Monsters cz.8


Sorry, że tak krótko, ale to jest wprowadzenie do kolejnej akcji, a nie wyobrażałam sobie, żeby zdradzić wam od razu wszystko xD


MOSTERS CZ.8

Ashley chcąc zrobić mi na złość, zaczęła zarywać do pozostałych chłopaków z zespołu, jednak najbardziej skupiła się na Ashu, gdyż wiedziała, że to mój przyjaciel. Myślała, że to mnie zaboli, jednak pomyliła się. Odkąd zobaczyłem zdjęcie, które podarował mi Zero, Ash stał się dla mnie zupełnie obojętny. Zacząłem w nim dostrzegać wady, których wcześniej nie chciałem zobaczyć… Między innymi okazało się, że był strasznie tępy, bo myślał, że blondynka naprawdę się w nim zakochała i zmusił Marca, aby ten zgodził się wziąć ją ze sobą do Nowego Jorku. Lider zapierał się rękami i nogami, twierdząc, że dziewczyna będzie nam przeszkadzać – reszta go poprała. Wtrąciłem się i przypomniałem, że mamy tylko pięć biletów, jednak to nie okazało się być problemem; Ash wydał swoje ostatnie pieniądze na bilet dla jego „różowej landryneczki”, jak zwykł ją nazywać, i powiedział, że zostanie naszą wizażystką. Po trzeciej godzinie kłótni Marc skapitulował, a blondynka posłała mi spojrzenie pełne wyższości… To nie mogło skończyć się dobrze…
Pojechaliśmy na lotnisko. Tradycyjnie – czekanie, nadanie bagażów i znów czekanie na odprawę celną. Podczas tego drugiego czasu oczekiwania, oddaliłem się od chłopaków i poszedłem do baru kupić sobie wodę. Z butelką zimnego napoju usiadłem przy stoliku i wyciągnąłem telefon, zamierzając włączyć tryb offline, aby nikt do mnie nie dzwonił podczas lotu, kiedy spostrzegłem, że mam nieodczytanego maila. Wszedłem w skrzynkę odbiorczą i zorientowałem się, że nadawcą był Zero. „Efekty naszej krótkotrwałej współpracy” – przeczytałem treść, a następnie pobrałem kilka załączników, które przesłał mi Shimizu. Ów załącznikami były piosenki zespołu Monsters. Włączyłem w końcu ten tryb offline i wyciągnąłem słuchawki, po czym zacząłem przesłuchiwać nagrania. Mocne wejście, nieźle się zaczynało… Rozpoznałem, że pierwszą piosenką było „Furachi na toiki to amaiuso”. Uśmiechnąłem się pod nosem. Ale zaraz, zaraz – melodia basu była trochę inna, jakby bardziej wprawiona, ulepszona… to znaczyło, że grał Michi, a nie ja, więc z jakiej racji napisał, że przesyła mi „efekty NASZEJ krótkotrwałej WSPÓŁPRACY”? Zrozumiałem dopiero po chwili… kiedy usłyszałem swój głos – i to nie jako wokal wspierający! Byłem zszokowany… szczególnie, że to brzmiało dobrze… bardzo dobrze…
Nagle ktoś wyjął mi jedną słuchawkę z ucha i przysiadł się do mnie. To byłMarc, który wyglądał na odrobinę zniesmaczonego.
- Musimy porozmawiać – powiedział poważnie.
- Coś się stało? – wyłączyłem muzykę, obiecując sobie, że będę tego słuchał podczas lotu.
- Wiem, że rozeszliście się z Ashley, ale nie wiem, o co poszło…
- Interesuje cię to? – zdziwiłem się, przerywając mu.
- Nie. Słuchaj; nie wiem, o co poszło, ale w każdym razie macie się jakoś dogadać. Ten debil ją ze sobą zaciągnął na nasz występ, a ty nie możesz się rozpraszać przez tą głupią piczkę, jasne? I przede wszystkim nie odpowiadaj na jej głupie komentarze i docinki – pouczył mnie.
- Nie zwracam na nią uwagi – wzruszyłem ramionami i upiłem łyk wody. – Zresztą… nic na mnie nie gada – zauważyłem.
- Właśnie teraz zaczęła – westchnął cierpiętniczo. – Próbowała nam wmówić, że w Japonii poznałeś jakiegoś chłopaka, w którym się zakochałeś i zdradzałeś ją z nim – wywrócił oczyma. – Oczywiście wiem, że to nieprawda, ale chłopaki źle to przyjęli…
- Ale to prawda – odpowiedziałem szybko.
- Co? – spojrzał na mnie zszokowany.
- No… w sumie nie tak do końca. Nie wiem, czy go kocham, ale jest ładny i mi się podoba – wzruszyłem ramionami, mówiąc o tym jak o najoczywistszej rzeczy na świecie.No co, każdy ma prawo się zakochać, nie? I to w dodatku w kim chce, prawda? – Z jednej strony można uznać, że zdradzałem ją, bo całowałem się z Shimizu – Marc zamrugał kilkakrotnie, wpatrując się we mnie, jakbym powiedział mu, że masturbuję się kaktusem. – Byliśmy już wtedy trochę podpici… Zresztą graliśmy w butelkę i to było zadanie, jakie wymyślił mi Tsukasa.
- Kim jest Tsukasa? – zapytał, a ja dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie, że on przecież ich nie znał…To było dla mnie takie dziwne; ta trójka była tak specyficzna, jedyna w swoim rodzaju… Nagle uświadomiłem sobie, że wywrócili moje życie do góry nogami; i dobrze, bo bez nich z pewnością byłoby nudne. Pozostawiali po sobie ślad na wszystkim, czego się dotknęli – chyba dlatego teraz tak bardzo nierealne było dla mnie przejście obok nich obojętnie.
- Taki perkusista zespołu, w którym grałem przez te półtora tygodnia – wyjaśniłem.
- Grałeś w innym zespole? – oburzył się.
- Rekreacyjnie – zaśmiałem się cicho. – Ale wracając do głównego tematu; to była jedna strona. Druga jest taka, że to jego zdradzałem z nią.
- Nic już z tego nie rozumiem… - westchnął.
- Ja też, więc jedziemy na jednym wózku – zachichotałem. – To długa i zakręcona historia… ale według Shimizu, kiedyś byłemz nim w związku, apotem miałem wypadek, amnezję i matka wywiozła mnie do Ameryki, gdzie poznałem was i Ashley. Jeśli tak przedstawi się sprawę, wychodzi na to, że mój związek z tym chłopakiem nie miał jakiegoś formalnego i jasnego zakończenia, a przecież w międzyczasie byłem z Ashley; więc to jego, a nie ją zdradzałem – upiłem kolejny łyk.
- Trochę to… zagmatwane i niedorzeczne… - spojrzał na mnie z dystansem.
- Wiem. Sam ledwo się w tym łapie i do tej pory nie mogę w to uwierzyć – wzruszyłem ramionami.
- Więc… Więc ty naprawdę jesteś pedałem? – skrzywił się brzydko i odsunął odrobinę.
- Przecież mówię ci, że sam nie wiem – przypomniałem mu. – Nie wiem czy wierzyć w tą historię, czy nie… Wiesz, są pewne jednoznaczne dowody, jednak nadal nie mogę przekonać się do tego w stu procentach… Zresztą, moja matka nie wygląda na przemytnika, ale… dziwnie się ostatnio zachowuje, zawsze miałem do niej duży dystans i nigdy nie obdarowałem jej takim zaufaniem, jakim dziecko obdarowuje swoją matkę… Może podświadomie czułem, że coś jest nie tak? – zadałem sam sobie pytanie, na które nie potrafiłem odpowiedzieć.
- Ale przecież powiedziałeś, że ci się podoba! – perkusista zdawał się mieć moje problemy i rozterki na temat przeszłości gdzieś i interesowała go jedynie sprawa mojej orientacji. Zdawało mi się, że usłyszał tylko to.
- Nie mogę zaprzeczyć; brzydki nie jest – zaśmiałem się, jednak chłopakowi siedzącemu naprzeciwko wcale nie było do śmiechu. Najwyraźniej zmienił o mnie zdanie.
- A… Aha… - mruknął i gwałtownie wstał, szybko odchodząc.
Pięknie…

***

- Hello New York City! – wydarł się Rob.
Wszyscy zawtórowali i zaczęli ciekawsko rozglądać się po lotnisku, popiskując cicho z zachwytu. Nie rozumiałem, co ich tak cieszyło, dlatego w ciszy, trzymając się nieco z boku, ściągnąłem swoją torbę z taśmy i przerzuciłem jej pasek przez ramię. Pozostała piątka szła trzy kroki przede mną i żywo o czymś rozmawiała, mając mnie w głębokim poszanowaniu. Zgadywałem, iż była to wina tego, że Marc przekazał im to, czego dowiedział się podczas naszej ostatniej rozmowy – to znaczy przekazał im, że w rzeczywistości jestem pedałem. Myślałem, że może nawet przyjęliby to do wiadomości, gdyby nie było tu Ashley, która starała się, aby jej niechęć względem mnie przeszła również na chłopaków… i szło jej coraz lepiej, niestety. Tacy byli z nich przyjaciele…
- Ej, Hizumi! – krzyknął Ash, który mimo wiadomej sytuacji próbował udawać, że nic się nie stało. – Nie cieszysz się z tego, że przyjechaliśmy do Nowego Jorku?
- Cieszę się, cieszę… - uśmiechnąłem się oszczędnie. Mogłem nie mówić tego wszystkiego perkusiście, ale teraz było jużza późno. Uważałem go za przyjaciela, myślałem, że zrozumie… że oni wszyscy zrozumieją…
- Jakoś tego nie okazujesz… Nie podoba ci się tu? Nie czujesz potęgi tej metropolii? – wypytywał dalej.
- Tokio zrobiło na mnie większe wrażenie – wzruszyłem ramionami. – Nowy Jork przy stolicy Japonii wypada dość mizernie – powiedziałem z przekąsem, rozglądając się po okolicy, kiedy już wyszliśmy z lotniska.
- Pewnie tak mówi, bo zostawił tam swojego chłoptasia – Ashley „szepnęła” do chłopaków, jednak zrobiła to na tyle głośno, że usłyszałem to również ja.
Muzycy skrzywili się… No tak, pięknie się zapowiadało… Moi przyjaciele, z którymi miałem grać, brzydzili się mną – lepiej być nie mogło…

***

Znacie to, kiedy mówicie, że gorzej już być nie może, a właśnie w tej chwili robi się jeszcze gorzej – specjalnie, jakby los chciałby zrobić wam na złość? No to ja właśnie przeżyłem coś identycznego.
W końcu dotarliśmy do hotelu, gdzie okazało się, że mamy jeden, wspólny, pięcioosobowy pokój, więc nie było nawet mowy o prywatności, a co się z tym łączyło, wolnej chwili od blondynki. W dodatku, podkreślę, że było tylko PIĘĆ łóżek, więc przewidywałem, że dziewczyna zajmie moje, a ja będę musiał zadowolić się w najlepszym wypadku fotelem, czy krzesłem. Oczywiście nie pomyliłem się. Wszedłem do pokoju jako ostatni, a wszyscy zdążyli już sobie wybrać łóżka, postawić na nich swoje torby i zacząć wyciągać z nich najprzydatniejsze rzeczy.  Bez słowa rzuciłem swój bagaż pod ścianę i wyszedłem na balkon, zapalić papierosa. Oparłem się przedramionami o barierkę i przerzucałem fajkę z jednego do drugiego kącika ust, zaciągając się szarym, duszącym dymem. Po chwili zdałem sobie sprawę, że mogłem wziąć ze sobą torbę, bo zaraz Ashley zacznie się do niej dobierać albo wytnie mi jakiś numer. Westchnąłem ciężko i pokręciłem głową. Stwierdziłem, że jest już za późno na odkręcenie wszystkiego. Spuściłem głowę i rozmasowałem obolałe skronie. Cóż, musiałem pogodzić się z tym, co już zdążyło się wydarzyć… Przynajmniej grać i wyrażać w ten sposób swoich uczuć nikt nie może mi zabronić – jedynie ta myśl podniosła mnie na duchu. Chciałem wrócić do środka po swoją gitarę, kiedy nagle, jak na zawołanie, wszyscy zjawili się na balkonie. Marc trzymał jakąś kartkę w dłoni.
- Nie jesteś z nami już w zespole – oświadczył, wpatrując się cały czas w skrawek papieru, a nie we mnie.
- Co?! – wrzasnąłem.
- Przed chwilą dostałem informację, że zostałeś zgłoszony przez dwa zespoły; przez nas i przez „Monsters”. Zostałeś przez to zdyskwalifikowany, a my mamy znaleźć sobie innego basistę – szczęka opadła mi do podłogi, mocno w nią uderzając i wbijając się w dół na dobre kilka centymetrów.
Jak to…
… zdyskwalifikowany?

Closer to Ideal cz.1





Tytuł: „Closer to Ideal”
Paring: Hizumi x Zero (D’espairsRay)
Gatunek: obyczajowe
Typ: seria
Beta: Hoshii.

Nie wiem, a może raczej nie pamiętam, jak dokładnie się stało, że Zero znalazł się w moim zespole. Po prostu przyjechaliśmy do Tokio, pokłóciłem się z byłym basistą, doprowadzając niemalże do rozpadu zespołu, gdyż nie chciałem przeprosić tego bęcwała. Przez kilka dni piłem, w końcu dopadł mnie kac, a zaraz po nim Karyu, dzięki któremu wytrzeźwiałem… a Zero już był. Był w studiu, a lider i perkusista traktowali go jak starego przyjaciela, jakby to on był z nami od powstania zespołu. Nie przejąłem się tym zbytnio i traktowałem go jako zastępstwo, jako basistę – ale nigdy jako muzyka. Dlaczego? Może brakowało mi pokory, by przyznać, że Michi był naprawdę dobry, a może po prostu miałem go gdzieś.
Westchnąłem i podparłem głowę na dłoni, robiąc przy tym minę cierpiętnika. Gitarzysta spóźniał się już dwanaście minut! Nie do pomyślenia! Ludzie, przecież tylko ja mam tutaj prawo przyjechać do studia na godzinę dwunastą, kiedy próba jest ustalona na dziewiątą! Tylko ja mam prawo bezczelnie spóźniony wejść do sali i nie szepnąć nawet kurtuazyjnego „przepraszam”! Spojrzałem na zegar, wiszący na ścianie – dwunasta trzynaście. Spóźniał się już trzynaście minut…
Zdawało się, że moja irytacja nie udzielała się pozostałym członkom zespołu. Tsukasa z nudów przysypiał na kanapie, a Zero bawił się telefonem. Perkusista po raz setny ziewnął rozdzierająco i ułożył się wygodniej, przekręcając na drugi bok, co łączyło się z tym, że teraz zamiast jego twarzy mogłem podziwiać jego plecy i tyłek. Swoją drogą… ładny tyłek… Wiele razy próbowałem poderwać Tsu, ale on zawsze mnie odpychał, twierdząc, że nie interesują go chłopcy, mimo iż doskonale wiedziałem, że podkochiwał się w Karyu. To, jak wpatrywał się maślanymi oczyma w lidera, było nie do przeoczenia. Zresztą pozostawała jeszcze jedna, bardzo istotna kwestia, którą przeważnie posługiwał się Kenji, gdy stawałem się zbyt nachalny – „Hizu… Nawet gdybym był homoseksualistą, to wiesz przecież, że nie interesują mnie przygody na jedną czy dwie noce.” – to był jego stały tekst. Racja, chciałem go tylko przelecieć, a nie dać mu się uwiązać na smyczy. Mimo jego kategorycznej odmowy i tak co jakiś czas próbowałem go wyrwać – bo przecież nigdy nie wiadomo, co mu się odwidzi albo przywidzi, nie? Trzeba być czujnym, żeby zdobyć taki ładny tyłek…
Czytając to, ktoś mógłby stwierdzić, że jestem okropny – i znowu racja! Miałem paskudny charakter, a co jeszcze gorsze: wiedziałem o tym i nic z tym nie robiłem. Odpowiadało mi to, jaki byłem. Ale w tym momencie muszę wtrącić kolejne kilka słów wyjaśnienia – tak w gwoli ścisłości – mianowicie: nie chodziło mi o to, żeby każdego zaciągnąć do łóżka; nie. Ja po prostu chciałem udowodnić, że mogę i potrafię… wszystko. Nie była to chęć popisania się przed kimś, bo często sam wyznaczałem sobie cele, które później osiągałem. Byłem tak okropny, że potrafiłbym spalić studio – zniszczyć cudzy dorobek życia, przy czym sam bym ucierpiał, bo przecież moja praca także poszłaby na marne – jednak byłem gotów to zrobić, żeby udowodnić, że mogę, że potrafię… że nie mam żadnych granic, że jestem bezwzględny – można by rzec, że byłem aniołem śmierci i zniszczenia XXIw. – że masz chować dzieci przede mną, masz im opowiadać bajki o złym Hizumim, który zrobi im krzywdę, jeśli nie zjedzą całego obiadu; jestem złem wcielonym.
Tak, możecie od dziś mówić mi Panie Ciemności.
Mimo mojego wręcz obrzydliwego usposobienia, które zdawałoby się, że nie ma sobie równych… to jednak miało. Był ktoś, kto mógł się ze mną równać – Shimizu Michi. Uwielbiałem się z nim kłócić, bo kiedy wygrywałem, czułem się jak niemal jak ludzkie wcielenie bóstwa… którym po części już byłem, nie? Więc może inaczej… Czułem się usatysfakcjonowany, mimo iż nie obchodził mnie ten chłopak i nie umiałem przyznać, że jest naprawdę dobrym basistą (może nawet lepszym ode mnie, ale cii…). Zero był mocnym przeciwnikiem i prowadził wspaniałe potyczki słowne, jednak wiadomo, kto był lepszy. Ach, cóż za skromność…
- Cześć! – z zamyślenia wyrwał mnie głos rudego, który dopiero co wszedł do sali. – Przepraszam za spóźnienie, ale władowałem się w niezły korek… O, Hizumi! Już dotarłeś? – był szczerze zdziwiony. – Znaczy, że jestem ostatni?
- Ta – mruknął zaspany Tsukasa i mocniej wcisnął się w oparcie kanapy, na której leżał.
- Naprawdę, jestem szczerze zdumiony, Hizu, że choć raz w życiu udało ci się przyjść na czas! – spojrzał na mnie jak na kosmitę.
- Na czas? – podniosłem nonszalancko jedną brew.
- No tak. Zawsze ci mówiłem, że próba jest na dziewiątą, żebyś przyszedł o dwunastej. My przychodziliśmy kilka minut wcześniej. Myślałeś, że naprawdę sterczymy tu już od godziny dziewiątej? – prychnął.
- W takim razie na następną próbę przyjdę na szesnastą – wzruszyłem ramionami, wcale nie czując się pokonanym.
- Więc my też – kiwnął głową lider, a ja uśmiechnąłem się jadowicie, planując pojawić się dopiero o godzinie osiemnastej.– To co? Zaczynamy? – zapytał z ciepłym uśmiechem.
- Jeszcze chwilę… - wyseplenił perkusista.
- Zaraz… - odezwał się Shimizu. – Tylko to doczytam…
- No to dam wam jeszcze pięć minu…
- Zaczynamy! – zarządziłem, podrywając się z miejsca. – Tsukasa! – podszedłem do chłopaka i zwaliłem go na podłogę. – Obudź się! – wrzasnąłem mu do ucha. – A ty – podszedłem do ciemnowłosego i wyrwałem mu komórkę z ręki, po czym wyjąłem z niej baterię i wsunąłem ją za linię spodni, a sam telefon wsadziłem do kieszeni – oddaj mi to i szoruj po swoją gitarę – uśmiechnąłem się wrednie.
Kenji zaczął na mnie wyklinać, Matsumura pokręcił głową z politowaniem, a Shimizu bez słowa wykonał moje polecenie, jednak jego postawa przekazywała jednoznaczny komunikat: „Poszedłem po tą gitarę, bo lubię grać, a nie dlatego, że mi kazałeś.”
Rozpoczęła się próba. Zagraliśmy kilka starych piosenek, by potem stopniowo przechodzić do coraz nowszych. Doszliśmy do „Going on” (to jedyna piosenka Despów, która została napisana w całości w języku angielskim od aut.), a ja trzeci raz śpiewałem dwa pierwsze wersy refrenu, kiedy znów coś poszło nie tak.
- Karyu, zwolnij trochę – powiedziałem niby obojętnie, jednak w głębi duszy byłem już lekko podenerwowany.
- Masz problem z wejściem w rytm czy po prostu twój angielski jest aż tak słaby? – zamiast gitarzysty odezwał się basista.
- Ani to, ani to – odwróciłem się do niego przodem i spojrzałem na niego znudzony, choć przewidywałem już, co się święci. – Po prostu za szybko gracie i zmieniacie rytm.
- A może to ty za wolno śpiewasz i nie wyciągasz, co? – odparował szybko. – Zarzucasz niekompetencję trzem zawodowym muzykom; wiesz, bardziej prawdopodobne jest, że wini jednostka niż AŻ trzech zawodowców.
- Zakładasz, że ja nie jestem profesjonalistą? – założyłem ręce na piersi.
- Zakładam, że nie znasz nawet rytmu piosenki, który jest ustalony na jedną ósmą, a nie jedną czwartą – prychnął i podetknął mi pod nos kartkę z nutami, wskazując palcem ułamek mieszczący się zaraz za kluczem wiolinowym.
- Rytm i wartościowość utworu zawsze można zmienić – wzruszyłem ramionami.
- Ale my trzymamy się tego, co jest – odparł hardo. – Więc albo dostosujesz się do naszej trójki, albo… - w tym momencie wyrwałem mu kartkę z ręki i wyjąłem długopis z kieszeni, po czym poprawiłem ułamek z jednej ósmej na jedną czwartą.
- Proszę – pokazałem mu nuty. – Teraz masz rytm ustalony na jedną czwartą. Pozmieniaj jeszcze sobie te szesnastki na ósemki i ósemki na ćwierćnuty. Powiedziałeś, że trzymacie się tego, co jest, więc proszę; napisane jest jedna czwarta, trzymaj się tego – uśmiechnąłem się z wyższością i wcisnąłem mu kartkę w dłoń. Michi już chciał coś odpowiedzieć, ale Karyu go uprzedził.
- Daj spokój, Shimizu. Wiesz, że z nim nie wygrasz… szczególnie, gdy włączy mu się ten tryb „boga” – szepnął mu na ucho, jednak zrobił to albo na tyle głośno, albo ja miałem tak rewelacyjny słuch, że usłyszałem to. Mój uśmiech pogłębił się.
- Zaczynamy jeszcze raz – znów zacząłem się rządzić. – Tym razem z nowym rytmem! – podkreśliłem. Zaczęli nieco wolniej…

***

Chyba nigdy w życiu nie zrozumiem ludzi z mojej branży, którzy umawiają się na próby o jakiś barbarzyńskich porach, jaką była na przykład godzina dziewiąta. Ja, jako przedstawiciel rasy lenia pospolitego, raczyłem zwlec się z łóżka dopiero po jedenastej. Normalnie o tej godzinie już kończyłem makijaż oraz śniadanie (miałem jakiś dziwny nawyk jedzenia w łazience podczas przeglądania się w lusterku) i szykowałem się do wyjścia, jednak nie dziś – skoro zamierzałem wyjść dopiero o osiemnastej, to miałem jeszcze masę czasu. Uśmiechnąłem się pod nosem dość kwaśno i w samych bokserach oraz za dużej, pogniecionej bluzce, która sięgała mi do połowy uda ruszyłem do kuchni. Nalałem wody do czajnika elektrycznego i nastawiłem wodę na kawę. Wyjąłem duży kubek i wsypałem do niego cztery czubatych łyżeczek drobno zmielonego proszku, który w połączeniu z wodą tworzył życiodajny płyn, bez którego nie umiałem już poprawnie egzystować. Taa, a ja się zastanawiałem ostatnio skąd ta arytmia i problemy z sercem…
Kiedy woda się zagotowała, zalałem kawę, a następnie wdrapałem na blat szafki kuchennej. Potem z kolei usiadłem na szerokim parapecie i ułożyłem gorący kubek na brzuchu. Oczywiście poparzyłem się przy tym, ale nie przejąłem się zbytnio. Spojrzałem na szybę, w której mogłem się przejrzeć – przesuszona i blada, wręcz pergaminowa skóra poprzecinana siną siatką żył, wory pod oczami, przebarwienia od przeróżnych kosmetyków, z których nie wszystkie działały na moją korzyść, zapadnięte policzki, wysunięta do przodu szczęka, pionowa kreska między brwiami, która nigdy nie znikała, nieuczesane włosy sterczące na wszystkie strony tego świata… no może nie do końca tak wygląda ludzkie wcielenie bożka, ale cóż…
Podciągnąłem nogi pod brodę i spojrzałem na własne kolana – byłem zaskoczony, jak bardzo widoczne są u mnie kości – jeszcze trochę a postawią mnie w klasie od biologii, gdzie będę robił za model ludzkiego szkieletu! Fakt, ostatnio regularne posiłki nie były według mnie w modzie, dlatego często o nich zapominałem, ale… żeby zaraz wyglądać AŻ tak chudo? To lekka przesada… Pogładziłem dłonią własne udo – mógłbym przysiąc, że był tu kiedyś mięsień…
Westchnąłem ciężko i upiłem pierwszy łyk napoju, odwracając wzrok od własnego ciała i utkwiwszy go w bezchmurnym niebie. Zacząłem rozmyślać; a to wcale nie był dobry znak! U mnie takie rozwodzenie się oznaczało depresyjny nastrój – co gorsza mógł on trwać od kilku minut do kilku miesięcy. Nie byłem pocieszony tym, że właśnie teraz zebrało mi się na rozpamiętywanie i analizowanie tego, co już zdążyło się wydarzyć, jednak nie mogłem z tym walczyć. Nie mogłem, a nawet nie chciałem. Nic chciałem tego wstrzymywać, gdyż zdawałem sobie sprawę, że to doprowadziłoby tylko do jeszcze gorszego skutku – im dłużej próbowałem powstrzymywać i bronić się przed tym, tym dłużej potem utrzymywał się u mnie podły nastrój.
Jak zwykle w takim humorze zgarnąłem pierwszą lepszą czystą kartkę, która nawinęła mi się pod rękę oraz ołówek i zacząłem pisać tekst kolejnej piosenki, od czasu do czasu popijając kawę. Jak zwykle także przypomniał mi się e-mail, który dostałem kiedyś od jednej z fanek jeszcze na początku swojej kariery. Dziewczyna pisała, że bardzo podobają jej się moje teksty, gdyż zawieram w nich mnóstwo uczuć, o których większość ludzi boi powiedzieć się nawet najlepszemu przyjacielowi, a ja mam odwagę wyśpiewać je publicznie. Uśmiechnąłem się delikatnie pod nosem – pamiętam, jak ucieszyłem się z tego… pamiętam również jak Zero powiedział, że to jedna wielka bzdura, gdyż nie posiadałem ludzkich uczuć, więc tym bardziej nie mogłem ich zawrzeć w czymkolwiek. Zabolało mnie to wtedy – i chyba to właśnie był powód, dlaczego stałem się tak obojętny i jeszcze bardziej oziębły względem Shimizu. Na ogół, kiedy funkcjonowałem poprawnie, te słowa nie bolały; z kolei, kiedy znów popadałem w melancholię, stara rana otwierała się ponownie, a słowa basisty odbijały się echem w mojej głowie – tak było i teraz.
Michi był jedyną osobą, której udało się tak na mnie wpłynąć – udało mu się wyryć swoje istnienie w mojej świadomości aż nadto dobrze. Nigdy nie rozpamiętywałem niczyich słów, nie zastanawiałem się nad nimi… Czasem jedynie zastanawiałem się, czy mogłem lepiej sprecyzować wypowiedź, zmienić ją nieco – ale to wszystko wciąż dotyczyło mojej narcystycznej postaci; nigdy nikogo innego… aż do tamtego momentu. Od tamtej chwili Zero utknął w mojej pamięci.
Nie wiem, ile przesiedziałem na tym oknie, jednak stwierdziłem, że musiało już minąć trochę czasu ze względu na to, że kawa zdążyła już dawno wystygnąć, a kartka została zapisana przeze mnie drobnym druczkiem z obu stron – zapewne stworzę z tego przynajmniej dwie piosenki.
Odstawiłem kubek na blat, zamierzając się z niego ześliznąć, kiedy nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Zdziwiłem się – pizzy nie zamawiałem, więc kto też mógł do mnie przyjść i w dodatku używać dzwonka? Musiał to być jakiś niecodzienny gość… co oznaczało, że nie był to Karyu. Spojrzałem na cyfrowy zegarek na piekarniku, którego chyba nigdy w życiu nie użyłem; była godzina szesnasta trzydzieści siedem. Wzruszyłem ramionami i postanowiłem udawać, że nie ma mnie w domu. Dzwonek powtórzył się kilka razy, aż potencjalny gość stracił cierpliwość i po prostu wszedł do mieszkania, o czym świadczyło ciche kliknięcie wydawane przy naciśnięciu klamki. Zakląłem pod nosem, żałując, że nigdy nie zamykałam drzwi na klucz. Po chwili w kuchni stanął…
- Co ty tutaj robisz? – zdziwiłem się na widok chłopaka.
- Ja również mógłbym zapytać, co TY jeszcze tutaj robisz – warknął Zero i założył ręce na piersi, mierząc mnie groźnym spojrzeniem. – Wystawiłeś nas!
- Co? – zdziwiłem się, ale po chwili załapałem, o co mu chodziło. – Daj spokój! Przecież czekacie na mnie dopiero pół godziny; jest jeszcze młoda godzina! – prychnąłem.
- Karyu wściekł się i odwołał próby na najbliższe trzy dni. Zamierza cię wyrzucić z zespołu, bo go olewasz – powiedział z triumfem w głosie.
- Zamierzałem przyjść na godzinę osiemnastą – wzruszyłem ramionami i przeczesałam włosy palcami, po czym stanąłem na nogach. – W sumie moje lenistwo wyszło nam na dobre; mamy przynajmniej trochę wolnego – zauważyłem.
- Poprawka: ja mam wolne przez trzy dni, ty jesteś bez pracy – uśmiechnął się jadowicie. Widać ogromną radość sprawiało mu przekazanie informacji, że nawet cierpliwość Karyu kiedyś się kończy; a w tym wypadku, skończyła się właśnie teraz.
- Zgaduję, że dobrowolnie zgłosiłeś się na ochotnika, aby przyjechać do mnie i powiedzieć, że Matsumura zamierza mnie wypieprzyć na zbity pysk, prawda? – kiwnął głową w odpowiedzi, a ja prychnąłem. – Nie ciesz się tak – machnąłem ręką. – Myślisz, że on to zrobi naprawdę? Chce mnie tylko postraszyć. Zresztą… gdzie znalazłby drugiego, równie dobrego wokalistę? – zapytałem z wyższością.
- A tak się składa, że to ja znalazłem twojego zastępcę. Tak na marginesie mówiąc, jest on o niebo lepszy od ciebie, patałachu – zaśmiał się.
- Mów, co chcesz, i tak w to nie uwierzę – postąpiłem kilka kroków w jego stronę. Zdawało się, że dopiero teraz dokładnie dostrzegł moją twarz, gdyż zląkł się.
- H-Hizumi… - zająknął się i cofnął dwa kroki. – Ty… Jak ty… wyglądasz… - szepnął.
- Po prostu nie mam makijażu – wzruszyłem ramionami.
- Wyglądasz jakbyś wyszedł z obozu koncentracyjnego! – wykrzyknął.
- Nie przesadzaj – zrobiłem sceptyczną minę. – Ty bez tony gładzi szpachlowej na twarzy zapewne nie wyglądasz dużo lepiej. Ale to nie jest ważne… Wracając do poprzedniego tematu; to ja stworzyłem D’espairsRay, więc nie ma mowy o tym, abym został wyrzucony.
- Założyłeś ten zespół razem z Tsukasą – przypomniał.
- Ech… Niech ci będzie – zatoczyłem koło dłonią. –W takim razie ustosunkuję się do Tsu. Skoro on jest współzałożycielem, ma tu dużo do powiedzenia i jego się posłucham. Jeśli on mnie wywali; odejdę. Ale powiedzmy sobie szczerze i otwarcie… naprawdę myślisz, że Kenji to zrobi? Znam się z nim od podstawówki!
- Nie ma znaczenia, jak długo się z nim znasz…
- Ma! Tsukasa jest sentymentalny; w porównaniu do mnie, czy do ciebie, więc możesz tego nie zrozumieć. Ja też tego nie rozumiem – powiedziałem obojętnie.
- Uwierz mi, to koniec twojej przygody z D’espairsRay – pokręcił głową i uśmiechnął się cwaniacko.
- Błagam cię, Shimizu, nie udawaj jeszcze głupszego niż jesteś! – wywróciłem oczyma. – Karyu i Tsu nie pozwolą ci zastąpić mnie jakimś chłystkiem, którego poznałeś wczoraj w barze! Na litość boską, może i się nie lubimy, ale to nie oznacza, że masz mi przez te całe trzy dni wmawiać, że to mój koniec! Zdarzyła się okazja, kiedy mogłeś się ze mnie pośmiać, ale nie dałem się nabrać; kiedy to do ciebie dotrze? – sapnąłem.
- Wiem, że to twój koniec, bo osobiście dopilnuję tego, abyś upadł widowiskowo i z wielkim hukiem – wyszczerzył się wrednie. – Wiem również, że nowy wokalista świetnie będzie do nas pasował i nie jest to żaden tani grajek z ulicy, za którego go uważasz, mimo że go nie znasz.
- A niby skąd to wiesz, panie mentalisto? – spojrzałem na niego z politowaniem.
- Bo to mój chłopak – powiedział dobitnie, po czym… po prostu wyszedł, trzaskając drzwiami.

Liceum cz.13

„Liceum cz.13”

[Reita]

Minęło kilka dni. Jak na razie plan Uruhy sprawdzał się –główną tego przyczyną było to, że Saki gdzieś zniknął i od dłuższego czasu nie pojawiał się, ale jak wiadomo lepiej nie wywoływać wilka z lasu; więc, jak mówiłem, na razie było spokojnie.
Z nieoficjalnych źródeł, to znaczy od Yuu, dowiedziałem się, że Ruki również był bezpieczny i nikt mu nie przeszkadzał. Podobno chodził z obstawą osiłków po szkole – zapewne wyglądał komicznie; taki niziutki, szczuplutki chłopaczek wyglądający jak dziecko w towarzystwie najlepszych sportowców w liceum, którzy byli od niego dwa razy wyżsi.
A co do tych nieoficjalnych źródeł... Używając tego zwrotu nie chciałem podkreślić, że nie ufałem Shiroyamie w żadnym stopniu czy coś w tym stylu, jednak… nie ufałem mu w stu procentach. Na moje zaufanie trzeba było długo pracować, a on z pewnością jeszcze na nie nie zasłużył – tym bardziej, że próbował przywłaszczyć sobie Takanoriego. Takim zachowaniem zdobył u mnie ogromnego minusa, jednak powoli to naprawiał. Mimo wszystko, nie mogłem zapomnieć o incydencie z Matsumoto i zapewne będę pamiętać o tym jeszcze przez długi czas. W dodatku zastanawiała mnie tak szybka zmiana jego obiektu westchnień – z Taki na Kouyou; a przecież wiadomo, że ci dwaj diametralnie się od siebie różnią. Nie wiedziałem, co tak dokładnie zaszło między Aoim a Uruhą i wolałem w to nie wnikać, jednak obawiałem się, że Shima z tym swoim psim przywiązaniem mógłby na tym źle wyjść, gdyż mógł być wykorzystywany. Bardzo nie podobała mi się ta myśl…
- Reita! – Shiro szturchnął mnie w ramię. – Mówię do ciebie!
- O… Sorry, zamyśliłem się… - bąknąłem cicho, przyglądając się własnym butom. Jakoś nigdy nie mogłem spojrzeć mu w oczy… Czyżbym podświadomie żywił do niego żal za to, że to on był przyczyną tej całej afery?
- Coraz częściej ci się to zdarza – zaśmiał się sztucznie, co chyba miało rozładować napięcie między nami, jednak nie dało oczekiwanych skutków. – Tak więc… - podrapał się po głowie i pochylił ją, rozumiejąc, że ze swobodnej rozmowy nici. – Idziemy od razu do Uruhy czy chcesz iść najpierw do domu?
- A po co mamy niby iść do Kyou? – zdziwiłem się.
- Wcale mnie nie słuchałeś, prawda? – ponownie próbował się uśmiechnąć, ale tym razem wyszło mu o wiele gorzej, przez co na jego twarzy zagościł jedynie krzywy grymas. Brunet próbował zakumplować się ze mną, jednak byłem oporny. Miałem do niego jakieś uprzedzenia. Zresztą, wciąż martwiłem się o Maleństwo… - Uru opowie ci, co u Taki i jak wygląda sytuacja w tamtej szkole. Przecież widzę, że nie wierzysz w ani jedno moje słowo – odpowiedział na moje nieme pytanie, czytając mi w myślach. – Nie wiem, dlaczego jesteś wobec mnie taki sceptyczny, ale… martwi mnie twoja strapiona i bolesna mina. Z pewnością niepokoisz się o Rukiego. Chcę uciszyć te niespokojne myśli w twojej głowie; chcę cię zapewnić, że wszystko jest w porządku, ale ty mi nie wierzysz. Może, kiedy usłyszysz to z ust swojego dawnego przyjaciela, uspokoisz się – spojrzałem na niego z niedowierzaniem i z wrażenia aż przystanąłem. Na chwilę głos uwiązł mi w gardle.
- Dziękuję… - wydusiłem słabym głosem.
- Nie masz, za co mi dziękować. Winisz mnie za to wszystko, więc moim obowiązkiem jest wynagrodzić ci krzywdy, których przeze mnie doznałeś…
- Skończ już z tym płakaniem w rękaw, co? – uderzyłem go pięścią w ramię. – Zachowujesz się, jak główny bohater z dramatu o nieszczęśliwej miłości dla nastolatek!– zaśmiałem się krótko i ruszyłem w dalszą drogę. Yuu poszedł w moje ślady, uśmiechając się pod nosem. Teraz z kolei ja próbowałem go pocieszyć. Nie lubiłem, kiedy zaczynał się obwiniać… przynajmniej zbyt długo.
Do domu Kouyou dotarliśmy w ciszy. Kiedy Shiroyama zadzwonił do drzwi, otworzyła nam starsza kobieta, pełniąca rolę „guwernerki” Uruhy, na którą rudzielec zawsze się skarżył. Na pytanie czy Shima jest w domu, odpowiedziała, że jeszcze nie dotarł na miejsce. Wyjąłem telefon z kieszeni i sprawdziłem godzinę. Był piątek, godzina 16:30. Lekcje z pewnością już się skończyły, a nie wierzyłem, żeby Ruki został na jakiejś poprawie czy dodatkowych lekcjach dydaktycznych, gdyż nigdy nie miał problemów z nauką. Shiro spojrzał na mnie i bezbłędnie odczytał moje emocje.
- Spokojnie, Rei. Może zatrzymali się gdzieś po drodze?
- No… Ciekawe, gdzie – mruknąłem z przekąsem i z powrotem skierowałem się w stronę bramy wyjściowej.
- No nie wiem… W kawiarni? – rzucał pomysłami, jednak zdawało się, że on również nie wierzył we własne słowa.
- Uruha wiedział, że planujesz mnie do niego przyprowadzić? – zapytałem prosto z mostu.
- Tak, wiedział, że do niego przyjdziemy. W sumie, to on chciał się z tobą spotkać…
- W takim razie nigdzie się nie zatrzymali – powiedziałem ostro i przyspieszyłem temu do szybkiego marszu. Stawiałem duże kroki, przez co Yuu musiał pobiec, żeby mnie dogonić.
- Skąd taka pewność? Zapewne nic się nie stało, uspokój się – próbował mnie udobruchać, jednak od jego zapewnień jeszcze bardziej wzbierał we mnie gniew. – Może poszli do akademika?
- Przecież powiedziałeś, że Uruha miał codziennie przywozić i odwozić Rukiego ze szkoły! Nie miał już mieszkać w akademiku! – spojrzałem na niego groźnie. Czyżby się wsypał? Wydało się kłamstwo?! Cholera, czułem, że zaraz mu coś zrobię!
- A… No tak, zapomniałem… - mruknął cicho i spuścił głowę w pokorze.
Moim wojskowym krokiem szybko dotarliśmy do budynku szkoły. Kiedy tylko znaleźliśmy się w pobliżu, usłyszeliśmy charakterystyczne okrzyki towarzyszące bójce – co gorsza, dużej bójce. Moje serce ścisnęła niewidzialna, stalowa obręcz. Przyspieszyłem jeszcze bardziej. Puściłem się biegiem w kierunku boiska, skąd owe odgłosy dochodziły. Wpadłem tam jak burza, a zaraz za mną ciemnowłosy. Walka musiała trwać już od kilku dobrych chwili, a przynajmniej tak oceniłem po stanie bijących się. Kilku chłopaków już leżało na trawie i nie mogli się podnieść, dlatego jedynie czołgali się, starając odejść jak najdalej od centrum bójki. Z kolei reszta nawalała się w najlepsze. Dwaj chłopcy trzymali Sugę pod pachami i nie pozwalali mu upaść na kolana, podczas gdy kilku innych okładało go bezwstydnie. Saki natomiast miewał się o wiele lepiej niż jego brat – stał na nogach o własnych siłach i powalał kolejnych przeciwników, którzy utworzyli krąg wokół Kouyou i Takanoriego, starając się ich chronić. Co i rusz Uruha próbował wyciągnąć stamtąd jakoś Rukiego, jednak wtedy brunet doskakiwał do nich, odcinając im drogę ucieczki; i znów tworzyło się wokół nich „żywe koło”. Zgadywałem, że było tak cały czas. Rudzielec i blondynek znaleźli się w potrzasku. Już z daleka widziałem krew na twarzy wyższego, wnioskowałem, że on także musiał się bić. Jak do tej pory nigdy nie widziałem bijącego się Shimy, ale nie komentowałem, nie był to odpowiedni czas na wydawanie opinii na ten temat… Uru co chwila ciągnął Matsumoto w którąś stronę, gdyż „żywe koło”, tak samo jak i Saki, przemieszczało się, a Taka był tak zdezorientowany, że nie wiedział, co się dzieje. Gdyby nie Takashima, już dawno brunet dostałby go w swoje ręce.
Saki zdawał się być jak maszyna; przyjmował kolejne ciosy, jednak nie przejmował się tym. Nie szukał jakiejś taktycznej drogi, tylko szedł jak ucieleśnienie destrukcji, atakując każdego, kto stanął mu na drodze. Był poraniony – i to całkiem dotkliwie – jednak nawet to go nie spowalniało. Zgadywałem, że to wina adrenaliny, która wytworzyła się u niego podczas bójki.
A propos adrenaliny… We mnie również uderzył nadmiar tego hormonu. W jednej chwili stałem się wściekły do granic możliwości. Zrzuciłem torbę z książkami, którą miałem przewieszoną przez ramię i rzuciłem się w ferwor walki. Kiedy dostrzegło mnie kilka osób, „na dzień dobry” rzucili się na mnie. Zapewne byli po stronie Sugi i Sakiego; wiadomo, że nawet takie szumowiny znajdą u kogoś aplauz; u ludzi, którzy będą tańczyć, jak im zagrają. Pierwszego napastnika przerzuciłem przez plecy i powaliłem na ziemię. Uderzył z głuchym hukiem i jęknął żałośnie. Kolejnych dwóch po prostu wyminąłem, a oni sami niemalże się znokautowali. Następnie „na chama”, jednego z nich, kopnąłem w krocze, a drugiemu wbiłem łokieć w splot słoneczny, odbierając mu tym samym oddech – co jak co, ale musiałem przyznać, że Saki mnie czegoś nauczył.
- Aki! – usłyszałem piskliwy i płaczliwy głos Maleństwa.
Odwróciłem się w jego stronę i zobaczyłem, jak na ułamek sekundy wszyscy zatrzymują się i spoglądają na mnie, jakby zdziwieni moją obecnością. Ten właśnie moment wykorzystał Saki. Kiedy „żywe koło” było rozproszone, doskoczył do Rukiego. Złapał go za gardło, jednak w tym momencie bohaterem, który wyratował go z opresji okazał się być Kouyou. Rudzielec zamachnął się i wyprowadził naprawdę silny cios w brzuch bruneta. Ręka Sakiego, która na dobrą sprawę jeszcze nie zdążyła mocno zacisnąć się na szyi blondynka, została odtrącona. Odetchnąłem z ulgą, jednak nie na długo. Psychopata zatoczył się do tyłu, ale nie upadł; tylko jeszcze bardziej się wściekł. Złapał Uru za bark, zaciskając na nim palce tak mocno, aż Shima zaskomlał z bólu i ugięły się pod nim nogi. Następnie brunet rzucił go na ziemię i kopnął w twarz. W tym momencie w moim kręgu widzenia pojawił się Yuu, którego wyraz twarzy nagle zaczął bardziej przypominać dzikie zwierzę niż człowieka. Shiroyama był gotów rozszarpać Sakiego, jednak nie mógł sobie na to pozwolić, gdyż ten założył chwyt Takanoriemu – nie dusił go ani nawet nie ściskał, jego ręka luźno zwisała, będąc przerzuconą przez bark Maleństwa, mimo to obaj z Shiro wiedzieliśmy, iż to zaraz mogło się zmienić. Dodatkowo, jakby chcąc podkreślić swoje „zwycięstwo”, brunet postawił jedną nogę na plecach nieruchomego rudzielca, którego siła kopnięcia przewróciła na brzuch.
- Akira… - szepnął Saki i uśmiechnął się jak psychopata… cholera, przecież on jużn im był! – A myślałem, że się nie pojawisz – zachichotał cicho.
- Nie przyszedłem tu na pogaduszki… - warknąłem.
- Nie? – zaśmiał się obłędnie. – Jakaż szkoda… - popatrzył na mnie pobłażliwie.
- Załatwmy to szybko i bez zbędnych ceregieli – burknąłem i na moment odwróciłem się, upewniając się, że tamci dwaj, nadal trzymali Sugę. Ledwo przytomny szatyn przypatrywał się całemu zajściu zamglonym wzrokiem. – Proponuję wymianę, bez rozlewu krwi i łamania kolejnych nosów – zacząłem dyplomatycznie, przypominając sobie, że staliśmy pod budynkiem akademika, gdzie mieszkali także inni uczniowie, którzy w każdej chwili mogli zadzwonić na policję, co łączyłoby się z kolei z tym, że trafiłbym do poprawczaka. Jednoznacznie oznaczałoby również, że byłoby pozamiatane, a Saki wygrał.
- To znaczy? – zainteresował się.
- Ty oddasz mi… moich przyjaciół – wskazałem na Uruhę i Rukiego – a ja oddam ci brata – wskazałem na Sugę.
- Kiepski pomysł – zaśmiał się ohydnie. – Nie obchodzi mnie mój brat – wzruszył ramionami.
- Co?! – Suga, jakby na chwilę wrócił do żywych. – Ty łajzo! Pomagałem ci, robiłem wszystko, żebyś dostał tego swojego cholernego blondynka, a teraz mówisz, że cię „nie obchodzę”?! – wydarł się.
- Taki los – odpowiedział obojętnie brunet, po czym znów zwrócił się do mnie. – Zresztą… Nie ma nic bardziej satysfakcjonującego, jak WŁASNORĘCZNE unicestwienie swojego największego wroga, prawda? – delikatny uśmiech wciąż błąkał się po jego ustach, przez co miałem ochotę go zatłuc. – Jesteś jak infekcja, Reita, jak insekt… jak coś niepożądanego, co trzeba usunąć. Usunąć z mojego życia – objął ciaśniej Takę – i jego również. Takanori na pewno będzie o wiele szczęśliwszy, kiedy już przestaniesz nam przeszkadzać – zatkał usta Maleństwu, przewidując, że ten zaprzeczy.
Jednak Matsumoto miał sposób na wyrażenie swojego protestu – ugryzł Sakiego, po czym splunął z odrazą, jakby bał się, że mógłby zarazić się czymś od tego psychopaty.
- Nieprawda! – krzyknął i spróbował mu się wyrwać, jednak niewiele mu to dało. Brunet przyciągnął go do siebie mocno, a po twarzy blondynka spłynęły łzy. – Aki… - szepnął cicho. Z pewnością osunąłby się na kolana, gdyby nie to, że Saki podtrzymywał go.
- Więc jak zamierzasz to rozwiązać? – wtrącił się Yuu. Obydwaj powstrzymywaliśmy się resztkami sił, aby nie rzucić się na psychopatę. Sęk w tym, że nie mogliśmy tego zrobić, gdyż mogłoby to tylko pogorszyć sytuację, szczególnie, kiedy brunet był w takim stanie: taranował wszystko jak czołg.
- Po staremu – Saki wzruszył ramionami.
- Znów „napierdalanka” do utraty tchu? – prychnąłem. – Myślałem raczej o czymś bardziej… zdyscyplinowanym – warknąłem.
- O czymś, gdzie są „pseudo-zasady”? – zgadywał Aoi. – MMA?
- Raczej takie „polowe MMA” – zaśmiał się brunet. – Walki uliczne, co? Niech będzie i tak… - zgodził się. Wszyscy jak na komendę ustawili się w ogromnym kole, w którego środku znalazł się Saki, Takanori, Kouyou, który zaczął odzyskiwać przytomność, jednak nie miał siły się podnieść, Shiro i ja. – A więc… wasza dwójka przeciwko mnie – uśmiechnął się szaleńczo. – Kto wypadnie poza krąg lub uderzy któregoś z nich – wskazał na rudego i blondynka – ten… chyba nie muszę tłumaczyć… - zachichotał. Shiro spojrzał na mnie z pytaniem. Najwidoczniej nigdy nie brał udziału w czymś podobnym; i chwała mu za to.
- … Ten przegrywa i traci nagrodę; w tym wypadku Takanoriego i Kouyou. Jeśli przegramy, krąg się zacieśni i… prawdopodobnie nie wyjdziemy już z niego albo nie wyjdziemy o własnych siłach – westchnąłem. – „Widownia” ma „obowiązek” ukarać przegranego… I jest jeszcze jeden haczyk, Yuu. Walka trwa do pierwszego upadku; jeżeli któryś z nas upadnie, to koniec, a skutki są tego takie same jakbyśmy wypadli z koła, rozumiesz? – spojrzałem na czarnowłosego, który z pewną obawą kiwnął głową. – Zaczynajmy więc – zwróciłem się do Sakiego.
Brunet przepchnął dwóch bezbronnych chłopaków na środek kręgu. Ruki pomógł Uru wywindować się do siadu i przykucnął przy nim, szepcząc mu na ucho coś, czego nie mogłem zrozumieć.
- Dlaczego oni są na środku? – zdziwił się Shiroyama, podchodząc do mnie.
- To… kolejny haczyk. Masz nie wypaść poza krąg, nie uderzyć „nagrody”, nie upaść i powalić przeciwnika lub wypchnąć go poza koło. Takie są zasady. Zazwyczaj to jakieś roznegliżowane dziewczyny stoją na środku takiego okręgu i to one są „nagrodami”… - szepnąłem do niego znacznie ciszej. Czarnowłosy odpowiedział mi jedynie krzywą miną i ponownie kiwnął głową, dając znać, że zrozumiał już wszystko.
Zaczęła się kolejna walka. Saki bez ostrzeżenia przeskoczył ponad głową pochylonego rudzielca, któremu ciekła krew z nosa, po czym dopadł Shiro. Pchnął go. Chłopak cofnął się o dwa kroki, będąc zaskoczonym, jednak nie upadł – na całe szczęście. Uskoczył w bok, unikając ciosu w szczękę. Następnie uniósł gardę, chroniąc się przed kolejnymi uderzeniami. Chcąc zmylić bruneta, wyprowadził kopnięcie, którym chciał podciąć mu nogi, jednak Saki nie dał się na to nabrać i złapał go za kostkę. Znów serce zabiło mi szybciej, gdy pomyślałem, że to już koniec. Na całe moje szczęście, Shiro był sprytny i wygimnastykowany, dlatego nie dał się przewrócić i stanął na rękach, wykonując coś na kształt gwiazdy, kopiąc przy okazji psychopatę w twarz, po czym zrobił przewrót w tył i stanął na równe nogi. Domyślałem się, że to kopnięcie było rewanżem w zamian za to, jak Saki potraktował Uru. W tym momencie wszelkie moje wątpliwości dotyczące uczucia, którym Yuu obdarzył Kyou, rozmyły się. Uśmiechnąłem się cwaniacko i rzuciłem się brunetowi na plecy. Niestety, chłopak był silny i przerzucił mnie przez ramię, jednak nie przewróciłem się. Stanąłem na nogach i choć poleciałem do przodu, to oparłem się o kogoś, kto wchodził w skład kręgu i stanąłem już pewniej. Odwróciłem się w stronę przeciwnika, którego już okładał Shiroyama. Saki był mocny i blokował kolejne ciosy Yuu, dlatego musiałem się wciąć. Znów skoczyłem mu na plecy, tym razem, zakładając mu chwyt, chcąc go przydusić. Skończyło się to dość niefortunnie – Saki wykonał obrót wokół własnej osi; no i ja oczywiście też, z racji tego, że uwiesiłem mu się na szyi. Mój sprzymierzeniec mało nie dostał ode mnie w twarz przez przypadek. Nie doszło jednak do tego – Yuu złapał mnie w pasie i ściągnął na ziemię. Zakręciło mi się w głowie, ale nie zwolniłem przez to tempa. Już chciałem ponownie rzucić się na napastnika, kiedy ten głos uderzył we mnie jak strzała, która przeszyła moje serce.
- Boże, jeśli istniejesz, oddaj mi mojego Akirę… - ten szept był dla mnie głośniejszy niż wszystkie krzyki, jakie słyszałem do tej pory w całym moim życiu razem wzięte.
Stanąłem jak wryty i odwróciłem się, spoglądając na ledwo przytomnego Uruhę, który tulił rzewnie płaczącego Takanoriego. Ten wyraz bezbrzeżnego smutku i goryczy na jego twarzyczce, te szkliste oczy i policzki mokre od potoków łez, które po nich spłynęły... Nagle zrobiło mi się słabo. Ten widok był tak przejmujący, że nie mogłem tego znieść… Postąpiłem zaledwie krok w stronę blondynka, kiedy nagle potężny cios w głowę powalił mnie na kolana. Ruki krzyknął przerażony. Nad sobą usłyszałem zwycięski i pełen wyższości śmiech Sakiego. Gapie tworzący krąg wydali jedno, wspólne, zaskoczone westchnienie.
- Niech ktokolwiek się do niego zbliży, a własnoręcznie zabiję – usłyszałem tak dobrze znany mi, mrożący krew w żyłach głos. Przewróciłem się na drugi bok i zobaczyłem Kyo ze swoją bandą, który stał naprzeciwko Sakiego. – Czy wyraziłem się wystarczająco jasno? – nikt mu nie odpowiedział, co chłopak jak zwykle przyjął jako potwierdzenie. – Świetnie…
- Co?! – warknął psychopata. – Sam tego chciał! Sam wybrał taką formę walki, a teraz bronią go jakieś kurduple?! – zaśmiał się okropnie. – Bez jaj! Dobijcie go! – wskazał na mnie, a swoją wypowiedź skierował do gapiów. Nikt nawet nie drgnął. – Nie mówicie, że boicie się tego kmiotka! – zarechotał jeszcze raz, wskazując na Kyo. – Żałosne…
Nishimura postąpił kilka kroków w jego stronę i dźgnął go palcem w tors, choć żeby spojrzeć mu w twarz, w istocie musiał zadrzeć głowę do góry.
- Co powiedziałeś? – spytał spokojnie.
- Że nie zejdę ci z drogi, karzełku. Praw walk ulicznych się nie zmienia. Takie są zasady na tym podwórku…
- To ja je, cholera, ustalam na tym terenie, więc nie masz prawa, psia mać, decydować o tym, jak mają być respektowane prawa ulicy! To jest mój obszar, moje cholerne podwórko i ja tu rządzę! – wrzasnął Kyo.
Krzyczał coś jeszcze, ale już go nie słuchałem. Byłem mu bardzo wdzięczny za ratunek, bo bez jego interwencji z pewnością straciłbym wszystko, co było w tym momencie dla mnie ważne; to znaczy Rukiego. Kyo zaczął przepychać się z Sakim, który próbował nastawić wszystkich przeciwko mnie – oczywiście nie udało mu się to (zgadywałem, że to zasługa tego, iż Nishimura był po mojej stronie). Za to jemu udało coś zupełnie innego – nastawić wszystkich przeciwko Sakiemu. Zamiast na mnie, krąg rzucił się na bruneta. Dopiero w tym momencie jakbym się przebudził; odpełzłem od miejsca walki i skierowałem się w stronę Takanoriego. Yuu już zajmował się Shimą. Kiedy w końcu dotarłem do blondynka, on odezwał się cichutko:
- Aki… - w jego oczach nadal czaiły się łzy.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nie pozwoliłem mu na to i zatkałem jego usta własnymi. Po prostu rzuciłem się na niego i namiętnie pocałowałem, zmuszając go, aby położył się na trawie, z racji tego, że nie miałem siły utrzymać się w pozycji siedzącej – cios w głowę zbierał swoje żniwa. Położyłem się na nim, przygniatając ciężarem własnego ciała. Matsumoto drżącymi ustami oddawał pocałunki i nieśmiało objął mnie za szyję, podczas gdy ja opierałem się rękami po obu stronach jego głowy. Polizałem jego dolną wargę, a on uchylił wargi, pozwalając mi pogłębić pieszczotę. Wsunąłem język do jego ust, a po chwili on zrobił to samo. Oderwaliśmy się od siebie dopiero, kiedy zabrakło nam tchu. Spojrzałem w jego piękne czekoladowe oczy i uśmiechnąłem się. Pierwszy raz od tak długiego czasu czułem się spokojny i beztroski. Nie liczyło się już dla mnie to, co będzie za chwilę czy za dwa lata… Skupiłem się tylko na tym, co było tu i teraz – tylko i wyłącznie na MOIM Maleństwie. Już nieważne było dla mnie to czy ktoś postronny zobaczy, że się całujemy, że stracę jakąś tam głupią pozycję w szkole… to wszystko teraz wydało mi się błahe – zrozumiałem, że przez cały ten czas właśnie takie to było; błahe. Zrozumiałem, że jedyną rzeczą, na której mi zależało był on i jego uśmiech.
Uśmiechnąłem się delikatnie, a Taka odwzajemnił ten gest. Wtedy poczułem się zupełnie błogo. W końcu chwila wytchnienia, przyjemności i czułości pomiędzy tymi intrygami, spiskami i bójkami… Musnąłem jego usta jeszcze raz, po czym ułożyłem głowę na jego klatce piersiowej, wzdychając głęboko.
- Nareszcie… - szepnąłem.
- Co „nareszcie”? – zapytał cichutko Ruki, wplatając palce w moje włosy.
Czułem się tak swobodnie i dobrze… Zupełnie jakbyśmy byli w jakimś ustronnym miejscu, gdzie moglibyśmy sobie w spokoju okazywać uczucia, a nie na „polu walki”, gdzie kilkanaście metrów dalej około dwunastu chłopaków próbowało zatłuc mojego największego wroga.
- Nareszcie znalazłem w sobie odwagę – wyznałem.
- Zawsze byłeś odważny – schlebił mi, a ja uśmiechnąłem się pod nosem, po czym podniosłem głowę i znów zrównałem nasze twarze.
- Ale nigdy nie miałem odwagi by przyznać się do czegoś…
- Do czego? – dociekał.
- Do tego, że cię kocham – wyznałem i jeszcze raz go pocałowałem, tym razem nie tak zaborczo.
Zaledwie muskałem jego wargi, chcąc mu w ten sposób pokazać, że naprawdę coś do niego czuję; ale nie coś tak bezwzględnego jak miłość, którą obdarzył go Saki. Chciałem mu przekazać, że będę liczyć się z jego zdaniem i zawsze je respektować. Chłopak ponownie oddał pieszczotę.
- Też… cię… kocham – wyszeptał w przerwach między pocałunkami.
- Nie no, nie chcę tego psuć, bo obrazek istnie bajkowy – Kyo zaśmiał się, stojącnad nami.
Oderwałem się od Rukiego i zszedłem z niego, kładąc się obok. Taka podniósł się do siadu, a zaraz potem pomógł mi się wywindować, co nie było wcale takim prostym zadaniem, jakby ktoś mógł pomyśleć. Przysunąłem się bliżej Maleństwa i objąłem go w pasie.
- Dzięki za pomoc – uśmiechnąłem się do Nishimury.
- Nie no, spoko, wiesz, że lubię napuszczać jednych ludzi na drugich – zaśmiał się. On i jego czarny humor… - Ale nic za darmo – nagle spoważniał, a ja zgłupiałem. Chciał pieniędzy za pomoc?! – Wisisz mi czteropak piwa – szturchnął mnie w ramię i znów się roześmiał, a ja razem z nim. Blondynek tylko się we mnie mocniej wtulił i ułożył głowę na moim barku.
- Jasne. Wiesz, że zawsze dotrzymuję słowa – pokiwałem głową.
- Inaczej bym się z tobą nie zadawał – ponownie zaśmiał się. – No to sprawa załatwiona… Chyba nic więcej do roboty już tu nie mam, co? – potarł brodę w geście zamyślenia. – No to zbieram się z moimi chłopakami. Wam też radę się ulotnić zanim przyjadą glin… O rzesz kurwa… - przeklął, spoglądając gdzieś w dal ponad naszymi głowami.
Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy czerwono-niebieskie światła radiowozów.
„No pięknie…” – pomyślałem załamany.


Monsters cz.7




MONSTERS CZ.7

Obudziłem się już o piątej nad ranem. Kiedy tylko otworzyłem oczy, poczułem jak wszystkie emocje z dnia wczorajszego, ponownie wypełniły moje zmaltretowane ciało. Znów mnie nosiło; znów zacząłem knuć, wymyślać, domniemywać i planować. W końcu chwyciłem kartkę i długopis i zacząłem pisać:
1.    Urodziłem się w Japonii i tam też wychowałem.
2.    Zero to mój przyjaciel, który się we mnie zakochał.
3.    Byłem w związku z Shimizu, co nie spodobało się mojej matce, która zakazała nam się spotykać.
4.    Przeżyłem wypadek samochodowy, po czym dostałem amnezji krótkotrwałej. Wykorzystała to moja matka, która „wywiozła” mnie z Japonii, kiedy byłem nieprzytomny (prawdopodobnie) i odseparowała mnie do Michiego. Skutkiem tego, dostałem „zespołu obcego języka”, przez co nie rozumiałem japońskiego. Michi twierdził, że od czasu do czasu miałem „przebłyski z poprzedniego życia”, dlatego niekiedy coś tam rozumiałem.
5.    Dwa lata gimnazjum pamiętałem jak przez mgłę, ostatniego roku, tak samo jak pierwszego semestru w liceum, nie pamiętałem praktycznie w ogóle. „Ocknąłem się” dopiero w drugim semestrze, jednak wtedy chodziłem już do szkoły w Ameryce, gdzie poznałem Asha. To właśnie jego moja matka wcisnęła na miejsce Shimizu, gdyż podświadomie zdawałem sobie sprawę, że miałem bliskiego przyjaciela.
6.    Pojechałem do Japonii, gdzie cudem ponownie spotkałem się z Zero. Ktoś o tym doniósł mojej matce, która postanowiła ponownie pokrzyżować plany basiście i wykorzystała „niefortunny wypadek” Asha, ściągając mnie z powrotem do Ameryki.
Dobra… Tak z grubsza wyglądała moja wiedza na temat własnego życia. Ta historia wydawała się być gorzej niż zakręcona, jednak kiedy się nad tym zastanawiałem, dochodziłem do wniosku, że nie jest to takie głupie. W dodatku basista przedstawił mi dowody: zdjęcie, które mi podarował, w liście wyjaśniającym wspomniał o tych „przebłyskach”, które w istocie miewałem… nawet jego zachowanie świadczyło o tym, że coś w tym musiało być prawdą; to wyjaśniało, dlaczego Shimizu był tak nieprzyjemny dla wszystkich, a mnie traktował jak królewnę – bo mnie kochał! To także tłumaczyło zachowanie Karyu i Tsukasy, choćby w tym pamiętnym barze. I te słowa rudzielca, które krążyły w mojej głowie: „Niby masz dziewczynę, a po trzech drinkach i butelce piwa, liżesz się z basistą z mojego zespołu, jakbyście byli parą od zawsze…” – no… w sumie można powiedzieć, że jesteśmy parą od zawsze, choć… jednocześnie nią nie jesteśmy…
Właśnie, kolejną sprawą była moja orientacja – jak dotąd uważałem się za hetero, a potem zacząłem lecieć na Michiego, choć chyba sam przed sobą bałem się do tego przyznać. Bo przecież… jego czułe gesty były przyjemne, ale świadomość, że to jest „złe” sprawiała, że czułem się zagubiony. Zrobić coś, co jest jednocześnie zakazane i sprawia mi rozkosz, po czym zostać odrzuconym ze strony społeczeństwa, czy powstrzymywać się, udawać „normalnego”, ale cierpieć niedosyt? Ciężki orzech do zgryzienia…
Przekręciłem się na bok i przymknąłem oczy, przy czym zapragnąłem poczuć jak Zero obejmuje mnie od tyłu; aż zadrżałem, ten chłopak tak na mnie działał… Może ja rzeczywiście byłem gejem albo biseksualistą? Trudno przyswoić to takna szybko, ale… przecież niczego jeszcze nie mogłem wykluczyć.
Wierciłem się w łóżku do godziny ósmej. Potem w końcu wstałem, wziąłem prysznic i ubrałem się. Następnie wrzuciłem kilka niezbędnych rzeczy do torby i zszedłem na dół. W kuchni radośnie powitała mnie matka, choć ja odpowiedziałem jej z mniejszym entuzjazmem. Zaproponowała mi śniadanie, jednak przez sprawę z basistą „Monsters” nabrałem do niej dystansu i stałem się tak nieufny, że odmówiłem. Bałem się, że poda mi trutkę na szczury? Możliwe…
Wyszedłem z domu i ruszyłem w stronę przystanku autobusowego. Po drodze mijałem księgarnię. Spojrzałem na jej witrynę i zatrzymałem się w pół kroku, po czym wszedłem do środka. Pokręciłem się chwilę między regałami, aż w końcu znalazłem to, czego szukałem – opasłe tomiszcze do nauki języka japońskiego. Katakana, hiragana, kanji, zapis fonetyczny i ciekawostki dotyczące kultury (choć bardziej nazwałbym to wskazówkami, jak przeżyć w Japonii) – amen. Wszystko, czego potrzebowałem. Z książką gigantem udałem się do kasy, gdzie zapłaciłem za nią, a następnie wrzuciłem do torby.
Dotarłem w końcu do przystanku, gdzie czekało już kilkoro ludzi. Usiadłem na ławce i wyciągnąłem niedawny zakup, po czym zacząłem go studiować. Ze śmiechem zacząłem wertować kolejne strony, stwierdzając, że… cholera, ja to znam! Szybko wygrzebałem z kieszeni ołówek i zasłaniają dłonią kolejne obrazki, które pokazywały kolejność kresek, sam pisałem je na marginesie. Nie musiałem już nawet patrzeć na gotowy znak – po prostu wiedziałem, jak się go pisze! Trochę gorzej było z kanji, gdyż było od zatrzęsienia i jeszcze trochę, ale co nieco umiałem… To było takie szokujące – nagle dowiedzieć się, że zna się jakiś obcy język, który w rzeczywistości był twoim ojczystym. Czułem, że jeszcze trochę, a dostanę pomieszania zmysłów, gdyż już zacząłem od nich odchodzić!
Podniosłem się dopiero, kiedy przyjechał autobus. Kilka babć patrzyło na mnie, jak na kosmitę, gdy zajrzały mi przez ramię i widziały „krzaczki”, które próbowałem rozszyfrować.Mimo ich min, nie przejąłem się. I nagle trafiło do mnie coś jeszcze – ja naprawdę chciałem wierzyć Shimizu! A im bardziej wmawiałem sobie, że jego wersja jest prawdziwa, tym więcej dostawałem tych „przebłysków”; czy to oznaczało, że efekt placebo, który zastosowała wobec mnie własna matka zaczął słabnąć? Że ten mur kłamstw, którym mnie otoczyła, zaczął upadać? A może po prostu wariowałem…?
Wsiadłem do autobusu i zapłaciłem za bilet. Zająłem miejsce, po czym znów wróciłem do japońskiego. Okazało się, że wiele gestów, które autor uznał za „bardzo japońskie” lub „przypisane Japończykom” wykonywałem odruchowo. Coś musiało być narzeczy… tylko pytanie pozostawało, co? Kłamstwa mojej matki, czy moja choroba psychiczna?
Teoria, że moja matka jest „przemytnikiem” coraz bardziej się potwierdzała… choć nadal nie mogłem w nią uwierzyć.
Wyjąłem zdjęcie od Michiego i jeszcze raz mu się przyjrzałem. Było wręcz rozczulające… Nie powstrzymałem mimowolnego uśmiechu, który wcisnął mi się na usta. Czyli Zero był tym „dobrym”… Będę musiał go przeprosić, że tak na niego naskoczyłem w jego własnym mieszkaniu. I właśnie w tym momencie uświadomiłem sobie, jak paskudnie musiałsię czuć, kiedy wspominałemo mojej dziewczynie, czy wykrzyczałem mu prosto w twarz, że Ash jest moim najlepszym przyjacielem wobec, którego mam dług wdzięczności. Zrobiło mi się głupio… Musiał naprawdę cierpieć, a mimo to nie zrezygnował i nadal mnie kochał – a bynajmniej tak napisał. Zacząłem zastanawiać się, jakie to musi być uczucie: być w związku z chłopakiem.Być w związku z Zero… Popadłem w zadumę, kiedy nagle poczułem wibrację, oznaczającą nowy sms. Wyjąłem telefon z kieszeni i odczytałem wiadomość.
„U Ciebie jest teraz godzina dziewiąta. Wstałeś już, kochanie, czy zamierzasz przespać cały dzień?”
Od: Zero.
Moje serce zabiło mocniej, a uśmiech pogłębił się. Nagle poczułem się pewniej. Kiedy powiedziałby mi to prosto w twarz, zapewne speszyłbym się, ale świadomość, że znajduje się na drugim końcu świata, a ja mogę napisać mu co mi się tylkopodoba, była bardzo wygodna i motywująca. Między innymi dlatego ludzie urządzają sobie jakieś bitwy sms’owe, czy heating w Internecie – bo można napisać wszystko, nie ponosząc za to żadnych konsekwencji.
„Wstałem i właśnie jadę do centrum miasta. Przeczytałem Twój list i muszę przyznać, że był… poruszający. I mimo, że historia, jaką tam opisałeś jest wręcz nierealna… to ma jakieś solidne podstawy – zdaję sobie z tego sprawę.” – odpisałem szybko i nerwowo czekałem na odpowiedź.
„Cieszę się, że w ogóle to przeczytałeś, a nie od razu wyrzuciłeś do śmieci, kotku. Więc… wierzysz mi?” – mimo, iż był to tylko tekst, a ja nie mogłem zobaczyć jego twarzy ani usłyszeć głosu, to doskonale zdawałem sobie sprawę, że miał nadzieję na twierdzącą odpowiedź.
„Nie mogę powiedzieć „tak”, ale nie mogę powiedzieć również „nie”. To zdjęcie, wszystko, co napisałeś…  jest naprawdę przekonujące. Zresztą… Właśnie przeglądam książkę do japońskiego, licząc na jakieś „przebłyski”, o których wspomniałeś. Muszę Ci powiedzieć, że… bardzo dużo rzeczy rozumiem, co jest dla mnie zaskakujące; to dowód, że jednak tego nie zmyśliłeś… a bynajmniej nie do końca. A może to Ty wywołałeś u mnie efekt placebo?” – wiem, że to może było trochę chamskie zagranie, ale chciałem wiedzieć, jak zareaguje. A może rzeczywiście mnie wkręcał? Boże, już sam nie wiedziałem, komu mogłem ufać…
„Nic podobnego, nigdy bym Cię nie okłamał! Jak mógłbym zrobić coś takiego mojemu sensowi życia?! Skarbie, kocham Cię!”– ta wiadomość była bardzo bezpośrednia… może trochę za bardzo, bo przez chwilę zastanawiałem się, co odpisać. To nadal było dla mnie dziwne –chłopak wyznawał mi miłość.
„Chciałbym Ci wierzyć, ale wybacz… to zagmatwana i trudna sprawa. Daj mi jeszcze trochę czasu na przyswojenie tego i wyciągnięcie własnych wniosków, dobrze?” – uczyłem się, że homoseksualizm został zapoczątkowany już w starożytności wraz z wymyśleniem teatru, Tsu i Karyu nie przeszkadzali mi wcale, czasem wydawali mi się być wręcz bajkowi, pomimo ich pewnych odchyłów od normy… więc, cholera, dlaczego to, że Michi mnie kochał, wydawało mi się takie dziwne?
„Oczywiście. Dla Ciebie wszystko, słońce.” – byłem pewien, że mimo wszystko, był zadowolony z tego, że nie skreśliłem go na samym starcie. Zapewne teraz uśmiechał się delikatnie do ekranu telefonu. Kiedy przypomniał mi się jego ciepły uśmiech, poczułem jeszcze większą tęsknotę za nim.
„Dziękuję, że jesteś taki wyrozumiały… kochanie.– ostatnie słowo napisałem dość niepewnie, tak samo jak całe zdanie. – Wiesz… chyba za Tobą trochę tęsknię… a Ty za mną tęsknisz, czy miałeś mnie już dość?”
„Trochę?” Ja tęsknię za Tobą całym sercem, skarbie!”– kiedy to przeczytałem, zrobiło mi się ciepło na sercu. Uśmiechnąłem się pod nosem i już nie odpisałem. Nie musiałem. Schowałem telefon do kieszeni i wstałem, gdyż zaraz miałem wysiadać.
Skierowałem się do szpitala, który mieścił się niedaleko. Wszedłem do białego giganta, a potem, kierując się oznaczeniami na ścianach i strzałkami, dotarłem do przychodni, skąd później zostałem odesłany do poczekalni. Dziesięć minut później zostałem wezwany do gabinetu lekarza. Doktor zlecił rutynowe badania, o które prosiłem i kazał mi przejść do kolejnego pokoju, gdzie czekała już pielęgniarka ze strzykawką do pobierania krwi.

***

Kiedy ponownie przekroczyłem próg szpitala, rozdzwonił się mój telefon.Wyjąłem urządzenie i nie patrząc, kto dzwoni, odebrałem połączenie.
- Cześć, Hizu! Słyszałem, że już zakończyłeś swoją wycieczkę krajoznawczą – zaśmiał się Rob po drugiej stronie linii. – Cóż to się stało, że tak szybko wróciłeś? Nie podobało ci się w Japonii?
- Ech… - westchnąłem. – Głupia sprawa, nie chce mi się tego wszystkiego znów opowiadać… zresztą, sam ledwo się w tym wszystkim łapię – pokręciłem głową. – Ale podobało mi się. Żałuję, że zostałem tak PERFIDNIE oszukany, przez co musiałem wrócić – wyznałem szczerze.
- To może coś na poprawę humoru? – zaproponował.
- Nie, dzięki. Nie mam ochoty pić – pokręciłem głową, mimo że nie mógł tego zobaczyć.
- Nie o to mi chodziło, pijusie jeden – zachichotał.
- Więc o co? – zdziwiłem się.
- Idziemy na basen; cały zespół. Piszesz się? – przez chwilę zastanowiłem się. W sumie, nie miałem najmniejszej ochoty na pływanie, ale nagle mnie olśniło. Wpadłem na kolejny pomysł, w jaki mogłem się sprawdzić i potwierdzić (lub obalić) historię Shimizu!
- Jasne. Jestem pod szpitalem, ale właśnie wracam do domu. Przyjedź po mnie za pół godziny – powiedziałem, po czym rozłączyłem się.

***

Męska szatnia. Tak, właśnie o to mi chodziło. Po prawej i lewej stronie pod ścianami mieściły się kabiny, w których można było się przebrać w strój kąpielowy, trochę dalej były szafki, gdzie zostawiało się ubrania, a w kolejnym pomieszczeniu na prawo były natryski. Oczywiście, jak się domyślacie, do kabin była kolejka, więc co odważniejsi, bezwstydnie przebierali się na środku szatni. Nie było takich osób zbyt wielu, ale kiedy tylko taki śmiałek pojawił się na horyzoncie, dyskretnie mu się przyglądałem… szczególnie zwracając uwagę na wiadomo jakie miejsce. Po trzecich takich „oględzinach” stwierdziłem, że mnie to w żaden sposób nie pociąga, czy fascynuje; cholera, jestem tak samo zbudowany, więc to dla mnie nic nowego! Po chwili namysłu stwierdziłem, że może to był skok na zbyt głęboką wodę – Michi pisał, że kochaliśmy się, ale przecież do tego też stopniowo dochodziliśmy; najpierw on mnie oswajał – całował w policzek na przywitanie, sadzał na kolanach etc. Więc może ja też powinienem zacząć od czegoś light, a nie od razu rzucać się na hard? Uznałem to za niegłupie, dlatego dałem sobie spokój z „nudystami” i zacząłem przyglądać się facetom, którzy byli już przebrani w kąpielówki, co łączyło się z tym, że paradowali do połowy roznegliżowani. Było w czymwybierać; byli i niscy i wysocy, grubi i chudzi, dobrze zbudowani i wątli, młodzi i starzy… Uparłem się na typ podobny do basisty: średniego wzrostu, szczupły, ale nie chudy jak patyk, około dwudziestki – znalazłem kilku takich i przez dłuższy moment zawsze zatrzymywałem na nich wzrok, ale… to nie było to. Oni byli tacy… normalni, niepociągający. Zdziwiło mnie, gdyż myślałem, że jakoś zareaguję na takie widoki, a tu nic; zero reakcji… A właśnie, a propos Zero – zacząłem zastanawiać się, dlaczego tak reagowałem na Shimizu, skoro inni chłopcy mnie nie pociągali? Zamyśliłem się i wyobraziłem sobie szatyna w samych bokserkach albo i bez nich… ach! Aż przeszły mnie dreszcze podniecenia!
- No idź – popchnął mnie Marc w stronę przebieralni. – Ten jak zwykle… - prychnął rozbawiony widząc, że znów odpływam. – Hizumi, ty masz swój własny świat, prawda? – zaśmiał się.
- No – odpowiedziałem mało inteligentnie i nadal nie mogąc się pozbyć z głowy widoku rozebranego Michiego, wszedłem do kabiny.

***

Minęło kilka dni. Wyniki wykazały, że cierpię na lekką anemię, ale poza tym wszystko było w porządku. Niestety, nawet kiedy odbierałem wyniki, nie było okazji, aby zajrzeć do historii, a nie mogłem znaleźć żadnego porządnego powodu, dla którego pielęgniarka musiałaby mi ją udostępnić. Tak więc niezadowolony i naburmuszony, z mętlikiem i wizją rozebranego Zero w głowie, leżałem na łóżku i grałem w jakąś głupią grę na telefonie, nie miałem nic innego do roboty. Usłyszałem z dołu dźwięk dzwonka do drzwi, jednak na szczęście nie musiałem się podnosić, gdyż moja matka otworzyła drzwi. Zamieniła kilka słów z gościem, który następnie wparował na schody i waląc nogami jak cała armia wojska, wparował do mojego pokoju.
- Słuuchaj! – specjalnie przeciągnął lider zespołu, który wręcz skakał w miejscu.
- Co się stało? – odłożyłem telefon i spojrzałem na niego ciekawsko.
- Dostaliśmy się!
- Gdzie? – zmarszczyłem brwi w niezrozumieniu.
- Do drugiego etapu konkursu! Wysłałem nasze demo i dziś dostałem odpowiedź zwrotną z pięcioma biletami do Nowego Jorku! Człowieku, rozumiesz to?! Do Nowego Jorku! Nagrodą za pierwsze trzy miejsca jest podpisanie kontraktu z Sony Music! – wytrzeszczyłem oczy na Marca, który rzucił się na łóżko, zajmując miejsce obok mnie. – Ale to nie koniec! Słuchaj dalej! To nie jakiś tam sobie przegląd muzyczny! Tam będą zespoły nie tylko z Ameryki, ale również Europy i każdego zadupia na tym świecie! – wymachiwał rękami, tak, że mało nie dostałem w twarz.
- Matko… To jakamusi być tam konkurencja! Ile tak ogólnie dostało się zespołów?
- Od chuja i jeszcze trochę! Będą jeszcze trzy etapy, w których kolejne zespoły będą odpadać! Ale to  jeszcze nie koniec! Nawet jeśli byśmy nie wygrali, ale dostalibyśmy się do ostatniego etapu, wygralibyśmy kasę!
- Ile? – moje oczy zrobiły się okrągłe.
- Dwa tysiące dolców w gotówce do rączki! – skakał, ciesząc się jak małe dziecko. – Ale dzięki temu może zdołalibyśmy się choć trochę wybić! Koniec z graniem do kotleta! Jak dostaniemy się do ostatniego etapu, ktoś nas już znajdzie; podpiszemy kontrakt, a potem już z górki! Longway and rock’n’roll, baby!
- Amen! – krzyknąłem równie podekscytowany, co perkusista. – Kiedy jedziemy?
- Za dwa dni!
- A co z Ashem i jego ręką? – przypomniało mi się po chwili.
- Kciukiem nie gra – wywrócił oczyma chłopak. – Jakoś dasobie radę; ajak nie, to znajdziemy innego gitarzystę! Nie możemy stracić takiej okazji przez to, że ta siermięga nie umie grać w siatkówkę!
- Czyli rozumiem, że te dwa dni będą jedną wielką próbą? – wolałem się upewnić, choć z góry wiedziałem, jaka będzie odpowiedź.
- Oczywiście! – wstał i wskazał mi drzwi. - Do mojego mieszkania, marsz! Pospiesz się, ślamazaro jedna! Musimy jeszcze dużo rzeczy poprawić! – coś czułem, że te dwa dni będę pamiętał do końca życia….

***

Po dwunastogodzinnej próbie, podczas której Marc próbował zabić mnie przynajmniej trzy razy, mało nie wyrzucił wokalisty za okno i walił głową gitarzysty rytmicznego w ścianę, ruszyłem żółwim tempem w drogę do domu. Miałem opuchnięte i porozcinane opuszki palców, bolałamniegłowa ibyłem głodny. Istny Armagedon, rzekłbym, kiedy nagle przekonałem się, że może stać się coś jeszcze gorszego niż koniec świata. Mianowicie: Ashley, moja dziewczyna. Burza gradowa, która nad nią wisiała była widoczna już z daleka. Blondynka tupiąc przesadnie głośno w swoich różowych szpilkach podeszła do mnie z głową zadartą do góry i wymierzyła mi siarczystego policzka. Cios był tak silny, że mało nie upadłem.
- Za co?! – spojrzałem na nią zszokowany. Czyżby nadal gniewała się za to, że nie przeprosiłem jej za tamtą rozmowę przez telefon, kiedy krzyknąłem jej do ucha? Księżniczka miała taki delikatny słuch…
- Nie udawaj, że nie wiesz! – rzuciła we mnie czymś, co ledwo udało mi się złapać. Syknąłem, kiedy to owe coś dotknęło porozcinanej skóry. Spojrzałem na to, co złapałem; mój telefon. A myślałem, że przez cały czas miałem go przy sobie… - Nie odbierałeś, a chciałam się z tobą spotkać!
- Miałem próbę… - wytłumaczyłem się cicho.
- Zamknij się! Jeszcze nie skończyłam! – warknęła piskliwym głosikiem. – Poszłam do ciebie, a teściowa powiedziała mi, że nie ma cię w domu! Postanowiłam zostawić ci wiadomość na kartce w pokoju, że u ciebie byłam, kiedy spostrzegłam to! – wskazała na moją komórkę. – Leżała na łóżku – no tak; Marc wparował do mojego pokoju, a ja odłożyłem telefon i zapomniałem go, gdyż lider niemiłosiernie mnie poganiał – i ja… - pociągnęła nosem, będąc bliską płaczu. - … ja tylko chciałam zobaczyć, jak masz mnie zapisaną w kontaktach! – rozryczała się. – Weszłam w skrzynkę odbiorczą i… i zobaczyłam te smsy! – terazwpadła już w istną histerię. – Ty mnie zdradzasz! Co to za jedna?!
- „Jedna”? – powtórzyłem z niedowierzaniem, nie rozumiejąc, o co jej chodzi.
- No ta… Zero! Kto to jest?! – ryknęła wściekle. (przypominam, że w języku angielskim nie ma rodzaju męskiego i żeńskiego, więc po czasownikach jak i zwrotach nie można się domyślić, czy chodzi o chłopaka, czy dziewczynę – dodam jeszcze, że Zero i Hizu prowadzili konwersacjew komunikacie „ja” i „ty”, czylinp. ja poszedłem, ty poszłaś, jednak w angielskim nie da się rozróżnić, czy mówi to chłopak, czy dziewczyna, bo brzmi to tak samo: I went, you went etc., dlatego Ashley uznała, że musi to być dziewczyna, bo przecież Hizumi jest „normalny” od aut.) – Poznałeś jakąś Japonkę i mnie zdradzasz! – cały jej misterny makijaż rozmazał się, przez co na policzkach dziewczyny powstały czarne zacieki.
- Aaa… O to ci chodzi – zaśmiałem się, a ona spojrzała na mnie jak na idiotę. – W pierwszej chwili nie zrozumiałem, bo to wcale nie jest ona – pokręciłem głową, śmiejąc się cicho.
- Jak to… nie „ona”? – blondynka wytrzeszczyła oczy. – W takim razie, kto to jest?
- No chyba nie „ono”, nie? – parsknąłem.
- To znaczy, że… - Ashley zacięła się. – Że… że to… to jest ON?! – wrzasnęła.
- Tak – kiwnąłem głową, po czym oberwałem w twarz jeszcze raz.
- Pedał! – pisnęła i czym prędzej oddaliła się ode mnie. – Zdradzał mnie Z FACETEM! – wyrzuciła ręce w powietrze, odchodząc w swoją stronę i wrzeszcząc sama do siebie, żeby wyładować swoją złość. – MNIE! Najładniejszą dziewczynę w okolicy!
Obejrzałem się za nią i pokręciłem głową z nikłym uśmieszkiem. Delikatnie dotknąłem bolącego policzka.
- Oj, Shimizu, Shimizu… Coś ty ze mną znowu zrobił? – zapytałem sam siebie i ruszyłem w dalszą drogę do domu.