Cieszę się, że spodobało wam się to opowiadanie. Większość osób zdeklarowała, że chce, żeby było ono utrzymane w klimatach fantazji i tajemnicy, jednak jak na razie nie chcę niczego zdradzać. Nie sugerujcie się niczym, bo możecie się potem bardzo rozczarować lub po prostu zdziwić xD Zaplanowałam kilka poważnych zwrotów akcji ;p
„Vampire depression cz.2”
Hideto… Hideto… Matko,
jakie ładne imię – zachwycałem się. Westchnąłem rozmarzony i spojrzałem na
plakat Hyde, który wisiał na ścianie naprzeciw łóżka. Zastanawiałem się czy
wszyscy mężczyźni o imieniu Hideto są tak piękni jak wokalista Laruku i ten,
który mało mnie nie potrącił?…
Nie.
Stanowczo
nie.
Zapomniałem,
że mój wykładowca z uniwersytetu też miał na imię Hideto i co? Nie dość, że
cham i gbur to w dodatku brzydki i gruby. Coś potwornego...
Ponownie
skupiłem się na zdjęciu mojego idola, a uśmiech samowolnie wpłynął na moje
usta. Co prawda plakat nie przedstawiał już aktualnego wizerunku muzyka, gdyż
ten ściął nieco włosy i zmienił się nieznacznie z biegiem lat, jednak wciąż
uwielbiałem się w niego wpatrywać. Przed oczyma przeskakiwały mi naprzemiennie
obrazy Hideto, który odebrał mnie ze szpitala i wokalisty L’Arc~en~Ciel oraz
VAMPS. Zmusiłem moje szare komórki do wysiłku, aż w końcu w mojej głowie zapaliła
się czerwona lampka, która zaczęła szaleńczo mrugać. Byli do siebie tak
cholernie podobni! To spojrzenie, ułożenie ust, wysokie kości policzkowe,
idealna cera, kasztanowe włosy, czekoladowe oczy… Ten melodyjny głos, którego
tak przyjemnie się słuchało! No i obaj mieli na imię Hideto, więc…! „Nie, chwila,
Yasu, nie popadaj niepotrzebnie w ekscytację!” – zganiłem się w myślach. W
końcu, kolokwialnie mówiąc, nie jednemu psu Burek we wsi na imię, prawda?
Mimo
wszystko nawet jeśli „mój” Hideto, jak „roboczo” nazwałem mężczyznę, z którym
mało nie miałem wypadku, nie jest tym Hideto Takarai, to sam fakt, iż ten facet
jest tak cholernie podobny do mojego idola sprawił, że niemalże skakałem z
radości. No tak, chyba ujawniły się we mnie pierwsze objawy przeistaczania się
w psycho-fana… cóż, mówi się trudno.
Ponownie
chwyciłem w dłonie kartkę, którą pozostawił mi „mój” Hideto i skupiłem się na
ostatnim wersie, w którym zawarł życzenie spotkania się ze mną. Mój uśmiech
pogłębił się jeszcze bardziej. Opadłem na łóżko przeszczęśliwy i przytuliłem
liścik do serca.
Ach,
życie bywa czasem wspaniałe!
Och, i
zarazem jakże okrutne, kiedy po upojnej chwili ze zdjęciem swojego idola i
wyobrażeń o seksownym nieznajomym musisz biec na wykłady z kolejnym Hideto,
który ku mojemu rozczarowaniu, nie miał w sobie nic atrakcyjnego.
Jestem
płytki?
Obiecuję,
że się poprawę!
…
Tylko
niech któryś z moich erotycznych snów w końcu się spełni!
***
Wieczorami
pracowałem w bibliotece. Ktoś powiedziałby, że jest to najnudniejsza praca,
jaką można byłoby sobie wyobrazić, ale ja ją naprawdę lubiłem. Te kilka godzin
dziennego spokoju i ciszy, jakich zażywałem niczym relaksujących kąpieli dla
umysłu w bibliotece były dla mnie niczym zbawienie; szczególnie po wykładach z
moim „ulubionym” profesorem Hideto-grubą-chamską-świnią, po których miałem
ochotę posunąć się do takich rzeczy, jakich nie ukazywano w najgorszych
horrorach. Podejrzewam, że w oparciu o moje wyobrażenia ktoś kiedyś mógłby
porwać się na przedłużenie serii anime „Another”.
W moim
miejscu pracy uspakajałem i wyciszałem swój wybuchowy umysł, w którym nieraz
pojawiały się jakieś sadystyczne obrazy. Ponad to uwielbiałem zapach książek –
zarówno tych nowych, jak i tych starych. Nie przeszkadzało mi to, że na
wysokich półkach od lat nikt nie ścierał kurzu, a na zapleczu piętrzyły się
stosy opasłych, zapomnianych tomiszczy, które wyglądały niczym przekrzywione
wieże, w każdej chwili gotowe by runąć ci na głowę. Prawdę mówiąc, z
pięcioosobowego personelu byłem jedynym, którą bez strachu potrafił się między
nimi poruszać. Wszystko to lubiłem. Miało to swój urok i niepowtarzalny klimat.
Najbardziej
jednak lubiłem, kiedy Toma zmieniał mnie przy kontuarze i mogłem przecisnąć się
przez zaplecze, żeby kolejno dostać się do wąskich, skrzypiących schodków i
wejść nimi na poddasze. Stał tam niewielki stolik o błyszczącym, lakierowanym
blacie, kilka krzeseł, wieszak zawalony ciężkimi płaszczami i puchowymi
kurtkami pracowników oraz poszarzały, niegdyś czerwono-złoty dywan zdobiony
misternymi zawijasami i liniami, które ja zwykłem nazywać crazy-fantazy (czyt.
krejzi-fantejzi od aut.). Podłoga była drewniana, naznaczona przez ząb czasu,
jednak to tylko dodawało uroku temu miejscu. Ktoś tu kiedyś przyniósł czajnik
elektryczny, żeby móc zaparzyć sobie kawę czy herbatę, jednak wyniosłem go,
gdyż strasznie rzucał się w oczy i psuł niezwykły charakter tego pomieszczenia.
Mimo iż
były tu krzesła, ja zawsze siadałem na parapecie owalnego okna; szyba nie była
jedną całością, a pomniejszymi kwadratami, które załamywały światło rzucając na
podłogę zmyślne wzory z blasku. Okno to było jedynym, które mieściło się na
poddaszu. Wpadało przez nie miękkie światło, w którym można było dostrzec
wszechobecne drobiny kurzu. Uwielbiałem obserwować je; nieraz skłoniły mnie
niemalże do filozoficznych rozmyślań na temat kruchości i ulotności życia,
związków, piękna… niemalże wszystkiego.
Jak
można się domyślić, udawałem się na poddasze, żeby czytać (przy kontuarze też
czytałem, ale to nie ma znaczenia). Rozsiadłem się wygodnie z kolejnym tomem na
kolanach i odnalazłem wers, na którym uprzednio skończyłem, kiedy nagle dobiegł
mnie głos:
- Franz
Kafka „Proces” – podskoczyłem ze strachu i mało nie wypuściłem książki z rąk. –
Ciężką lekturę sobie wybrałeś.
Podniosłem
wzrok na mężczyznę, który stał na szczycie schodów i przyglądał mi się z delikatnym
uśmiechem na ustach. „Mój” Hideto! Spojrzałem na niego zszokowany. Chwilę
trwało zanim otrząsnąłem się i z moich na przemian otwierających i zamykających
się ust w końcu wydostał się jakiś dźwięk.
- Jak
tu się znalazłeś? – wydusiłem z siebie. – Zupełnie nie słyszałem, jak
wchodzisz… I jak mnie znalazłeś? To przypadek?
- Nie
wierzę w przypadki – podszedł do stołu i odsunął sobie krzesło, po czym na nim
usiadł. – Nic nie jest przypadkiem.
- Więc
to, że mało mnie nie rozjechałeś też nie było przypadkiem? – podniosłem jedną
brew. Jego oczy błysnęły niebezpiecznie.
-
Interpretuję to na swój sposób – założył nogę na nogę. – Była to po prostu
nietypowa sytuacja, w której się poznaliśmy – wyjaśnił. Jego wzrok wciąż był
niczym lodowe ostrze, które w tej chwili zdawało się być niemalże namacalne;
miałem wrażenie, że dźga mnie nim w gardło.
-
Spokojnie, tak jak obiecałem i napisałem, nie zamierzam cię pozywać – dodałem
pokojowo. Jego wyraz twarzy momentalnie się zmienił.
- Jakby
co, mam twoje oświadczenie i w sądzie…
-
Proszę cię, skończ z tymi sądami – wywróciłem oczyma, przerywając mu. – Nie
chcę nawet o tym słuchać. Nie znam się na tym, ale z filmów kryminalnych wiem,
że wstępowanie na ścieżkę sądowniczą nigdy nie jest niczym przyjemnym –
odparłem zdegustowany. – Zmieńmy temat.
- O
czym chcesz rozmawiać?
-
Chciałbym się czegoś o tobie dowiedzieć. No i wypadałoby, żebym się
przedstawił, gdyż…
- Wiem,
kim jesteś – tym razem to on mi przerwał. – Nazywasz się Hayashi Yasunori, masz
dwadzieścia jeden lat, jesteś studentem filologii japońskiej i pracujesz w
bibliotece prywatnej od ośmiu miesięcy. Wiem, gdzie mieszkasz, z tej racji, iż
sam podałeś mi swój adres. Coś jeszcze? A, no tak, nie lubisz szpitali i
uwielbiasz czytać – uśmiechnął się samymi kącikami ust.
- Skąd
to wiesz? – zdumiałem się.
- Mam
swoje źródła – odparł, nic nie wyjaśniając. – No nie patrz tak na mnie! –
zaśmiał się. – Nie jestem żadnym członkiem yakuzy czy kimkolwiek podejrzanym…
chyba – rozłożył ręce. – Moje słowa cię nie uspokoiły?
- No
wiesz… - zakłopotałem się, próbując na powrót przybrać opanowany wyraz twarzy. –
Teoretycznie widzieliśmy się raz, nawet ci się nie przedstawiłem, a ty nagle ni
z stąd, ni z owąd pojawiasz się w bibliotece, w której pracuję i to w dodatku w
części przeznaczonej jedynie dla personelu. Podałem ci jedynie mój adres, a ty
dysponujesz podstawowymi informacjami na mój temat, mimo iż w sumie wiele nie
rozmawialiśmy – zauważyłem. – A ja… Ja ledwo znam twoje imię.
- Nawet
mój tak gorliwy fan mnie nie poznał? – zdziwił się. – Rozumiem, że magia
fotoshop’a i makijażu robi swoje, poza tym minęło już trochę czasu od mojego
ostatniego występu, jednak…
-
Chwila… - przerwałem mu, unosząc przy tym otwartą dłoń. – Przepraszam, ale
próbujesz mi wmówić, że niby kim jesteś, bo nieco się pogubiłem…
-
Hideto Takarai – przedstawił się.
- Ten
Hideto Takarai? – uniosłem wysoko brwi.
- A co,
tamten? – spojrzał mnie jak na debila. – Znasz jeszcze jakiegoś Hideto Takarai?
- Nie…
Znaczy, moment – zastopowałem go. – Inaczej; ten Hideto Hyde Takarai? Ten
sławny muzyk?
- Tak,
Hideto Hyde Takarai, ten sławny muzyk, którego plakat masz w sypialni na
ścianie – przytaknął.
A ponoć
to ja uderzyłem się w głowę.
Mimo iż
nie dowierzałem w tożsamość, przy której on upierał się, że jest jego
prawdziwą, to poczułem się dość głupio, kiedy wspomniał o zdjęciu mojego idola;
miałem wrażenie, że w jego oczach wyszedłem na kogoś pokroju nastoletniej
fanki, która komunikuje się ze swoimi koleżankami zaledwie za pomocą jednego
słowa „kawaii”, a nie zrównoważonego i pewnego siebie dwudziestojednolatka, za
którego tak bardzo pragnąłem uchodzić.
- Nie
sądzę, żeby ktoś pokroju Hyde miał czas na pogawędki z kimś takim jak ja –
odezwałem się po dłuższej chwili.
- Od
prawie roku już nie występuję na scenie, nie udzielam wywiadów, nie uczestniczę
w sesjach zdjęciowych, a komponuje sporadycznie… bardzo sporadycznie – zaznaczył.
- No
niby tak, ale…
-
Niedawno zwróciłeś mi uwagę, że jestem strasznie podejrzliwy i nieufny;
najwyraźniej dziś role się odwróciły – przerwał mi i uśmiechnął się pod nosem. –
Czy ja również mam napisać ci jakieś oświadczenie potwierdzające moją
tożsamość, czy jedynie okazanie dowodu osobistego wystarczy? – spojrzał na mnie
wyczekująco.
- No
dobrze, uznajmy, że ci wierzę – spasowałem. – Z jakiego powodu zrobiłeś sobie
taką długą przerwę? Nie podałeś żadnego wyjaśnienia…
- Decyzja
ta wynikła z rozwoju sytuacji, na który w zasadzie nie miałem żadnego wpływu –
o tym, że słowa te wywołały w nim jakiekolwiek reakcje, które próbował
zamaskować świadczyło to, iż mięsień jego prawego policzka drgnął. – Dużo
działo się przez ten rok i wątpię, żebym umiał to pogodzić z karierą, jaką
prowadziłem do tej pory.
- Więc
nie zamierzasz wrócić?
- Tego
nie powiedziałem. Po prostu… Ech, nieważne. Za długo by o tym opowiadać. Zresztą,
zgaduję, że skoro nie możesz uwierzyć w to, kim jestem, to tym bardziej nie
przypadnie ci do gustu moja opowieść – uśmiechnął się cierpko.
- W
takim razie, może zaśpiewałbyś mi coś? – zaproponowałem.
***
Siedząc
znów w jego aucie czułem się jak kompletny imbecyl. To był prawdziwy Hyde –
udowodnił mi to śpiewając „The cape of storms” – i ten, ten właśnie Hyde, żaden
inny, był w moim mieszkaniu i widział swoją podobiznę na ścianie u mnie w
sypialni. Ciekawe, co pomyślał, kiedy zobaczył ten nieszczęsny plakat… Ale
wstyd! Najchętniej zapadłbym się pod ziemię lub uciekł, jednak jak na złość,
kiedy szatyn zaproponował mi, abyśmy wybrali się do niego wciąż oszołomiony
jego perfekcyjnym występem z rozdziawionymi ustami jedynie skinąłem głową. Moja
podświadomość zadziałała przeciwko mnie. Ech… Nie ma co, ja to jestem
prawdziwym szczęściarzem – mało nie zostałem przejechany przez mojego idola, o
którym od blisko roku nie było nic wiadomo, miałem okazję upokorzyć się przed
nim zachowując niczym czternastoletnia dziewczynka, wysłuchać jego występu
a’cappella i zostać zaproszonym do jego domu. Nieco dziwna historia, co?
Zastanawiałem
się, jak mogłem go nie poznać. Emanował jakimś dziwnym majestatem, jakiego nie
spodziewałem się po gwieździe muzyki, która w istocie przecież była takim samym
człowiekiem jak siedem miliardów innych ludzi, tylko potrafiła śpiewać/grać i
była cholerne bogata (przeważnie). Ponad to, zdawało mi się, iż tak jak sam to
powiedział wcześniej, zmienił się przez ten rok. Oczywiście nie znałem go, więc
nie mogłem powiedzieć nic odnośnie jego zachowania, jednak z całą pewnością
zmienił się pod względem wyglądu. Jego rysy twarzy wyostrzyły się, stały się
niemalże arystokrackie w porównaniu do tego, co prezentował mój plakat. Był
szybki, seksowny i… zarazem niepokojący. Zawsze myślałem, iż jeśli kiedykolwiek
będzie dane spotkać mi się z tym wspaniałym muzykiem, będę czuł podniecenie,
fascynację i wyrzucę z siebie potok słów nie zastanawiając się nad ich
konsekwencjami i tym, jak on to odbierze, a tu proszę, stało się zupełnie
odwrotnie. Przy Hyde byłem ostrożny, ważyłem słowa, mało tego, powiedziałbym,
że stałem się nawet powściągliwy. Wyobrażałem sobie nasze spotkanie zupełnie
inaczej, jak i jego samego również… choć nie mogę powiedzieć, że mnie
rozczarował, gdyż nasza znajomość dopiero się rozwijała.
Hideto
mieszkał w samym centrum miasta; bo jakże mogłoby być inaczej? W końcu od
zawsze było wiadome, że na mieszkanie w centrum stać jedynie bogatych ludzi; a
jeszcze bogatszych na apartament, który oczywiście musiał mieścić się w jednym
z najwyższych, najbardziej ekskluzywnych i najnowszych wieżowców w mieście, tak
jak to sobie często wyobrażają fanki i opisują w swoich opowiadaniach. Tak,
czytam czasem fanficki… No dobra, kilka blogów stale obserwuję i mam je dodane
do zakładki „ulubione”, jeden z nich mam nawet ustawiony jako stronę startową…
Może jestem nieco niepoważny i nienormalny, ale każdy ma przecież jakieś swoje
dziwactwa, prawda?
W
przedpokoju jedną ze ścian stanowiło lustro, które w istocie okazało się być
ogromną szafą z przesuwanymi drzwiami. Podłoga była wyłożona jasnymi kafelkami,
a ściany pomalowane na przyjemny dla oka jasnożółty kolor. Kuchnia była
utrzymana w drewniano-stalowym stylu, jeśli mogę się tak wyrazić. Szafki sięgające
pod sam sufit były wykonane z drewna o karmelowym kolorze, a na ich tle
wyraźnie odznaczały się metalowe uchwyty. Ponad to mieściła się tam zwykła
kuchenka gazowa zamiast płyty indukcyjnej oraz srebrna lodówka, przy której
czułem się jak kurdupel; muszę przyznać, że wyglądało to naprawdę nieźle. Gdzieniegdzie
prześwitujące ściany (to znaczy w miejscach, w których nie zostały zasłonięte
przez meble) były koloru białego. Salon z kolei był koloru herbacianego.
Mieściła się tam duża, czarna, skórzana sofa, na której zostałem usadzony. Przed
nią stał niski stoliczek do kawy z ładnie rzeźbionymi drewnianymi nóżkami.
Ogromny telewizor wiszący na ścianie zionął na mnie smutną czernią swojego
wyłączonego ekranu. Byłem spięty. Do cholery, ile fanek byłoby gotowych posunąć
się do istnie nieludzkich rzeczy byleby tylko zamienić się ze mną miejscami? Żeby
móc siedzieć w salonie wokalisty Laruku i wdychać powietrze przesycone zapachem
jego cudownych perfum oraz dymu tytoniowego? Móc przyglądać się, jak sam Hideto
krząta się po kuchni oddzielonej od salonu jedynie barkiem, wokół którego
ustawiono wysokie krzesła o czarnych siedziskach i parzy dla mnie herbatę, a
następnie upajać się jego głębokim głosem, kiedy mówił coś do mnie? Sam nie
mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę! Czy to możliwe, że los w końcu się
do mnie uśmiechnął i postanowił nadrobić te wszystkie lata swojej nieobecności
z nawiązką?
Takarai
postawił przede mną filiżankę na spodku z parującym, aromatycznym naparem, a
swoją trzymał w dłoni. Usiadł obok mnie; blisko. Tak blisko, iż czułem, jak
moje serce stanowczo przyspiesza. Zagryzłem wargę.
- Ech…
Mam nadzieję, że ona szybko nie wróci – mruknął chyba bardziej do siebie niż do
mnie.
- Jaka
„ona”? – zdziwiłem się. Mężczyzna nie zdążył mi odpowiedzieć. Usłyszeliśmy dźwięk
towarzyszący otwieraniu drzwi, a zaraz potem głośnie i piszczące:
-
Wróciłam, skarbie!
Twarz
Hyde momentalnie stężała.
-
„Skarbie”? – warknąłem i spojrzałem na niego wyczekująco, jednak szatyn nie zrobił
nic, nie drgnął nawet o milimetr.
W
jednej chwili poczułem się, jakbym został zdradzony. Hyde miał dziewczynę,
narzeczoną, a może nawet żonę! Próbowałem się nie skrzywić, jednak doskonale
zdawałem sobie sprawę, że i tak nie uda mi się zamaskować mojego
niezadowolenia. Byłem… zazdrosny. Czy to normalne, że być zazdrosnym o
mężczyznę, którego zna się zaledwie, no, w zaokrągleniu, jeden dzień?
Do
salonu weszła niska dziewczyna o długich, czarnych jak noc włosach oraz takiego
samego koloru oczach. Była radosna, mała doskonały humor – kompletne przeciwieństwo
mojego nastawienia. Już chciała rzucić się na Hideto i wyściskać go (mam
nadzieję, że tylko!), jednak raptownie zatrzymała się, kiedy spostrzegła mnie. Posłała
mi niepewne, nieprzyjemne spojrzenie, którym obrzuciła mnie od stóp do głów.
- Kto
to jest? – zapytała już nie tak radośnie.
- Mój
nowy przyjaciel, Yasu – przedstawił mnie. Skinąłem jej sztywno na przywitanie,
a ona odpowiedziała mi tym samym.
- Czy
on wie o…? - urwała. Szatyn pokręcił głową, a dziewczyna znów stała się jednym
wielkim kłębkiem szczęścia. – Cudownie! Hide-chan… - zaczęła, ale nie
skończyła, gdyż mężczyzna ostentacyjnie pokazał jej, że nie zamierza jej
słuchać.
Najzwyczajniej
w świecie wstał z kanapy, ciągnąc mnie za sobą w stronę balkonu. Wyszliśmy z
mieszkania. Szklane drzwi zostały uchylone, przez co do środka wpadały zimne
powiewy wiatru. Hyde oparł się przedramionami o balustradę i wygrzebał z
kieszeni paczkę papierosów. Podsunął mi ją pod sam nos w zachęcającym geście,
jednak ja odmówiłem, delikatnie kręcąc głową. Muzyk wsunął używkę między wargi
i odpalił ją, zaciągając się szarym dymem.
- Kim
ona jest?
-
Nazywa się Megumi Oishi i jest jedną ze spraw, które zdarzyły się podczas tego
roku – warknął. – Wprosiła się w moje życie, jeśli mogę się tak wyrazić.
-
Szantażuje cię? – muzyk zaśmiał się gorzko. – Chodzi o coś, czego się
dowiedziała, a o czym nie wiem ja, tak? To o to jej chodziło, kiedy pytała czy
wiem o…?
- Tak –
kiwnął głową.
- Więc ona
nie jest twoją… ukochaną? – ostatnie słowo ciężko przeszło mi przez gardło.
- Dobry
boże, o czym ty mówisz?! – spojrzał na mnie z przerażeniem wypisanym na twarzy.
– Czy ja wyglądam ci na masochistę?
- No…
nie – zaśmiałem się cicho pod nosem. Ulżyło mi. Z jednej strony cieszyłem się,
że Megumi jest jedynie zwykłą szantażystką, a z drugiej było mi z tego powodu
cholernie żal tego wspaniałego mężczyzny.
- Ona
jedynie udaje, że jesteśmy parą. Chciałaby tego – dodał po chwili.
- Więc
w zamian za jej milczenie musisz udawać jej chłopaka, dzielić z nią mieszkanie,
kupować ciuchy i… - kiwnął głową. – Wysoka cena – skwitowałem. – Nawet bardzo,
gdyż widzę, że kosztuje cię to wiele nerwów – przysunąłem się do niego
nieznacznie. Szatyn spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem i uśmiechnął się
półgębkiem. – Z pewnością nie powiesz mi, co to za straszna tajemnica, dla
której jesteś gotów tak się torturować, jednak… czy mogę wiedzieć choćby, czego
ona dotyczy? Czy chodzi o to, co zrobiłeś, powiedziałeś, czy…
- O to,
kim jestem – odparł. Zamrugałem kilkakrotnie, nic nie rozumiejąc. – Długa
historia – machnął lekceważąco ręką. Zaciągnął się po raz ostatni, zgasił
niedopałek na balustradzie, po czym wypuścił go z dłoni, pozwalając mu spaść
kilkadziesiąt metrów w dół. Zapatrzył się na miasto, którego światła stawały
się coraz jaśniejsze w nadchodzącym mroku gasnącego dnia. – Czasami tak bardzo
mnie to dręczy, że mam ochotę rzucić się w dół… - spojrzał wymownie na
asfaltowy parking otaczający budynek. –
Zawsze zastanawiałem się, jakie uczucie musi towarzyszyć podczas spadania z tak
wielkiej wysokości. Skakałem kiedyś na bange(?), ale to nie to samo. Wtedy
wiesz, że masz zabezpieczenia, że większość zagrożeń została wyeliminowana; bo
w końcu lina czy zapięcie może zawieść, ale dzieje się to tak rzadko… Chciałbym
kiedyś tego doświadczyć – spojrzałem na niego oczyma wielkimi jak spodek od
filiżanki, która notabene wciąż stała na stoliku w salonie i nie upiłem z niej
ani łyku. Hideto uśmiechnął się, mimo to jego twarz wciąż pozostała bez wyrazu.
– Nieważne. To tylko słowa. Od słów do czynu jeszcze bardzo daleko – wzruszył
ramionami.
- Nawet
nie wiesz, jak bardzo się mylisz – odpowiedziałem śmiertelnie poważnie.
-
Chodź, odwiozę cię do domu – ruszył w stronę mieszkania, jednak zanim jeszcze
przekroczył jego próg, złapałem go za rękę i spojrzałem na niego twardo.
-
Dlaczego za każdym razem mówisz: „nieważne”, kiedy jakaś sprawa ma dla ciebie
ogromne znaczenie? – Takarai spojrzał w szybko ciemniejące niebo i przymknął na
chwilę powieki. Kiedy znów na mnie spojrzał miałem wrażenie, jakby postarzał
się o kilka lat. Musiał być wykończony rozterkami i tą cholerną szantażystką.
- Robi
się późno – zwinnie wysunął dłoń z mojego uścisku, a nim się obejrzałem, był
już w połowie drogi do przedpokoju. Nie czekając dłużej, ruszyłem za nim.