Wyciąga w moją stronę otwartą dłoń, jakby chciał błagać mnie o ratunek.
Strzała.
Ten okropny widok strzały utkwionej w jego szyi…
Otworzyłem oczy i łapczywie zaczerpnąłem tchu, jakbym wstrzymywał oddech od bardzo dawna. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że płaczę… Ogłupiony własną reakcją powoli podniosłem rękę do mokrych policzków, aby otrzeć je wierzchem dłoni. Przełykając ślinę miałem wrażenie, że w istocie przełykam kamień sporych rozmiarów. Moje serce biło wolno; zbyt wolno…
Momentalnie zerwałem się z miejsca i wybiegłem z domu nawet nie zamykając za sobą drzwi. Wypadłem na ulicę tym razem nie próbując się ukryć. Nie myślałem o tym, że ktoś może mnie rozpoznać. Po prostu gnałem na złamanie karku kierowany pamięcią. Nie wiedziałem jak dotrzeć do osiedla Kon „tradycyjną” drogą, dlatego też musiałem ponownie kluczyć między wąskimi, nienazwanymi uliczkami, a następnie pokonać mur w ślepym zaułku. Tym razem poszło mi nadzwyczaj sprawnie. Dopadłem do furty i ją również przeskoczyłem nie bawiąc się w dzwonienie domofonem, tym bardziej, że nie wiedziałem, jaki numer ma mieszkanie czerwonowłosego. Szczęście mi sprzyjało, gdyż w momencie, w którym dopadłem drzwi do budynku wychodziła z niego właśnie starsza pani z pieskiem. Zdążyłem je złapać, nim te się zatrzasnęły i wpadłem do windy niczym zawodnik do mety; w wielkim stylu, z poślizgiem. Siódme piętro. Ostatnie mieszkanie w korytarzu po lewej. Stanąłem przed drewnianymi drzwiami z połyskującym w ciemności złotym numerkiem i wziąłem głęboki oddech. Mocno zapukałem. Minęła chwila nim usłyszałem niespieszne kroki, dźwięk odsuwanej zasuwy i w końcu drzwi stanęły przede mną otworem.
- Mitsuki? – Kon zdawał się być zdziwiony do granic możliwości.
Chciałem wykrzyczeć w tym momencie wszystkie swoje skotłowane myśli, jednak odebrało mi mowę, kiedy go w końcu zobaczyłem. Czarne dresy i obcisła, również czarna bokserka – niby tak prosty ubiór, a wyglądał w tym tak dobrze. Wciąż wilgotne włosy i ręcznik przerzucony przez ramiona wskazywały na to, że niedawno wziął kąpiel. Nie miał wykonanego makijażu ani założonych soczewek, przez co mogłem dostrzec jego prawdziwe tęczówki, które były niemalże czarne i ciężko było je odróżnić od nienaturalnie rozszerzonych w zdziwieniu źrenic. Długą grzywkę, która wcześniej zasłaniała mu połowę twarzy, spiął spinką.
- Shirai… - zacząłem niepewnie. Mój głos załamał się. Czerwonowłosy odsunął się z przejścia i wpuścił mnie do środka. – Shirai… - powtórzyłem. – Tak… Tak bardzo cię przepraszam… - czułem, że do oczu znów napływają mi łzy. – Teraz wszystko już rozumiem… Byłem takim imbecylem! Tchórzem! Arogantem! Tak wiele razy próbowałeś się do mnie zbliżyć, a ja… a ja cię odtrącałem, ignorowałem cię, bo… bo się bałem… Bałem się tych wspomnień, które w końcu zrzuciłem do podświadomości i wyparłem się ich… Mimo wszystko ty wciąż… wciąż mnie podziwiałeś, obserwowałeś, choćby z daleka… A ja cię tylko raniłem… - nie myśląc wiele przytuliłem go do siebie z impetem. Ukryłem twarz w jego pachnących włosach. – Tak bardzo cię przepraszam… - szepnąłem mu do ucha.
Poczułem jak chłopak również mnie obejmuje i kładzie głowę na moim ramieniu.
- Jak mogę być na ciebie zły? Przecież uratowałeś mi życie – wplątał dłoń w moje włosy i delikatnie gładził mnie po karku. Byłem pewien, że uśmiecha się. – Tak bardzo próbowałem się do ciebie upodobnić… Chciałem, abyś zwrócił na mnie uwagę, chciałem ci się przypodobać, ale nigdy nie chciałem wzbudzić w tobie poczucia winy. Nie zrobiłeś nic źle.
- Jak to nie? Shirai… - odsunął się ode mnie i przyłożył mi palec do ust kręcąc głową, czym dał mi znak, że mam się nie odzywać.
Poprowadził mnie do salonu i tak jak przy naszym pierwszym spotkaniu usadził na kanapie. Sięgnął po jedno ze zdjęć z parapetu, które stało najbliżej okna i podał mi je.
Przedstawiało ono całą naszą grupę łuczniczą. Fotografia została zrobiona tuż po rozpoczęciu nowego roku szkolnego, mojego ostatniego roku w liceum, a więc zarazem miesiąc przed wypadkiem Takano (przypominam, że rok szkolny w Japonii rozpoczyna się w kwietniu od aut.). Staliśmy obok siebie. Obaj uśmiechnięci i wpatrzeni w obiektyw. Niewymuszeni. Szczęśliwi. Żyjący naprawdę.
- Myślałem, że kiedy zobaczyłeś to zdjęcie, to zrozumiałeś, kim jestem… - odezwał się.
- Nie zauważyłem tego zdjęcia – wyznałem. – A może nawet nie chciałem? Byłem takim egoistą… - chciałem ponownie zacząć go przepraszać, ale on uciszył mnie delikatnym uśmiechem. – Wybaczysz mi kiedyś?
- Nie jestem zły.
- A powinieneś.
- Nie powinienem – pogłębił uśmiech. – Kocham cię – szepnął, przysuwając się do mnie. – Zawsze cię kochałem. To dlatego nie mogę się na ciebie wściekać – chciał wstać, jednak nie pozwoliłem mu na to.
- Przecież minęło tyle czasu… a ty… wciąż o mnie pamiętałeś, nie przestałeś się mną interesować… - nie mogłem w to uwierzyć.
- Nie przestaje się kochać, jeśli robi się to dobrze – uśmiechnął się do mnie ciepło.
Złapałem go za rękę i zmusiłem, aby z powrotem usiadł; tym razem znacznie bliżej mnie. Nasze uda się stykały, podobnie jak nasze ramiona. Tylko nasze twarze znajdowały się w minimalnej odległości od siebie. Spoglądałem w jego bezdenne oczy i upajałem się ich ciepłym spojrzeniem. Położyłem dłoń na jego kolanie, by następnie przesunąć ją w górę na biodro chłopaka. Nachyliłem się nad nim i niechętnie zacząłem przymykać powieki. Nie chciałem tracić widoku jego pięknej twarzy sprzed oczu, jednak nie potrafiłem całować się z otwartymi.
Na początku jedynie musnąłem jego usta. Złożyłem na nich kilka motylich pocałunków. Nie czując oporów z jego strony zacząłem całować go nieco bardziej zdecydowanie. Nasze wargi spotykały się w krótkich, lecz czułych całusach. Kon objął mnie za szyję, ciągnąc w swoją stronę. Złapałem go w pasie i podniosłem, sadzając na swoich kolanach, aby nam obu było wygodniej. Jego usta były słodkie i gorące; idealne. W końcu polizałem jego dolną wargę, a on w odpowiedzi rozchylił je zapraszająco. Skorzystałem z chęcią i wsunąłem język do jego ust. Czerwonowłosego przeszły dreszcze podniecenia. Jego jęk zatonął w moich ustach. Całowaliśmy się gorąco i namiętnie. Przesuwałem dłońmi po jego plecach, kiedy niespodziewanie Shirai sam zsunął moje ręce na swój tyłek. Uśmiechnąłem się nie przestając go całować. Odsunęliśmy się od siebie dopiero w momencie, kiedy zabrakło nam tchu.
- Kocham cię – szepnął jeszcze raz.
- Ja ciebie też – odpowiedziałem, po czym złapałem jego dolną wargę zębami i delikatnie za nią pociągnąłem. – Jesteś ode mnie o trzy lata młodszy, prawda? – upewniłem się.
- Tak – przytaknął. – Przeszkadza ci to? – zmartwił się.
- Nie – zaśmiałem się. – Oczywiście, że nie.
- Więc o co chodzi? – dopytywał.
- Masz skończone dwadzieścia jeden lat, tak?
- Tak. Ale o co ci cho…
- Teraz przynajmniej mam pewność, że skoro jesteś już pełnoletni, to nikt nie zarzuci mi pedofilii – zaśmiałem się, po czym położyłem go na kanapie, a sam zawisłem nad nim.
- No wiesz co… - uśmiechnął się wyzywająco.
Przylgnąłem ustami do jego szyi. Całowałem ją dokładnie, nie pomijając najmniejszego skrawa skóry. Pieściłem go wargami, językiem oraz od czasu do czasu zębami, o czym świadczyły drobne czerwone ślady. Wokalista mruczał z przyjemności i przeczesywał palcami moje włosy. Odchylał głowę do tyłu eksponując szyję jeszcze bardziej i ułatwiając mi do siebie dostęp.
Kiedy doszedłem do blizny spiął się nieco. Jego palce zacisnęły się na moim karku, jednak nie sprawił mi tym bólu. Zatoczyłem językiem koło wokół wrażliwego miejsca, po czym czule je ucałowałem. Kon rozluźnił się na powrót i znów zaczął mruczeć z aprobatą. Potarłem nosem o jego szyję, przesuwając po całej jej długości, przy czym zaciągałem się jego zapachem. Powróciłem do jego ust, które gorąco ucałowałem.
- Uratuj mnie… - szepnąłem mu na ucho, po czym polizałem jego krawędź.
- To przecież ty uratowałeś mnie… Nie rozumiem – spojrzał na mnie niemo prosząc, abym rozwinął tę myśl.
- Naucz mnie znów żyć, dobrze? – posłałem mu proszące spojrzenie.
Czerwonowłosy zamrugał kilkakrotnie dalej nie rozumiejąc dokładnie, o co mi chodzi. Był dopiero początkującym muzykiem, nie był jeszcze zepsuty przez to sławne towarzystwo, więc logicznym było, że nie rozumiał…
- Zrobię, co tylko zechcesz – uśmiechnął się i ponownie złączył nasze usta.
Całowaliśmy się jeszcze przez długą chwilę, po czym podciągnąłem jego bluzkę i odsłoniłem jego płaski brzuch oraz tors. Skupiłem się na jego prawym sutku. Zatoczyłem wokół niego koło, by zaraz potem zacząć go drażnić. Takano wydał z siebie cichy jęk i wziął głęboki oddech. Prężył się pode mną i pomrukiwał coraz głośniej. Chłopak delikatnie masował moje barki.
- Shirai… - oderwałem się na moment od jego ciała. – A co… co się stało z tym, kto wtedy do ciebie strzelił? – zadałem pytanie, które zaczęło mnie dręczyć od dłuższego czasu.
- Co? – czerwonowłosy wydawał się jakby wyrwany z amoku. Był niezadowolony z tego, że przerwałem pieszczotę. – Ach… Nie wiem. Nigdy go nie złapano, mimo iż sprawę prowadziła policja. W zasadzie nigdy nie interesowało mnie to, kto to zrobił ani dlaczego. Ja wyjaśniłem to sobie tak, że to był po prostu przypadek… Może Kupidyn nie trafił albo co…? – wzruszył ramionami. Zdziwiło mnie to, jak łatwo o tym mówił. – Wolałem skupić się na tobie niż na sprawcy – wyznał.
Odpowiedziałem mu ciepłym uśmiechem, po czym musnąłem jego usta i ponownie wróciłem do pieszczenia jego ciała, które w końcu czekało na mnie przez sześć długich lat…

mini-seria „Long, long time ago” - Official yaoi diary cz.2 Mitsuki (Delacroix) x KON (CelL)



Tytuł: „Long, long time ago” - Official yaoi diary cz.2
Paring: Mitsuki (Delacroix) x KON (CelL)
Gatunek: obyczajowe romansidło, mam nadzieję, że nie wyjdzie smutne
Typ: mini-seria cz.2/3
Beta: -


Delacroix                                                 CelL 

Mitsuki – wokalista                                   KON – wokalista
Saya – gitarzysta                                       NAO - gitarzysta
Rei – basista                                               SIN - gitarzysta
Tomo – perkusista                                    YUKI- basista
(perkusista jako tako nie należy do zespołu; nie widnieje nawet na zdjęciach grupowych, dlatego go pomijam)

Przez długi czas sprawa z Kon (dziwnie to brzmiało, kiedy odmieniałam ten pseudonim przez przypadki np. „Przez długi czas sprawa z Konem (…)”, dlatego zdecydowałam pominąć naszą kochaną, ojczystą deklinację od aut.) nie dawała mi spokoju. Punktem zaczepienia były dla mnie jego słowa: „Zawsze cię podziwiałem, nawet w szkole”. Pytanie tylko, jakiej? Co prawda nie zmieniałem szkół wraz z kolejnymi semestrami, ale powiedział, że nasze spotkanie było już tak dawno… Więc kiedy mogliśmy się spotkać? W szkole podstawowej? Gimnazjum? Liceum? Studiach?, tak, tak wyobraźcie sobie, że byłem na studiach. Caluśkie dwa semestry; potem udało nam się wybić i zostałem muzykiem „pełnoetatowym”, że tak powiem…
Po przeprowadzeniu eliminacji drogą dedukcji postawiłem na dwie szkoły – gimnazjum bądź liceum. Studia za późno; podstawówka za wcześnie –  właśnie tak proste było moje myślenie.
Wyciągnąłem stare albumy, które kurzyły się na dnie jednej z szaf w mojej sypialni. Sam zdumiałem się, ile radości przyniosło mi oglądanie zdjęć i przez chwilę zastanawiałem się czy dla poprawy nastroju nie zrobić sobie takiej wystawki, jak w mieszkaniu u Kon na parapecie, ale jako żem jest leniwy cieć malinowy (teksty menagera wymiatają) [haha, nie menagera, bo moje xD od aut.] to nie chciało mi się tego robić; za dużo zachodu. W każdym razie odnalazłem w końcu fotografie, które  mnie interesowały – zdjęcia klasowe. Chyba nikt w szkole ich nie lubi, jednak teraz były naprawdę pomocne. Przyglądałem się uważnie każdej z twarzy na zdjęciu z trzech lat gimnazjum i liceum, liczyłem uczniów aby upewnić się czy na pewno wszyscy byli obecni podczas zdjęć, jednak wszystko się zgadzało, a żaden z nich nie przypominał czerwonowłosego. Chociaż w sumie… Ciężko było mi wyobrazić sobie, jak wokalista mógł wyglądać w latach szkolnych, gdyż podczas tego niedługiego czasu, kiedy miałem okazję przyjrzeć mu się, miał wykonany pełen makijaż, kolorowe soczewki i farbowane włosy – w szkole żadna z tych rzeczy nie była dopuszczalna, więc mógł się zmienić, jednak… czy aby na pewno? Wciąż dręczyło mnie to, że ten chłopak może być zwykłym oszustem. Już nie raz wielu próbowało mnie sobie zjednać, aby zyskać jakieś chody w wytwórni, jednak ja byłem nieugięty. Nie działały na mnie prośby, słodkie słówka, płacze, groźby czy przekupstwo – no, na zapłatę w naturze kilka razy dałem się nabrać, ale skończyło się tylko na szybkim numerku w toalecie. Nikomu nigdy nie udostępniłem drogi do sławy „na skróty” czy „po znajomości”. Raziło i gorszyło mnie coś podobnego…
Zazwyczaj łatwo było dostrzec, że ktoś zwyczajnie próbuje mnie podejść, gdyż kłamstwa i obietnice, którymi się posługiwali początkujący muzycy były łatwe do przejrzenia; ich motywy były banalne. A co jeśli Kon posunął się nieco dalej? Przypadkiem na siebie wpadliśmy, rozpoznał mnie i postanowił wykorzystać sytuację – widział dokąd pobiegłem, mieszkał w pobliżu, znał okolicę – wyprzedził mnie i pomógł w ucieczce przed fanami, a potem na szybko sklecił historyjkę o tym, że się znamy, ale ja go nie pamiętam, zrobił smutną minkę i na koniec postawił wisienkę na torcie; żebym poczuł się dobity, pokazał bliznę. Może ta blizna nie miała nic wspólnego ze mną; może kiedyś ktoś go napadł albo jakoś nieszczęśliwie upadł po pijaku… kto go tam wie?
Najgorsza w tym wszystkim była niepewność, bo jeśli w rzeczywistości był oszustem, to okazałby się świetnym aktorem – ja... naprawdę poczułem się w jakiś niewytłumaczalny sposób związany z tym chłopakiem... a może to jakaś sztuczka? Uległem jakiejś sugestii?
Nie podał mi swojego prawdziwego imienia, więc, prawdę mówiąc, byłem bezradny. Gdybym dysponował choćby jego nazwiskiem mógłbym przecież zadzwonić do szkoły, do której uczęszczałem i zapytać się czy kiedykolwiek ktoś taki chodził tam w tym samym przedziale czasowym, co ja; a tak, co mogłem zrobić? Nic…
Wciąż pogrążony we własnych myślach poszedłem na próbę. Miałem szczęście, gdyż dzisiaj Saya się spóźniał, a więc zyskałem chwilę na uporządkowanie myśli. Przez czas, w którym Rei stroił gitarę, Tomo rozstawiał bębny, a ostatni z muzyków wciąż pozostawał nieobecny, poszukiwałem informacji na temat Kon w internecie. Byłem pewien, że miał zespół, jednak nic o nim nie znalazłem. Nie wiedziałem nawet jaką nazwę nosi się jego grupa – wiedziałem tylko, jak wyglądają i jak teoretycznie nazywa się ich wokalista. Żebym chociaż tytuł jakiejś piosenki znał!... Ech…
- Mitsuki, znów się obijasz? – zawisł nade mną menager.
Nasz menager to Soichiro Koruba – wysoki mężczyzna o postawie kija od miotły oraz kościstych dłoniach, ale za to bardzo boleśnie bijących niewinnych wokalistów, takich jak ja. Soichiro był już po czterdziestce i często zwykł mówić, że to przez nas tak szybko siwieje – w istocie, tuż przy skroniach oraz nad czołem z czasem pojawiało się coraz więcej włosów przyprószonych siwizną. Mimo to nie wyglądał staro. Jego twarz nie była poznaczona głębokimi zmarszczkami, a spojrzenie było drapieżne niczym u młodego człowieka, który chce zdobywać świat, więc nie wyglądał źle. Jego oblicze zazwyczaj miało dość surowy wyraz, choć Koruba sam w sobie nie był jakim gburem; jedynie cenił dokładność i punktualność, a jako że nie posiadałem nadmiaru tych cech, to właśnie z tego powodu byłem tak często ganiony.
Menager poprawił kwadratowe okulary w czarnych oprawkach na nosie i usiadł koło mnie na kanapie. Rzucił okiem na hasło, które wpisałem w wyszukiwarce i wyniki poniżej.
- Ja się nigdy nie obijam – prychnąłem.
- Teraz też pracujesz? – zaśmiał się pod nosem.
- No ba! Szukam takiego jednego zespołu, ale nie wiem, jak on się nazywa…
- A wiesz o nim cokolwiek innego? Jakieś single, członkowie zespołu albo coś? – dopytywał.
- Wokalistą jest Kon. Singli nie znam, ale wiem, że mieli taki krwisty image. Wiesz, cali ubrani na biało i jakby zakrwawieni – próbowałem jak najkrócej i najbardziej zrozumiale streścić ubiór zespołu chłopaka. – O! I wszyscy mieli taki sam kolor włosów; czerwone! To jakiś początkujący zespół…
- Niech będzie, że poszukam ich dla ciebie, ale w zamian ty musisz w końcu wziąć się do roboty – ponownie wstał i spojrzał na mnie z góry.
- A co ja mam niby robić, skoro Sayi nie ma? – spojrzałem na niego jak na idiotę.
- Napisz coś w końcu – rzucił mi notatnik i długopis ze stołu, który znajdował się przed sofą. – Myślisz, że cały czas będziecie mogli opierać się na sukcesie singla „Mugen Kairou” (swoją drogą fantastyczna piosenka! od aut.)?
W odpowiedzi jedynie prychnąłem. Przez aferę z czerwonowłosym nie miałem weny. Nie mogłem myśleć o niczym innym, jak o nim…
***
- O dobry Buddo… - jęknąłem. – Nareszcie koniec… - mruknąłem do siebie wychodząc z sali.
- Coś ty taki dzisiaj rozkojarzony, co Mitsuki? – zapytał Saya.
- Skończylibyśmy wcześniej, gdybyśmy nie musieli powtarzać za każdym razem, kiedy ty myliłeś tekst albo za późno wszedłeś w rytm – Rei spojrzał na mnie karcąco.
- Dobra, macie racje; moja wina – przyłożyłem rękę do serca w akcie skruchy. – Możecie mnie zlinczować.
- Jakoś nie mam ochoty – odparł beznamiętnie perkusista.
- Moje szczęście? – bardziej zapytałem niż stwierdziłem.
- Nie, ręce mnie bolą od całodziennego nawalania po perkusji – minął mnie w drzwiach. – To na razie! Muszę trochę odpocząć, jeśli następna próba ma wyglądać tak samo przez Mitsukiego…
- No ej, przecież przeprosiłem! – zbulwersowałem się.
- Przyznaj się, co ci tak zaprzątnęło głowę, co? – dociekał gitarzysta z diabelskim uśmieszkiem.
- Jest taka pewna sprawa, która nie daje mi spokoju… i muszę ją rozwiązać sam – zreflektowałem się szybko zanim zdążyłem powiedzieć o słowo za dużo, widząc, że gitarzysta już szykuje się do „pomocy”.
- Mitsuki! – z korytarza dobiegł mnie głos menagera. – Znalazłem ten zespół, który cię interesował – w tym momencie byłem pewien, że oczy zaświeciły mi się niczym dwie małe pochodnie. W trybie natychmiastowym dopadłem Soichiro, by pociągnąć go w stronę jego gabinetu. Mężczyzna odwrócił ekran komputera w moją stronę. Na monitorze widniało zdjęcie zespołu. Od razu rozpoznałem Kon, który stał na środku w wyzywającej pozie. – Zespół nazywa się CelL i, rzeczywiście, działa od niedawna.
- To on… - mruknąłem do siebie. – Masz o nich więcej informacji?
- Jedynie imiona pozostałych muzyków i tytuły singli. Nie ma żadnych informacji odnoście członków zespołu; kompletnie nic.
- Szlag! – krzyknąłem poirytowany.
- Chciałeś dowiedzieć się czegoś konkretnego?
- Chcę znać jego tożsamość – wymierzyłem palcem w wokalistę, który patrzył na mnie wciąż w ten sam wyzywając sposób, jednak teraz wydawało mi się, że odnajdywałem w nim pewną dozę drwiny… - Chwila… - nagle mnie olśniło. – Chwila! A wiesz może, gdzie mają mieć następny występ?
Koruba wzruszył ramionami, po czym zasiadł za biurkiem. Przez moment stukał w klawiaturę, przeglądał strony, aż w końcu znalazł to, o co go prosiłem.
- Następny piątek. Klub „Noroi” (jap. klątwa – jakże mrocznie xD wiem od aut.) w Tomigaya niedaleko Uniwersytetu Tōkai – rzucił. – Wejściówka 1500¥ (45zł w obecnym kursie walut, ale bierzcie poprawkę na to, że obecnie kurs jena podskoczył o 50% od aut.). Zarezerwować ci bilet? – uśmiechnął się drapieżnie.
- Nie.
- Zamierzasz wbić się tam jako gość specjalny? – popatrzył na mnie z powątpiewaniem. – Wielki Mitsuki promuje nieznany nikomu zespół? To byłaby dla nich dobra reklama – jego spojrzenie stało się jadowite. - Jeśli to zrobisz, urwę ci jaja i…
- Nie, mam inny plan – zdusiłem jego tyradę w zalążku. – Nie chcę w ogóle iść na koncert. Chcę tylko zamienić parę słów z muzykami – oświadczyłem spokojnie. – Dzięki za pomoc, Koruba-san – uśmiechnąłem się do niego promiennie. – Jestem twoim dłużnikiem – gdyby był młodszy i nie miał żony oraz dwójki dzieci prawdopodobnie cmoknąłbym go w policzek. – Jak w ogóle ich znalazłeś dysponując tak małym zasobem informacji? – zaciekawiłem się.
- Mitsuki, siedzę w tej branży prawie trzydzieści lat – zaśmiał się. – Umiem szukać i mam swoje znajomości – uśmiechnął się przebiegle.
- To znaczy, że niedługo stuknie ci pięćdziesiątka?! – wykrzyknąłem.
- Zdziwiony?
- Kurna, trzeba ci jakieś urodziny zorganizować… - mruknąłem.
- Dzięki, że mnie uprzedzasz – ponownie się zaśmiał.
- Cii… - syknąłem na niego i posłałem mu spojrzenie z jasnym przekazem: „Ty o niczym, kurwa, nie wiesz, czaisz?”.

***
Klub „Noroi” nie był jakiś okazały ani w środku, ani na zewnątrz. Przyjechałem przedwcześnie, aż półtorej godziny, gdyż chciałem mieć pewność, że zdążę przed muzykami; niemniej, siedzenie na schodkach prowadzących do tylnego wejścia dla personelu było cholernie nudne. W trakcie zdążyłem szybko skoczyć po drinka, żeby umilić sobie czekanie, jednak okazało się to złym pomysłem – zamówiłem shota, który nosił dumną nazwę „blue revolution”, przez co rzeczywiście miałem wrażenie, że w moim żołądku rozgrywa się jakaś rewolucja… Obawiałem się, że mogło to się skończyć tak jak za dawnych czasów, a więc kolorowym pawiem na asfalcie, jednak teraz przecież mi nie wypadało. W końcu byłem sławny – jeśli miałem już rzygać to pod jakimś drogim klubem i w towarzystwie sławnych znajomych, a nie pod podrzędną knajpą i w dodatku sam, skrzętnie ukrywający swoją tożsamość. Nie daj Buddo jeszcze trafię na jakiegoś paparazzi…
W chwili, kiedy miałem wrażenie, że mój tyłek zaczyna już zespalać się z betonowym schodkiem w jednolitą całość, doszły mnie odgłosy nadchodzącej grupy chłopców. Szczęście mi najwyraźniej sprzyjało, gdyż szło ich jedynie trzech, a w dodatku wśród nich nie zauważyłem wokalisty. Zwolnili kroku, kiedy tylko mnie spostrzegli i przybrali niepewne miny. Wstałem, otrzepałem tyłek z niewidzialnego kurzu i podszedłem do trzy czwarte CelL.
- Cześć – przywitałem się luźno. – Wybaczcie, że przeszkadzam w przygotowaniach do występu, ale mam jedno bardzo ważne pytanie – muzycy popatrzyli po sobie nietęgo. Możliwe, że w panującym półmroku nie poznali mnie. – Interesuje mnie prawdziwe nazwisko waszego wokalisty.
- Jeśli będzie chciał, to sam ci powie, jak się nazywa – odparł najwyższy z grupy.
- Problem w tym, że nieco się… pokłóciliśmy… - westchnąłem.
- Po co ci jego nazwisko? – zapytał szorstko najniższy. – Chcesz w coś wrobić Kon? – łypnął na mnie złowrogo.
- W nic nie chcę go wrabiać – wywróciłem oczyma. – Chcę jedynie sprawdzić czy uczęszczał do tej samej szkoły, co ja, jednak do tego potrzebuję jego prawdziwego nazwiska – wyznałem prawdę.
- Nie, Kon nie chodził do szkoły dla ćwierćinteligentów, jeśli o to pytasz – burknął ten najbardziej gburowaty.
- Słabe kłamstewko – wzruszył ramionami najwyższy. – Mógłbyś się choćby postarać trochę bardziej, żebyśmy zechcieli ci uwierzyć.
Bez słowa pożegnania minęli mnie i weszli po schodkach prowadzących do tylnego wejścia. Jeden z nich już sięgał klamki, kiedy rozległo się wołanie:
- Nao! Sin! Yuki! – zza zakrętu wyleciał zdyszany wokalista.
Momentalnie odskoczyłem w tył kryjąc się w najgęstszych cieniach, aby mnie nie dostrzegł; pomińmy ten małoistotny fakt, że znalazłem się między workami ze śmieciami okalającymi kontener, do którego te się już nie mieściły. Skryłem się za śmietnikiem. Za ten nieziemski smród i odruch wymiotny oraz dodatkowe pobudzenie rewolucji w moim żołądu zamierzałem policzyć się z czerwonowłosym później. – Sorry za spóźnienie – dopadł pozostałych członków grupy. – Nie mogłem wcześniej wyjść z pracy – wydyszał.
- Wcale się nie spóźniłeś – uspokoił go wysoki.
- Sami dopiero przyjechaliśmy – dodał gbur.
- Jakiś gość o ciebie wypytywał.
- Co? Niby kto? – zdziwił się wokalista.
- Nie wiem. Ciemno było, a ten w dodatku zakapturzony jak jakiś asasyn czy coś no i nosił maseczkę – wzruszył bezradnie ramionami średniego wzrostu chłopak.
Weszli do środka. Nie poznali mnie, wiec jest dobrze. Gdyby mnie rozpoznali i donieśli o pojawieniu się nadmiernie ciekawskiego Mitsukiego z Delacroix Kon, mój plan ległby w gruzach. Nie chciałem, żeby chłopak wiedział o tym, że próbuję dowiedzieć się czegoś na jego temat. Jeśli jest oszustem, mógłby jakoś wykorzystać moje zainteresowanie jego osobą na swoją korzyść; choćby donosząc o tym gazetom lub ciągnąc swoją farsę z „zapomnianym przyjacielem” dalej, widząc, że połknąłem haczyk.
Wylazłem ze śmieci. Odetchnąłem głębiej świeżym powietrzem. Poczułem kwas w gardle, jednak udało mi się stłumić odruch wymiotny i nie zwrócić mojej wątpliwej treści żołądkowej. Poczekałem jeszcze kilka chwil, dopóki z budynku nie rozległy się odgłosy przytłumionej muzyki. Wtedy byłem już pewien, że zajęli się koncertem lub przynajmniej próbą generalną do niego. Niezauważony wślizgnąłem się do budynku i przemknąłem do miejsca, w którym muzycy zostawili swoje prywatne rzeczy – nie musiałem szukać długo, gdyż zaplecze składało się tylko z jednego, choć dość obszernego pomieszczenia. Znajdowała się tutaj rozpadająca się sofa przykryta kocem w kolorową kratkę podziurawionym przez żar niedopałków papierosów, obdrapany stolik oraz kilka prostych szafek BHP z odpadającą turkusową farbą. Przez wywietrzniki w górnej części drzwiczek mogłem zorientować się w których szafkach znajdują się ubrania, a w których nie. Otworzyłem pierwszą z nich, która była zajęta – oczywiście była zamknięta, jednak miałem doświadczenie w walkach z takimi szafkami. Sam nieraz zostawiałem rzeczy w takowych i doskonale wiedziałem, że ich zamki miały to do siebie, że lubiły się zacinać; w takim wypadku, aby otworzyć metalowego złośnika należało odgiąć górną krawędź drzwiczek, a dolną docisnąć nogą i mocno szarpnąć (sprawdzony sposób z gimbazy xD od aut.). Rozległ się szczęk metalu, jednak nikogo to nie skłoniło do odwiedzenia zaplecza. Skoro CelL nie miało jeszcze podpisanego kontraktu z żadną z wytwórni, to z pewnością nie mieli jeszcze sztabu fryzjerów i wizażystów oraz ekipy technicznej, a więc właściwie nie miał, kto tu przyjść. Pospiesznie zacząłem przeglądać prywatne rzeczy jednego z muzyków. W końcu trafiłem na indeks z uczelni ze zdjęciem; szlag! To nie ten! To ten gbur! Zabrałem się za drugą szafkę w ten sam sposób. Znów rozległ się jęk metalu, jednak tym razem nie przejąłem się tym zbytnio. Przeszukałem torbę drugiego z muzyków, aż w końcu znalazłem portfel, a w nim dowód osobisty.
- Shirai Takano… (jest to oczywiście zmyślone imię; w rzeczywistości personalia KON’a nie są ujawnione od aut.) - mruknąłem do siebie, po czym usatysfakcjonowany zwycięstwem czym prędzej opuściłem klub „Noroi”.
***

- Dzień dobry – przywitałem się grzecznościowo. - Czy dodzwoniłem się do sekretariatu Liceum nr 3 w Imaichi (Imaichi to miasto położone na północ od Tokio o 164 kilometry od aut.)?
- Tak – przytaknęła kobieta po drugiej stronie linii.
- Przepraszam, że dzwonię z tak nietypową sprawą, jednak muszę zdobyć pewne potwierdzenie. Widzi pani, jestem byłym uczniem tej szkoły i chciałbym się dowiedzieć czy w latach, w których do niej uczęszczałem chodził do tej palcówki także niejaki Shirai Takano. Czy jest taka możliwość, abym uzyskał taką informację?
- Shirai Takano, zgadza się? – upewniła się sekretarka.
- Tak – przytaknąłem.
- Pana godność?
- Mitsuki Tsukada (nazwisko Mitsukiego również jest zmyślone ze względu na to, że jego personalia również nie zostały ujawnione od aut.) – przedstawiłem się.
- W jakich latach uczęszczał pan do tej szkoły?
- 2005-2008 (akcja opowiadania toczy się w roku dzisiejszym, a więc 2014. Skoro Mitsuki skończył liceum w 2008 to wychodzi na to, że od tego czasu minęło sześć lat, więc wszystkie jego dane są wciąż przechowywane w szkole. Jednocześnie świadczy to o tym, że w chwili obecnej Mitsuki ma dwadzieścia cztery lata – jest to wiek zmyślony przeze mnie. Jego wiek również nie został ujawniony od aut.).
- Zobaczę, co da się zrobić w tej sprawie i z pewnością jeszcze dziś otrzyma pan informację zwrotną – obiecała.
- Dziękuję bardzo. Do usłyszenia – rozłączyłem się.
Podobną rozmowę odbyłem raz jeszcze podczas rozmowy z sekretarką z gimnazjum, do którego uczęszczałem. Tak jak kobiety obiecały, odpowiedzi dostałem jeszcze tego samego dnia – i były one negatywne w obu przypadkach. Nikt o takim nazwisku nie uczył się w tych samych latach, co ja w tych samych szkołach. Dlaczego więc powiedział, że podziwiał mnie już w szkole? Kłamał… Był oszustem.
Ale czy aby na pewno?

mini-seria "Long, long time ago" - official yaoi diary cz.1 Mitsuki (Delcaroix) x KON (CelL)

Ło masz, jaki długi tytuł... Chyba najdłuższy jak do tej pory na tym blogu.. ^^''

Tak, tak wiem, miały być "Monstersy" i co? I żopa, że tak zabłysnę znajomością języków obcych. Czy to się na mnie jakoś uwzięło? ;_; Nie mogę napisać tej piętnastej części, bo wszystko wydaj mi się być takie infantylne i trywialne...
Ale macie coś innego na pocieszenie :) Oczywiście zespołów nie znacie, ale polecam poszukać - są to dopiero początkujące grupy (Delacroix wydali tydzień temu dopiero swój pierwszy album, a CelL funkcjonują dopiero od czerwca 2012 roku), ale naprawdę warto. Szczególnie Delacroix, które mnie urzekło :D

Co do samego opka - jest mocno przerysowane, szczególnie jeśli chodzi o popularność muzyków, a już w szczególności szczególności sławy Mitsukiego, ale to wszystko na potrzeby ficzka.

Dla zapoznania z twórczością, szczególnie Delacroix, polecam piosenkę Mugen Kairou ♥ Zakochałam się w niej :*

Kita-pon mistrz photoshopa xD Jest to oryginalny baner z bloga Mitsukiego, ale jak to zobaczyłam, to po prostu nie mogłam się powstrzymać xp Musiałam to przerobić C:
Tytuł: „Long, long time ago” - Official yaoi diary cz.1
Paring: Mitsuki (Delacroix) x KON (CelL)
Gatunek: obyczajowe romansidło, mam nadzieję, że nie wyjdzie smutne
Typ: mini-seria cz.1/3 – napisałam wszystkie trzy części jednego dnia :D Już dawno nie miałam takiego wena C: Tak w ogóle to zdecydowałam się jedynie na mini-serię, ponieważ mam tak wiele niedokończonych serii, że sama już się w tym nieco gubię =.='' No i jestem pewna, że to opko przeczyta naprawdę mało osób, o ile ktokolwiek porwie się na czytanie o zespołach, o których nigdy wcześniej nie słyszał
Beta: -


Delacroix                                              CelL 
Mitsuki – wokalista                              KON – wokalista
Saya – gitarzysta                                   NAO - gitarzysta
Rei – basista                                           SIN - gitarzysta
Tomo – perkusista                                YUKI- basista
(perkusista jako tako nie należy do zespołu; nie widnieje nawet na zdjęciach grupowych, dlatego go pomijam)
Zawsze zastanawiałem się, jak to się dzieje, że w życiu niektórych muzyków nadchodzi taki moment, w którym, zdawałoby się, w jednej chwili stają się kimś zupełnie innym, obcym. Zastanawiałem się, jak to się stało ze mną…
W poprzednich dwóch zespołach, w których grałem zanim dołączyłem do Delacroix, wciąż niezmiennie dawałem z siebie wszystko, podobnie jak moi zmieniający się towarzysze, dlatego nie potrafię określić, co tak naprawdę przyniosło nam sławę. Nasze zaangażowanie wciąż było na takim samym wysokim poziomie; staraliśmy się jak umieliśmy. Może z czasem po prostu doszlifowaliśmy swoje umiejętności? Może… Jednak to nie powinno zmieniać tego, kim byliśmy… a zmieniło.
Patrząc na to z dystansu czasu naprawdę mam wrażenie, jakbyśmy się stali sławni w jeden dzień. Tyle wrażeń, sprzecznych emocji, radości oraz niepewności, czasem nawet strachu… to wszystko stanowiło gęstą, nieprzebytą mgłę, która osiadła na moich wspomnieniach; nie mogłem się przez nią przebić. Jedna z wytwórni przyjęła nasze demo, dostrzegła w nas potencjał, a potem wszystko jakby samoistnie poszło do przodu. Pstryknięcie palcami i z nieznanego nikomu muzykowi zmieniającego zespoły, przysłowiowo, jak rękawiczki, stałem się Mitsukim z Delacroix – sławnym wokalistą, do którego zdjęć fanki wzdychają i uśmiechają się błogo, o którego autograf fani niemalże się biją, o którym piszą opowiadania erotyczne w internecie… W jednej chwili zniknęło wszystko, co „niepotrzebne”. Stałem się niedostępny dla starych znajomych, z którymi, wydawałoby się, że jeszcze tak niedawno chodziłem na imprezy lub po prostu odwiedzaliśmy się nawzajem, żeby pogadać i utrzymać znajomość. Ci ludzie zniknęli. Sława, pieniądze, nowy telefon, nowy numer telefonu, nowy komputer, nowy e-mail, nowe miasto, nowe mieszkanie… wszystko nowe. Ale czy nowe zawsze oznacza lepsze? Już nie byłem ich znajomym. Byłem sławnym muzykiem, na którego mogli jedynie popatrzeć na plakatach. Stałem się dla nich kimś nieosiągalnym.
Często zastanawiałem się, jak moi starzy znajomi o mnie teraz myślą; czy uważają mnie za snoba, skoro potrafiłem poświęcić naszą znajomość dla kariery? Odwróciłem się od nich, by zamknąć w szczelnym towarzystwie sław, do którego przecież tak ciężko się wbić. Pamiętam jak dziś, kiedy po raz pierwszy zostaliśmy zaproszeni jako zespół na wernisaż organizowany przez naszą wytwórnię. Byłem zszokowany ilością sławnych muzyków na jednym metrze kwadratowym. Byłem zachwycony, niemalże ogłupiały. Chciałem poznać każdego. Z każdym wymienić uścisk dłoni.
Niestety, mój zachwyt nie trwał długo. Po pewnym czasie, kiedy ja również zostałem już „na stałe” wyniesiony do rangi sław, a obecność na takich przyjęciach stała się raczej nudnym obowiązkiem niż dobrą zabawą, przejrzałem na oczy. Nowych zespołów czy też solistów szybko przybywało. Na każdym ze spotkań widziałem rozemocjonowanych, na dobrą sprawę, wciąż nastolatków, którzy zachłysnęli się wodą sodową własnego sukcesu. Nie mogłem uwierzyć, że jeszcze niedawno też się tak zachowywałem. Teraz to mnie proszono o uścisk dłoni. Wzdychałem ciężko z politowaniem dla własnej głupoty i głupoty tych, którzy jeszcze przyjdą, aby się ze mną przywitać.
Z czasem dostrzegałem coraz więcej minusów bycia sławnym i rozpoznawalnym; irytowało mnie to, że nie mogłem wyjść nawet do sklepu osiedlowego z odsłoniętą twarzą. Byłem rozpoznawany nawet bez tony gładzi szpachlowej na twarzy, wyzywającej miny, opinających, połyskujących ubrań stroju scenicznego i z maseczką na twarzy. Fani ganiali mnie po całej stolicy w tę i z powrotem. Chcieli robić sobie ze mną zdjęcia, chcieli, abym rozdawał autografy; podpisywał się nie tylko na kartkach, bluzkach, ale także nagich ciałach… A ja przecież tylko chciałem kupić mleko do kawy! Czasem mam wrażenie, że dopadł mnie "ludowstręt"… Uwielbiam moich fanów i jestem im wdzięczny, ale czasem tak bardzo utrudniają mi życie w nawet tak błahych kwestiach jak wyjście do sklepu, że budziły się we mnie rzeźnickie zapędy.
Czasami mam ochotę rzucić to wszystko i iść w pizdu szukać chujów na pałkach.
...
Nie wiem, gdzie to jest ani czego mam dokładnie szukać, ale nasz menager zawsze mówi, kiedy się wścieknie. W każdym razie zwinę kompas, wezmę atlas geograficzny oraz atlas roślin czy grzybów i jestem gotowy; idę w pizdu szukać tych chujów na pałkach. Mam nadzieję, że zbyt dużo ludzi po drodze nie spotkam – nawet jeśli, to niech przynajmniej oni mnie nie rozpoznają…
Odkąd stałem się sławny stałem się kimś w rodzaju… „nadczłowieka”?... To chyba dobre określenie. Wiele rzeczy mi nie wypadało – jak na przykład publicznie zademonstrować skutki libacji alkoholowej, a więc puścić tęczowego pawia na środku chodnika; kiedyś mogłem to zrobić, teraz nie… No dobra, nie rzygałem nigdy na środku chodnika. Byłem kulturalny i wolałem rzygać pod ścianą – głównie dlatego, że przy okazji mogłem się wtedy wesprzeć na owej ścianie, ale to nieważne. Sam fakt, że byłem ograniczony w jakiś sposób, powodował u mnie wrażenie, jakbym się dusił.
Ale to nie wszystko; nie mogłem robić także innych, wydawałoby się, tak spontanicznych i prostych rzeczy, jak choćby spotkać się zawsze z tym, kim chciałem i gdzie chciałem; moje życie głównie kręciło się wokół wcześniej umówionych spotkań, wywiadów, nagrań i sesji zdjęciowych. Musiałem uważać na paparazzi, żeby nie wywołać skandalu… Nie wypadało mi jadać w przydrożnych kramach tylko w renomowanych restauracjach. Nie wypadało mi także kupować ubrań w małych butikach, które niegdyś tak ukochałem za oryginalność sprzedawanych tam strojów, a jedynie w markowych sklepach, w których na pierwszy rzut oka wszystkie ubrania wydawały mi się takie same i bez wyrazu. Nie wypadało mi jeździć starą, rozklekotaną toyotą corrolą, którą jeszcze nie tak dawno temu nazywaliśmy „autem zespołowym”. Wcześniej nikogo z nas nie było stać na to, aby samodzielnie utrzymać samochód, dlatego dzieliliśmy wydatki na ubezpieczenie, paliwo oraz naprawy na pięcioro, co się mniej więcej równało temu, że auto miało w gruncie rzeczy pięciu właścicieli na raz. Było wspólne, trzeba było wcześniej uprzedzić członków z zespołu, kiedy chciało się gdzieś jechać samemu, co chwila trzeba było je naprawiać… ale miało swój urok i za to, ile z nami przeżyło traktowałem je niczym własne dziecko, dlatego niemalże ze łzami w oczach zamieniłem je na nowego lexusa, którego dostałem jako zapłatę za wystąpienie w reklamie tejże marki.
Wiele rzeczy mi nie wypadało, a jeszcze więcej po prostu nie było wolno. Czułem się przez to ograniczony, skrępowany… ale tylko ja jeden. Reszta zespołu nie miała takich problemów. Muzycy upajali się luksusami i najwyraźniej byli zadowoleni, podczas gdy ja tęskniłem do mojego starego, anonimowego życia… za czasami, kiedy naprawdę czułem, że żyję.

Szedłem szybkim, energicznym krokiem przez kolejne wąskie uliczki. Kaptur nasunięty miałem na same oczy, a głowę spuszczoną, tak, że widziałem tylko czubki swoich butów. Dla pewności założyłem również maseczkę, bez której nie ruszałem się ostatnio z domu. Znów wybierałem się po to przeklęte mleko – tak, od trzech dni nie udało mi się dotrzeć do sklepu, gdyż po drodze zawsze ktoś mnie rozpoznawał i zaczynał się istny maraton z przeszkodami, pościg za uciekającym idolem. Niestety, nie mogłem obyć się bez tego cholernego mleka, gdyż nie znosiłem czarnej kawy. Była dla mnie za mocna. Mleko. Mleko i do domu. Obecnie tylko tyle było mi potrzebne do szczęścia.
Szedłem przed siebie głównie na oślep, kierując się pamięcią, dlatego nie zauważyłem nawet, kiedy wpadłem na kogoś z impetem. Obaj wylądowaliśmy na chodniku, przy czym ja jeszcze porządnie grzmotnąłem głową o beton, aż mi przed oczyma pociemniało; pech chciał, że przy tym kaptur zsunął mi się z głowy. Trzymając się za obolałą potylicę ostrożnie wywindowałem się do siadu, aby spojrzeć na osobę, na którą wpadłem.
- Przepraszam… - wydusiłem z siebie.
Podniosłem wzrok na chłopaka, który siedział przede mną. Miał długie czerwone włosy, które spływały pofalowanymi kaskadami po jego drobne ramiona okryte materiałem czarnej bluzki z nadrukiem logo mojego zespołu. Patrzył na mnie jak zahipnotyzowany. Miał duże, migdałowe oczy, których prawdziwy kolor skrywały soczewki w kolorze pomiędzy fluorescencyjną zielenią a jaskrawą żółcią. Delikatny makijaż podkreślał jego urodę. Ciemne cienie sprawiały wrażenie, jakby jego oczy były jeszcze większe. Długa grzywka zakrywała jego prawą stronę twarzy, podczas gdy lewy bok miał wygolony.
- Mi… Mitsuki…? – wydukał.
Ledwo zdążył wypowiedzieć moje imię, a dookoła zbiegło się stado gapiów. Mimo iż wciąż miałem na sobie maseczkę, momentalnie zostałem rozpoznany. Rozległy się ogłuszające piski fanek, które były dla mnie niczym alarm lub wystrzał ogłaszający rozpoczęcie biegu. W jednej chwili zerwałem się na nogi i ruszyłem przed siebie. Ból głowy był nieznośny i sprawiał, że od czasu do czasu świat kołysał mi się przed oczyma, ale nie mogłem sobie pozwolić na odpoczynek. Im dalej biegłem tym więcej ludzi dołączało się do pościgu. Kluczyłem między coraz ciaśniejszymi uliczkami. Miałem nadzieję, że zbita grupa podzieli się na kilka „oddziałów”, z czego przynajmniej parę z nich uda mi się zgubić, jednak nic z tego. Odwróciłem się, aby spostrzec, że dystans między mną a fanami w zastraszającym tempie wciąż maleje. W tym samym momencie ktoś złapał mnie za rękę i wciągnął do najbliższego zaułka. Byłem zaskoczony, z pewnością krzyknąłbym ze zdumienia, gdyby nie szczupła dłoń o długich palcach zakończonych również długimi paznokciami pomalowanymi naprzemiennie na czarno i czerwono nie zakryła mi ust. Było to jak scena z filmów, która zawsze wydawała mi się być infantylna i nierealna – główny bohater został wciągnięty w boczną uliczkę, podczas gdy tabun ludzi biegnie w pościgu za nim dalej.
- Nie bój się – usłyszałem cichy szept tuż przy uchu. – Nie zrobię ci krzywdy.
Opierałem się plecami o klatkę piersiową mojego wybawiciela. Kiedy ten mnie puścił, obróciłem się, aby spojrzeć mu w twarz, jednak ten odwrócił się do mnie tyłem i zaczął iść w kierunku muru, który kończył ślepy zaułek.
- To ty… - mruknąłem, poznając te długie czerwone włosy.
- To ja – odwrócił się i uśmiechnął przyjaźnie, po czym wskoczył na śmietnik, by następnie podskoczyć i zatrzymać się w kucki na szczytowej krawędzi muru. – Chodź. Zaraz się kapną, że zwiałeś gdzieś indziej – przywołał mnie gestem ręki, po czym zeskoczył po drugiej stronie.
Niechętnie poszedłem w jego ślady. Skacząc czułem się jeszcze gorzej. Krew uderzała mi do głowy i głucho dudniła w skroniach niemalże rozsadzając je od środka. O ile czerwonowłosy zwinnie zeskoczył z muru po drugiej stronie, o tyle ja spadłem z niego niemalże bezwładnie. Ciężko dyszałem próbując uspokoić dziko tłukące się serce w klatce piersiowej niczym ptak w klatce. Chłopak widzą to podszedł do mnie i pomógł mi wstać. Następnie przełożył sobie moją rękę przez barki i objął mnie w pasie.
- Co ci jest? – zapytał nieco zlękniony.
- Uderzyłem się w głowę przy naszym zderzeniu – wyznałem.
- Może…
- Nic mi nie jest – zaoponowałem nim zdążył dokończyć zdanie. Domyślałem się, że zapewne chciał mi zaproponować wizytę w szpitalu, jednak wolałem nie ryzykować; jeszcze jedno zwolnienie lekarskie i możliwe, że menager kopniakiem pośle mnie w pizdu… gdziekolwiek ono by się nie znajdowało… - Gdzie idziemy? – zapytałem.
- Mieszkam niedaleko.
W istocie, dom czerwonowosego nie był daleko. Doszliśmy pod żółto-niebieski blok, przed którym znajdował się idealnie utrzymany mały ogródek z miniaturową fontanną. Niski żywopłot, który sięgał mi jedynie do połowy łydki obsypany był białymi kwiatami. Czerwona kostka brukowa, którą była wyłożona krótka dróżka prowadząca od furty z domofonem do drzwi budynku była dokładnie zamieciona i czystsza, zdawałoby się, niż podłoga w moim mieszkaniu.
Mój wybawiciel mieszkał na siódmym piętrze. Jego mieszkanie było niewielkie, obecnie rzekłbym, że miniaturowe, mimo iż niegdyś sam mieszkałem w niewiele większym. Do korytarza wchodziło się bezpośrednio przed drzwi frontowe. Nie wiem, jakiego koloru były ściany w owym korytarzu, gdyż najzwyczajniej w świecie nie było ich widać – wszystkie były zasłonięte przed długi rząd drewnianych szaf z przesuwanymi drzwiami o jednolitym odcieniu jasnego brązu. Dalej zauważyłem, że szafy ustępują równie wysokim od sufitu do podłogi regałom, których wszystkie półki były zastawione opasłymi tomiszczami książek bądź pokaźnymi kolekcjami płyt ułożonymi, co mnie zdziwiło, alfabetycznie. Mimo iż znajdował się tu ogrom rzeczy upchnięty na zaskakująco małej powierzchni, wyglądało na to, że z łatwością można było odszukać w tym artystycznym nieładzie potrzebne w danej chwili przedmioty, gdyż w tym szaleństwie była jakaś metoda. Płyty powciskane były między kolejne książki, jednak w tym pozornym nieładzie wyglądało na to, że wszystko ma swoje wytyczone, określone miejsce i nie ma prawa go opuścić, póki właściciel mieszkania tak nie zdecyduje.
Po prawej stronie mieściły się drzwi prowadzące do sypialni, jednak tej nie dane było mi zobaczyć. W szparze między niedomkniętymi drzwiami a framugą dostrzegłem jedynie część dużego, dwuosobowego łóżka, a dalej zostałem już poprowadzony do innego pomieszczenia. Naprzeciw sypialni mieściło się wejście do salonu, który był bezpośrednio połączony z niewielką kuchnią. W kuchni dominowały metaliczne kolory, a to ze względu na metalowy blat, srebrną lodówkę, zmywarkę, okap oraz piekarnik, czyli wszystko to, co zajmowało najwięcej miejsca. Przed blatem mieścił się wysoki murowany barek, który wyglądał jakby został pomalowany wapnem; dziwne, ale oryginalne. Przed nim zostały ustawione trzy wysokie krzesła wykonane z ciemnego drewna, które komponowały się kolorystycznie z podłoga wyłożoną kafelkami w kolorze espresso. Dalej był salon; jasny i przytulny. Niewielka narożna kanapa w mlecznym kolorze stała na białym dywanie o długim włosiu. Przed nią niski stolik do kawy, również wykonany z ciemnego drewna. Pod przeciwną ścianą do tej, pod którą znajdywała się sofa, mieściła się niska, ale za to długa szafka, nad którą wisiał płaski telewizor. Na blacie leżały stosy filmów DVD. Mimo wszystko tym, co najbardziej przykuło moją uwagę były parapety – zaścielone kolorowymi ramkami, w które były oprawione zdjęcia.
Chłopak usadził mnie na kanapie i wrócił do kuchni. Wykorzystując jego chwilową nieobecność odwróciłem się i przyjrzałem zdjęciom stojącym w pierwszym rzędzie. Przedstawiały one nieznane mi osoby; zapewne rodzinę bądź przyjaciół mojego wybawcy. W kolejnych rzędach stały zdjęcia z koncertów. Czerwonowłosy stał tam razem z trzema innymi chłopcami, który mieli identyczny kolor włosów jak on. Cała czwóra ubrana była w białe, asymetryczne, jakby porwane stroje ubrudzone czerwoną substancją, która miała imitować krew. Na dalszych zdjęciach ubiory te powtarzały się, przez co doszedłem do wniosku, że musi to być jakiś swego rodzaju image… Najbardziej zainteresowała mnie fotografia, na której chłopak na tle różnokolorowych świateł siedział na wysokim stołku przy statywie z mikrofonem i najwyraźniej śpiewał. Znajdował się na scenie, a za nim rozpoznałem rozmazane nieco sylwetki tych samych trzech chłopców, co na poprzednich zdjęciach. Był muzykiem? Miał zespół? W dodatku był wokalistą?... O masz, teraz normalnie, co drugi to muzyk…
- Proszę – położył mi dłoń na ramieniu, czym oderwał mnie od oglądania zdjęć. Przyjąłem od niego kieliszek, który do połowy został wypełniony wodą oraz dwie białe tabletki, na które spojrzałem nieco podejrzliwie. – To przeciwbólowe – wyjaśnił widząc moją nietęgą minę. Bądź co bądź nie znałem go i kto wie, co zamierzał mi wcisnąć?
Mimo wszystko nie gderałem długo. Połknąłem tabletki, gdyż ból głowy nie pozwalał mi myśleć, a co za tym idzie, moje obawy zostały przyćmione przez tępy, pulsujący ból, który rozsadzał mi czaszkę.
- Dziękuję – oddałem mu puste naczynie, które czerwonowłosy poszedł napełnić jeszcze raz. Kiedy wrócił i ponownie podał mi kieliszek z wodą ująłem jego dłoń. – Naprawdę dziękuję… za to, że mi pomogłeś – z trudem wymuszałem z siebie kolejne słowa.
Matko, jak ja już dawno za nic nikomu nie musiałem dziękować… Nie powiem, przyszło mi to z trudem. Czyżbym stał się arogancki? Możliwe… Mimo wszystko w tej chwili poczułem się, jakbym powoli wracał do świata, w którym żyje się naprawdę – w świecie, w którym bez zbędnych ustaleń terminów możesz wpaść do przyjaciela, który pomoże ci w każdym problemie; nawet jeśli miałby przy tym uciekać razem z tobą przed tabunem fanów.
- Nie ma za co – uśmiechnął się przyjaźnie i przysiadł obok mnie. – Jak się czujesz?
- Jakby ktoś mi przypierdzielił patelnią w łeb – wyznałem i zaśmiałem się niewesoło pod nosem.
- Widzę, że twoje życie jest niebezpieczne – zachichotał pod nosem.
- Można tak powiedzieć… - mruknąłem z przekąsem. – Ja widzę z kolei, że ty też próbujesz sił w muzyce – wskazałem za siebie na parapet zasłany zdjęciami.
- Zgadza się – przytaknął. – To dzięki tobie.
- Dzięki mnie? – zdziwiłem się. – Nie rozumiem… Widzę też, że jesteś moim fanem, ale… - wskazałem na jego bluzkę.
- Jasne – uśmiechnął się. – Jestem fanem. Jak zawsze – zaśmiał się perliście, a ja coraz mniej rozumiałem z tego, co do mnie mówił.
- „Jak zawsze’? – zacytowałem jego słowa i spojrzałem na niego z niezrozumieniem wypisanym na twarzy.
- No tak – kiwnął głową. – Zawsze cię podziwiałem, nawet w szkole. To przez ciebie zacząłem interesować się muzyką, a przede wszystkim rockiem, którego nigdy wcześniej nie słuchałem – miał minę jakby mówił o najoczywistszej rzeczy na świecie, a ja wciąż go nie rozumiałem.
- Chwila, chwila… - podniosłem ręce jakby w obronnym geście. – Zacznijmy od początku. W ogóle to… jak się nazywasz? – zapytałem i właśnie w tym momencie uśmiech z ust czerwonowłosego zniknął. Uniósł rękę do góry i wskazał na zdjęcia, jakby dawał mi do zrozumienia, że tam mam szukać odpowiedzi, jednak zaraz z powrotem zacisnął palce i pokręcił głową.
- Myślałem, że jeśli oglądałeś te zdjęcia to… - zaciął się. – Ech, nieważne… - westchnął ciężko.
- To co? – dociekałem. – Wytłumacz mi, bo nie rozumiem ani słowa – mój wybawca zwiesił głowę i uśmiechnął się do siebie smutno, po czym ponownie na mnie spojrzał, jakby nieśmiało.
- Nie pamiętasz mnie, prawda? – pociągnął za materiał bluzki odsłaniając brzydką okrągłą, jednak jakby poszarpaną bliznę tuż nad prawym obojczykiem.
- Wybacz, nic mi to nie mówi – rozłożyłem bezradnie ręce.
- Nie, to ja przepraszam – utkwił wzrok w tapicerce kanapy, którą nerwowo drapał niczym kot. – Byłem głupi myśląc, że po tylu latach wciąż będziesz mnie pamiętał… W końcu nie byłem dla ciebie nikim ważnym – wzruszył ramionami. – Mocno przerysowałem sobie tę sytuację…
- Poczekaj – położyłem dłoń na jego kolanie. – Opowiedz mi o sobie. Może przypomni mi się… Wiesz, ostatnio tak dużo nowych ludzi poznaję, że ciężko mi spamiętać imiona i twarze – próbowałem jakoś się wytłumaczyć. – Jak się nazywasz? – ponowiłem pytanie.
- Teraz mówią na mnie Kon – przedstawił się i spojrzał na mnie znów w ten sam sposób, z tym samym przyjaznym uśmiechem, jednak nie umknęło mi, że tym razem był on wymuszony.
- A wcześniej? – dopytywałem.
- To nieistotne – pokręcił głową. – Skoro mnie nie pamiętasz, to trudno – wzruszył ramionami i chyba chciał wyjść na obojętnego, jednak widziałem, że to go dotknęło. – Między nami zaistniał tylko jeden incydent… - podniosłem znacząco jedną brew, na co Kon zaśmiał się nerwowo. – Nie, nie mam na myśli seksu – pokręcił głową.
- Więc co? Powiedz mi, wyjaśnij. Chcę wiedzieć.
- Wiesz… Zawsze miałem skłonności do snucia jakiś historii typu „przyjechał książę na białym rumaku”… – zachichotał nerwowo. – Jak zwykle wszystko przerysowałem. To nie ma znaczenia. Wystąpiłem w twoim życiu tylko raz i nie odegrałem żadnej ważnej roli w nim, więc nie musisz się mną przejmować. To normalne, że nieznaczące osoby zapomina się z czasem… - wziął głębszy oddech.
- Kon…
- Spokojnie. Niczego od ciebie nie chcę – uśmiechnął się nieszczerze. – Możesz dalej żyć tak, jakbym nie istniał na tym świecie.
Jego słowa tak mnie zdumiały, że na moment, aż zapomniałem oddychać. Poczułem się dziwnie. Jakby w jakiś niewytłumaczalny sposób tymi słowami wydarł cząstkę mnie, którą kiedyś mi ofiarował, a ja jak ten ostatni ignorant zapomniałem o nim. Tak mnie zmieniła sława? Czy może zawsze taki byłem? A może on tylko udaje? Chce coś ugrać na mojej litości? Wkręcić się do tego towarzystwa sław za moim pośrednictwem, co miałbym dla niego zrobić w ramach zadośćuczynienia za zapomnienie go? Dlaczego nie chce tak otwarcie ze mną porozmawiać? Co to był niby za incydent, podczas którego się poznaliśmy i co ma wspólnego z tym jego blizna?
Tak wiele pytań, a żadnych odpowiedzi z jego strony…