Oneshot "Czas pokaże" Noah x Isami, Isami x Maya (Archemi.)

Przyznam szczerze, że w ostatnim czasie nie miałam tyle czasu, ile bym chciała na pisaniu, a nie chcę ruszać moich "zapasów" (serii, której jeszcze nie zaczęłam publikować), żeby nie zrobić tu pomieszania z poplątaniem. Pisanie "Księcia z bajki" i "Uważaj, czego pragniesz" idzie mi jak krew z nosa, ale obiecuję się, że postaram się i następnym wpisem będzie już "Uważaj, czego pragniesz" - mam nadzieję jednak, że dzięki temu doczekam się jakiegoś odzewu, gdyż ponoć ta seria cieszyła się dużą popularnością C'':
Swoją droga, spis zespołów, z którymi napisałam fanficki ma już 38 pozycji O.o Myślicie, że jak dobiję do 40 to powinnyśmy to jakoś czcić odcinkiem specjalnym albo coś? Jakieś pomysły lub życzenia? ^^''

Tymczasem macie tu coś takiego pisane na odchodne dla Noah (to już niedługo stanie się moją tradycją, że pisze shoty, kiedy jakiś muzyk ma opuścić zespół, który lubię ^^''):

Tytuł: "Czas pokaże"
Paring: Noah x Isami, Isami x Maya (Archemi.)
Typ: oneshot
Gatunek: dramat
Beta: -

Oglądałem dwójkę siedzącą na kanapie z głazem ciążącym mi w klatce piersiowej w postaci serca. Uciążliwy kamulec przebierał na wadze z każdym kolejnym, rytmicznym odgłosem wydawaniem przez zegar naścienny, który uparcie przypominał mi o upływie czasu. Czasu, którego nie dało się zawrócić, który należało wykorzystać "tu i teraz", żeby później nie obudzić się, przysłowiowo, z ręką w nocniku. Tykanie zegara mówiło mi, że to wreszcie najwyższa pora, żeby zabrać się za jakieś konkretne działania. Ja jednak potrafiłem tylko siedzieć i wsłuchiwać się w ten wwiercający się boleśnie w mój udręczony umysł dźwięk. Siedziałem i obserwowałem, i nie potrafiłem się zmusić, żeby porwać się na coś więcej. Nawet nie miałem pomysłu na to, co mógłbym zrobić innego. W takim wypadku nie pozostawało mi nic innego jak obserwowanie.
Maya i Isami rozmawiali o czymś niezobowiązującym. Perkusista jak zwykle wymachiwał rękami, raz był bliski krzyku, innym razem niemal szeptał. Naśladował odgłosy wydawane przez różne przedmioty i parodiował przypadkowych, napotkanych na swojej drodze ludzi, a wokalista siedział zasłuchany z delikatnym uśmiechem przyplajstrowanym do facjaty i kiwał od czasu do czasu głową. Śmiał się pod nosem, kiedy najnowszy członek zespołu ekscytował się czymś za bardzo i stawał się komiczny. Z nim zdecydowanie nie dało się nudzić.
A przecież on, do cholery, nie mówił o niczym więcej niż o swojej porannej drodze z domu do studia! Uch, to było takie irytujące - oglądać, jak takie błahostki rozśmieszały i poprawiały humor wokaliście! To było irytujące, gdyż w gruncie rzeczy obserwowałem, jak ktoś robił coś, czego ja nie potrafiłem. Maya miał niebywałą zdolność i łatwość do jednania sobie ludzi. Był może przy tym trochę nadpobudliwy, czasem kolokwialny lub trywialny, jednak w gruncie rzeczy doby był z niego chłopak. Jeszcze lepszy perkusista. Był szczery, gadatliwy, zabawny, niewyszukany, powiedziałbym, że nawet nieco prostacki, ale niezaprzeczalnie miał też swój magnetyczny, charakterystyczny urok dużego dziecka, któremu wszyscy dookoła ulegali. Zatrzymywali i pochylali się nad nim z westchnieniem: "Och, spójrzcie jaki on uroczy!" - zupełnie tak, jakby faktycznie był jakimś bobasem w pieluchach, nad którym można byłoby się rozczulać. 
A przecież nie był.
Nie mogłem przeboleć tego, jak szybko Maya zaaklimatyzował się w nowym otoczeniu, jak szybko znajdywał sobie przyjaciół. Byłem zazdrosny. Ja tak nie potrafiłem. Byłem raczej skrytą osobą, która nie odzywała się za wiele. Byłem zdecydowanie typem słuchacza niżby gaduły. Nawiązywanie nowych znajomość, a tym bardziej ufanie ludziom przychodziło mi z niebanalnym trudem. Z tej samej racji zapewne musiałem dużo dłużej i dużo ciężej pracować, żeby stać się kimś bliskim dla innej osoby, gdyż w końcu nie jest łatwo zakumplować się z osobą, która broni się rękami i nogami przed tym, żeby się przed tobą otworzyć, prawda? 
Ciężko jest przyjaźnić się z kimś, kogo tak na dobrą sprawę nie znasz.
Grałem w Archemi. od samego początku - to będzie już blisko trzy lata. Mimo to nigdy nie udało mi się jednak znaleźć tak blisko Isamiego w sposób, w jaki udało się to Mayi. Starałem się, naprawdę się starałem, jednak nasze relacje nigdy nie wyszły spoza kategorii "znajomych po fachu". Perkusista, dla odmiany, z każdym kolejnym tygodniem stawał się coraz większą i coraz istotniejszą częścią życia wokalisty, co mogłem wywnioskować chociażby po tym, jak ten się na niego zapatrywał. Szatyn też wyczuł, co się święci. W końcu nie był ślepy, a i jego działania nie były bezpodstawne. Jednego razu zaproponował wspólną kolację w drodze do domu drugiemu muzykowi, przy następnej okazji wypad do kina, a jeszcze innym razem wprosił się do niego na noc, tłumacząc się, że z klubu, w którym wtedy graliśmy, miał przecież tak daleko do domu, że jest zmęczony i nie będzie tłukł się w środku nocy przez pół miasta tylko po to, żeby przespać się kilka godzin i zaraz potem znowu wstać i wrócić do pracy. I tak to jakoś leciało. Tydzień za tygodniem, a brunet ani razu nie odmówił czy się nie sprzeciwił. No bo przecież był dobrym przyjacielem, prawda? Takim argumentem posługiwał się drugi chłopak. "No nie bądź bez serca, przyjaciół nie wyrzuca się na bruk!" - lamentował. A muzyk mu ulegał. I podobało mu się to. Widziałem w jego oczach rosnącą ekscytację, zniecierpliwienie, kiedy wyczekiwał na kolejną chwilę, kiedy będą mogli zostać sam na sam, aż w końcu w jego spojrzeniu zagościło już nic innego jak czyste pożądanie. 
Może nie byłem zbyt dobrym mówcą, jednak byłem bardzo uważnym słuchaczem i obserwatorem. Przez lata spędzone przy boku Isamiego nauczyłem się go rozszyfrowywać. Czytałem z niego niemal jak z otwartej księgi, jednak nawet to nie dawało mi upragnionej przewagi. Bo co mi było po takiej zdolności, która pozwalała mi tylko zauważyć zauroczenie innym mężczyzną w twarzy chłopaka, którym sam się interesowałem?
Nie umiałem go sobie zjednać. Nie umiałem go do siebie tak przekonać. Nie potrafiłem być tak otwarty jak Maya. Próbowałem wychodzić z pewnymi propozycjami spędzenia wspólnie czasu z wokalistą, jednak ten czasami potrafił mi odmówić. W szczególności jeśli na horyzoncie pojawiał się perkusista. Jakby tego wszystkiego wciąż było mało, nie potrafiłem wzruszyć ramionami i przejść obojętnie ponad tymi niepowodzeniami, które w odmianie do mnie szatyna nie ruszały wcale i nie zrażały go do ciągłego próbowania. Spędzałem dużo czasu pochylając się nad moimi prywatnymi Waterloo. Zwykłem usprawiedliwiać się sam przed sobą, tłumacząc się, że próbowałem wyciągnąć jakieś wnioski z przeszłości, aby następnym razem nie wejść do tej samej rzeki, jednak prawda było, że zwyczajnie marnowałem czas. A zegar tykał. Czas nie czekał. Podobnie jak i Maya. On działał.
Chyba wychodziło na to, że czasami jednak dobrze było zamknąć oczy, przestać przesadnie kombinować i "iść na żywioł". Cały problem polegał jednak na tym, że takie podejście i porwanie się na improwizację kosztowało wiele odwagi. 
Odwagi, której mnie zawsze brakowało.
Ludzie w jakiś niewyjaśniony sposób mnie przerażali. Bałem się ich. Byłem świadomy ich natury i ich ułomności - bo w końcu sam należałem do ich gatunku, prawda? Nawet jeśli czasami nie byłem z tego faktu dumny ani trochę lub życzyłbym sobie, żeby było inaczej. Bałem się zdrady, osamotnienia, bólu... Nie wiedziałem, komu mogłem ufać, dlatego od tak przezornie zdecydowałem się trzymać język za zębami i nie zbliżać się do nikogo przesadnie, żeby nie zostać zranionym. Bo niby po co ryzykować? W końcu nie od dziś wiadomo, że najgorszymi bestiami zamieszkującymi naszą planetę są ludzie. Ponad to, każda rana potrzebowała czasu, żeby się zagoić - niektóre z nich potrzebowały nawet więcej czasu niż inne. Ów czas spędzało się nieco z boku, odsuniętym od grupy z racji ograniczonej mobilności, w bólu... Dlaczego niby z własnej, nieprzymuszonej woli miałbym się pisać na podobne ryzyko, które mogłoby nie zostać wynagrodzone w żaden sposób?
No właśnie może dlatego, że zawsze istniała druga strona medalu - ta jaśniejsza i bardziej pozytywna, która zakładała, że wszystko jednak pójdzie po dobrej myśli. Bo w końcu, kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana, prawda? 
Ano właśnie...
Wygląda na to, że dobrze byłoby mieć w tym wszystkim jakiś umiar, jednak popadanie ze skrajności w skrajność jest przecież tak prostym błędem do pełnienia. A popełnianie błędów z kolei jest takie ludzkie. No a koniec końców, jak już wspomniałem, ja też byłem tylko człowiekiem, więc nic, co ludzkie, nie jest mi obce. W szczególności mylenie się. Nawet kilka razy pod rząd w tej samej sprawie.
Ostatecznie, nawet jeśli interesujący mnie muzyk zgodził się już poświęcić mi trochę swojej uwagi, nie potrafiłem go tak zaczarować, jak robiła to moja prywatna, chodząca klątwa i utrapienie w postaci szatyna. Nie potrafiłem być tak zabawny, fascynujący, dowcipny. Byłem dla niego kolegą i nikim więcej. Zostałem uwięziony we "friend zone". Co za patowa sytuacja...
Sam nie wiem, kiedy i dlaczego tak właściwie zacząłem się fascynować Isamim. Nigdy wcześniej nie czułem takiej palącej chęci, a nawet potrzeby zbliżenia się do drugiej osoby. Zazwyczaj stroniłem od ludzi, bałem się ich, jednak on... on był inny. Nie przerażał mnie. Wydawał się być ciepły i godny zaufania. Pierwszy raz chciałem komuś zaufać, otworzyć się przed kimś, jednak mój skryty obiekt westchnień nie wyglądał na zainteresowanego. Co za szkoda. 
Myślę, że doszukiwałem się między nami pewnych podobieństw i stąd ta chęć zbliżenia się, która z czasem ewoluowała w coś więcej. Brunet był cichy i skryty podobnie jak i ja. Był wysoki, szczupły, przystojny, zagadkowy, utalentowany, pomysłowy... Mogłem mówić o nim w superlatywach godzinami. Ciężko było przejść koło niego obojętnie. Zdawało się, że kategoryzując nas obu jako introwertyków, myślałem, że uda nam się dość szybko i sprawnie znaleźć wspólny język, jednak przeliczyłem się. Kiedy dochodziło do spotkania dwóch niezbyt gadatliwych osób, ciężko było w ogóle o jakikolwiek dialog, gdyż każdy z nas wolał czekać w wygodnej i bezpiecznej pozycji na to, aż to w końcu ten drugi coś powie. Z tej racji w ostateczności nie padały żadne słowa, toteż zdarzało się nam czasem tak, że przez długi czas nie odzywaliśmy się do siebie w ogóle - zupełnie tak, jakbyśmy się posprzeczali, mimo iż tak naprawdę nigdy między nami nie doszło do żadnego spięcia.
Skrycie marzyłem o tym, że moglibyśmy się w jakiś magiczny sposób uzupełnić, gdyby w końcu udało nam się wzajemnie przełamać i zacząć mówić, jednak tak drastyczna zmiana dla nas obojga byłaby nie lada wyzwaniem. Ja wciąż śniłem i żyłem w swojej ułudzie, roztaczając drżące mrzonki wokół własnej osoby, podczas gdy w tym samym czasie Maya działał. Perkusista nawijał jak najęty, a brunet zdawał się czuć z tym dobrze, gdyż mógł zadowolić się słuchaniem i nie musiał się wcale tak często odzywać. Wystarczyły tylko jakieś półsłówka, głębokie pomruki, przeciągane monosylaby. Ponad to, zdawało się, że czerpał z tego wszystkiego radość, którą zarażał go najbardziej entuzjastyczny członek zespołu. Uśmiech rozciągający jego pełne usta był dla mnie jak najpiękniejszy prezent, jednak świadomość, że został on wywołany przez kogoś innego bolała i raniła. Bo ja nie potrafiłem go tak rozbawić. Próbowałem, jednak byłem dość osowiałą i stonowaną osobą, toteż zazwyczaj wszystkie moje starania kończyły się fiaskiem. 
Wyglądało na to, że powiedzenia funkcjonujące w społeczeństwie w istocie niosły ze sobą jakieś mądrości i ogólne prawy - zatem przeciwieństwa faktycznie się przyciągały. Ludzie najwyraźniej byli jak magnesy. Te same bieguny odpychały się wzajemnie, a różne przyciągały, tworząc pary, które ciężko było od siebie rozdzielić. Tak właśnie było w wypadku dwóch muzyków siedzących na sofie, których właśnie obserwowałem. Tak właśnie było także ze mną i brunetem.
W tym wszystkim najgorsze było jednak to, że absolutnie wszystko wskazywało na to, że sprawy szły dobrze dla obu stron. Nie tylko Isami był zadowolony, ale także Maya. Isami nie musiał się odzywać i mógł słuchać, tak jak lubił, jednocześnie będąc zarażanym "pozytywnymi wibracjami" perkusisty, podczas gdy ten drugi miał w końcu komu się wygadać, miał kogoś, kto mu nie przerywał, przytakiwał i był zawsze gotów znaleźć dla niego czas. Zdawałoby się, że był to układ wręcz idealny. Taki, który gwarantował długotrwały i stabilny związek, jakiego wszyscy na pewnym etapie życia zaczynamy poszukiwać.
Moje rozmyślania i gadulstwo perkusisty zostały przerwane przez trzask drzwi towarzyszący wejściu spóźnionego Yukiego do sali. 
- Sorry za spóźnienie - rzucił z lekka zdyszany, zdejmując bas z ramion i kładąc papierowe pudełko, które przyniósł ze sobą na stole. - Korki - usprawiedliwił się, przysiadając na oparciu fotela, na którym się ulokowałem. - Ale przynajmniej przyniosłem pączki na przeprosiny, żebyście nie mieli mi tego za złe! - wyszczerzył się, otwierając wspomniane wcześniej pudełko.
- Oo, Yuki, spóźniaj się częściej, co? - zaśmiał się Maya, od razu sięgając po jedną ze słodkości.
- To miłe z twojej strony, że nie chowasz do mnie urazy za to małe uchybienie, jednak lepiej będzie zarówno dla mojego portfela jak i dla naszego harmonogramu pracy, jeśli nie będę się jednak spóźniał - zaśmiał się fioletowowłosy, również sięgając po jednego z pączków. Isami także się poczęstował. Pozostałem jedynym, który nie ruszył się ze swojego miejsca i ani myślał przełknąć cokolwiek przez ściśnięte do granic możliwości gardło. - Zdaje się, że wspominaliście, że chcieliście nam coś powiedzieć? - Yuki zmienił temat, zwracając się do dwójki siedzącej naprzeciwko.
No i pięknie. Teraz nadeszła pora na nieuniknione. Na to, na co czekałem w napięciu od samego początku, co nie dawało mi spokoju, przyprawiało o ból głowy, mdłości, naprzemienne napady furii i smutku, co nie pozwalało mi jeść, a nawet oddychać spokojnie...
- Ano właśnie - ponownie odezwał się perkusista. - Wiecie... Jakoś tak wyszło, że... od niedawna jesteśmy z Ismaim razem - odezwał się spokojnie, jakby to nie było nic wielkiego. - Z początku nie zamierzaliśmy się z tym jakoś obnosić, ale po pewnym czasie i namyśle stwierdziliśmy, że miło byłoby mieć jednak wasze błogosławieństwo i upewnić się, że nie jest to dla was problem, szczególnie gdyby zdarzyło się nam zapomnieć... dobra, gdyby mnie zdarzyło się zapomnieć - uściślił, szczerząc się rozbrajająco.
- Jesteście parą, naprawdę? - basista uniósł wysoko brwi w zdziwieniu. Co za ignorant... żeby się tak nie zorientować wcześniej... - Moje gratulacje! - klasnął w dłonie. - No, ja tam nie mam z tym żadnego problemu, póki zamierzacie wciąż pracować tak ciężko, jak do tej pory i nie zapomnicie o całym otaczającym was świecie, wpatrując się sobie wzajemnie w oczy - zaśmiał się. 
To teraz chyba nadeszła moja kolej, wypadało, żeby kulturalnie zaprzeczył, że w jakikolwiek sposób przeszkadza mi ta sytuacja, prawda?
Z jakiejś racji do głowy nagle przyszedł mi tekst, który głównie słyszałem w amerykańskich filmach i serialach, kiedy główna para podchodziła wspólnie do ślubnego kobierca, a ksiądz mówił: "Jeśli ktoś zna powód, dla którego ci dwoje nie mogą się pobrać, niech przemówi teraz albo zamilknie na wieki.". No i co ja niby miałem zrobić w takiej sytuacji? Mój wybór był chyba dość oczywisty...
Oczywiście, że zdecydowałem się zamilknąć. W końcu wygłaszanie swoich przemyśleń na głos nie leżało w mojej naturze. Nie miałem wystarczająco odwagi. Było już za późno. Mój zegar najwyraźniej się zatrzymał. Koniec gry. Zbyt długo zwlekałem i przegrałem.
Niemniej, fakt, że się nie odezwałem, nie oznaczał, że nie zamierzałem zrobić nic z zaistniałą sytuacją, zignorować ją i udawać, że nic się nie stało. Nie było mi łatwo przejść ponad czymś podobnym do porządku dziennego - głównie dlatego, że byłem emocjonalną osobą, czasami nawet bardziej niżbym chciał, nawet jeśli się do tego nie przyznawałem i przeklinałem się za to w myślach. Lata tłumienia w sobie własnych uczuć i emocji, gryzienia się w język i łykania własnych łez robiło swoje. Zbierało swoje żniwa. To chyba właśnie dlatego roztrząsałem każdą małą sprawę, nad którą nikt inny zapewne by się nie rozwlekał. Ciągnąłem za sobą bagaż doświadczeń, który dawał mi o sobie znać za każdym razem w podobnej sytuacji. Przyciskał mnie swoim ciężarem, sprawiając, że nie mogłem ustać prosto, że się zginałem, łamałem - pękałem. Wracałem myślami do wspomnień o czasach, kiedy siłą zatrzymałem słowa cisnące mi się na usta i ból powracał. Kumulował się gdzieś w głębi klatki piersiowej, tuż pod tym zmartwiałym głazem, który w niej nosiłem. Łączył się z tym, który był wywołany świeżymi przeżyciami. Ścigało mnie widmo minionych zdarzeń, które wciąż odbijało się echem w mojej głowie. To nie dawało mi spokoju. Wyniszczało. Zatruwało. Zżerało żywcem od środka.
Chciałem być silny, ale byłem już zmęczony nawet samym udawaniem. Miałem dość. W takim wypadku naprawdę nie widziałem żadnego innego wyjścia czy rozwiązania niżby własne odejście. Wiedziałem, że dłużej już nie zniosę tego pięknego widoku zakochanych - widoku szczęścia, którego ja miałem nigdy nie doznać ze względu na własną ułomność emocjonalną, jakieś swoiste skrzywienie, w którym kopałem i brnąłem dalej i głębiej na własne życzenie.
To się chyba nazywa masochizm, nie?
A więc zdecydowałem się odejść z zespołu. Nie byłem pewien czy tak będzie lepiej dla innych, czy tak będzie lepiej dla mnie samego. Nie wiedziałem, czym innym mógłbym się zająć w życiu niżby grą na gitarze. Wiedziałem, jednak za to, że to była najwyższa pora na to, żeby odwrócić się i odejść, póki mogę jeszcze przynajmniej zrobić to o własnych siłach. Nie chciałem, żeby inni widzieli, jak poddawałem się, jak byłem wyniszczany i pożerany przez własne demony. Mogłem im zaoszczędzić tego widoku i taki właśnie miałem plan.
Koniec końców przynajmniej zdecydowałem się na jakieś działanie. Nie stałem już biernie w miejscu, a to oznaczało, że podjąłem jakieś decyzje, że wykonałem jakiś krok. Podjąłem ryzyko. Istniała zatem jakaś szansa i nadzieja na to, że to przybliży mnie do jakiegoś prywatnego sukcesu - że w końcu to ja będę tym, który będzie przechylał kieliszek z szampanem zwycięstwa. Oczywiście istniała także możliwość, że znów źle wybrałem, że znów się pomyliłem, jednak próbowałem nie myśleć o tym zbyt wiele. O tym, czy dokonałem właściwego wyboru, poinformuje mnie czas, kiedy mój zegar znów zacznie tykać. Czas pokaże i wtedy się przekonamy.
Czym zatem tym razem życie uśle moją drogę? Jakie kłody rzuci mi pod nogi? 
Czas pokaże.

4 komentarze:

  1. Ech, w końcu odrobina wolnego, w końcu mogłam to przeczytać. Mimo iż był to dosyć depresyjny fik, to nie udało mu się popsuć mojego dobrego humoru! ^^ Ach, Noah... Ja naprawdę nie wiem co się dzieje z tymi gitarzystami? Najpierw Pitty, teraz on? Na szczęście Archemi się nie rozpadnie, tylko mają zamiar grać z suppem. Pewnie aż nie znajdą nowego. Co do samego ficzka, to mimo iż bohaterem jest Noah, to szczerze powiem iż jakoś bardziej utożsamiłam się z Isamim, niż gitarzystą xD Trochę współczuję bohaterowi, można powiedzieć, że padł ofiarą romantycznej miłości :( Tylko żeby nie skończył jak jej bohaterowie! Nie chcemy tu trupów! ;_; Rozumiem jego decyzję, ja bym się chyba zabiła gdybym miała patrzeć na swój obiekt westchnień, które jest z kimś innym, dzień w dzień. Okropne. Choć ciekawi mnie prawdziwy powód jego odejścia, został on w ogóle podany?

    Tradycyjnie ślę pozdrowienia! Tym razem z mojego wiedźmiego zakątka! Tylko nir mów mojemu mężowi, że mam taki! XD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ach, twój stalowy, dobry humor - mogę tylko pozazdrościć ^^''
      Romantycznej miłości? A nie przypadkiem platonicznej? Chociaż z drugiej strony to nawet to określenie tu za bardzo nie pasuje, bo Isami miał Noah tylko za kolegę ^^'' No, ale koniec końcem bycie ofiarą jakiejkiegokolwiek rodzaju miłości jest okrutne c'':
      Wydaje mi się, że Noah nic nie powiedział odnośnie swojego odejścia, ale mogę się mylić, bo wiesz, że ja stalkuję tylko twittera Kaia, a resztę to czytam tylko od święta i jak nie ma za dużo kanji ^^''

      ~Kita-pon

      Usuń
  2. Wreszcie mam czas na dodanie komentarza... Czytając tego ff małam wrażenie, że mogłabym się zaprzyjaźnić z bohaterem, a niektóre sytuacje jakby były o mnieXD Być chorobliwie nieśmiałym to naprawdę trudne zwłaszcza jeżeli ktoś Ci się pooba a boisz się podejść i zagadać...I ten uczuć kiedy jesteś już w stanie zrobić ten zdecydowany krok do przodu a tu nagle dowiadujesz się, że już za późno.Biedny Noah (;_;) Faktycznoe coś jest nie tak z tymi gitarzystami a o zespołach już nie wspominam ( dużo disband'ów i hiatus'ów a to dopiero początek roku... Aż strach pomyśleć co będzie później(°_°)) Btw. ponieważ kiedy piszę ten komentarz jest 14 lutego to życzę Ci Kito ( i Twojemu Wenowi) Happy Valentine's day<3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dwie osoby skomentowały, jedna napisała opowiadanie - co je łączy? Że wszystkie trzy w jakiś sposób utożsamiają się z introwertykami ^^'' To trochę niepokojące ^^'' Serio, jakby się tak rozejrzeć na około to strasznie dużo w dzisiejszych czasach osób, które nie potrafią za bardzo radzić sobie w towarzystwie niżby takich socjalnych bestii jak Maya C'': Dokąd ten świat zmierza? C'':
      Dziękuję pięknie za życzenia w imieniu swoim i Wena, i odsyłam je z powrotem z dokładką! ♥

      ~Kita-pon

      Usuń