„Liceum cz.13”
[Reita]
Minęło kilka dni. Jak na razie plan Uruhy sprawdzał
się –główną tego przyczyną było to, że Saki gdzieś zniknął i od dłuższego czasu
nie pojawiał się, ale jak wiadomo lepiej nie wywoływać wilka z lasu; więc, jak
mówiłem, na razie było spokojnie.
Z nieoficjalnych źródeł, to znaczy od Yuu,
dowiedziałem się, że Ruki również był bezpieczny i nikt mu nie przeszkadzał.
Podobno chodził z obstawą osiłków po szkole – zapewne wyglądał komicznie; taki
niziutki, szczuplutki chłopaczek wyglądający jak dziecko w towarzystwie
najlepszych sportowców w liceum, którzy byli od niego dwa razy wyżsi.
A co do tych nieoficjalnych źródeł... Używając tego
zwrotu nie chciałem podkreślić, że nie ufałem Shiroyamie w żadnym stopniu czy
coś w tym stylu, jednak… nie ufałem mu w stu procentach. Na moje zaufanie trzeba
było długo pracować, a on z pewnością jeszcze na nie nie zasłużył – tym
bardziej, że próbował przywłaszczyć sobie Takanoriego. Takim zachowaniem zdobył
u mnie ogromnego minusa, jednak powoli to naprawiał. Mimo wszystko, nie mogłem
zapomnieć o incydencie z Matsumoto i zapewne będę pamiętać o tym jeszcze przez
długi czas. W dodatku zastanawiała mnie tak szybka zmiana jego obiektu
westchnień – z Taki na Kouyou; a przecież wiadomo, że ci dwaj diametralnie się
od siebie różnią. Nie wiedziałem, co tak dokładnie zaszło między Aoim a Uruhą i
wolałem w to nie wnikać, jednak obawiałem się, że Shima z tym swoim psim
przywiązaniem mógłby na tym źle wyjść, gdyż mógł być wykorzystywany. Bardzo nie
podobała mi się ta myśl…
- Reita! – Shiro szturchnął mnie w ramię. – Mówię
do ciebie!
- O… Sorry, zamyśliłem się… - bąknąłem cicho,
przyglądając się własnym butom. Jakoś nigdy nie mogłem spojrzeć mu w oczy…
Czyżbym podświadomie żywił do niego żal za to, że to on był przyczyną tej całej
afery?
- Coraz częściej ci się to zdarza – zaśmiał się
sztucznie, co chyba miało rozładować napięcie między nami, jednak nie dało
oczekiwanych skutków. – Tak więc… - podrapał się po głowie i pochylił ją,
rozumiejąc, że ze swobodnej rozmowy nici. – Idziemy od razu do Uruhy czy chcesz
iść najpierw do domu?
- A po co mamy niby iść do Kyou? – zdziwiłem się.
- Wcale mnie nie słuchałeś, prawda? – ponownie
próbował się uśmiechnąć, ale tym razem wyszło mu o wiele gorzej, przez co na
jego twarzy zagościł jedynie krzywy grymas. Brunet próbował zakumplować się ze
mną, jednak byłem oporny. Miałem do niego jakieś uprzedzenia. Zresztą, wciąż
martwiłem się o Maleństwo… - Uru opowie ci, co u Taki i jak wygląda sytuacja w
tamtej szkole. Przecież widzę, że nie wierzysz w ani jedno moje słowo –
odpowiedział na moje nieme pytanie, czytając mi w myślach. – Nie wiem, dlaczego
jesteś wobec mnie taki sceptyczny, ale… martwi mnie twoja strapiona i bolesna
mina. Z pewnością niepokoisz się o Rukiego. Chcę uciszyć te niespokojne myśli w
twojej głowie; chcę cię zapewnić, że wszystko jest w porządku, ale ty mi nie
wierzysz. Może, kiedy usłyszysz to z ust swojego dawnego przyjaciela, uspokoisz
się – spojrzałem na niego z niedowierzaniem i z wrażenia aż przystanąłem. Na
chwilę głos uwiązł mi w gardle.
- Dziękuję… - wydusiłem słabym głosem.
- Nie masz, za co mi dziękować. Winisz mnie za to
wszystko, więc moim obowiązkiem jest wynagrodzić ci krzywdy, których przeze
mnie doznałeś…
- Skończ już z tym płakaniem w rękaw, co? –
uderzyłem go pięścią w ramię. – Zachowujesz się, jak główny bohater z dramatu o
nieszczęśliwej miłości dla nastolatek!– zaśmiałem się krótko i ruszyłem w
dalszą drogę. Yuu poszedł w moje ślady, uśmiechając się pod nosem. Teraz z kolei
ja próbowałem go pocieszyć. Nie lubiłem, kiedy zaczynał się obwiniać…
przynajmniej zbyt długo.
Do domu Kouyou dotarliśmy w ciszy. Kiedy Shiroyama
zadzwonił do drzwi, otworzyła nam starsza kobieta, pełniąca rolę „guwernerki”
Uruhy, na którą rudzielec zawsze się skarżył. Na pytanie czy Shima jest w domu,
odpowiedziała, że jeszcze nie dotarł na miejsce. Wyjąłem telefon z kieszeni i
sprawdziłem godzinę. Był piątek, godzina 16:30. Lekcje z pewnością już się
skończyły, a nie wierzyłem, żeby Ruki został na jakiejś poprawie czy
dodatkowych lekcjach dydaktycznych, gdyż nigdy nie miał problemów z nauką.
Shiro spojrzał na mnie i bezbłędnie odczytał moje emocje.
- Spokojnie, Rei. Może zatrzymali się gdzieś po
drodze?
- No… Ciekawe, gdzie – mruknąłem z przekąsem i z
powrotem skierowałem się w stronę bramy wyjściowej.
- No nie wiem… W kawiarni? – rzucał pomysłami,
jednak zdawało się, że on również nie wierzył we własne słowa.
- Uruha wiedział, że planujesz mnie do niego
przyprowadzić? – zapytałem prosto z mostu.
- Tak, wiedział, że do niego przyjdziemy. W sumie,
to on chciał się z tobą spotkać…
- W takim razie nigdzie się nie zatrzymali –
powiedziałem ostro i przyspieszyłem temu do szybkiego marszu. Stawiałem duże
kroki, przez co Yuu musiał pobiec, żeby mnie dogonić.
- Skąd taka pewność? Zapewne nic się nie stało,
uspokój się – próbował mnie udobruchać, jednak od jego zapewnień jeszcze
bardziej wzbierał we mnie gniew. – Może poszli do akademika?
- Przecież powiedziałeś, że Uruha miał codziennie
przywozić i odwozić Rukiego ze szkoły! Nie miał już mieszkać w akademiku! –
spojrzałem na niego groźnie. Czyżby się wsypał? Wydało się kłamstwo?! Cholera,
czułem, że zaraz mu coś zrobię!
- A… No tak, zapomniałem… - mruknął cicho i spuścił
głowę w pokorze.
Moim wojskowym krokiem szybko dotarliśmy do budynku
szkoły. Kiedy tylko znaleźliśmy się w pobliżu, usłyszeliśmy charakterystyczne
okrzyki towarzyszące bójce – co gorsza, dużej bójce. Moje serce ścisnęła
niewidzialna, stalowa obręcz. Przyspieszyłem jeszcze bardziej. Puściłem się
biegiem w kierunku boiska, skąd owe odgłosy dochodziły. Wpadłem tam jak burza,
a zaraz za mną ciemnowłosy. Walka musiała trwać już od kilku dobrych chwili, a
przynajmniej tak oceniłem po stanie bijących się. Kilku chłopaków już leżało na
trawie i nie mogli się podnieść, dlatego jedynie czołgali się, starając odejść
jak najdalej od centrum bójki. Z kolei reszta nawalała się w najlepsze. Dwaj
chłopcy trzymali Sugę pod pachami i nie pozwalali mu upaść na kolana, podczas
gdy kilku innych okładało go bezwstydnie. Saki natomiast miewał się o wiele
lepiej niż jego brat – stał na nogach o własnych siłach i powalał kolejnych przeciwników,
którzy utworzyli krąg wokół Kouyou i Takanoriego, starając się ich chronić. Co
i rusz Uruha próbował wyciągnąć stamtąd jakoś Rukiego, jednak wtedy brunet
doskakiwał do nich, odcinając im drogę ucieczki; i znów tworzyło się wokół nich
„żywe koło”. Zgadywałem, że było tak cały czas. Rudzielec i blondynek znaleźli
się w potrzasku. Już z daleka widziałem krew na twarzy wyższego, wnioskowałem,
że on także musiał się bić. Jak do tej pory nigdy nie widziałem bijącego się
Shimy, ale nie komentowałem, nie był to odpowiedni czas na wydawanie opinii na
ten temat… Uru co chwila ciągnął Matsumoto w którąś stronę, gdyż „żywe koło”,
tak samo jak i Saki, przemieszczało się, a Taka był tak zdezorientowany, że nie
wiedział, co się dzieje. Gdyby nie Takashima, już dawno brunet dostałby go w
swoje ręce.
Saki zdawał się być jak maszyna; przyjmował kolejne
ciosy, jednak nie przejmował się tym. Nie szukał jakiejś taktycznej drogi,
tylko szedł jak ucieleśnienie destrukcji, atakując każdego, kto stanął mu na
drodze. Był poraniony – i to całkiem dotkliwie – jednak nawet to go nie
spowalniało. Zgadywałem, że to wina adrenaliny, która wytworzyła się u niego
podczas bójki.
A propos adrenaliny… We mnie również uderzył
nadmiar tego hormonu. W jednej chwili stałem się wściekły do granic możliwości.
Zrzuciłem torbę z książkami, którą miałem przewieszoną przez ramię i rzuciłem
się w ferwor walki. Kiedy dostrzegło mnie kilka osób, „na dzień dobry” rzucili
się na mnie. Zapewne byli po stronie Sugi i Sakiego; wiadomo, że nawet takie szumowiny
znajdą u kogoś aplauz; u ludzi, którzy będą tańczyć, jak im zagrają. Pierwszego
napastnika przerzuciłem przez plecy i powaliłem na ziemię. Uderzył z głuchym hukiem
i jęknął żałośnie. Kolejnych dwóch po prostu wyminąłem, a oni sami niemalże się
znokautowali. Następnie „na chama”, jednego z nich, kopnąłem w krocze, a
drugiemu wbiłem łokieć w splot słoneczny, odbierając mu tym samym oddech – co
jak co, ale musiałem przyznać, że Saki mnie czegoś nauczył.
- Aki! – usłyszałem piskliwy i płaczliwy głos
Maleństwa.
Odwróciłem się w jego stronę i zobaczyłem, jak na
ułamek sekundy wszyscy zatrzymują się i spoglądają na mnie, jakby zdziwieni
moją obecnością. Ten właśnie moment wykorzystał Saki. Kiedy „żywe koło” było
rozproszone, doskoczył do Rukiego. Złapał go za gardło, jednak w tym momencie
bohaterem, który wyratował go z opresji okazał się być Kouyou. Rudzielec
zamachnął się i wyprowadził naprawdę silny cios w brzuch bruneta. Ręka Sakiego,
która na dobrą sprawę jeszcze nie zdążyła mocno zacisnąć się na szyi blondynka,
została odtrącona. Odetchnąłem z ulgą, jednak nie na długo. Psychopata zatoczył
się do tyłu, ale nie upadł; tylko jeszcze bardziej się wściekł. Złapał Uru za
bark, zaciskając na nim palce tak mocno, aż Shima zaskomlał z bólu i ugięły się
pod nim nogi. Następnie brunet rzucił go na ziemię i kopnął w twarz. W tym
momencie w moim kręgu widzenia pojawił się Yuu, którego wyraz twarzy nagle
zaczął bardziej przypominać dzikie zwierzę niż człowieka. Shiroyama był gotów
rozszarpać Sakiego, jednak nie mógł sobie na to pozwolić, gdyż ten założył chwyt
Takanoriemu – nie dusił go ani nawet nie ściskał, jego ręka luźno zwisała,
będąc przerzuconą przez bark Maleństwa, mimo to obaj z Shiro wiedzieliśmy, iż
to zaraz mogło się zmienić. Dodatkowo, jakby chcąc podkreślić swoje
„zwycięstwo”, brunet postawił jedną nogę na plecach nieruchomego rudzielca,
którego siła kopnięcia przewróciła na brzuch.
- Akira… - szepnął Saki i uśmiechnął się jak
psychopata… cholera, przecież on jużn im był! – A myślałem, że się nie pojawisz
– zachichotał cicho.
- Nie przyszedłem tu na pogaduszki… - warknąłem.
- Nie? – zaśmiał się obłędnie. – Jakaż szkoda… -
popatrzył na mnie pobłażliwie.
- Załatwmy to szybko i bez zbędnych ceregieli –
burknąłem i na moment odwróciłem się, upewniając się, że tamci dwaj, nadal
trzymali Sugę. Ledwo przytomny szatyn przypatrywał się całemu zajściu zamglonym
wzrokiem. – Proponuję wymianę, bez rozlewu krwi i łamania kolejnych nosów –
zacząłem dyplomatycznie, przypominając sobie, że staliśmy pod budynkiem
akademika, gdzie mieszkali także inni uczniowie, którzy w każdej chwili mogli
zadzwonić na policję, co łączyłoby się z kolei z tym, że trafiłbym do
poprawczaka. Jednoznacznie oznaczałoby również, że byłoby pozamiatane, a Saki
wygrał.
- To znaczy? – zainteresował się.
- Ty oddasz mi… moich przyjaciół – wskazałem na
Uruhę i Rukiego – a ja oddam ci brata – wskazałem na Sugę.
- Kiepski pomysł – zaśmiał się ohydnie. – Nie
obchodzi mnie mój brat – wzruszył ramionami.
- Co?! – Suga, jakby na chwilę wrócił do żywych. –
Ty łajzo! Pomagałem ci, robiłem wszystko, żebyś dostał tego swojego cholernego
blondynka, a teraz mówisz, że cię „nie obchodzę”?! – wydarł się.
- Taki los – odpowiedział obojętnie brunet, po czym
znów zwrócił się do mnie. – Zresztą… Nie ma nic bardziej satysfakcjonującego,
jak WŁASNORĘCZNE unicestwienie swojego największego wroga, prawda? – delikatny
uśmiech wciąż błąkał się po jego ustach, przez co miałem ochotę go zatłuc. –
Jesteś jak infekcja, Reita, jak insekt… jak coś niepożądanego, co trzeba
usunąć. Usunąć z mojego życia – objął ciaśniej Takę – i jego również. Takanori
na pewno będzie o wiele szczęśliwszy, kiedy już przestaniesz nam przeszkadzać –
zatkał usta Maleństwu, przewidując, że ten zaprzeczy.
Jednak Matsumoto miał sposób na wyrażenie swojego
protestu – ugryzł Sakiego, po czym splunął z odrazą, jakby bał się, że mógłby
zarazić się czymś od tego psychopaty.
- Nieprawda! – krzyknął i spróbował mu się wyrwać,
jednak niewiele mu to dało. Brunet przyciągnął go do siebie mocno, a po twarzy
blondynka spłynęły łzy. – Aki… - szepnął cicho. Z pewnością osunąłby się na
kolana, gdyby nie to, że Saki podtrzymywał go.
- Więc jak zamierzasz to rozwiązać? – wtrącił się
Yuu. Obydwaj powstrzymywaliśmy się resztkami sił, aby nie rzucić się na
psychopatę. Sęk w tym, że nie mogliśmy tego zrobić, gdyż mogłoby to tylko
pogorszyć sytuację, szczególnie, kiedy brunet był w takim stanie: taranował
wszystko jak czołg.
- Po staremu – Saki wzruszył ramionami.
- Znów „napierdalanka” do utraty tchu? –
prychnąłem. – Myślałem raczej o czymś bardziej… zdyscyplinowanym – warknąłem.
- O czymś, gdzie są „pseudo-zasady”? – zgadywał
Aoi. – MMA?
- Raczej takie „polowe MMA” – zaśmiał się brunet. –
Walki uliczne, co? Niech będzie i tak… - zgodził się. Wszyscy jak na komendę
ustawili się w ogromnym kole, w którego środku znalazł się Saki, Takanori,
Kouyou, który zaczął odzyskiwać przytomność, jednak nie miał siły się podnieść,
Shiro i ja. – A więc… wasza dwójka przeciwko mnie – uśmiechnął się szaleńczo. –
Kto wypadnie poza krąg lub uderzy któregoś z nich – wskazał na rudego i
blondynka – ten… chyba nie muszę tłumaczyć… - zachichotał. Shiro spojrzał na
mnie z pytaniem. Najwidoczniej nigdy nie brał udziału w czymś podobnym; i
chwała mu za to.
- … Ten przegrywa i traci nagrodę; w tym wypadku
Takanoriego i Kouyou. Jeśli przegramy, krąg się zacieśni i… prawdopodobnie nie
wyjdziemy już z niego albo nie wyjdziemy o własnych siłach – westchnąłem. –
„Widownia” ma „obowiązek” ukarać przegranego… I jest jeszcze jeden haczyk, Yuu.
Walka trwa do pierwszego upadku; jeżeli któryś z nas upadnie, to koniec, a
skutki są tego takie same jakbyśmy wypadli z koła, rozumiesz? – spojrzałem na
czarnowłosego, który z pewną obawą kiwnął głową. – Zaczynajmy więc – zwróciłem
się do Sakiego.
Brunet przepchnął dwóch bezbronnych chłopaków na
środek kręgu. Ruki pomógł Uru wywindować się do siadu i przykucnął przy nim,
szepcząc mu na ucho coś, czego nie mogłem zrozumieć.
- Dlaczego oni są na środku? – zdziwił się
Shiroyama, podchodząc do mnie.
- To… kolejny haczyk. Masz nie wypaść poza krąg,
nie uderzyć „nagrody”, nie upaść i powalić przeciwnika lub wypchnąć go poza
koło. Takie są zasady. Zazwyczaj to jakieś roznegliżowane dziewczyny stoją na
środku takiego okręgu i to one są „nagrodami”… - szepnąłem do niego znacznie
ciszej. Czarnowłosy odpowiedział mi jedynie krzywą miną i ponownie kiwnął
głową, dając znać, że zrozumiał już wszystko.
Zaczęła się kolejna walka. Saki bez ostrzeżenia
przeskoczył ponad głową pochylonego rudzielca, któremu ciekła krew z nosa, po
czym dopadł Shiro. Pchnął go. Chłopak cofnął się o dwa kroki, będąc
zaskoczonym, jednak nie upadł – na całe szczęście. Uskoczył w bok, unikając
ciosu w szczękę. Następnie uniósł gardę, chroniąc się przed kolejnymi
uderzeniami. Chcąc zmylić bruneta, wyprowadził kopnięcie, którym chciał podciąć
mu nogi, jednak Saki nie dał się na to nabrać i złapał go za kostkę. Znów serce
zabiło mi szybciej, gdy pomyślałem, że to już koniec. Na całe moje szczęście,
Shiro był sprytny i wygimnastykowany, dlatego nie dał się przewrócić i stanął
na rękach, wykonując coś na kształt gwiazdy, kopiąc przy okazji psychopatę w
twarz, po czym zrobił przewrót w tył i stanął na równe nogi. Domyślałem się, że
to kopnięcie było rewanżem w zamian za to, jak Saki potraktował Uru. W tym
momencie wszelkie moje wątpliwości dotyczące uczucia, którym Yuu obdarzył Kyou,
rozmyły się. Uśmiechnąłem się cwaniacko i rzuciłem się brunetowi na plecy.
Niestety, chłopak był silny i przerzucił mnie przez ramię, jednak nie
przewróciłem się. Stanąłem na nogach i choć poleciałem do przodu, to oparłem
się o kogoś, kto wchodził w skład kręgu i stanąłem już pewniej. Odwróciłem się
w stronę przeciwnika, którego już okładał Shiroyama. Saki był mocny i blokował
kolejne ciosy Yuu, dlatego musiałem się wciąć. Znów skoczyłem mu na plecy, tym
razem, zakładając mu chwyt, chcąc go przydusić. Skończyło się to dość
niefortunnie – Saki wykonał obrót wokół własnej osi; no i ja oczywiście też, z
racji tego, że uwiesiłem mu się na szyi. Mój sprzymierzeniec mało nie dostał
ode mnie w twarz przez przypadek. Nie doszło jednak do tego – Yuu złapał mnie w
pasie i ściągnął na ziemię. Zakręciło mi się w głowie, ale nie zwolniłem przez
to tempa. Już chciałem ponownie rzucić się na napastnika, kiedy ten głos uderzył
we mnie jak strzała, która przeszyła moje serce.
- Boże, jeśli istniejesz, oddaj mi mojego
Akirę… - ten szept był dla mnie głośniejszy niż wszystkie krzyki, jakie
słyszałem do tej pory w całym moim życiu razem wzięte.
Stanąłem jak wryty i odwróciłem się, spoglądając na
ledwo przytomnego Uruhę, który tulił rzewnie płaczącego Takanoriego. Ten wyraz
bezbrzeżnego smutku i goryczy na jego twarzyczce, te szkliste oczy i policzki
mokre od potoków łez, które po nich spłynęły... Nagle zrobiło mi się słabo. Ten
widok był tak przejmujący, że nie mogłem tego znieść… Postąpiłem zaledwie krok
w stronę blondynka, kiedy nagle potężny cios w głowę powalił mnie na kolana.
Ruki krzyknął przerażony. Nad sobą usłyszałem zwycięski i pełen wyższości
śmiech Sakiego. Gapie tworzący krąg wydali jedno, wspólne, zaskoczone
westchnienie.
- Niech ktokolwiek się do niego zbliży, a
własnoręcznie zabiję – usłyszałem tak dobrze znany mi, mrożący krew w żyłach
głos. Przewróciłem się na drugi bok i zobaczyłem Kyo ze swoją bandą, który stał
naprzeciwko Sakiego. – Czy wyraziłem się wystarczająco jasno? – nikt mu nie
odpowiedział, co chłopak jak zwykle przyjął jako potwierdzenie. – Świetnie…
- Co?! – warknął psychopata. – Sam tego chciał! Sam
wybrał taką formę walki, a teraz bronią go jakieś kurduple?! – zaśmiał się
okropnie. – Bez jaj! Dobijcie go! – wskazał na mnie, a swoją wypowiedź
skierował do gapiów. Nikt nawet nie drgnął. – Nie mówicie, że boicie się tego
kmiotka! – zarechotał jeszcze raz, wskazując na Kyo. – Żałosne…
Nishimura postąpił kilka kroków w jego stronę i
dźgnął go palcem w tors, choć żeby spojrzeć mu w twarz, w istocie musiał
zadrzeć głowę do góry.
- Co powiedziałeś? – spytał spokojnie.
- Że nie zejdę ci z drogi, karzełku. Praw walk
ulicznych się nie zmienia. Takie są zasady na tym podwórku…
- To ja je, cholera, ustalam na tym terenie, więc
nie masz prawa, psia mać, decydować o tym, jak mają być respektowane prawa
ulicy! To jest mój obszar, moje cholerne podwórko i ja tu rządzę! – wrzasnął
Kyo.
Krzyczał coś jeszcze, ale już go nie słuchałem.
Byłem mu bardzo wdzięczny za ratunek, bo bez jego interwencji z pewnością
straciłbym wszystko, co było w tym momencie dla mnie ważne; to znaczy Rukiego.
Kyo zaczął przepychać się z Sakim, który próbował nastawić wszystkich przeciwko
mnie – oczywiście nie udało mu się to (zgadywałem, że to zasługa tego, iż
Nishimura był po mojej stronie). Za to jemu udało coś zupełnie innego – nastawić
wszystkich przeciwko Sakiemu. Zamiast na mnie, krąg rzucił się na bruneta.
Dopiero w tym momencie jakbym się przebudził; odpełzłem od miejsca walki i
skierowałem się w stronę Takanoriego. Yuu już zajmował się Shimą. Kiedy w końcu
dotarłem do blondynka, on odezwał się cichutko:
- Aki… - w jego oczach nadal czaiły się łzy.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nie pozwoliłem
mu na to i zatkałem jego usta własnymi. Po prostu rzuciłem się na niego i
namiętnie pocałowałem, zmuszając go, aby położył się na trawie, z racji tego,
że nie miałem siły utrzymać się w pozycji siedzącej – cios w głowę zbierał
swoje żniwa. Położyłem się na nim, przygniatając ciężarem własnego ciała.
Matsumoto drżącymi ustami oddawał pocałunki i nieśmiało objął mnie za szyję,
podczas gdy ja opierałem się rękami po obu stronach jego głowy. Polizałem jego
dolną wargę, a on uchylił wargi, pozwalając mi pogłębić pieszczotę. Wsunąłem
język do jego ust, a po chwili on zrobił to samo. Oderwaliśmy się od siebie
dopiero, kiedy zabrakło nam tchu. Spojrzałem w jego piękne czekoladowe oczy i
uśmiechnąłem się. Pierwszy raz od tak długiego czasu czułem się spokojny i
beztroski. Nie liczyło się już dla mnie to, co będzie za chwilę czy za dwa
lata… Skupiłem się tylko na tym, co było tu i teraz – tylko i wyłącznie na MOIM
Maleństwie. Już nieważne było dla mnie to czy ktoś postronny zobaczy, że się
całujemy, że stracę jakąś tam głupią pozycję w szkole… to wszystko teraz wydało
mi się błahe – zrozumiałem, że przez cały ten czas właśnie takie to było;
błahe. Zrozumiałem, że jedyną rzeczą, na której mi zależało był on i jego
uśmiech.
Uśmiechnąłem się delikatnie, a Taka odwzajemnił ten
gest. Wtedy poczułem się zupełnie błogo. W końcu chwila wytchnienia,
przyjemności i czułości pomiędzy tymi intrygami, spiskami i bójkami… Musnąłem
jego usta jeszcze raz, po czym ułożyłem głowę na jego klatce piersiowej,
wzdychając głęboko.
- Nareszcie… - szepnąłem.
- Co „nareszcie”? – zapytał cichutko Ruki,
wplatając palce w moje włosy.
Czułem się tak swobodnie i dobrze… Zupełnie
jakbyśmy byli w jakimś ustronnym miejscu, gdzie moglibyśmy sobie w spokoju
okazywać uczucia, a nie na „polu walki”, gdzie kilkanaście metrów dalej około
dwunastu chłopaków próbowało zatłuc mojego największego wroga.
- Nareszcie znalazłem w sobie odwagę – wyznałem.
- Zawsze byłeś odważny – schlebił mi, a ja
uśmiechnąłem się pod nosem, po czym podniosłem głowę i znów zrównałem nasze
twarze.
- Ale nigdy nie miałem odwagi by przyznać się do
czegoś…
- Do czego? – dociekał.
- Do tego, że cię kocham – wyznałem i jeszcze raz
go pocałowałem, tym razem nie tak zaborczo.
Zaledwie muskałem jego wargi, chcąc mu w ten sposób
pokazać, że naprawdę coś do niego czuję; ale nie coś tak bezwzględnego jak
miłość, którą obdarzył go Saki. Chciałem mu przekazać, że będę liczyć się z
jego zdaniem i zawsze je respektować. Chłopak ponownie oddał pieszczotę.
- Też… cię… kocham – wyszeptał w przerwach między
pocałunkami.
- Nie no, nie chcę tego psuć, bo obrazek istnie
bajkowy – Kyo zaśmiał się, stojącnad nami.
Oderwałem się od Rukiego i zszedłem z niego, kładąc
się obok. Taka podniósł się do siadu, a zaraz potem pomógł mi się wywindować,
co nie było wcale takim prostym zadaniem, jakby ktoś mógł pomyśleć. Przysunąłem
się bliżej Maleństwa i objąłem go w pasie.
- Dzięki za pomoc – uśmiechnąłem się do Nishimury.
- Nie no, spoko, wiesz, że lubię napuszczać jednych
ludzi na drugich – zaśmiał się. On i jego czarny humor… - Ale nic za darmo –
nagle spoważniał, a ja zgłupiałem. Chciał pieniędzy za pomoc?! – Wisisz mi
czteropak piwa – szturchnął mnie w ramię i znów się roześmiał, a ja razem z
nim. Blondynek tylko się we mnie mocniej wtulił i ułożył głowę na moim barku.
- Jasne. Wiesz, że zawsze dotrzymuję słowa –
pokiwałem głową.
- Inaczej bym się z tobą nie zadawał – ponownie
zaśmiał się. – No to sprawa załatwiona… Chyba nic więcej do roboty już tu nie
mam, co? – potarł brodę w geście zamyślenia. – No to zbieram się z moimi
chłopakami. Wam też radę się ulotnić zanim przyjadą glin… O rzesz kurwa… -
przeklął, spoglądając gdzieś w dal ponad naszymi głowami.
Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy czerwono-niebieskie światła
radiowozów.
„No pięknie…” – pomyślałem załamany.