Nowy świat - prolog (opowiadanie "półautorskie")

Jak tam podoba wam się nowy szablon? ~(^-^)~

Tytuł: „Nowy świat”
Od autorki (LEKTURA OBOWIĄZKOWA PRZED ROZPOCZĘCIEM CZYTANIA CZĘŚCI WŁAŚCIWEJ): Przenieśmy się do magicznego świata, w którym wszyscy muzycy ze świata j-rocka są wiecznie piękni, młodzi i seksowni bez względu na ich wiek. Postacie pojawiające się w tym opowiadaniu będą nieco przerysowane – głównie odmłodzone, a ich zespoły będą działać, pomimo tego, iż w rzeczywistości już dawno zeszli ze sceny lub rozwiązanie ich działalności dopiero nastąpi. Bez względu na wszystko każdy z muzyków jest mniej więcej koło dwudziestki, maksymalnie bliżej trzydziestki. Wielu z nich będzie się przewijać podczas kolejnych części ficka, ale mam nadzieję, że uda mi się wszystko napisać na tyle jasno, żebyście mogły się połapać ;D
Dziś dość skromnie, bo pojawi się jedynie jedna postać ze świata j-r0cka, która jednak niemniej zasługuję na uwagę.
PS. Prosiłabym w komentarzach pisać, który z muzyków przypadł wam w moim opku najbardziej (no może niekoniecznie teraz, zaledwie po pierwszej części) lub kogo charakter wam odpowiada, a kogo nie. Jest to dla mnie bardzo ważne!

Nie przedłużając już – endżoj!


Hm…
…wybacz mi, Drogi Czytelniku, moją nieskładność, ale naprawdę nie wiem, od czego zacząć. Szczerze powiedziawszy to nigdy nie byłem dobry w pisaniu, gdyż moje myśli są zbyt chaotyczne, a w dodatku te początki… Początek zawsze jest nudny i taki sztampowy – trzeba wytłumaczyć, kto kim jest, skąd pochodzi, po co zachowuje się właśnie tak, a nie inaczej, co robi, lubi… trzeba umieścić bohatera w jakiejś przestrzeni i czasie, no i musi mieć to jeszcze jakiś sens!...
No więc… Nazywam się Alexander Wright. Nie jestem nikim nadzwyczajnym – nie posiadam żadnych mocy rodem z anime, nie jestem szczególnie wybitny w jakiejkolwiek dziedzinie nauki czy sportu. Nawet nazwisko mam pospolite!... Nie jestem chociażby jakoś specjalnie przystojny, choć z tym ostatnim punktem z pewnością nie zgodziłyby się dziewczyny, tak, właśnie te należące do tej natrętnej grupy, z której każda jedna od dobrych sześciu miesięcy próbuje się ze mną umówić. Sęk w tym, że nie interesuje mnie płeć przeciwna…
Skoro jestem przy temacie moich upodobań to warto wspomnieć, że jestem wielkim fanem Japonii. Uwielbiam mangę, anime, pocky, sushi i nawet nie dostrzegam żadnego powiązania „Hello Kitty” z diabłem – taki oto ze mnie wielki otaku. Ponad to od dziesiątego roku życia uczę się języka japońskiego, a teraz oto nadeszła pierwszy raz w moim życiu okazja, podczas której będę mógł wykazać się jego znajomością. Okazja ta, oczywiście, miała nadejść nigdzie indziej, jak w Kraju Kwitnącej Wiśni.
Nie, wcale nie będę zwiedzał.
Chcę tu zamieszkać.
Pochodzę z Europy i cholernie rzucam się w oczy w tłumie Japończyków – ja z moją mleczną cerą, jasnymi, niemalże platynowymi włosami i dużymi niebieskimi oczami. Jedyną cechą, którą w końcu się nie wyróżniam był wzrost – mój metr sześćdziesiąt wreszcie nie był czymś poniżej normy, a wręcz przeciwnie.
Gdy rodzice usłyszeli o moich planach, początkowo jedynie uśmiechali się pobłażliwie, ale kiedy przekonali się, że potrafię być nieugięty, spasowali. Nie obyło się bez standardowych gadek umoralniających, przekonywań ojca, że taka wycieczka krajoznawcza jest bezsensowna, że lepiej skupić się na nauce, gdyż żeby zostać dobrym ekonomem to wcale nie jest taka prosta sprawa. Problem leżał w tym, że nie chciałem zostać ekonomem jak mój ojciec.
Chciałem zostać seiyuu.
Rodzicom wydawało się, że moje marzenie jest głupie i nierealne, ale ja się uparłem i chciałem zrobić im na złość, i dopiąć swego.
Chciałem być szczęśliwy.
Prawdę mówiąc matka z pewnością nie puściłaby mnie do Japonii, gdyby nie interwencja jej brata. Wujek doszedł do „błyskotliwego” wniosku, że to dobrym pomysłem jest to, żebym się „sparzył”. Polecę do Tokio, zobaczę, że życie tutaj nie jest dla mnie i wrócę z podkulonym ogonem, wykonując wszystkie rodzicielskie polecenia z gorliwością – a bynajmniej taki był jego plan, na który moi rodzice przystali. Ojciec z matką uważali, iż pomimo mojej wielkiej miłości względem narodu japońskiego, nie odnajdę się w ich społeczeństwie, gdzie panują zupełnie inne reguły i zasady. Ich zdaniem zgubię się w tym zupełnie mi obcym miejscu, gdzie nikt nie pokwapił się, żeby nadać nazwy jakimkolwiek innym ulicom niż głównym, gdzie budynki są dwa razy większe niż w moim rodzinnym mieście, mieszkania ciasne i duszne, o ścianach grubych jak kartka papieru. W miejscu, gdzie ludzie pracują od brzasku do zmierzchu miałem zniechęcić się przez nawał obowiązków i zmęczenie. „To nie jest twój świat – powiedział mi kiedyś ojciec. – Tak drastycznie odmienne miejsce od tego, co znasz, nie jest dla ciebie.”.
Fakt, to nie jest świat, który znałem i w którym się wychowałem, ale to czy nie jest on dla mnie, dopiero się okaże.
Stałem właśnie na granicy tego „nowego świata”, a tak dokładniej mówiąc to na lotnisku i niemalże z dumą wpatrywałem się w napis: „Welcome to Japan!” z szerokim uśmiechem. Włosy miałem zmierzwione, oczy podkrążone, a ciężkie powieki niemalże same zamykały mi się, gdyż byłem wykończony po kilkunastogodzinnym locie, który miałem za sobą.
Jestem tu.
Wreszcie.
Po tylu latach snucia marzeń w końcu udało się.
Pytanie tylko, co mnie tu czeka?


A jako dodatek takie sobie coś w rodzaju metryczki:

Imię: Alexander (Alex)
Nazwisko: Wright
Kraj pochodzenia: chwilowo ? – ogólnikowo Europa
Rodzina: matka, ojciec, starsza siostra
Data urodzenia: 11 marca 1993r.
Wiek: 21 lat (dla tych, którym nie chce się liczyć xD od aut.)
Grupa krwi: BRh+
Wzrost: 161cm
Waga: 47kg
Włosy: blond, proste, długie
Oczy: zielone

Informacje dodatkowe:

- chce zostać seiyuu,
- czyta fanficki, ale nie przepada za zbyt szczegółowymi opisami scen +18,
- zdaje sobie sprawę z tego, że jest zniewieściały,
- jest ładniejszy od własnej siostry,
- bardzo łatwo się gubi; praktycznie nie posiada takiej zdolności jak orientacja w terenie,
- czasem nieświadomie kręci tyłkiem, kiedy chodzi,
- jego ulubionymi anime są: „Blood-C”, „Another” oraz „K-on” (specjalnie jedno z drugim nie ma nic wspólnego od aut.),
- ma dużą wadę wzroku; na co dzień nosi szkła kontaktowe, które dodatkowo uwydatniają kolor jego oczu (nawet nie pytajcie, ile kosztują kolorowe soczewki, które jednocześnie korekturją wzrok! od aut.),
- zawsze nosi wpiętą we włosy niebieską spinkę, którą spina włosy po lewej stronie głowy, żeby te nie wpadały mu do oczu (nie zwracając uwagi na to, że długa grzywka praktycznie zakrywa mu pół twarzy),
- ma kolczyk w wardze po lewej stronie.



No i niech będzie, że podzielę się z wami moimi gryzdołami ^^'' Wybaczcie za jakość zdjęcia, ale mój telefon nie jest aparatem (lustrzanka się zbuntowała i nie chce się ładować, a skaner zostanie mi oddany za tydzień ;_;).
Wybaczcie też za jakość rysunku, ale w autobusie trzęsło... x.x''
No i wybaczcie brak stóp, ale kompletnie nie potrafię rysować butów... (/.-)''


A tak btw. to przy strzałce jest napisane "spinka", jakby ktoś nie mógł się rozczytać.

Horror a'la Hizumi cz.3

Dlaczego? No dlaczego wy nie czytacie tego, co piszę na samym początku? Przecież zaznaczałam w "Vampire depression", że seria jeszcze nie została ukierunkowana ani na typowo obyczajową serię, ani na typowo fikcyjną. Mówiłam, żeby się nie sugerować - a wy nie czytacie! Jak czytam komentarze typu: "myślałam, że jesteś za dobra na wampiry" ect. to nie wiem czy mam się śmiać, czy płakać. No przecież piszę, powtarzam, że sama jeszcze nie wiem, jak potoczy się dalej ta seria! ;-; Niby Hyde pasuje mi do wampirów, ale szczerze powiedziawszy to nie przepadam za nimi, bo jak dla mnie są zbyt przereklamowane, a nie chciałabym stworzyć czegoś banalnego jak "Zmierzch" w wersji yaoi... =.=''

A tak z innej baczki to powiem, że mam już prolog tego "półautorskiego" opowiadania i nawet narysowałam główną postać. Może podzielę się z wami moimi gryzmołami, chociaż niczego nie obiecuję, bo za pękające ekrany komputerów nie chcę odpowiadać, a poza tym skaner mi nawalił i do dyspozycji pozostał mi jedynie lustrzanka (rozładowana, a jej ładowanie trwa około dwóch godzin...) lub aparat w telefonie - no i rzecz jasna ja-leniwiec zapewne porwałabym się na tę drugą wersję -.-'' Chociaż niczego nie obiecuję, bo ostatnio jakoś strasznie ciężko jest mi się określić w jakiejkolwiek kwestii (/.-)''
Ponad to napisałam już pierwszą część, chociaż... prawdę mówiąc ma ona dwie wersje. Nie wiem, na którą się porwać - tym bardziej, że druga dopiero istnieje w mojej głowie. Przewiduję, że wstawię dwie wersje i dam wam do oceny, która wam się bardziej spodoba. Początek zapewne będzie bardzo podobny lub niemalże identyczny.

Bez dalszych wstępów: Endżoj!


Horror a’la Hizumi cz.3

- Nie zastanawiało was nigdy, dlaczego w opowiadaniach fanek główną postacią jest zazwyczaj wokalista? W tych ich hetero-wymysłach fanka spotyka wokalistę i oboje się w sobie zakochują, a w yaoi wokalista jest z kimś spiknięty – zagadnął Karyu.
- Bo wokalista w ich wyobrażeniu jest uczuciowym typem, który przelewa swoje emocje na papier, a potem je wyśpiewuje na scenie – wyjaśnił basista.
- Zero, coś bardzo dużo wiesz na temat fanek… - mruknął nieco zaniepokojony Tsukasa. – Poza tym… Karyu, co cię to interesuje? Znów masz jakiś stan depresyjny wywołany za niskim poziomem uznania wśród fanek? – spojrzał sceptycznie na gitarzystę.
- Za spostrzegawczość dam ci +5 do fejmu (nie ma to jak spalszczać angielskie słowa xD Cóż za słeg (/.-)’’ Zabijcie mnie… od aut.) – zaoferował Shimizu. – Już ci lepiej?
- Nie – prychnął naburmuszony rudzielec. Nie spodobało mu się to, że został tak szybko przejrzany przez kolegów z zespołu. – Znaczy… Wcale nie chodzi o moje uznanie wśród kobiet! Tak… Tak po prostu mnie to zainteresowało – wzruszył ramionami.
- Jasne… – Kenji wywrócił oczyma.
- To są fanki, niekiedy psycho-fanki; tego nie ogarniesz – Michi machnął lekceważąco ręką.
- Ale to głupie; zakładać, że idol jest koniecznie uczuciowy – wydął usta. – Spójrzcie choćby na takiego Hizumiego; czy on wygląda na jakiegoś romantyka?
- Nigdy nie wiadomo, co mu tam siedzi w głowie – basista wzruszył ramionami. - To są fanki, niekiedy psycho-fanki; tego nie ogarniesz; kuźwa, ile razy jeszcze będę musiał powtórzyć to zdanie w tym opowiadaniu? – westchnął ciężko.
- Poza tym Hizumi ma coś w sobie z romantyka; tylko takiego ponurego – zauważył Tsu. – Zero ma rację, nie wiadomo, co siedzi mu w głowie, a ponad to nie wiadomo, przez co przeszedł. Możliwe, że kiedyś był bardzo zakochany, ale został odrzucony i to jakoś na niego wpłynęło…
- Wpłynęło na niego w ten sposób, że sam Hanibal uciekłby z krzykiem niczym mała dziewczynka, gdyby zobaczył Hiroshiego w ciemnej uliczce po zmroku? – sarknął Matsumura.
- Daj spokój, Karyu – zaoponował szatyn zanim Yoshitaka rozkręcił się na dobre. – Szukaj pozytywów. Przynajmniej możesz czuć się bardzo bezpiecznie w towarzystwie Yoshidy i zwiedzać z nim nawet najciemniejsze zakamarki Tokio, bo nikt cię nie napadnie! – klasnął w dłonie.
- Jest tylko jeden mały problem; sam się go boję! – wrzasnął gitarzysta, wyrzucając ręce w powietrze.
- Nieważne – uciął perkusista. – Wracając do poprzedniego tematu; fakt, Hizu nie jest zbyt wylewny, ale możliwe, że to tylko powierzchowna powłoka. Zresztą, to tylko marzenia fanek, którym muszą dać w jakiś sposób upust. Ty oglądasz porno, one piszą – proste – wzruszył ramionami.
- Skoro Kyo z Dir en Grey może być dla nich kawaii, to Hizumi może być uczuciowy – dodał Michi. – To tylko fikcja i wymysły; nie ma się czym przejmować.
- Zrozum, im nie przeszkadzają nawet zęby Toshiyi – wzruszył ramionami Oota.
- Ta, a Mana-sama jest męski – dodał szatyn.
- Sugizo ma wiecznie dwadzieścia lat…
- Hide żyje…
- Kurde… W takim razie fanki naprawdę potrafią skutecznie wyeliminować to, czego nie chcą widzieć – pokiwał z uznaniem głową gitarzysta.
- Tak, można powiedzieć, że są w tym specjalistkami – przyznał Tsukasa.
- Pisząc fanficki po prostu przedstawiają wizję świata, w jakim zapewne same chciałyby żyć. Ponad to jest jeszcze coś takiego jak „kompleks boga”; to znaczy, że satysfakcjonuje cię to, że masz nad kimś absolutną władzę – w tym wypadku nad postaciami z opowiadania – wyjaśnił basista.
- Zero, twoja wiedza na temat fanek jest naprawdę niepokojąca… - zauważył Karyu.
- Można powiedzieć, że w tym ficku jestem kimś w rodzaju encyklopedii – wzruszył ramionami.
- Raczej kimś w rodzaju „Google” – poprawił go Tsu.
- Jak kto woli – powiedział obojętnie Michi.
- Ale wracając do poprzedniego tematu – wtrącił się rudzielec. – Nie interesuje was to choćby w jakimś stopniu, jak fanki nas widzą? – zagadnął.
- Skoczyć ci do apteki po jakieś antydepresanty? – zaproponował Shimizu.
- Tu nie chodzi o mnie! – zbulwersował się Yoshitaka. – Myślałem bardziej o Hizumim…
Pozostali dwaj muzycy wzruszyli ramionami, co Matsumura przyjął za zgodę. Sięgnął po laptopa i jak zwykle zaczął wyszukiwać „mądrości” w przepastnej wyszukiwarce. Cała trójka nachyliła się nad ekranem i śledziła kolejne wersy tekstu na stronie, która właśnie się załadowała.

„Hizumi uśmiechnął się przepięknie, a moje serce zabiło mocniej. Jego oczy błyszczały radośnie; ich wejrzenie było tak głębokie, jak nigdy dotąd. W otaczającym nas mroku, który mącony był jedynie przez słabe światło latarni ulicznej jego tęczówki wydawały się być czarne i bezdenne; topiłem się w nich, a co najdziwniejsze, nie chciałem, żeby ktoś mnie ratował. Chciałem się w nim zatracić. Chciałem patrzeć w te oczy do końca moich dni…
Jego ciemne włosy mokre od mżącego deszczu, przyklejające się do wilgotnych skroni, czoła oraz karku wręcz prosiły się o to, żeby wplątać w nie palce i przeczesać nie nimi. Jego gładka, delikatna, niemalże alabastrowa skóra wręcz korciła, żeby przesunąć po niej opuszkami palców, a usta… Och, jego wspaniałe usta, zdawało się, że krzyczały do mnie, żebym przysunął się do niego i złożył na nich pocałunek! Lustrując uważnie jego przystojną twarz biłem się z własnymi myślami. W końcu, wciąż pełen obaw, niepewnie postąpiłem krok w jego stronę i chciałem zrobić to, czego tak bardzo chciały i moje, i jego usta, kiedy nagle…
- Hizumi! Tsukasa! – usłyszeliśmy krzyk Karyu. – Wreszcie was znalazłem!
W tym momencie miałem ochotę go zamordować…”

- Czemu?! Czemu to zawsze mnie chcą wszyscy zamordować?! – żalił się rudzielec.
- Bo jesteś irytujący – odparł z uśmiechem basista.
Teraz z kolei przyszła pora na zgryźliwy tekst perkusisty. Wszyscy czekali, aż Kenji odezwie się, jednak ten uparcie milczał. W końcu obaj muzycy uważniej przyjrzeli się brunetowi, który krył się za długimi pasmami swoich włosów. Mimo jego starań i tak było widać, że… zarumienił się.
- Boże, z kim ja pracuję?... – westchnął ciężko Michi. – Gitarzysta ma kompleksy, bo fanki nie rzucają mu się na szyję i na co drugiej stronie nie wypisują o swoich erotycznych fantazjach z nim, a perkusista zawstydza się po przeczytaniu nic nie znaczącego opowiadania yaoi ze sobą w roli głównego bohatera… Coś czuję, że w następnym odcinku albo wezmą mnie żywcem do nieba za tą anielską cierpliwość, którą do was przejawiam, albo zaciągną mnie na oddział zamknięty…
- Łatwo ci mówić – burknął Karyu. – Ty jesteś rozchwytywany – prychnął.
- Poza tym paring Zero x Hizumi jest rzadki w fandomie yaoi – dodał naburmuszony Tsu (taka jest prawda – wśród zagranicznych ficków dominuje paring Zero x Karyu, rzadziej zdarza się Hizumi x Tsukasa, jednak Zero x Hizumi jest prawdziwym białym krukiem; w sumie, to chyba dlatego zaczynałam o nich pisać od aut.).
- Ta, mnie łączą z nim – pokazał palcem za siebie, gdzie siedział Matsumura. – Kto ma gorzej?
- Przypominam, że wciąż tu jestem! – obraził się Yoshitaka.
- No nikt z nas nie ma różowo… - mruknął po chwili zastanowienia Oota. – Choć uważam, że między tymi dwoma paringami nie da się ustalić skali porównawczej, która pokazałaby, kto ma gorzej – wydedukował.
- W sumie, racja – zgodził się Zero. – Ja jestem z idiotą, a ty z Władcą Ciemności – wywrócił oczyma.
- Odezwał się Pan Wszechwiedzący – fuknął urażony gitarzysta. – Założyłeś koalicję względem mnie i Hizu z tym cynikiem? – wskazał na Kenjego. – Pamiętajcie, że nawet jeśli dojdzie między nami do starcia, to ja mam po swojej stronie Hiroshiego, co jest adekwatne z tym, że z góry wygrałem – wystawił im język i uśmiechnął się triumfalnie.
Perkusista wymamrotał coś niezrozumiale pod nosem, co mogło brzmieć jak: „Cholera, ma rację…”.
- Nieważne – Shimizu machnął ręką, pasując. – Znajdź coś innego, bo nam się Tsusiek znowu zarumieni.
Karyu posłuchał. Znalazł innego bloga. Otworzył kartę z jednym z najnowszych wpisów i zaczął czytać gdzieś w połowie.

„Hizumi przeciągnął się rozkosznie, moszcząc się wygodniej na Zero. Wtulił twarz w jego tors, zaciągając się oszałamiającym zapachem basisty. Był wyczerpany, ale szczęśliwy. Cieszył się, że w końcu znaleźli dla siebie chwilę czasu, gdyż ostatnio brakło go nawet na drobne, czułe gesty, takie jak całus w policzek czy otarcie dłoni. Teraz jednak nadrobili wszelkie zaległości z nawiązką. Wokalista uśmiechnął się pod nosem, kiedy szatyn zaczął głaskać go w okolicach lędźwi. Jego ręka powoli zsuwała się na pośladki, by następnie zacisnąć się na nich w zaczepnym geście. Hiroshi zachichotał i podniósł głowę, spoglądając w roześmiane oczy Shimizu.
- Masz ochotę na powtórkę, skarbie? – zaproponował, jednocześnie zamieniając się miejscami z kochankiem, tak, że teraz to Hizu znów był na dole. Delikatnie gładził jego uda po wewnętrznych stronach, jednocześnie rozsuwając jego nogi, między którymi się ułożył.
- Oczywiście – zgodził się Yoshida, a chwilę potem wydał z siebie przeciągły jęk przyjemności…”

- To było dość… pikantne – podsumował perkusista, spoglądając znacząco na Michiego, który za wszelką cenę starał się wyglądać na niewzruszonego. Karyu zaśmiał się cicho.
- Pikantne? – ktoś prychnął nad ich głowami. – Zrąbała całą akcję! – oburzył się Hizumi, który nachylał się nad struchlałą trójką muzyków. – Znacznie za szybko się pogodzili! – fuknął. – Muszę obsmarować tę autorkę w komentarzu! Przecież to dopiero dwudziesty szósty rozdział! – krzyknął i wyszedł z pokoju, zapewne w poszukiwaniu swojego laptopa lub telefonu.
Między muzykami przez długi czas panowała cisza. Pierwszym, który wrócił do rzeczywistości był Tsukasa.
- On cały czas tu stał? – zapytał ze zgrozą w głosie.
- Mnie tam bardziej dziwi to, że Hizumi czyta yaoi… o sobie i naszym basiście – odezwał się Karyu.
- Mówiłem przecież, że nie wiadomo, co mu tam w głowie siedzi… - mruknął cicho szatyn.
- No… to dowodzi na to, że w jakimś stopniu Yoshida rzeczywiście jest romantykiem – podsumował Oota.
- Ty się lepiej pilnuj – rudzielec poklepał Shimizu po ramieniu – i unikaj ciemnych uliczek. Wiesz, w końcu to jest Hiroshi… Po nim nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać, a nuż może jeszcze będzie chciał to yaoi urzeczywistnić?

Zero zbladł, a pozostała dwójka postanowiła zostawić go samego na jakiś czas, aby mógł oswoić się z tą niewygodną myślą i ewentualnie obmyślić jakąś taktykę obronną przed wokalistą.

Vampire depression cz.2

Cieszę się, że spodobało wam się to opowiadanie. Większość osób zdeklarowała, że chce, żeby było ono utrzymane w klimatach fantazji i tajemnicy, jednak jak na razie nie chcę niczego zdradzać. Nie sugerujcie się niczym, bo możecie się potem bardzo rozczarować lub po prostu zdziwić xD Zaplanowałam kilka poważnych zwrotów akcji ;p

„Vampire depression cz.2”


Hideto… Hideto… Matko, jakie ładne imię – zachwycałem się. Westchnąłem rozmarzony i spojrzałem na plakat Hyde, który wisiał na ścianie naprzeciw łóżka. Zastanawiałem się czy wszyscy mężczyźni o imieniu Hideto są tak piękni jak wokalista Laruku i ten, który mało mnie nie potrącił?…
Nie.
Stanowczo nie.
Zapomniałem, że mój wykładowca z uniwersytetu też miał na imię Hideto i co? Nie dość, że cham i gbur to w dodatku brzydki i gruby. Coś potwornego...
Ponownie skupiłem się na zdjęciu mojego idola, a uśmiech samowolnie wpłynął na moje usta. Co prawda plakat nie przedstawiał już aktualnego wizerunku muzyka, gdyż ten ściął nieco włosy i zmienił się nieznacznie z biegiem lat, jednak wciąż uwielbiałem się w niego wpatrywać. Przed oczyma przeskakiwały mi naprzemiennie obrazy Hideto, który odebrał mnie ze szpitala i wokalisty L’Arc~en~Ciel oraz VAMPS. Zmusiłem moje szare komórki do wysiłku, aż w końcu w mojej głowie zapaliła się czerwona lampka, która zaczęła szaleńczo mrugać. Byli do siebie tak cholernie podobni! To spojrzenie, ułożenie ust, wysokie kości policzkowe, idealna cera, kasztanowe włosy, czekoladowe oczy… Ten melodyjny głos, którego tak przyjemnie się słuchało! No i obaj mieli na imię Hideto, więc…! „Nie, chwila, Yasu, nie popadaj niepotrzebnie w ekscytację!” – zganiłem się w myślach. W końcu, kolokwialnie mówiąc, nie jednemu psu Burek we wsi na imię, prawda?
Mimo wszystko nawet jeśli „mój” Hideto, jak „roboczo” nazwałem mężczyznę, z którym mało nie miałem wypadku, nie jest tym Hideto Takarai, to sam fakt, iż ten facet jest tak cholernie podobny do mojego idola sprawił, że niemalże skakałem z radości. No tak, chyba ujawniły się we mnie pierwsze objawy przeistaczania się w psycho-fana… cóż, mówi się trudno.
Ponownie chwyciłem w dłonie kartkę, którą pozostawił mi „mój” Hideto i skupiłem się na ostatnim wersie, w którym zawarł życzenie spotkania się ze mną. Mój uśmiech pogłębił się jeszcze bardziej. Opadłem na łóżko przeszczęśliwy i przytuliłem liścik do serca.
Ach, życie bywa czasem wspaniałe!
Och, i zarazem jakże okrutne, kiedy po upojnej chwili ze zdjęciem swojego idola i wyobrażeń o seksownym nieznajomym musisz biec na wykłady z kolejnym Hideto, który ku mojemu rozczarowaniu, nie miał w sobie nic atrakcyjnego.
Jestem płytki?
Obiecuję, że się poprawę!
Tylko niech któryś z moich erotycznych snów w końcu się spełni!

***

Wieczorami pracowałem w bibliotece. Ktoś powiedziałby, że jest to najnudniejsza praca, jaką można byłoby sobie wyobrazić, ale ja ją naprawdę lubiłem. Te kilka godzin dziennego spokoju i ciszy, jakich zażywałem niczym relaksujących kąpieli dla umysłu w bibliotece były dla mnie niczym zbawienie; szczególnie po wykładach z moim „ulubionym” profesorem Hideto-grubą-chamską-świnią, po których miałem ochotę posunąć się do takich rzeczy, jakich nie ukazywano w najgorszych horrorach. Podejrzewam, że w oparciu o moje wyobrażenia ktoś kiedyś mógłby porwać się na przedłużenie serii anime „Another”.
W moim miejscu pracy uspakajałem i wyciszałem swój wybuchowy umysł, w którym nieraz pojawiały się jakieś sadystyczne obrazy. Ponad to uwielbiałem zapach książek – zarówno tych nowych, jak i tych starych. Nie przeszkadzało mi to, że na wysokich półkach od lat nikt nie ścierał kurzu, a na zapleczu piętrzyły się stosy opasłych, zapomnianych tomiszczy, które wyglądały niczym przekrzywione wieże, w każdej chwili gotowe by runąć ci na głowę. Prawdę mówiąc, z pięcioosobowego personelu byłem jedynym, którą bez strachu potrafił się między nimi poruszać. Wszystko to lubiłem. Miało to swój urok i niepowtarzalny klimat.
Najbardziej jednak lubiłem, kiedy Toma zmieniał mnie przy kontuarze i mogłem przecisnąć się przez zaplecze, żeby kolejno dostać się do wąskich, skrzypiących schodków i wejść nimi na poddasze. Stał tam niewielki stolik o błyszczącym, lakierowanym blacie, kilka krzeseł, wieszak zawalony ciężkimi płaszczami i puchowymi kurtkami pracowników oraz poszarzały, niegdyś czerwono-złoty dywan zdobiony misternymi zawijasami i liniami, które ja zwykłem nazywać crazy-fantazy (czyt. krejzi-fantejzi od aut.). Podłoga była drewniana, naznaczona przez ząb czasu, jednak to tylko dodawało uroku temu miejscu. Ktoś tu kiedyś przyniósł czajnik elektryczny, żeby móc zaparzyć sobie kawę czy herbatę, jednak wyniosłem go, gdyż strasznie rzucał się w oczy i psuł niezwykły charakter tego pomieszczenia.
Mimo iż były tu krzesła, ja zawsze siadałem na parapecie owalnego okna; szyba nie była jedną całością, a pomniejszymi kwadratami, które załamywały światło rzucając na podłogę zmyślne wzory z blasku. Okno to było jedynym, które mieściło się na poddaszu. Wpadało przez nie miękkie światło, w którym można było dostrzec wszechobecne drobiny kurzu. Uwielbiałem obserwować je; nieraz skłoniły mnie niemalże do filozoficznych rozmyślań na temat kruchości i ulotności życia, związków, piękna… niemalże wszystkiego.
Jak można się domyślić, udawałem się na poddasze, żeby czytać (przy kontuarze też czytałem, ale to nie ma znaczenia). Rozsiadłem się wygodnie z kolejnym tomem na kolanach i odnalazłem wers, na którym uprzednio skończyłem, kiedy nagle dobiegł mnie głos:
- Franz Kafka „Proces” – podskoczyłem ze strachu i mało nie wypuściłem książki z rąk. – Ciężką lekturę sobie wybrałeś.
Podniosłem wzrok na mężczyznę, który stał na szczycie schodów i przyglądał mi się z delikatnym uśmiechem na ustach. „Mój” Hideto! Spojrzałem na niego zszokowany. Chwilę trwało zanim otrząsnąłem się i z moich na przemian otwierających i zamykających się ust w końcu wydostał się jakiś dźwięk.
- Jak tu się znalazłeś? – wydusiłem z siebie. – Zupełnie nie słyszałem, jak wchodzisz… I jak mnie znalazłeś? To przypadek?
- Nie wierzę w przypadki – podszedł do stołu i odsunął sobie krzesło, po czym na nim usiadł. – Nic nie jest przypadkiem.
- Więc to, że mało mnie nie rozjechałeś też nie było przypadkiem? – podniosłem jedną brew. Jego oczy błysnęły niebezpiecznie.
- Interpretuję to na swój sposób – założył nogę na nogę. – Była to po prostu nietypowa sytuacja, w której się poznaliśmy – wyjaśnił. Jego wzrok wciąż był niczym lodowe ostrze, które w tej chwili zdawało się być niemalże namacalne; miałem wrażenie, że dźga mnie nim w gardło.
- Spokojnie, tak jak obiecałem i napisałem, nie zamierzam cię pozywać – dodałem pokojowo. Jego wyraz twarzy momentalnie się zmienił.
- Jakby co, mam twoje oświadczenie i w sądzie…
- Proszę cię, skończ z tymi sądami – wywróciłem oczyma, przerywając mu. – Nie chcę nawet o tym słuchać. Nie znam się na tym, ale z filmów kryminalnych wiem, że wstępowanie na ścieżkę sądowniczą nigdy nie jest niczym przyjemnym – odparłem zdegustowany. – Zmieńmy temat.
- O czym chcesz rozmawiać?
- Chciałbym się czegoś o tobie dowiedzieć. No i wypadałoby, żebym się przedstawił, gdyż…
- Wiem, kim jesteś – tym razem to on mi przerwał. – Nazywasz się Hayashi Yasunori, masz dwadzieścia jeden lat, jesteś studentem filologii japońskiej i pracujesz w bibliotece prywatnej od ośmiu miesięcy. Wiem, gdzie mieszkasz, z tej racji, iż sam podałeś mi swój adres. Coś jeszcze? A, no tak, nie lubisz szpitali i uwielbiasz czytać – uśmiechnął się samymi kącikami ust.
- Skąd to wiesz? – zdumiałem się.
- Mam swoje źródła – odparł, nic nie wyjaśniając. – No nie patrz tak na mnie! – zaśmiał się. – Nie jestem żadnym członkiem yakuzy czy kimkolwiek podejrzanym… chyba – rozłożył ręce. – Moje słowa cię nie uspokoiły?
- No wiesz… - zakłopotałem się, próbując na powrót przybrać opanowany wyraz twarzy. – Teoretycznie widzieliśmy się raz, nawet ci się nie przedstawiłem, a ty nagle ni z stąd, ni z owąd pojawiasz się w bibliotece, w której pracuję i to w dodatku w części przeznaczonej jedynie dla personelu. Podałem ci jedynie mój adres, a ty dysponujesz podstawowymi informacjami na mój temat, mimo iż w sumie wiele nie rozmawialiśmy – zauważyłem. – A ja… Ja ledwo znam twoje imię.
- Nawet mój tak gorliwy fan mnie nie poznał? – zdziwił się. – Rozumiem, że magia fotoshop’a i makijażu robi swoje, poza tym minęło już trochę czasu od mojego ostatniego występu, jednak…
- Chwila… - przerwałem mu, unosząc przy tym otwartą dłoń. – Przepraszam, ale próbujesz mi wmówić, że niby kim jesteś, bo nieco się pogubiłem…
- Hideto Takarai – przedstawił się.
- Ten Hideto Takarai? – uniosłem wysoko brwi.
- A co, tamten? – spojrzał mnie jak na debila. – Znasz jeszcze jakiegoś Hideto Takarai?
- Nie… Znaczy, moment – zastopowałem go. – Inaczej; ten Hideto Hyde Takarai? Ten sławny muzyk?
- Tak, Hideto Hyde Takarai, ten sławny muzyk, którego plakat masz w sypialni na ścianie – przytaknął.
A ponoć to ja uderzyłem się w głowę.
Mimo iż nie dowierzałem w tożsamość, przy której on upierał się, że jest jego prawdziwą, to poczułem się dość głupio, kiedy wspomniał o zdjęciu mojego idola; miałem wrażenie, że w jego oczach wyszedłem na kogoś pokroju nastoletniej fanki, która komunikuje się ze swoimi koleżankami zaledwie za pomocą jednego słowa „kawaii”, a nie zrównoważonego i pewnego siebie dwudziestojednolatka, za którego tak bardzo pragnąłem uchodzić.
- Nie sądzę, żeby ktoś pokroju Hyde miał czas na pogawędki z kimś takim jak ja – odezwałem się po dłuższej chwili.
- Od prawie roku już nie występuję na scenie, nie udzielam wywiadów, nie uczestniczę w sesjach zdjęciowych, a komponuje sporadycznie… bardzo sporadycznie – zaznaczył.
- No niby tak, ale…
- Niedawno zwróciłeś mi uwagę, że jestem strasznie podejrzliwy i nieufny; najwyraźniej dziś role się odwróciły – przerwał mi i uśmiechnął się pod nosem. – Czy ja również mam napisać ci jakieś oświadczenie potwierdzające moją tożsamość, czy jedynie okazanie dowodu osobistego wystarczy? – spojrzał na mnie wyczekująco.
- No dobrze, uznajmy, że ci wierzę – spasowałem. – Z jakiego powodu zrobiłeś sobie taką długą przerwę? Nie podałeś żadnego wyjaśnienia…
- Decyzja ta wynikła z rozwoju sytuacji, na który w zasadzie nie miałem żadnego wpływu – o tym, że słowa te wywołały w nim jakiekolwiek reakcje, które próbował zamaskować świadczyło to, iż mięsień jego prawego policzka drgnął. – Dużo działo się przez ten rok i wątpię, żebym umiał to pogodzić z karierą, jaką prowadziłem do tej pory.
- Więc nie zamierzasz wrócić?
- Tego nie powiedziałem. Po prostu… Ech, nieważne. Za długo by o tym opowiadać. Zresztą, zgaduję, że skoro nie możesz uwierzyć w to, kim jestem, to tym bardziej nie przypadnie ci do gustu moja opowieść – uśmiechnął się cierpko.
- W takim razie, może zaśpiewałbyś mi coś? – zaproponowałem.

***

Siedząc znów w jego aucie czułem się jak kompletny imbecyl. To był prawdziwy Hyde – udowodnił mi to śpiewając „The cape of storms” – i ten, ten właśnie Hyde, żaden inny, był w moim mieszkaniu i widział swoją podobiznę na ścianie u mnie w sypialni. Ciekawe, co pomyślał, kiedy zobaczył ten nieszczęsny plakat… Ale wstyd! Najchętniej zapadłbym się pod ziemię lub uciekł, jednak jak na złość, kiedy szatyn zaproponował mi, abyśmy wybrali się do niego wciąż oszołomiony jego perfekcyjnym występem z rozdziawionymi ustami jedynie skinąłem głową. Moja podświadomość zadziałała przeciwko mnie. Ech… Nie ma co, ja to jestem prawdziwym szczęściarzem – mało nie zostałem przejechany przez mojego idola, o którym od blisko roku nie było nic wiadomo, miałem okazję upokorzyć się przed nim zachowując niczym czternastoletnia dziewczynka, wysłuchać jego występu a’cappella i zostać zaproszonym do jego domu. Nieco dziwna historia, co?
Zastanawiałem się, jak mogłem go nie poznać. Emanował jakimś dziwnym majestatem, jakiego nie spodziewałem się po gwieździe muzyki, która w istocie przecież była takim samym człowiekiem jak siedem miliardów innych ludzi, tylko potrafiła śpiewać/grać i była cholerne bogata (przeważnie). Ponad to, zdawało mi się, iż tak jak sam to powiedział wcześniej, zmienił się przez ten rok. Oczywiście nie znałem go, więc nie mogłem powiedzieć nic odnośnie jego zachowania, jednak z całą pewnością zmienił się pod względem wyglądu. Jego rysy twarzy wyostrzyły się, stały się niemalże arystokrackie w porównaniu do tego, co prezentował mój plakat. Był szybki, seksowny i… zarazem niepokojący. Zawsze myślałem, iż jeśli kiedykolwiek będzie dane spotkać mi się z tym wspaniałym muzykiem, będę czuł podniecenie, fascynację i wyrzucę z siebie potok słów nie zastanawiając się nad ich konsekwencjami i tym, jak on to odbierze, a tu proszę, stało się zupełnie odwrotnie. Przy Hyde byłem ostrożny, ważyłem słowa, mało tego, powiedziałbym, że stałem się nawet powściągliwy. Wyobrażałem sobie nasze spotkanie zupełnie inaczej, jak i jego samego również… choć nie mogę powiedzieć, że mnie rozczarował, gdyż nasza znajomość dopiero się rozwijała.
Hideto mieszkał w samym centrum miasta; bo jakże mogłoby być inaczej? W końcu od zawsze było wiadome, że na mieszkanie w centrum stać jedynie bogatych ludzi; a jeszcze bogatszych na apartament, który oczywiście musiał mieścić się w jednym z najwyższych, najbardziej ekskluzywnych i najnowszych wieżowców w mieście, tak jak to sobie często wyobrażają fanki i opisują w swoich opowiadaniach. Tak, czytam czasem fanficki… No dobra, kilka blogów stale obserwuję i mam je dodane do zakładki „ulubione”, jeden z nich mam nawet ustawiony jako stronę startową… Może jestem nieco niepoważny i nienormalny, ale każdy ma przecież jakieś swoje dziwactwa, prawda?
W przedpokoju jedną ze ścian stanowiło lustro, które w istocie okazało się być ogromną szafą z przesuwanymi drzwiami. Podłoga była wyłożona jasnymi kafelkami, a ściany pomalowane na przyjemny dla oka jasnożółty kolor. Kuchnia była utrzymana w drewniano-stalowym stylu, jeśli mogę się tak wyrazić. Szafki sięgające pod sam sufit były wykonane z drewna o karmelowym kolorze, a na ich tle wyraźnie odznaczały się metalowe uchwyty. Ponad to mieściła się tam zwykła kuchenka gazowa zamiast płyty indukcyjnej oraz srebrna lodówka, przy której czułem się jak kurdupel; muszę przyznać, że wyglądało to naprawdę nieźle. Gdzieniegdzie prześwitujące ściany (to znaczy w miejscach, w których nie zostały zasłonięte przez meble) były koloru białego. Salon z kolei był koloru herbacianego. Mieściła się tam duża, czarna, skórzana sofa, na której zostałem usadzony. Przed nią stał niski stoliczek do kawy z ładnie rzeźbionymi drewnianymi nóżkami. Ogromny telewizor wiszący na ścianie zionął na mnie smutną czernią swojego wyłączonego ekranu. Byłem spięty. Do cholery, ile fanek byłoby gotowych posunąć się do istnie nieludzkich rzeczy byleby tylko zamienić się ze mną miejscami? Żeby móc siedzieć w salonie wokalisty Laruku i wdychać powietrze przesycone zapachem jego cudownych perfum oraz dymu tytoniowego? Móc przyglądać się, jak sam Hideto krząta się po kuchni oddzielonej od salonu jedynie barkiem, wokół którego ustawiono wysokie krzesła o czarnych siedziskach i parzy dla mnie herbatę, a następnie upajać się jego głębokim głosem, kiedy mówił coś do mnie? Sam nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę! Czy to możliwe, że los w końcu się do mnie uśmiechnął i postanowił nadrobić te wszystkie lata swojej nieobecności z nawiązką?
Takarai postawił przede mną filiżankę na spodku z parującym, aromatycznym naparem, a swoją trzymał w dłoni. Usiadł obok mnie; blisko. Tak blisko, iż czułem, jak moje serce stanowczo przyspiesza. Zagryzłem wargę.
- Ech… Mam nadzieję, że ona szybko nie wróci – mruknął chyba bardziej do siebie niż do mnie.
- Jaka „ona”? – zdziwiłem się. Mężczyzna nie zdążył mi odpowiedzieć. Usłyszeliśmy dźwięk towarzyszący otwieraniu drzwi, a zaraz potem głośnie i piszczące:
- Wróciłam, skarbie!
Twarz Hyde momentalnie stężała.
- „Skarbie”? – warknąłem i spojrzałem na niego wyczekująco, jednak szatyn nie zrobił nic, nie drgnął nawet o milimetr.
W jednej chwili poczułem się, jakbym został zdradzony. Hyde miał dziewczynę, narzeczoną, a może nawet żonę! Próbowałem się nie skrzywić, jednak doskonale zdawałem sobie sprawę, że i tak nie uda mi się zamaskować mojego niezadowolenia. Byłem… zazdrosny. Czy to normalne, że być zazdrosnym o mężczyznę, którego zna się zaledwie, no, w zaokrągleniu, jeden dzień?
Do salonu weszła niska dziewczyna o długich, czarnych jak noc włosach oraz takiego samego koloru oczach. Była radosna, mała doskonały humor – kompletne przeciwieństwo mojego nastawienia. Już chciała rzucić się na Hideto i wyściskać go (mam nadzieję, że tylko!), jednak raptownie zatrzymała się, kiedy spostrzegła mnie. Posłała mi niepewne, nieprzyjemne spojrzenie, którym obrzuciła mnie od stóp do głów.
- Kto to jest? – zapytała już nie tak radośnie.
- Mój nowy przyjaciel, Yasu – przedstawił mnie. Skinąłem jej sztywno na przywitanie, a ona odpowiedziała mi tym samym.
- Czy on wie o…? - urwała. Szatyn pokręcił głową, a dziewczyna znów stała się jednym wielkim kłębkiem szczęścia. – Cudownie! Hide-chan… - zaczęła, ale nie skończyła, gdyż mężczyzna ostentacyjnie pokazał jej, że nie zamierza jej słuchać.
Najzwyczajniej w świecie wstał z kanapy, ciągnąc mnie za sobą w stronę balkonu. Wyszliśmy z mieszkania. Szklane drzwi zostały uchylone, przez co do środka wpadały zimne powiewy wiatru. Hyde oparł się przedramionami o balustradę i wygrzebał z kieszeni paczkę papierosów. Podsunął mi ją pod sam nos w zachęcającym geście, jednak ja odmówiłem, delikatnie kręcąc głową. Muzyk wsunął używkę między wargi i odpalił ją, zaciągając się szarym dymem.
- Kim ona jest?
- Nazywa się Megumi Oishi i jest jedną ze spraw, które zdarzyły się podczas tego roku – warknął. – Wprosiła się w moje życie, jeśli mogę się tak wyrazić.
- Szantażuje cię? – muzyk zaśmiał się gorzko. – Chodzi o coś, czego się dowiedziała, a o czym nie wiem ja, tak? To o to jej chodziło, kiedy pytała czy wiem o…?
- Tak – kiwnął głową.
- Więc ona nie jest twoją… ukochaną? – ostatnie słowo ciężko przeszło mi przez gardło.
- Dobry boże, o czym ty mówisz?! – spojrzał na mnie z przerażeniem wypisanym na twarzy. – Czy ja wyglądam ci na masochistę?
- No… nie – zaśmiałem się cicho pod nosem. Ulżyło mi. Z jednej strony cieszyłem się, że Megumi jest jedynie zwykłą szantażystką, a z drugiej było mi z tego powodu cholernie żal tego wspaniałego mężczyzny.
- Ona jedynie udaje, że jesteśmy parą. Chciałaby tego – dodał po chwili.
- Więc w zamian za jej milczenie musisz udawać jej chłopaka, dzielić z nią mieszkanie, kupować ciuchy i… - kiwnął głową. – Wysoka cena – skwitowałem. – Nawet bardzo, gdyż widzę, że kosztuje cię to wiele nerwów – przysunąłem się do niego nieznacznie. Szatyn spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem i uśmiechnął się półgębkiem. – Z pewnością nie powiesz mi, co to za straszna tajemnica, dla której jesteś gotów tak się torturować, jednak… czy mogę wiedzieć choćby, czego ona dotyczy? Czy chodzi o to, co zrobiłeś, powiedziałeś, czy…
- O to, kim jestem – odparł. Zamrugałem kilkakrotnie, nic nie rozumiejąc. – Długa historia – machnął lekceważąco ręką. Zaciągnął się po raz ostatni, zgasił niedopałek na balustradzie, po czym wypuścił go z dłoni, pozwalając mu spaść kilkadziesiąt metrów w dół. Zapatrzył się na miasto, którego światła stawały się coraz jaśniejsze w nadchodzącym mroku gasnącego dnia. – Czasami tak bardzo mnie to dręczy, że mam ochotę rzucić się w dół… - spojrzał wymownie na asfaltowy parking  otaczający budynek. – Zawsze zastanawiałem się, jakie uczucie musi towarzyszyć podczas spadania z tak wielkiej wysokości. Skakałem kiedyś na bange(?), ale to nie to samo. Wtedy wiesz, że masz zabezpieczenia, że większość zagrożeń została wyeliminowana; bo w końcu lina czy zapięcie może zawieść, ale dzieje się to tak rzadko… Chciałbym kiedyś tego doświadczyć – spojrzałem na niego oczyma wielkimi jak spodek od filiżanki, która notabene wciąż stała na stoliku w salonie i nie upiłem z niej ani łyku. Hideto uśmiechnął się, mimo to jego twarz wciąż pozostała bez wyrazu. – Nieważne. To tylko słowa. Od słów do czynu jeszcze bardzo daleko – wzruszył ramionami.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz – odpowiedziałem śmiertelnie poważnie.
- Chodź, odwiozę cię do domu – ruszył w stronę mieszkania, jednak zanim jeszcze przekroczył jego próg, złapałem go za rękę i spojrzałem na niego twardo.
- Dlaczego za każdym razem mówisz: „nieważne”, kiedy jakaś sprawa ma dla ciebie ogromne znaczenie? – Takarai spojrzał w szybko ciemniejące niebo i przymknął na chwilę powieki. Kiedy znów na mnie spojrzał miałem wrażenie, jakby postarzał się o kilka lat. Musiał być wykończony rozterkami i tą cholerną szantażystką.

- Robi się późno – zwinnie wysunął dłoń z mojego uścisku, a nim się obejrzałem, był już w połowie drogi do przedpokoju. Nie czekając dłużej, ruszyłem za nim.

Vampire depression cz.1

Przenieśmy się w magiczny świat, gdzie czas i wiek Hyde ani Yasu nie ma znaczenia. W owym magicznym świecie stworzonym na potrzebę tego ficka Hideto ma ledwo ponad dwadzieścia lat, zarówno jak i Yasunori, mimo iż jesteśmy w czasach obecnych, czyli 2014 roku.

A tak btw. seria będzie kontynuowana na życzenie. Jeśli już ktoś wyraża życzenie, by ją kontynuować to proszę także, by określił czy opowiadanie ma mieć charakter bardziej obyczajowy czy z nutą tajemniczości i fikcji.
Mam już także napisaną drugą część, która uważam, że jest lepsza, więc proszę nie zrażać się dopiero po pierwszej części, która jest poniekąd wprowadzeniem.

Z ogłoszeń parafialnych to jeszcze powiem, że zaczęłam pisać opowiadanie... hm... powiedziałabym, że "półałtorskie"; to znaczy, że głównym bohaterem opowiadania jest postać wymyślona przeze mnie, jednak na jej drodze pojawiają się osoby, które istnieją rzeczywiście (oczywiście chodzi o gwiazdy ze świata j-rocka). Pytanie moje brzmi: czy ktoś chciałby to przeczytać?

Tytuł: „Vampire depression”
Paring: HYDE (L’Arc~en~Ciel, VAMPS) x Yasu (Acid Black Cherry)
Typ: seria -> na życzenie
Gatunek: ?
Beta: -

„Watchin you
The dally of the human
Indiscriminately endless wars
I have traded the light
In exchange for this life from the dark
Just blind me
Set me free
Just blind me
Set me free
Just blind me!”

(VAMPS – “Vampire depression”)

-śpiewał Hyde wprost do mojego ucha. Uśmiechnąłem się do siebie pod nosem. Uwielbiałem jego głos, a w szczególności, kiedy mogłem rozkoszować się nim w tak wspaniałych chwilach, jak ta. Była już noc; bezgwiezdna i cicha. Zadziwiające, że noc w Tokio może być cicha? Nie jest to znów takie nadzwyczajne, kiedy wciśnie się w uszy słuchawki i przechadza jedynie niezbyt ruchliwymi uliczkami między kolejnymi blokami, unikając tłumnych deptaków, parków i głównych ulic. Poprawiłem szalik, w którym zagrzebałem się po sam nos, nucąc cichutko kolejne wersy piosenki. Odetchnąłem głębiej mroźnym powietrzem i skierowałem swoje kroki do przejścia dla pieszych. Rozkoszowałem się idealnie komponującymi się ze sobą gitarowymi brzmieniami, kiedy nagle aksamitny mrok mącony jedynie słabym żółtym światłem dochodzącym z okien prywatnych mieszkań został brutalnie rozdarty przez niezwykle jasny snop światła, który na moment oślepił mnie. Postąpiłem ostatni krok do przodu, zanim czas zwolnił. Straciłem równowagę i mój tyłek razem z plecami poznał się bliżej z twardym asfaltem. Jedna ze słuchawek wypadła mi z ucha, piosenka urwała się niespodziewanie w połowie, a dookoła rozniósł wysoki pisk opon. Leżałem chwilę otumaniony, nie wiedząc, co dokładnie się stało. Z odległości słyszałem cichnący warkot silnika, a zaraz potem trzaśnięcie drzwiami i szybkie kroki. Niepewnie otworzyłem oczy i wydałem z siebie coś na pograniczu westchnięcia i jęknięcia.
Tak, z całą pewnością ta czarująca noc straciła wiele na uroku.
Nade mną stał niewysoki mężczyzna o półdługich kasztanowych włosach i przystojnej twarzy, na której teraz malował się strach. Widząc, że jestem przytomny wyciągnął do mnie nieco drżącą dłoń.
- Nic ci nie jest? – zapytał.
- Nie, chyba nic – mruknąłem, przyjmując jego pomoc i windując się do pozycji stojącej. Złapałem się za obolałą głowę.
- Nikt cię, do cholery, nie nauczył, że nie można wyskakiwać przed maskę jadącego samochodu?! – wydarł się.
- Wybacz, miałem słuchawki i nie słyszałem, że cokolwiek zbliża się w moją stronę… - prychnął, wywracając oczyma, po czym mruknął coś do siebie, co brzmiało jak: „Ta dzisiejsza młodzież…”. Znów skupił uwagę na mnie i wziął głębszy oddech.
– Masz otarty policzek – zauważył. – Pojedziesz ze mną.
- Co? – zdziwiłem się. – Niby gdzie? – wciąż nie otrząsnąłem się po tym, jak mało nie zostałem potrącony.
- Do szpitala, oczywiście!
- Ach… - poczułem się głupio. – Nie, naprawdę nie trzeba. Nic mi nie jest – uniosłem dłonie w pokojowym geście.
- Ta, ty możesz tak twierdzić, jednak będę spokojny dopiero, kiedy stwierdzi to lekarz. Twoje słowa na chwilę obecną nic nie znaczą. Nie zamierzam latać po sądach, jak mnie pozwiesz o przyczynienie się do uszczerbku na twoim zdrowiu w postaci, dajmy na to, wstrząsu mózgu. Pieprznąłeś głową o asfalt! Nie puszczę cię, udając, że nic się nie stało, żebyś osunął się nieprzytomny za następnym zakrętem – pokręcił głową.
- Nic mi nie jest – upierałem się.
- Nie przysparzaj mi jeszcze więcej kłopotów – warknął, podszedł do mnie i złapał za ramię, bezceremonialnie zaczynając ciągnąć w stronę swojego samochodu. – Musi zbadać cię lekarz, a potem wszystko trzeba zgłosić na policję.
- A nie możemy po prostu rozstać się pokojowo i udać, że to zajście nigdy nie miało miejsca? – zapytałem z nadzieją.
- Co? – podniósł jedną brew. – Chyba żartujesz! Mało nie doszło do wypadku, a ty uważasz, że to nic takiego? – znów pokręcił głową, tym razem z politowaniem. – Zresztą, nie zamierzam być twoim źródłem dochodów – syknął.
- Co? – teraz to ja z kolei podniosłem jedną brew.
- Tak, tak – machnął drugą ręką. – Teraz powiesz, że nic ci nie jest, a za pół roku, kiedy będziesz w kiepskiej sytuacji finansowej „magicznie” przypomni ci się o tym, że w tym tylko pozornie wielkim mieście żyje facet, który mało cię nie potrącił i w sumie dobrze byłoby go pozwać, dostać odszkodowanie i zadbać o to, żeby zapłacił karę za utajnienie wypadku, a może nawet trafił do więzienia za nieudzielenie pomocy? – skrzywił się. – Nie takich już cwaniaków widziałem – łypnął na mnie nieprzyjemnie.
Niemalże siłą wepchnął mnie do auta. Postanowiłem zamilczeć, gdyż było to najlepsze rozwiązanie. Zrozumiałem, że jego nie przegadam. Zapiąłem pas i poczekałem, aż mężczyzna zrobi to samo i włączy silnik, by zaraz potem ruszyć do szpitala.
Czułem się niezręcznie. Rozumiałem, że zawiniłem; powinienem być bardziej ostrożny podczas przechodzenia przez pasy (tak, jak zawsze uczyła mnie tego babcia – bezcenne i ponadczasowe mądrości starszej kobiety), ale on też nie był święty. Nie powinien jeździć z taką prędkością po wąskich osiedlowych uliczkach. Nie wiedziałem, ile miał na liczniku w tamtej chwili i głupio mi było jakkolwiek o to zapytać, ale sam fakt, że ledwo co mnie wyminął, świadczył o czymś. Mimo wszystko nie wytknąłem mu jego winy; nie chciałem denerwować go jeszcze bardziej. Poniekąd rozumiałem jego rozdrażnienie i roztrzęsienie – w końcu mało brakowało, a mogłaby zostać ze mnie jedynie mokra plama.
W szpitalu przyjęto mnie bez kolejki. Wykonano mi standardowy zestaw badań, a następnie przydzielono łóżko i zostawiono pod obserwacją. Leżąc w białej, nieprzyjemnie sztywnej pościeli przeszło mi przez myśl, że ta przyjemna przechadzka w akompaniamencie „Vampire depression” zamieniła się w jedną z najgorszych nocy w moim życiu. W głowie wciąż mi huczało, mimo iż środki przeciwbólowe, które zostały mi podane, powoli zaczynały już działać. Jedyne, czego teraz pragnąłem to wrócić do własnego mieszkania i paść na szerokie, wygodne łóżko, i zasnąć, a nie szlajać się po szpitalach. Nie lubiłem w ogóle chodzić do lekarza, a co dopiero zostać na noc pod obserwacją…
Westchnąłem ciężko i próbowałem skupić się na czymś innym, jednak jak na złość moje myśli uciekały jedynie w kierunku dziwnie zachowującego się lekarza o spoconych dłoniach, wrednej, grubej pielęgniarki z kawałkami lunchu między zębami i tego mężczyzny. Będąc między młotem a kowadłem to właśnie on wydał mi się najprzyjemniejszym tematem do rozmyślań. Był nieco porywczy i wybuchowy, ale to chyba logiczne, że przemawiał przez niego stres. Świadczyło to o tym, iż niecodziennie niemalże wjeżdżał w człowieka na pasach, co, jakby nie patrzeć, dobrze o nim świadczyło. Szczerze powiedziawszy czułbym się jeszcze niezręczniej, gdyby zachował stoicki spokój i był całkowicie opanowany.
W momencie, kiedy powieki zaczęły mi już ciążyć zdałem sobie sprawę, że nawet nie znam jego imienia. Trochę tak głupio… Szczególnie, że od razu darowaliśmy sobie tytułowanie siebie nawzajem per „pan”. Po głębszym zastanowieniu doszedłem jednak do wniosku, że byłoby to zbyteczne, gdyż zdawało się, że byliśmy w podobnym wieku i wprowadziłoby to między nami pewnego rodzaju nienamacalną ścianę, którą ciężko byłoby potem obalić. Zgadywałem, że mógł być ode mnie starszy zaledwie o kilka lat.
Przymknąłem powieki, miałem wrażenie, że tylko na chwilę, a potem…

***

- Niech mu pan nie przeszkadza! – usłyszałem niezbyt przyjemny, nieco piszczący głos, który dochodził do mnie, jakby z wielkiej odległości. – Pacjent musi wypoczywać!
Otworzyłem oczy, przez moment nie orientując się, gdzie jestem ani tym bardziej, po co. Zamrugałem kilkakrotnie. Poczułem, jak spływa na mnie zmęczenie po incydencie z wczorajszego wieczora. Niewygodne, wąskie łóżko nie pozwoliło mi się wyspać. Tym bardziej, że co chwila budziłem się, kiedy ktoś na korytarzu trzasnął drzwiami, przechodził koło sali, w której leżałem lub kichnął czy zakasłał. Czułem, jakbym miał piach w oczach. Błagam, nigdy więcej szpitala…
Drzwi otworzyły się, a ja odruchowo spojrzałem w ich stronę. W przejściu stanął mężczyzna, który wczoraj o mało mnie nie rozjechał. W świetle dziennym nareszcie mogłem mu się uważnie przyjrzeć. Tak, jak już wcześniej stwierdziłem, nie mierzył tyle, ile przeciętny koszykarz, ale to wcale nie ujmowało mu uroku. Jego kasztanowe, półdługie włosy były ładnie ułożone – nie jakoś misternie, ale w bardzo naturalny sposób. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, iż równie dobrze mógłby z taką fryzurą wstać z łóżka i wyglądać tak oszołamiająco dobrze, jednak ja doskonale zdawałem sobie sprawę, że taki efekt był zamierzony. Cholernie ciężko było osiągnąć taki sukces – wyglądać pięknie, a jednocześnie naturalnie.
Nie używał cieni do powiek, eyelinera ani nawet kredki do oczu. Nie miał choćby podkładu, co dla mnie było czymś niemalże nie do pomyślenia. Choć z drugiej strony, jeśli uwzględnić w rachunkach jego idealnie gładką cerę o jednolitym, zdrowym kolorze to w sumie logicznym jest to, że mężczyzna nie bawił się w makijaż, kiedy po prostu go nie potrzebował. Poczułem się dość głupio wracając w myślach do łazienki w moim mieszkaniu, a dokładniej to półki pod lustrem, która była zaścielona kosmetykami, za którymi ukrywałem swoje, według mnie, tak liczne niedoskonałości.
Jego usta nie były pełne i wydatne, ale także nie cienkie – coś pomiędzy tym a tym, mimo to bardzo ładne. Nos drobny, delikatnie zadarty, a oczy duże, o głębokim wejrzeniu i hipnotyzujących tęczówkach w kolorze ciemnej czekolady.
Jednym słowem: przystojniak, jak ich mało.
Ubrany był w czarny płaszcz sięgający mu do połowy uda. Srebrne guziki połyskiwały niczym drogocenne klejnoty. Do szlufek również czarnych spodni przyczepiony został srebrny łańcuszek, który obijał się o biodro właściciela, kiedy ten szedł w moją stronę. Nosił glany 20, do kolan, przez co wydawał się niemalże groźny; sam nie wiem, dlaczego przeszło mi coś takiego przez myśl. Jedynym elementem jego ubioru, jaki miał inny kolor był aksamitny szal w kolorze kawy latte.
Szatyn przysunął sobie plastikowe krzesło, które stało pod ścianą do mojego łóżka i osunął się na nie ciężko. Odłożył na szafkę okulary przeciwsłoneczne, które trzymał w ręku i rozluźnił szal. Otworzył usta, aby coś powiedzieć, jednak zawahał się, kiedy skupił uwagę na mojej twarzy. Zamrugał kilkakrotnie, po czym uniósł w zdumieniu brwi.
- Wyglądasz jeszcze gorzej niż wczoraj – rzucił bardziej informująco niż obraźliwie. – Co oni ci tutaj zrobili?
- Wyglądam zapewne nie gorzej niż wczoraj – machnąłem lekceważąco ręką. – Zapewne jedynie nie miałeś tej „przyjemności” przyjrzeć mi się w takim stanie, gdyż było ciemno – wzruszyłem ramionami i zaśmiałem się nerwowo.
Oto mam przed sobą prawdopodobnie najprzystojniejszego faceta, jakiego do tej pory spotkałem, a on akurat musi oglądać mnie w chwili, kiedy wyglądam jak kuweta dla mojego kota… Serio, to się nazywa szczęście…
- Nie, nieprawda – pokręcił głową. – Widzę bardzo dobrze w ciemności – zmrużył oczy. – Wczoraj wyglądałeś, jakby przynajmniej jeszcze połowa życia trzymała się twojego ciała, ale teraz to bliżej ci już do nieboszczyka – założył nogę na nogę. – Jesteś bledszy i masz cienie pod oczami – zauważył.
- Tak działa na mnie szpital – uśmiechnąłem się, jednak po jego minie wywnioskowałem, że miernie mi to wyszło. – Dlatego tak bardzo nie chciałem tu jechać. Nie znoszę szpitali! – westchnąłem cierpiętniczo.
- Uparłem się, żeby przywieść cię tu dla twojego dobra, ale teraz to poważnie zastanawiam się czy rzeczywiście zrobiłem dobrze – uśmiechnął się półgębkiem, jednak tylko na moment, gdyż chwilę później znów przybrał neutralny wyraz twarzy. – Rozmawiałem z moim adwokatem. Zgaduję, że ty jeszcze nie skontaktowałeś się ze swoim, prawda?
- Niby po co? – wzruszyłem ramionami. – Mówiłem już, że nie zamierzam cię pozywać. Jeśli wciąż mi nie wierzysz, to mogę napisać ci oświadczenie, w którym uwzględnię, że ani za pół roku, ani za rok, ani nawet za sto lat nie wypomnę ci tej sprawy i nie wstąpimy na ścieżkę sądowniczą – rozłożyłem ręce. Jego oczy błysnęły niebezpiecznie. Chyba ważył moje słowa. – Co?
- To aż dziwne – przygryzł wargę. – Ludzie w dzisiejszych czasach wykorzystają choćby najmniejszą okazję do zarobienia pieniędzy, a ty od tak po prostu odpuszczasz? Raz zostałem pozwany nawet za to, że wydarłem się na psa sąsiadki, który wiecznie szczał mi na wycieraczkę, a ty otarłeś się o śmierć i… nic? – podniósł jedną brew. Na jego twarzy odmalowało się niedowierzanie.
- Gdyby wszyscy myśleli o tym samym i kierowali się tymi samymi pobudkami, świat byłby nudny, prawda? – uśmiechnąłem się delikatnie pod nosem. – Zresztą, żeby się sądzić, trzeba mieć pieniądze, a ja nie narzekam na ich nadmiar. Nie zamierzam szukać dziury w całym; nie jestem dobry w te klocki, nie znam żadnego dobrego prawnika i nie zamierzam się w to mieszać. Poza tym cała ta akcja miała miejsce z powodu mojej nieuwagi… - nie zdążyłem dokończyć, kiedy mężczyzna posunął mi pod sam nos białą kartkę i długopis, który nie wiem skąd magicznie wytrzasnął.
- Napisz mi to. Chcę mieć dowód. Potem już będę spokojny i pewny, że nie kłamiesz.
- Wszystkich traktujesz, jako kłamców i oszustów? – spojrzałem na niego wymownie.
- Dzięki temu unika mnie wiele rozczarowań – odparł niezrażony. – A ty wszystkim na „dzień dobry” rzucasz się na szyję?... czy może powinienem raczej powiedzieć, że rzucasz się im pod maskę?
Wywróciłem oczyma, po czym wziąłem się za pisanie. Napisałem mu oświadczenie, że nie wytoczę mu sprawy sądowej, tak jak sobie tego życzył, a na samym końcu podpisałem się czytelnie. Oddałem kartkę mężczyźnie, który szybko przebiegł wzrokiem po linijkach tekstu i uśmiechnął się do siebie pod nosem. Zgiął papier na pół i wsunął go do głębokiej kieszeni swojego płaszcza, którego nawet nie zdjął. Zastanawiało mnie, dlaczego. W końcu w szpitalu nie było aż tak zimno, żeby siedzieć w kurtce. Może po prostu preferuje wysoką temperaturę czy coś…?
- Jakby co, pamiętaj, że mam dowód na piśmie – uśmiechnął się szerzej.
W odpowiedzi jedynie prychnąłem. Doprawdy, co za dziwny człowiek. Może i cholernie przystojny, ale dlaczego, do cholery, jest tak niemożliwie podejrzliwy i nieufny? To wręcz chorobliwe…

***

Niedoszły wypadek na szczęście skończył się jedynie otartymi dłońmi i policzkiem; w końcu samochód mnie wyminął, a ja jedynie porządnie grzmotnąłem o asfalt. Moje wszystkie wyniki były w normie, a więc po niedługim czasie zostałem wypisany. Kiedy wyszedłem przed budynek szpitala, już w swoich wygodnych ubraniach, czułem się, jakbym brał udział w triatlonie albo przejechał mnie walec… albo to i to.
Spojrzałem w niebo, tym razem zasnute ciężkimi, ołowianymi chmurami. Wyciągnąłem rękę, by po chwili poczuć, jak pierwsza kropla osiada na mojej dłoni, a następnie spływa po niej, prześlizgując się między palcami. Tak, jestem prawdziwym szczęściarzem. Nie mam przy sobie absolutnie żadnych pieniędzy i czeka mnie naprawdę długa droga do domu w kurtce, która nawet nie ma kaptura. Świetnie. Po prostu bosko. Czy może być lepiej?
Nie czekałem długo, by przekonać się, że może być lepiej – tym razem, na całe szczęście, nie w znaczeniu ironicznym. Tuż przede mną zatrzymało się auto, które poprzedniej nocy mało nie pozbawiło mnie ostatniego tchnienia. Drzwi od strony pasażera uchyliły się zachęcająco.
- Wsiadaj, podwiozę cię – zaoferował szatyn.
Nie myśląc długo, zrobiłem to, co mi kazał. Nie miałem zamiaru spacerować w deszczu, szczególnie, że jedyne, o czym mogłem tylko myśleć w chwili obecnej to to, jak bardzo chcę spać. Stłumiłem kolejne rozdzierające ziewnięcie, kiedy zapinałem pas bezpieczeństwa.
- Więc, gdzie jedziemy? – podałem mu adres, a mężczyzna włączył się do ruchu. - Myślałem nad tym, co mi powiedziałeś – odezwał się znienacka, przykuwając moją uwagę. Przyjrzałem się uważnie jego pięknemu profilowi. – O tym, że świat byłby nudny, gdyby wszyscy ludzie byliby tacy sami. Wiesz… W sumie to większość z nich właśnie jest identyczna, a bynajmniej w moim mniemaniu. Ludzie żerują na sobie wzajemnie niczym ogromne pasożyty, dlatego byłem  zdziwiony twoim podejściem „co było, to było i nie wracajmy już do tego”. Ale właśnie… większość to jednak nie wszyscy. Przyzwyczaiłem się do tego nudnego życia, gdzie ludzie są obłudni. Z początku myślałem, że po prostu twoje kłamstwa są bardziej wyrafinowane, że jesteś dobrym aktorem, może ułożyłeś już sobie cały plan, jak mnie wyrolować… Ale ty rzeczywiście jesteś inny. Jesteś jednym z naprawdę niewielu takich ludzi, jednak… to chyba właśnie to sprawia, że jesteś taki wyjątkowy, a spotkanie cię na tle szarego życia i równie szarego tłumu ludzi, których nie znoszę, jest tak przyjemne i unikatowe – uśmiechnął się ciepło i spojrzał na mnie przez moment. Odwzajemniłem gest. Wyglądał niczym sam anioł, kiedy uśmiechał się w tak cudowny sposób.
- Dzięki, że zaoferowałeś mi podwózkę – mruknąłem.
W samochodzie było naprawdę ciepło, ogrzewanie było przez cały czas włączone, przez co miałem wrażenie, że rozpływam się. Powieki znów zaczęły mi ciążyć i…

***

Obudziłem się niespodziewanie we własnym łóżku. Wiedziałem, że jestem u siebie, nawet kiedy jeszcze nie otworzyłem oczu – ten zapach, uleżana poduszka, dotyk atłasowej kołdry – wszystko to poznałem.
Było już całkiem ciemno, z czego wnioskowałem, że obudziłem się w środku nocy. Obróciłem się na plecy i przez długą chwilę wpatrywałem w sufit, na którym pojawiały się snopy światła reflektorów samochodów, które przejeżdżały ulicą tuż pod moim blokiem. W mojej głowie zionęła idealna pusta, która była dla mnie chwilą wspaniałego ukojenia nerwów, aż w końcu pojawiło się w niej pytanie: „Jak ja się tu znalazłem?!”. Pamiętałem, że byłem w aucie razem z tym mężczyzną i… a może to wszystko było snem?
Niepewnie wywindowałem się do siadu i spojrzałem na swoje dłonie. Wciąż obtarte. Rany nie zniknęły.
Moją uwagę przykuła kartka pozostawiona na szafce nocnej. Sięgnąłem po nią i rozszyfrowałem misternie kreślone znaki.

„Zasnąłeś w samochodzie. Wiedziałem, że byłeś zmęczony, dlatego postanowiłem Cię nie budzić. Mam nadzieję, że nie gniewasz się za to, iż pozwoliłem sobie obszukać Cię w poszukiwaniu kluczy do mieszkania, które zostawiłem również na szafce nocnej.
Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy – tym razem może w bardziej sprzyjających okolicznościach; co ty na to?

Hideto”

„Hideto…” – powtórzyłem w myślach jego imię. A więc on nie był snem… a nawet jeśli jest i wciąż trwa, to bardzo się z tego cieszę.
Hideto…
No proszę, a więc… Hideto.
Uśmiechnąłem się do siebie pod nosem.


Chwila, tylko jak on przetransportował mnie z samochodu do mieszkania na trzecim piętrze mieszczącym się w bloku bez windy?!