Ha, niech mi nikt więcej nie narzeka, że nic nie wstawiam, bo jak nie wstawiam, jak wstawiam! x''D
Dziś, tak jak już wcześniej zapowiadałam, trochę bardziej w klimatach fantasy. Kaia jeszcze nie ma, ale spokojnie, on też będzie miał swoje pięć munut, gdyż mam pomysł na kolejna mniej więcej trzy częściową historyjkę z jego udziałam ♥
Tym razem zdecydowałam się na opowiadanie typu ... x reader, trochę tak jak to było z opowiadaniem Halloweenowym z Mikaru, więc możecie uznać to za taki trochę spóźniony twór (jak na mnie to i tak mało x''p)
Mam nadzieję, że polubicie Isamiego w mojej wersji tak samo jak i Kaia - uprzedzam jednak, że więcej będzie się jednak działo (więcej Isamiego!) będzie w następnej części, więc... stay tuned! xD
W ostatnim czasie nie miałam zbytnio motywacji, żeby pisać na tym blogu, ale ożywienie powstałe pod ostatnim wpisem i konwersacja, jaką udało nam się stworzyć pozytywnie mnie nastroiła, a więc oto jestem i próbuję po raz kolejny.
W zasadzie to chciałam zmieścić się w jednej części… ale sama nie wiem, to się jakoś rozrosło, dlatego musiałam podzielić to na dwie części ^^’’
A dlaczego tak w ogóle właśnie Isami? Cóż, przeczytacie, a się przekonacie C: Mam nadzieję, że opowiadanie przypadnie Wam do gustu ♥
Z dedykacją i masą podziękować dla Nivy Cross, która zainspirowała i przekonała mnie, żeby za coś podobnego w ogóle się wziąć ♥♥♥
Uwaga: Tekst nie przeszedł okresu “kwarantanny”, więc mogą pojawić się byki rzucające się ludziskom do oczu ze sztyletami! (właśnie wyobraziłam sobie takiego prawdziwego byka celującego sztyletem człowiekowi w oko - heh, zabawne… ^^’’) Właściwie to mogłabym dłużej “przetrzymać” to opowiadanie i opublikować je po kilkukrotnym przeczytaniu, żeby możliwe zredukować liczbę błędów, ale nie chcę dłużej stopować bloga, a poza tym jestem chora, właściwie ledwo zipię i możliwe, że trochę zajmie mi czasu dojście do siebie, co automatycznie wydłużyłoby czas “kwarantanny” >.<’’
「感謝」cz.1/2
(jap. “kansha” - wrażenie)
Westchnęłam ciężko wychodząc z zatęchłej puszki na kółkach, w jaką przemienił się nocny autobus. Stanęłam na wilgotnym, śliskim asfalcie, który mienił się w blasku księżyca niczym skóra gigantycznego węża. Tuż nad ziemią unosił się ledwo widoczny, blady obłok mgły. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach wilgoci i słodko-gorzki miazmat gnijących szczątków organicznych - unikalna woń lasu.
Obejrzałam się po raz ostatni za oddalającym się w mroku nocy środkiem transportu publicznego. Pomarańczowe światła przywodzące na myśl ślepia groźnego zwierzęcia czającego się w zaroślach zniknęły za zakrętem. Odgłos krztuszącego się, wiekowego silnika spalinowego cichł miarowo, pozostawiając mnie w względnej ciszy pogrążonego we śnie lasu. Jedynymi słyszalnymi odgłosami był świst wiatru wśród listowia drzew oraz koncert świergotu koników polnych. Tak, nie ma to jak mieszkać na końcu świata, nie?
Wokoło naprawdę nie było nikogo ani niczego. Moim jedynym towarzyszem był jednonogi znak przystanku autobusowego z wyblakłą tabelą rozkładu jazdy, na którym ząb czasu dobitnie odcisnął swoje piętno. Nie było się jednak, czemu dziwić. Trudno byłoby uświadczyć tłumu w środku nocy w środku lasu pośród górskiego bezkresu, prawda? Ano właśnie…
Westchnęłam raz jeszcze i w końcu zdecydowałam się ruszyć przed siebie. Na zewnątrz zrobiło się już dość chłodno. Autobus, mimo iż zaparowany i duszny, miał jedną zaletę i mianowicie było nią ogrzewanie. Zostałam w bluzie, jeansach i trampkach, które, jak mi się wydawało, szybko mogły przemoknąć podczas spaceru po rozmokłej ściółce leśnej. Skrzywiłam się na tę myśl, gdyż maszerowanie w obrzydliwie mokrych butach było naprawdę ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę i wisienką na torcie, która mogła tylko ukoronować ten przeklęty wieczór. Chciałam mieć już to wszystko jak najszybciej za sobą. O czym ja w ogóle myślałam pakując się w moim miniaturowym, studenckim mieszkanku, przygotowując się do powrotu w rodzinne strony? Powinnam była wziąć ze sobą kalosze i kożuch, a nie ubierać się jak “na rewię mody”, jakby to zapewne powiedziała babcia. Cóż, najwidoczniej w świecie przyzwyczaiłam się do dobrodziejstwa dużego miasta, które było jedną wielką wyspą ciepła na mapie okolicznych terenów i w którym lokalny klimat był dość łaskawy i unormowany. Zapomniałam już, jak warunki atmosferyczny potrafiły dać się człowiekowi we znaki, kiedy mieszkało się na odludziu, niemal w głuszy, z dala od cywilizacji i jej przełomowych wytworów, jakim był chociażby dobrze oświetlony, utwardzony chodnik.
Właśnie wracałam z miasta do domu podczas jesiennej przerwy. Właściwie to z chęcią zostałabym na miejscu, jednak przez całe letnie wakacje pracowałam i nie widziałam się z rodziną, toteż mama wymusiła na mnie, żebym przynajmniej na ten jeden wolny tydzień wróciła do domu. Rodzicielka najwyraźniej stęskniła się za mną. Dobra, wszystko pięknie ładnie, zaraz będziemy padać sobie w ramiona ze łzami wzruszenia w oczach, ale żeby do tego w ogóle doszło musiałam dostać się do mojego rodzinnego domu, który mieścił się z dala od wąskiej, jednopasmowej wstążki asfaltu. Musiałam iść przez las, żeby dotrzeć do wielkiego, wiekowego domostwa na skraju wzniesienia, który górował nad zielonymi polami mieszczącymi się na stosunkowo stromym zboczu.
Mój rodzinny dom został zbudowany w typowo tradycyjnym stylu - czy raczej w stylu, który w czasach jego powstawania był uważany za powszechny, ale obecnie, ze względu na swój wiek, został ochrzczony mianem tradycyjnego. Dom był naprawdę stary, ale moja rodzina dbała o niego, dlatego wciąż pięknie się prezentował. Bardzo go lubiłam i ceniłam, nawet pomimo jego niekoniecznie korzystnej dla mnie lokalizacji. Nie zrozummy się źle, potrafiłam docenić piękno otaczającej mnie natury, ciszy i spokoju, jednak nie dało się ukryć, że wciąż byłam młodą, niewyszumianą osobą, która lubiła miejskie życie. Przyjemnie było od czasu do czasu wrócić do domu i odpocząć od zgiełku metropolii, wyciszyć się i na nowo naładować baterie, ale nie dało się też ukryć, że nocne życie, kluby, dyskoteki, koncerty i tłum znajomych były mi znacznie bliższe i wszystkie te rzeczy brzmiały dużo bardziej atrakcyjne niżby stare pola ryżowe, których od lat nikt i tak już nie zasiewał. Kochałam ten dom, ceniłam go i szanowałam. Lubiłam jego wielkie, wolne przestrzenie, które były tak różne od mojej sypialni w akademiku, w której mogłam dosięgnąć przeciwległych ścian, kiedy rozłożyłam wyciągnięte ręce na boki. W przyszłości miałam odziedziczyć go w spadku, choć póki co wykręcałam się od tego pomysłu, próbując wrobić w spuściznę mojego kuzyna. Pomimo wielkiego sentymentu, jaki czułam wobec budynku, naprawdę nie mogłam wyobrazić sobie samej siebie żyjącej na takim odludziu. Potrzebowałam marketów, centrów handlowych, metra, taksówek, restauracji i salonów kosmetycznych, a tutaj o takich dogodnościach mogłam co najwyżej pomarzyć. Zamierzałam wpadać tu raz na jakiś czas, kilka razy do roku, ale to by było na tyle. Nie mogłam tu z powrotem zamieszkać na stałe. Nie po tym, jak w końcu udało mi się wydostać do tętniącego życiem miasta, jak zachwycona zachłysnęłam się całym wachlarzem możliwości, jakie te mi oferowało.
Mama tłumaczyła mi kiedyś, dlaczego nasz dom został wzniesiony w takim właśnie nietypowym miejscu. Ponoć w przeszłości pełniliśmy nadzór nad polami i handlowaliśmy ryżem, dlatego powodziło nam się całkiem nieźle. Jako mała dziewczynka często lubiłam ubierać się w tradycyjne stroje i biegałam po wewnętrznym dziedzińcu domu oraz okolicznych terenach wyobrażając sobie, że jestem damą dworu minionej epoki, córką bogatego kupca. Aż uśmiechnęłam się do siebie pod nosem na to powracające wspomnienie.
Ruszyłam przed siebie słabo widoczną w ciemności, wydeptaną ścieżką bardziej kierując się pamięcią niżby patrząc uważnie pod nogi. Tak jak się tego spodziewałam, ziemia była grząska i rozmokła, dlatego od razu zapadłam się w niej. W końcu to już jesień i regularne ulewy były jak najbardziej na miejscu, tak? No, teraz to naprawdę już pożałowałam, że nie ubrałam tych przeklętych kaloszy…
Powietrze było rześkie, mój oddech unosił się w nim w postaci białego kłębu pary. Potarłam zmarznięte ramiona i poprawiłam torbę na ramieniu, która przekrzywiała mnie ze względu na swój niebanalny ciężar. Z każdym kolejnym krokiem czułem się jednak coraz lepiej i negatywne myśli opuszczały mój umysł. W końcu wracałam do domu. Może jednak tego właśnie było mi trzeba? Krótkiej przerwy od wariackiego życia w gonitwie?
Mimo iż było mi chłodno, nie spieszyłam się jakoś przesadnie. Szłam powoli, rozglądając się ciekawsko na boki. To interesujące, jak znajome krzywizny drzew i krzewów zmieniały się po zachodzie słońca. Dobrze znałam te okolice, w końcu wychowałam się tutaj, jednak nigdy wcześniej nie miałam okazji spacerować tu o tak późnej porze. Zawsze zniechęcała mnie do tego niska temperatura tak charakterystyczna dla górskiego klimatu lub, kiedy byłam młodsza, zakazy rodziców i dziadków. Kiedy byłam dzieciakiem babcia straszyła mnie, że po nocy kręcą się tu youkai, żebym nie wymykała się z domu po zmroku. Opowiadała mi historie o kitsune, kappach, tengu i wielu innych stworzeniach, a ja słuchałam jej opowieści o starych wierzeniach i mitach przestraszona, a zarazem niemożliwie zainteresowana. Chowałam głowę pod kołdrą, kiedy kobieta przechodziła do punktu kulminacyjnego, jednak zawsze prosiłam ją, żeby dokończyła, gdyż wiedziałam, że w przeciwnym wypadku ciekawość nie dałaby mi spokoju i nie pozwoliłaby mi zasnąć. W dzieciństwie zamiast słuchać bajek na dobranoc o pięknych księżniczkach i walecznych rycerzach słuchałam wiejskich zabobonów zrodzonych wśród zbieraczy ryżu. Nie uważałam jednak, żebym coś przez to straciła. Wciąż trzymałam się przekonania, że te były dużo ciekawsze od produkcji Disneya.
Po drodze do domu mijałam opuszczoną, zapomnianą świątynię shinto. Swego czasu była ona często odwiedzana przez rolników pracujących na polach, ale obecnie w pobliżu nie zamieszkiwał już właściwie nikt z wyjątkiem mojej rodziny. Ludzie wyprowadzili się podążając za pracą i innymi możliwościami do dalekich wiosek lub miast, tak jak to i było ze mną, toteż kaplica popadała w ruinę. Moja babka koniecznie chciała ją odrestaurować i odnowić, jednak wiekowy dom też potrzebował stałych remontów, żeby trwać w swojej świetności i to przynosiło nam już wystarczająco wydatków. Nie mieliśmy wystarczająco funduszy, żeby spełnić jej marzenie, a ponad to moja rodzina nie należała do jakoś szczególnie uduchowionych, więc nikt inny nie przejmował się za bardzo stanem świątyni. Wydawało mi się to być wręcz oczywistym, że wraz z tym, jak Japonia stawała się coraz nowocześniejsza, społeczeństwo konsekwentnie zapominało o swojej rodzimej religii, jaką było shinto. Ostatecznie babcia zmarła kilka lat temu nie dopinając swego. W sumie szkoda. Teraz czułam jakiś niezrozumiały żal i nostalgię, kiedy spoglądałam tak na tę przegniłą, omszałą, czerwoną bramę torii, z której zwieszały się wiekowe pajęcze sieci niczym osobliwe girlandy.
W oddali majaczył mi niewyraźny zarys budowli o strzelistym, ostrym dachu z czerwonymi krokwiami. Tuż przy wejściu wisiały strzępy dawno wygasłych latarnii, z których w zielonych kaskadach spływały skołtunione brody porostów. Nagle tknięta jakimś niezrozumiałym impulsem ruszyłam w kierunku świątyni zamiast kierować się dalej w stronę domu. Przeszłam przez pierwszą z bram. W tym momencie coś przebiegło z dziką prędkością po mojej prawej, wzburzając przy tym zielone morze rozłożystych paproci. Zaalarmowana zatrzymałam się na moment, jednak szybko uspokoiłam się, wmawiając sobie, że to z pewnością tylko jakiś mały mieszkaniec leśny - wiewiórka, królik albo co tam jeszcze… Bo co niby innego, prawda? Obecnie byłam już na tyle dużą dziewczynką, że zdawałam sobie sprawę, że wszystko to, o czym opowiadała mi babcia przed laty było czystą fikcją, a tereny te wcale nie były nawiedzone przez demony. Wiedziałam to i powtarzałam to sobie w myślach z uporem maniaka niczym mantrę, ale moje serce wciąż łupało głośno i przejmująco boleśnie w obręczy żeber. Ze względu na późną porę wszystko dookoła zdawało się być jakieś bardziej upiorne i obce, ale przez to zarazem bardziej intrygujące, nowe, podniecające. Należałam do tej dziwnej grupy ludzi, którzy lubili się bać, którzy lubili kiedy ekscytacja przepływała w ich żyłach w swojej najczystszej postaci wraz z nowymi dawkami adrenaliny. Nie potrafiłam wyjaśnić, dlaczego tak było. Im bardziej się bałam, tym bardziej chciałam brnąć w to nowe, przerażające doświadczenie, niezależnie od tego, że brzmiało to głupio, że zachowywałam się w dokładnie odwrotny sposób do większości ludzi, którzy uciekali od tego, co przyprawiało ich o gęsią skórkę. Chyba najwyraźniej miałam wrodzone zadatki na to, żeby zostać główną ofiarą w jakimś horrorze…
Wspięłam się po szerokich, koślawych, popękanych schodach wiodących do kapliczki. U ich szczytu siedziały dwa kamienne lwy z otwartymi paszczami. Jeden z nich stracił przednią łapę, drugiemu ukruszyła się większa część pyska oraz jedno ucho schowane w nieruchomej grzywie. Statyczni strażnicy taksowali mnie martwym spojrzeniem trojga oczu. Gdzieś niedaleko przepływał wąski strumień. Słyszałam jego ciche szemranie, jego uspokajający głos, który zapraszał mnie do zwiedzania świątyni o tej jakże nietypowej porze.
Nie zamierzałam wchodzić do środka. Na tyle głupia jeszcze nie byłam. Nie wiedziałam czy kaplica posiadała piwnicę i czy spróchniałe deski podłogi wytrzymają pod moim ciężarem. Wizyta w popadającym w ruinę budynky była mi zbędna. Wystarczyło mi, kiedy mogłam popatrzeć na niego z zewnątrz. Poza tym i tak nie zamierzałam zostawać tu zbyt długo W końcu było zimno, a ja musiałam dotrzeć do domu przed północą.
Moje plany uległy zmianie, kiedy nagle doszło mnie sokyoku. Od razu rozpoznałam prostą melodię wygrywaną na koto. Sama kiedyś uczyłam się gry na tym instrumencie i zaczynałam od podobnych kompozycji, więc nie było mowy o pomyłce. Jako że mój dom był naprawdę stary, można było w nim znaleźć wiele wiekowych, jednak niezaprzeczalnie ciekawych czy wartościowych rupieci. Jednym z nich było właśnie koto, które znalazłam pewnego razu na strychu. Zdawało się, że to wciąż stało w moim pokoju, mimo iż od dawna już na nim nie grałam. Obecnie głównie pełniło rolę ozdobną i z jakiejś racji wciąż nie chciałam się go pozbyć. Nie mogłam także zabrać go ze sobą do miasta, gdyż najzwyczajniej w świecie nie miałam, gdzie go tam trzymać.
To, co słyszałam nie było jednak brzmieniem instrumentu z daleka, na którym dla zabicia czasu i nudy mogliby zacząć brzdąkać moi młodsi kuzyni na werandzie. Źródło dźwięku znajdowało się gdzieś blisko. Nie brzmiało to też na grę amatora. Melodia była prosta, jednak opanowana do perfekcji. Wyczucie rytmu było wręcz idealne, nie usłyszałam ani jednego błędu, ani jednego fałszywego dźwięku towarzyszącemu szarpnięciu za niewłaściwą strunę.
Przełknęłam z trudem, a włoski na moim karku zjeżyły się. Skierowałam się w stronę, z której dochodziła mnie melodia. Ostrożnie podeszłam do dwuskrzydłowych drzwi i pchnęłam je delikatnie. Te w odpowiedzi jęknęły głośno, wręcz potępieńczo, co nie podziałało na moją korzyść, gdyż zamierzałam zachowywać się tak cicho, jak to tylko było możliwe - teraz jednak zdradziłam się już na samym początku. Super.
Mimo wszystko moja wścibska natura wygrała i choć wszystkie lampki w mojej głowie zapłonęły intensywnie czerwonym światłem sygnalizującym alarm i nakazując mi się przy tym wycofać, ja dalej uparcie brnęłam przed siebie. Niepewnie wsunęłam głowę do zaciemnionego wnętrza rozglądając się w poszukiwaniu muzyka. Wciąż nie przestąpiłam jednak progu, obawiając się, że próchno może złamać się pod moim ciężarem.
- Jest tu kto? - zapytałam słabym, drżącym głosem.
- Owszem - o dziwno doczekałam się jasnej i wyraźnej odpowiedzi.
Przestraszona aż podskoczyłam w miejscu, a moje serce na moment zatrzymało się nie wiedząc, co zrobić w panice - wyskoczyć mi wprost z klatki piersiowej na ziemię, wcisnąć się siłą do gardła modyfikując przy tym w dość znaczący sposób moją anatomię czy zwyczajnie pozostać w tym zmartwiałym stanie i przestać bić, przyprawiając mnie tym samym o zawał.
- Zawsze tu jestem - odparł wyraźnie męski głos tonem, jakby mówił o najoczywistszej rzeczy na świecie.
Potrzebowałam chwili, żeby dobrze przyjrzeć się mojemu rozmówcy. Był to młody mężczyzna siedzący w siadzie skrzyżnym na podłodze z koto u jego stóp. Na trzech palcach prawej ręki nosił plektrony służące do szarpania strun instrumentu i które w ciemności wyglądały jak zakrzywione szpony. Mężczyzna miał długie, czarne włosy spięte wysoko na czubku głowy czerwonym rzemykiem. Lśniące pasma włosów opadały mu na trupio bladą twarz o symetrycznych, delikatnych rysach, na której tle wyróżniały się ciemne oczy oraz usta w głębokim kolorze wytrawnego wina. Oczy oprószone miał jakby śliwkowym cieniem lub tak przynajmniej próbowałam to sobie tłumaczyć, nie chcąc uwierzyć, że ten mógł mieć tak wyraźne sińce lub wory malujące się dookoła nich. Same oczy miał duże, w kształcie migdałów o bystrym, zimnym spojrzeniu. Pod drobnym, delikatnym nosem malowały się pełne wargi, które w chwili obecnej dalekie były od przyjaznego rozciągnięcia się w uśmiechu.
Ubrany był w tradycyjny strój pokryty białymi znakami namalowanymi farbą na materiale. Siedział tu zupełnie sam bez żadnego źródła światła - chociażby pojedynczej świeczki czy latarki - co wydało mi się być nieco podejrzane…
- Co tutaj robisz? - zapytałam totalnie zbita z tropu.
- Pracuję i żyję - odparł. - Mieszkam - wzruszył ramionami.
- Mieszkasz tutaj? - zdziwiłam się, unosząc wysoko brwi.
Nie mogłam uwierzyć, że ktoś mógł mieszkać w takiej ruderze bez elektryczności, kanalizacji, bieżącej wody i ogrzewania. Jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, brunet wyglądał na ubranego dość lekko, a mimo to siedział spokojnie na swoim miejscu, podczas gdy ja zaczynałam już drżeć z zimna. W końcu, jakby nie patrzeć, zastał nas już listopad, a więc zima zbliżała się wielkimi krokami…
- Tak - odparł spokojnie. - Przeszkadza ci to? - spojrzał na mnie nieprzychylnie.
- Nie, nie - zamachałam rękami w obronnym geście. - Po prostu… myślałam, że to miejsce jest opuszczone - usprawiedliwiam się.
- To po co niby się tu kręcisz o tej porze? - założył ręce na piersi, taksując mnie podejrzliwym spojrzeniem. - Do czego potrzebne ci opuszczone miejsce w środku nocy? Co chciałaś tutaj zrobić? - drążył.
- Nic! - zaoponowałam. - Po prostu wracałam do domu i… jakoś tak wyszło, że zboczyłam z trasy - rozłożyłam bezradnie ręce.
- Doprawdy? - nie dowierzał. - A gdzie ty niby mieszkasz? - dociekał.
- W domu nad ryżowymi polami - wskazałam ręką w kierunku, w którym w istocie mieścił się mój dom.
- Ach, tam… - mruknął kiwając głową, a jego spojrzenie z miejsca złagodniało. Przyjrzał mi się uważnie. - Jesteś [twoje imię]? - zapytał.
- Tak… - przytaknęłam niepewnie. - Skąd znasz moje imię? - ściągnęłam brwi w niezrozumieniu. - Nie przypominam sobie, żebym ci się przedstawiała… - zauważyłam.
- Twoja babcia wspominała mi o tobie - wyjaśnił. - Często tu przychodziła. Lubiła to miejsce - podniósł się na równe nogi i ruszył powolnym krokiem do najbliższego okna, przez które wyjrzał zaplatając ręce za plecami.
- Prawda - zgodziłam się. - Jej ostatnią wolą było odnowienie tego miejsca - wyznałam.
- Mylisz się - zaprzeczył z powrotem przenosząc spojrzenie na mnie. - Jej ostatnią wolą było sprowadzenie cię z powrotem do domu - odezwał się pewnie. - Nie mogła przeboleć, że wyjechałaś do miasta - oznajmił, a mnie zamurowało.
Nie mogłam uwierzyć, że babcia rozmawiała na mój temat z tym mężczyzną… Ponad to zdawało się, że ten wiedział o niej znacznie więcej niż zwykły nieznajomy, co trochę napawało mnie niepokojem. Nigdy nie wspomniała mi nawet słowem o brunecie i nie wydawało mi się, żeby którykolwiek inny domownik zająknął się na jego temat chociażby pojedynczym słowem.
- Mogę wiedzieć, jak masz na imię? - zainteresowałam się, planując dokładnie przepytać wszystkich w domu na temat tajemniczego mieszkańca zrujnowanej świątyni, aby zdobyć o nim jakieś informacje.
- Isami - przedstawił się zdawkowo.
Musiałam przyznać, że Isami nie wywarł na mnie zbyt dobrego pierwszego wrażenia. Był… dziwny i szorstki w obyciu. Twierdził, że mieszkał w opuszczonej kaplicy, dziwnie się ubierał, miał niepokojące spojrzenie i łączyły go jakieś niejasne znajomości z moją babką. Cudownie. Czego to człowiek może dowiedzieć się po powrocie do domu?
Mężczyzna wyglądał przez chwilę, jakby się wahał lub nad czymś zastanawiał, toczył ze sobą wewnętrzną walkę. Skrzywił się, jakby nagle dostał od tego wszystkiego nieznośnej migreny. Westchnął ciężko i przymknął na moment powieki.
- Chodź - wyciągnął rękę w moją stronę, choć sam nie ruszył się w moim kierunku ani o krok.
- Co proszę? - zdziwiłam się.
- Po prostu chodź - rozkazał. - Nie bój się. Podejdź do mnie - cały czas wyciągał rękę w oczekującym geście.
Nie wiedziałam, czego ode mnie chciał, ale w ostateczności postanowiłam spełnić jego polecenie. Niepewnie postawiłam jedną nogę na wiekowych deskach parkietu. Drewno zatrzeszczało pod moim ciężarem. Wzdrygnęłam się i wzięłam głęboki oddech. Uspakajałam się myślą, że przecież wszystko powinno być w porządku, skoro Isami mógł swobodnie poruszać się po podłodze świątyni i ta wytrzymywała jego ciężar. Deski nie wydały z siebie nawet pojedynczego dźwięku protestu, kiedy ten podszedł do okna, więc wszystko powinno być okej, prawda?
Nic nie było okej. Postąpiłam jeszcze tylko dwa kroki. Wyciągnęłam rękę, aby złapać bruneta za dłoń, jednak nim zdążyłam chociażby musnąć opuszki jego palców podłoga zawaliła się pode mną. Rozniósł się ogłuszający trzask i huk walącego się drewnianego stropu. W powietrze wzbiła się chmura kurzu, piachu i drzazg. Krzyknęłam przerażona. Próbowałam się ratować, szukałam czegoś, czego mogłabym się złapać, jednak w całym tym chaosie jedyną stałą był mężczyzna, który stał statycznie na brzegu wyrwy powstałej wskutek zawalenia się podłogi i spoglądał na mnie spokojnie - zupełnie tak, jakby wiedział, co się stanie, jakby to zaplanował. Tylko dlaczego on nie spadał? Przecież to niemożliwe, żebym mogła być od niego dużo cięższa - a nawet jeśli, to przecież nie na tyle, żeby spróchniała podłoga wytrzymała jego ciężar, ale mój już nie. Coś tu było nie tak. Mocno nie tak.
Nie miałam jednak czasu na prowadzenie dalszych rozważań. Chwilę po tym, jak rozniósł się ogłuszający trzask, poczułam, jak ląduję na czymś twardym i ostrym. Coś wbijało się w moje ciało, a na dodatek kolejne deski zwaliły się wprost na mnie, unieruchamiając mnie. Bolało. Bolało, jak jasna cholera! Pomimo niskiej temperatury otoczenia nagle poczułam ciepło rozlewające się pod moim ciałem oraz ciepło oblewające mnie z góry. Chciałam krzyknąć, jednak moje gardło pełne było zanieczyszczeń unoszących się w powietrzu i nie mogłam znaleźć własnego głosu. Bardzo bolała mnie głowa, mój widok zaczął się rozmazywać. Pomimo mojego gasnącego wzroku udało mi się dostrzec żywą czerwień, która szybko obejmowała coraz większy obszar. Ów czerwień wykwitała z mojego ciała niczym osobliwy kwiat. Chwilę zajęło mi połączenie faktów i dojście do wniosku, że oczywiście musiała być to krew.
Kaszlnęłam słabo. W ustach poczułam metaliczny smak krwi. Zamiast krzyku z mojego gardła wydostał się słaby jęk. Tuż obok mnie znienacka pojawił się Isami. Stał nad moją głową i wpatrywał się we mnie ze stoickim spokojem.
No i masz babo placek! Doigrałam się swojego! Czy ja przypadkiem nie wspominałam, że przyjdzie mi kiedyś zagrać rolę głównej ofiary w jakimś horrorze? Dobra, przyznać trzeba było, że mój horror był wyjątkowo denny, pewnie jakaś produkcja klasy C, jak nie D, ale cóż poradzić… jaka główna aktorka, taki film.
I jaki z tego wszystkiego morał? Jak ktoś wygląda podejrzanie i nie wzbudza w tobie dobrego pierwszego wrażenia najbezpieczniej będzie od niego stronić. Tyle w temacie. Jeśli ktoś miałby wyciągnąć jakąś lekcję z mojego błędu, to chciałabym, żeby była to właśnie rzecz, którą ta osoba mogłaby sobie zapamiętać.
- Teraz możesz iść ze mną… - usłyszałam ostatnie słowa Isamiego zanim w końcu poddałam się i pozwoliłam moim powiekom opaść.
***
Obudziłam się obolała i skołowana. Świadomość wracała do mnie powoli, niechętnie, opornie. Od razu spróbowałam otworzyć oczy, jednak te były tak zaropiałe i suche, że udało mi się dopiąć swego dopiero po dłuższym czasie. W gardle miałam sucho i czułam, jakby ktoś wsypał mi do niego całą zawartość worka od odkurzacza. Dręczyła mnie obezwładniająca migrena, która sprawiała, że dźwięki otoczenia wydawały mi się być zniekształcone. Miałam dziwne, nieprzyjemne wrażenie, jakby ktoś mną kołysał, jakbym znajdywała się na morzu, co wzmagało męczące mnie torsje. Kiedy wreszcie udało mi się rozlepić powieki, mój obraz był rozmyty i nieostry, jakby ktoś narzucił mi na oczy foliową torbę. Całe moje ciało krzyczało w bólu, ale zdecydowanie najgłośniej uskarżał się lewy bok. Próbowałam odezwać się, jednak z mojego gardła wydostało się tylko słabe kaszlnięcie, które przyniosło ze sobą skrzepy krwi i obrzydliwy posmak brudu i kurzu na języku.
Mój umysł, choć przyćmiony migreną stulecia, zdawał się mieć dużo lepiej niż reszta mojego obolałego ciała. Nie miałam żadnych zaników pamięci jak jakaś stereotypowa, dupowata bohaterka powieści pokrzywdzona przez Boga i partię. Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, dlaczego znajdywałam się w takim opłakanym stanie. Weszłam do, jak się okazało, nie do końca opuszczonej świątyni i podłoga zawaliła się pode mną. Cudownie. Zachowałam się jak ostatnia, skończona idiotka…
Szybko zdałam sobie sprawę, że jakimś cudem musiałam zostać przeniesiona z miejsca wypadku w czasie mojej nieprzytomności, gdyż dookoła nie było wcale zimno i ciemno. Wręcz przeciwnie. Znajdywałam się w ciepłym, przyjemnym pomieszczeniu oświetlonym miękkim, pomarańczowym blaskiem. Zostałam ułożona na wygodnym, grubym futonie. Nie miałam pojęcia, gdzie obecnie przyszło mi się znajdywać, ale moje nowe otoczenie z pewnością w żadnym stopniu nie przypominało szpitala. A więc skoro nie znajdywałam się w placówce medycznej, to prawdopodobnie moja rodzina nie została zaalarmowana hukiem walącego się, drewnianego stropu i mnie mnie znaleźli. Coś innego musiało się zadziać. Pozostawało tylko pytanie, co tak właściwie się stało i jak to definiowało moją sytuację?
Z czasem mój obraz wyostrzał się. Nie rozpoznawałam tego miejsca. W żadnym razie nie wyglądało ono znajomo, nie przypominało mojego rodzinnego domu, mimo iż budynek, w którym obecnie przyszło mi się znaleźć, również został wzniesiony w tradycyjnym stylu. Gdzie zatem byłam? Znałam okolice własnego domu jak własną kieszeń i wiedziałam, że jedyną budowlą mieszczącą się w pobliżu była zrujnowana kaplica. Najbliższa wioska mieściła się kilka ładnych kilometrów stąd.
Jęknęłam głucho próbując wywindować się do siadu, jednak moje wysiłki spełzły na niczym. Przejmujący ból w lewym boku nie pozwolił mi się podnieść ani nawet ruszyć za bardzo z miejsca.
- Leż - usłyszałam znajomy głos, na którego brzmienie moje mięśnie mimowolnie spięły się.
- Gdzie ja jestem? - wychrypiałam z trudem.
- W moim domu - odparł rzeczowo Isami. Przekręciłam głowę na bok, aby spojrzeć na mężczyznę, który siedział przy niskim, tradycyjnym stoliku i popijał sake z czarnej czarki, spoglądając na mnie ze spokojem.
- Mówiłeś, że mieszkasz w świątyni… - zauważyłam, a na koniec zakrztusiłam się, znów kaszląc.
Moje obolałe żebra po lewej stronie nie były z tego powodu zachwycone i w odpowiedzi poraziły mnie przeszywającym bólem, który szybko rozbiegł się po całym moim ciele niczym ładunek elektryczny.
- Owszem - przytaknął - Nie mogę tam jednak przebywać przez cały czas. To nie jest mój dom, a jedynie świątynia, nad którą sprawuję opiekę - wyjaśnił.
- No to trzeba przyznać, że jakoś słabo ci to idzie… - parsknęłam zduszonym śmiechem, czego zaraz pożałowałam, gdyż kolejna dawka bólu rozeszła się po moim ciele, wybuchając czerwonymi fajerwerkami w głowie. Sztuczne ognie bólu przysłoniły mi na moment widok pod postacią mroczków. Brunet nachmurzył się i ściągnął brwi niezadowolony z mojego komentarza.
- Nie mogę nic więcej zrobić bez wyznawców - postawił sprawę jasno.
- Jasne, fundusze same się nie zbiorą… - przewróciłam oczyma.
Pewnie. W gruncie rzeczy w życiu rozchodziło się tylko o jedno - o pieniądze.
- Nie chodzi o daniny ty powierzchowna, materialna istoto - zganił mnie. - Tu chodzi o coś więcej. O wiarę - wyjaśnił.
- A w czym to niby pomaga? - prychnęłam.
- W wielu aspektach, których póki co nie będziesz w stanie ani zrozumieć, ani dostrzec, ślepe, ludzkie dziecię - warknął.
Zrozumiałam, że to było ostrzeżenie. Jeszcze chwila i mogę przekroczyć granicę jego cierpliwości. Postanowiłam spuścić nieco z tonu. Koniec końców powinnam być ostrożniejsza z tą moją niewyparzoną gębą. Przez moment panowała między nami napięta cisza.
- Po co mnie tu ściągnąłeś? - zapytałam w końcu.
- Wypełniam ostatnią wolę twojej babci - odpowiedział kwaśno, jakby był to dla niego jakiś nieprzyjemny obowiązek.
- Jaja sobie ze mnie robisz?! - ściągnęłam brwi i spróbowałam dźwignąć się raz jeszcze, jednak ponownie poległam.
- Leż - nakazał. - Masz połamane żebra - oświadczył.
- I mam rozumieć, że to właśnie była ostatnia wola mojej babci?! - zirytowałam się. - Połamanie mi żeber było jej przedśmiertnym życzeniem?! - spojrzałam na niego wściekła.
- Nie do końca - przyznał spokojnie, upijając kolejny łyk alkoholu. - Chciała, żebym ściągnął cię tutaj i otworzył ci oczy - wyjaśnił.
Dobrze, że leżałam, bo prawdopodobnie przewróciłabym się, gdybym stała. Trafiłam na jakiegoś wariata. Bez dwóch zdań. Pogrzany facet i tyle. Najpierw połamał mi żebra, wyniósł mnie do cholera wie, gdzie mieszczącego się własnego domu, bredził coś od rzeczy o mojej babce racząc się przy tym jakimiś podejrzanymi trunkami… co dalej? Jak mialam odczytywać jego słowa? Co mogło oznaczać w jego słowniku “otworzyć ci oczy”? Zamierzał mi je wyłupać czy co?
Okej, fajna impreza, ale pora się zbierać. Nie wiedziałam, jak jeszcze zamierzam stąd uciec, ale jakoś musiałam się zmyć. Byle szybciej. Nie było nawet mowy o tym, żebym została tu chociażby chwilę dłużej.
W rosnącym stresie zaczęłam nerwowo rozglądać się po pokoju. Było tu tylko jedno wyjście, na które składały się rozsuwane, papierowe drzwi zdobione malunkiem kojącego górskiego pejzażu. Pomieszczenie było dość małe, właściwie nieumeblowane. Oprócz futonu, na którym leżałam oraz stoliku, przy którym siedział brunet nie mieściło się tu nic więcej - no może z wyjątkiem wysokiej lampy, która rozświetlana była blaskiem pojedynczej świecy zamiast standardowej żarówki. Dookoła było cicho, co naprowadziło mnie na myśl, iż mogliśmy znajdywać się tutaj sami. Gdyby w istocie tak było, mój plan ratowania się zorganizowanym odwrotem brzmiał dużo bardziej realistycznie.
No dobra… Żeby stąd wyjść, najpierw trzeba było się dźwignąć, a to nie było takie proste zadanie. Wywindowanie się do pozycji stojącej może mi trochę zająć, dlatego zaraz potem potrzebowałam działać błyskawicznie. Isami mógłby chcieć się zbliżyć, a mnie było to wyjątkowo nie na rękę. W takim wypadku lampa mogłaby posłużyć mi za prowizoryczną broń. Mogłabym się nią od niego odganiać, licząc przy okazji, że strącona świeca zdążyłaby wzniecić pożar. W tumanach dymu miałam większe szanse na ucieczkę. Brzmiało niegłupio… a przynajmniej był to najlepszy plan, na jaki było mnie w chwili obecnej stać. Resztę pokładałam w szczęściu, które miało mi dopisać - musiało, było wręcz do tego zobligowane! W końcu znalazłam się w sytuacji podbramkowej!
Niezależnie jednak od tego czy ów szczęście zamierzało mi dopisać, czy też nie musiałam przynajmniej spróbować. Nie mogłam leżeć tu bezwładnie, bezczynnie czekając aż szanowny Pan Bez Piątej Klepki rzuci mi się z łapami do oczu albo zrobi coś jeszcze gorszego…
Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana! Dobra, koniec tej laby i wylegiwania się! Czas brać się do roboty! Próbowałam energicznie dźwignąć się do siadu, wyciągając przed siebie obie ręce. Z mojego gardła mimowolnie wydostało się ciężkie jęknięcie. Płuca momentalnie zaczęły mnie palić, kiedy zostały pozbawione oddechu za sprawą porażającego bólu. Moje czoło zaczęło perlić się od potu z wysiłku w nikłym blasku światła. Ostatecznie jednak tym razem dopięłam swego i udało mi się usiąść. Nie skoczyłam jednak od razu na nogi i nie chwyciłam za lampę, tak jak to sobie zaplanowałam. Nie podejrzewałam, że zmuszenie się do siadu aż tak mnie wyczerpie i pozbawi oddechu. Potrzebowałam chwili, żeby uspokoić szaleńczo kołatające się w piersi serce i żeby nabrać tchu. Znowu zaczęło robić mi się słabo, jednak mimo wszystko wsparłam się na drżących dłoniach i próbowałam wstać. Tym razem jednak coś musiało już pójść nie tak. Mężczyzna podniósł się ze swojego miejsca z ciężkim westchnięciem. Zaalarmowana obserwowałam go kątem oka. Z jednej strony bałam się tego, co mógł mi zrobić, a z drugiej zwyczajnie zazdrościłam mu tej swobody ruchów, o której teraz mogłam jedynie pomarzyć. Isami podszedł do mnie i bezceremonialnie pchnął mnie z powrotem na futon. W odpowiedzi z mojego gardła wydostało się coś pomiędzy westchnieniem bólu i wściekłym warkotem. Jak ten śmieszny goguś śmiał “od tak sobie” niszczyć efekty moich trudów?
- Irytująca… - mruknął pod nosem. - Mówiłem, żebyś leżała - spojrzał na mnie niezadowolony. Widząc czystą determinację na mojej twarzy przewrócił oczyma.
Stanął nade mną, a następnie klęknął, tym samym unieruchamiając mnie, niemal siadając okrakiem na moich biodrach. Spanikowana próbowałam się spod niego wyczołgać i oddalić, jednak nie miałam szans. Mężczyzna położył płasko dłoń na moim mostku i docisnął mnie do futonu. Nachylił nade mną swoją bladą twarz tak, że czułam jego gorący oddech trącący słodkawą nutą alkoholu na policzku.
- Wolałem już, kiedy byłaś nieprzytomna… - wyznał.
Zredukował tę ostatnią, minimalną wolną przestrzeń, która dzieliła nas od siebie. Przestraszona zamknęłam oczy nie wiedząc, czego mogłabym się spodziewać. Ku mojemu zaskoczeniu chwilę później poczułam usta chłopaka na swoich własnych. Zanim jeszcze zdążyłam oskarżyć go o molestowanie i pouczyć go na temat przestrzeni osobistej, której nie powinno się naruszać, zrobiło mi się słabo - tym razem do tego stopnia, że świat zakręcił mi się przed oczyma, kiedy na chwilę uchyliłam powieki, aby zobaczyć wpatrujące się we mnie czarne, lśniące oleiście oczy, w których nie dało rozróżnić się źrenicy od tęczówki. Miałam wrażenie, jakby brunet wysysał ze mnie całą energię, w wyniku czego obraz zakręcił się jak woda spuszczana w toalecie, a następnie zawinął się w czarnej, bezdennej dziurze i zniknął. Pogrążyłam się w tej wszechogarniającej ciemności i wyglądało na to, że zemdlałam po raz kolejny.
***
Następne dni mijały mi dość szybko, głównie dlatego, że większą ich część najzwyczajniej w świecie przesypiałam. O dziwno podczas ich trwania nie wydarzyło się nic złego. Wciąż miałam dwoje oczu w nienaruszonym stanie. Isami nie znęcał się nade mną w żaden sposób, a wręcz przeciwnie - przynosił mi proste, niewyszukane posiłki i pomagał mi, kiedy byłam z początku na tyle osłabiona, że nie mogłam nawet utrzymać pałeczek w drżących dłoniach. Pomagał mi także w innych aspektach, w których krępowała mnie nieco jego obecność, ale nie mogłam przecież narzekać ani wybrzydzać. Pomagał przebierać mi się, ubierając mnie niczym dużą lalkę w ubrania, które miałam ze sobą w torbie spakowanej z akademika. Opatrywał moje rany, smarował je jakimiś maściami, o które przezornie nie wypytywałam, zmieniał regularnie bandaże. Nie był przy tym w żaden sposób nachalny i nic nie wskazywało, jakoby mógłby mieć jakieś złe zamiary wobec mnie jako kobiety. Zdawało się, że w ogóle nie interesowałam go pod tym względem. I dobrze. Choć raz w życiu cieszyłam się, że nie wzbudzałam w płci przeciwnej żadnego zainteresowania.
Musiałam przyznać, że czymkolwiek w istocie medykamenty bruneta by nie były, te działały i robiły swoje. Zdrowiałam szybko, a mój stan zdawał się poprawiać z dnia na dzień. Z czasem mogłam już nawet spokojnie przewracać się w łóżku, choć lewy bok wciąż od czasu do czasu dawał się we znaki i wymagał delikatnego traktowania.
Od czasu do czasu starałam się wyciągnąć jakieś informacje z bruneta, jednak ten zbywał mnie półsłówkami lub najczęściej odpowiadał, że wszystkiego dowiem się w swoim czasie. Niewiedza wzbudzała we mnie niepewność i niepokój. Na pytanie, kiedy ten “właściwy czas” nadejdzie zwykł odpowiadać, że jak wyzdrowieję i wyjdę na zewnątrz to prawdopodobnie sama wszystko zrozumiem.
Nie wiedziałam, co miałam zrozumieć i tak właściwie to nie byłam wcale chętna, żeby zostawać jakąś, psia mać, uczennicą nawiedzonego czarnoksiężnika, ale postanowiłam robić dobrą minę do złej gry i być grzeczną dziewczynką. Oczywiście wszystko do czasu. Moją grą aktorską chciałam zwyczajnie uśpić jego czujność, żeby zwiać przy najbliższej okazji - to znaczy, kiedy ten w końcu zdecyduje się wypuścić mnie na zewnątrz, bo jasnym było, że w końcu zamierzał to zrobić.
Po kilku dniach uziemiona w jednym pokoju zaczęłam się już naprawdę nudzić i można śmiało stwierdzić, że trochę zaczęło mi odbijać. Mężczyzna nie pozwalał mi swobodnie kręcić się po całym domu i mimo iż nie zamykał mnie w żaden sposób zwyczajnie wolałam nie sprzeciwiać się jego nakazom i nie wystawiać jego cierpliwości oraz wyrozumiałości na próbę. Tak więc oto gniłam w tym przeklętym, małym pokoiku, w którym nie było nawet okna. Wraz z tym, jak zdrowiałam, przesypiałam w dzień coraz mniej godzin, a coraz więcej czasu zwyczajnie marnowałam na bezczynnym siedzeniu. Mój telefon już dawno się rozładował, a nie miałam ze sobą nawet żadnej książki czy gazety do poczytania, więc zostałam uziemiona bez żadnej rozrywki. Czas przez to dłużył mi się niemiłosiernie, godziny upływały niczym całe wieki. Wyczekiwałam ponownego przyjścia Isamiego w godzinach obiadowych z posiłkiem niczym prawdziwego zbawienia. Wciąż uważałam, że jest nieźle kopnięty, ale w sumie wolałam już chyba jego towarzystwo od samotności. Nie rozmawialiśmy wiele, a kiedy dochodziło już między nami do jakiejś wymiany zdań, starałam się nie chlapać bezmyślnie tego, co mi ślina na język przyniosła, żeby go nie rozzłościć lub nie urazić, co bywało czasem dość męczące, ale wciąż lepsze od bycia pozostawionym samemu sobie bez absolutnie niczego do roboty. Już wolałam po prostu siedzieć z nim w ciszy i napawać się przyjemnym poczuciem obecności drugiej osoby - nawet jeśli ta druga osoba mogła mieć trochę nie po kolei w głowie.
Wreszcie doczekałam się jego powrotu i musiałam przyznać, że na jego widok ledwo powstrzymałam się od radosnego piśnięcia i rzucenia mu się na szyję. Cholera, chyba serio zaczynało mi odbijać w tym zamknięciu…
- Wiesz… Czuję się już naprawdę dobrze - zaczęłam niemrawo znad własnego posiłku. Brunet podniósł na mnie znudzone spojrzenie znad swojego talerza. - Może… moglibyśmy już wyjść na zewnątrz? - zaproponowałam, uśmiechając się przy tym promiennie na zachętę.
Mężczyzna jeszcze przez chwilę wpatrywał się we mnie, a ja z napięciem i niecierpliwością czekałam na jego odpowiedź. Byłam pewna, że widział moje podekscytowanie na myśl o wydostaniu się z mojego małego więzienia i szczerą nadzieję na to, że moja izolacja wreszcie dobiegnie końca. Ostatecznie zlitował się nade mną kiwając głową. Alleluja! To chyba oznaczało, że zostały w nim jeszcze jakieś śladowe ilości człowieczeństwa…
Po skończonym posiłku wyszliśmy z mojej izolatki i skierowaliśmy się do końca wąskiego korytarza, który zakończony był drewnianymi schodami. Zeszliśmy na parter. W oczy z miejsca rzuciły mi się drzwi wyjściowe, do których mimowolnie podbiegłam niesiona jak na skrzydłach. Isami rozsunął je, założył buty na genkanie, a następnie stanął przed ostatnią przeszkodą dzielącą mnie od świata zewnętrznego.
- Powinnaś się na to przygotować… - uprzedził. - To, co zobaczysz, może cię zdziwić…
Nie słuchałam go jednak. Byłam zbyt podekscytowana myślą o zaczerpnięciu świeżego powietrza, zobaczeniu nieba, słońca i zieleni natury. Kto by pomyślał, że w tak krótkim czasie można stęsknić się za tak pozornie prozaicznymi rzeczami?
Nie słuchałam go.
No i jak się wkrótce przekonałam, to był błąd.
Było się jednak słuchać.
Kiedy tylko drzwi rozsunęły się przede mną doleciał do mnie gwar żywotnej ulicy, który z jakiejś racji nie był słyszalny zza papierowej ściany. To wydało mi się być dziwne, jednak to nie to wprawiło mnie w silny stan osłupienia. Wszędzie, dosłownie wszędzie dookoła w świetle księżyca przechadzały się… dziwne istoty. I to naprawdę jedno z najdelikatniejszych określeń, na jakie mogę się zdobyć, aby określić hałaśliwy tłum. Naprzeciw domu Isamiego, który okazał się być niewielkim, jednopiętrowym domkiem wciśniętym w szczelinę między staromodną kafejką, gdzie serwowano herbatę oraz słodkości, i sklepem z tradycyjnymi ubraniami, mieścił się sklep spożywczy. Na jego progu siedziała kobieta z miską fasoli, którą najwidoczniej myła. Nieznajoma spojrzała się na mnie nieprzyjaźnie, szczerząc krótkie, dziwnie spiczaste zęby. Za nią pojawił się pokraczny humanoid, któremu w jakiś sposób było stosunkowo blisko do postaci ludzkiej, jednak z drugiej… no właśnie, z drugiej już niekoniecznie. Wyglądał, jakby ktoś go przetrącił, jakby wpadł pod autobus i mimo iż jego ciało było pokiereszowane to ten poruszał się bez większego problemu. Niemniej jednak tym, co najbardziej przyciągało w nim uwagę było oko wypadające mu z oczodołu raz za razem, które te wpychał sobie z powrotem do czaszki machinalnym ruchem, jakby zdążył się już do tego przyzwyczaić i jakby nie rozchodziło się tu o dość istotną część jego ciała, ale o zwykły przedmiot taki jak piłeczka pingpongowa lub coś podobnego.
W pobliżu przechadzała się kobieta o niemożliwie szerokich ustach rozciągniętych na całą twarz. Zaśmiewała się przeraźliwie z niezrozumiałych w mojej opinii burknięć i jęków jej towarzysza, który… zwyczajnie nie posiadał twarzy. Jego twarzoczaszka była idealnie płaską powierzchnią, na której nie można było podpatrzeć się ani jednej krzywizny. Skóra, w miejscu, w którym powinny znajdować się usta, poruszała się niczym błona, w którą ktoś naprzemiennie dmuchał i przystawiał do niej rurę ssącą od odkurzacza. Raz była wypukła jak balon, raz zapadała się w dołku w pustej przestrzeni czaszki tej dziwnej istoty. To był naprawdę paskudny i przerażający widok…
Na utwardzonej drodze dopatrzyłam się także czegoś, co w niepokojący sposób przypominało kawałek gnijącego mięsa, który poruszał się ruchem pełzającym. Wyglądał trochę jak obrzydliwy kuzyn ślimaka, których samych w sobie nie byłam już wielką fanką. Kawałek dalej przy przybytku, który zdawał się być pralnią publiczną, dosłownie znikąd pojawiła się gigantyczna kula ognia. W pierwszej chwili myślałam, że nastąpił jakiś wybuch, jednak płomienie nie rozprzestrzeniały się, a ponad to były zawieszone w powietrzu niczym bombka na choinkowej gałęzi. Jakby tego wszystkiego było mało jakiś kurdupel z wywalonym jęzorem wielkością i fakturą przypominającym mały chodniczek łazienkowy stanął naprzeciw ów kuli ognia i zaczął prowadzić z nią żywą dyskusję. Zdawało się, że rozumiał coś z syków i trzasków płomieni lub przynajmniej takie sprawiał wrażenie.
Wszędzie pełno było jeszcze wiele innych stworów, z czego jedne bardziej przypominały ludzi, inne mniej. Jedne z nich posiadały pewne zwierzęce cechy lub nawet całe części ciała, inne były niekształtne, karykaturalne i odstraszające niczym figurki z plasteliny ulepione ręka dziecka, które dopiero zaczynało swoją przygodę w świecie sztuki.
- Co do… - wydukałam z trudem.
- Uważaj - brunet położył rękę na moim ramieniu. - Azuki babā ci się przygląda - przestrzegł.
- K-kto? - wydusiłam.
- Ta kobieta - skinął głową na kobietę z miską fasoli.- To demon. Nazywana jest Azuki babā. Jest bardzo niebezpieczna dla twojego gatunku - zaznaczył. - Pożera ludzi - wyjaśnił widząc niezrozumienie malujące się na mojej twarzy.
- Powiedz, że robisz sobie ze mnie jaja… - jęknęłam, mimowolnie cofając się parę kroków do tyłu. Nagle opuściła mnie wszelka radość na myśl o opuszczeniu domu mężczyzny i zapragnęłam znaleźć się w moim bezpiecznym, dobrze znanym pokoju raz jeszcze. Zatrzymałam się dopiero, kiedy uderzyłam plecami o klatkę piersiową Isamiego, który stał sztywno, wyprostowany i całkowicie spokojny. - To nie dzieje się naprawdę… - mruknęłam do siebie. Nie mogłam uwierzyć w to, co widziałam. Wtem jednak proste i łatwe rozwiązanie całej tej niedorzecznej sytuacji trafiło mnie jak grom z jasnego nieba. - Naszprycowałeś mnie czymś! - gwałtowinie odwróciłam się przodem do bruneta i wycelowałam w niego palcem wskazującym w oskarżycielskim geście. - Dosypałeś mi czegoś do jedzenia! - wydedukowałam.
Mężczyzna spojrzał na mnie zaskoczony moją gwałtowną reakcją. Zamrugał kilkakrotnie, po czym westchnął i przymknął powieki, kręcąc głową.
- Mylisz się - jego pełne usta w końcu rozciągnęły się w delikatnym uśmiechu. - To, co widzisz jest prawdziwe - zapewnił. - To jest właśnie to, co twoja babcia chciała ci zawsze pokazać - rozłożył ręce, jakby podkreślając tym samym, że wyczerpał już temat do cna. Po namyśle dodał jednak po chwili: - Dobrze, że przynajmniej nie zaczęłaś płakać… - zaśmiał się pod nosem. Teraz to ja dla odmiany spojrzałam na niego zaskoczona.
- Dlaczego miałabym niby płakać? - ściągnęłam brwi w niezrozumieniu.
- Nie wiem - wzruszył ramionami. - Ale większość ludzi tak właśnie reaguje na widok demonów - wyznał. - Muszę przyznać, że jesteś… nieco inna - utkwił we mnie spojrzenie bezdennych, czarnych oczu.
- Co przez to rozumiesz? - zainteresowałam się. - Inna niż kto? Od kogo? - dopytywałam. - Od mojej babci? - zgadywałam.
- W sumie… tak, od niej też jesteś inna - zgodził się. - Ona zareagowała tak jak większość ludzi. Ponad to z jej opisów wyglądało na to, że ty też będziesz kolejną, przeciętną, ludzką dziewczynką po “drugiej stronie” - mężczyzna przyciągnął mnie do siebie za przód ubrania, kiedy kroczące pokracznie sczerniałe zwłoki z oczami zwisającymi w pustych oczodołów na sznurkach nerwów wzrokowych niemal na mnie wpadły. Wzdrygnęłam się z obrzydzenia na myśl o kontakcie fizycznym z tym czymś i przezornie stanęłam za plecami bruneta stając na palcach i wyglądając zza jego ramienia niczym mała dziewczynka. - Myliła się jednak… - mruknął cicho.
- Jak ona się tu dostała? - zapytałam. - Mam na myśli moją babcię… - sprecyzowałam.
- Ja ją wprowadziłem do świata demonów, tak samo jak i robię to teraz z tobą - oświadczył.
Zerknęłam na niego nieprzekonana. Babcia dożyła sędziwego wieku, którego wielu mogłoby jej pozazdrościć, a Isami nie wyglądał mi na jakiegoś staruszka. Wręcz przeciwnie. Wyglądał młodo i atrakcyjnie, nie nosił żadnych oznak starzenia, żadnych zmarszczek innych niż te mimiczne, więc poddawałam jego słowa wątpliwościom. A co jeśli babcia odkryła świat demonów dopiero w swoich późnych latach?...
- Jestem dużo starszy niż ci się wydaje - odezwał się, jakby czytając w moich myślach.
- To ile masz lat? - zainteresowałam się, będąc ciekawą, jak wybrnie z tej sytuacji.
- Przestałem liczyć upływające lata - odparł wymijająco i machnął lekceważąco ręką, po czym w końcu ruszył się z miejsca. - Chodź - przywołał mnie do siebie, a ja bez ociągania dołączyłam do niego. Nie chciałam zostawać w tym wariatkowie sama. - Przejdziemy się - zakomunikował.
- Co zamierzasz dalej ze mną zrobić? - zaniepokoiłam się.
- Pokażę ci ten świat - uśmiechnął się nikle podając mi swoje ramię niczym prawdziwy gentleman. - Będę cię też bronił - zapewnił.
Ujęłam go pod łokciem niemal wciskając się w jego bok. Byłam bardzo zadowolona z tego, co zrobił, gdyż jego bliskość była w jakiś sposób kojąca i uspokajająca. Dookoła kręciła się masa wymyślnych, straszliwych, obrzydliwych lub straszliwych i obrzydliwych zarazem stworów, a ja nie zamierzałam budować jakiejś głębszej relacji z żadnym z nich. Na ich tle Isami wyglądał bardzo, wręcz nieprzyzwoicie normalnie i jedyną jego “mniej codzienną” cechą były sine oczy, tak ciemne, że nie dało rozróżnić się w nich źrenicy od tęczówki. Za tą sprawą wydał mi się też być z miejsca dużo bardziej atrakcyjny. Od samego początku nie mogłam zarzucić mu braku urody, lecz teraz zdawał się uchodzić za cudnego super-modela pośród ofiar niekoniecznie udanych operacji plastycznych.
Jego bliskość w jakiś sposób utwierdziła mnie w przekonaniu, że ten mówił prawdę - że w razie czego stanie w mojej obronie, gdyby, dla przykładu, Azuki babā znudziłaby się w końcu swoją fasolą i zdecydowałaby się odgryźć mi głowę. Ciepło bijące od jego ciała pozwalało choć odrobinę rozluźnić się moim spiętym, przygotowanym do natychmiastowej obrony lub ucieczki mięśniom. Czując na sobie zaciekawione, nie zawsze przychylne spojrzenia demonów miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Serce waliło mi niespokojnie w klatce piersiowej, gong tętna tłukł w skroniach w rytm przepływającej w przyspieszonym tempie krwi napędzanej strachem… ale przy tym także dozą zwykłej ciekawości i fascynacją nowym odkryciem. Nigdy nie byłam jakimś przesadnym typem “przylepy”, ale dziś wyjątkowo oparłam głowę o ramię mojego towarzysza pragnąc wtulić się w niego niczym mała dziewczynka w ulubionego misia, zatopić się w tym błogim, ciepłym poczuciu bezpieczeństwa, jakie ten mi dawał i jakie było tak różne od zimnego, napawającego niepokojem uczucia serwowanym przez okolicznych mieszkańców. Brunet w odpowiedzi przygarnął mnie blisko siebie niczym ukochane dziecko, objął mnie za ramiona i potarł jedno z nich w pocieszającym geście.
- Nie bój się - odezwał się ciepłym tonem głosu spoglądając na mnie inaczej niż wcześniej; jakoś bardziej wyrozumiale, bardziej litościwie. - Jesteś tu ze mną bezpieczna. Nie dam zrobić ci krzywdy - uśmiechnął się, a rysy jego twarzy ożywiły się.
Nie wyglądał już jak marmurowy pomnik bez wyrazu, ale nabrał zadziornego uroku. W jego kącikach ust mieszkało rozbawienie pomieszane z pewnością siebie. Jego oczy roziskrzyły się, pojawiło się w nich jakieś wewnętrzne światło, którego nie mogłam dopatrzeć się wcześniej. Nie były już zimne, puste i martwe. Musiałam przyznać, że była to ogromna zmiana na lepsze z jego strony.
***
Przez kolejne dni Isami opowiadał mi o demonach i pokazywał mi najbliższe okolice. Ze zdziwieniem odkryłam, że demoniczne skupiska życia nie różniły się znowu aż tak wiele od tych ludzkich. Były tu sklepy, bary, łaźnie publiczne… no i oczywiście świątynia. Ta sama świątynia, która znajdywała się w pobliżu mojego domu, jednak z tą różnicą, że tutaj nie była ona zrujnowana. Wyglądała świetnie i często była odwiedzana przez wiernych, którzy modlili się, przynosili podarunki i zostawiali daniny. Kapłan wytłumaczył mi, że w przeszłości mieszkał w świątyni na stałe, jednak jej stan w świecie ludzi wymusił na nim wyprowadzkę. Nie mógł przebywać przez cały czas w miejscu, które było połowicznie martwe w wymiarze duchowym. To osłabiało go jako demona i nie wpływało zbyt korzystnie na jego zdrowie.
Brunet wytłumaczył mi także, że w przeszłości ludzie częściej kontaktowali się z youkai. Wieśniacy wchodzili w zakłady, w których stawką było to, jak żyzne plony obrodzą ich ziemie następnego roku. Niektóre demony zadowalały się grą w karty lub shogi, inne preferowały ofiary. Zazwyczaj nie żądały pieniędzy za swoje usługi, gdyż te w świecie demonów były bezwartościowe, dlatego nie dało się ich zwyczajnie kupić w tak prozaiczny sposób. Istoty nadprzyrodzone życzyły sobie różnych rzeczy. Jedne pragnęły jakiś konkretnych dóbr, inne czci, uwielbienia i zbudowania im ołtarza, do którego członkowie rodziny pozostającej pod protektoratem demona miały zanosić swoje modły. Jeszcze inne potrafiły być bardziej krwiożercze i wymagały poświęcenia kogoś - nakazywały bratu morderstwo brata lub ojcu wydanie córki za mąż za youkai, co wiązało się z tym, że zrozpaczony rodzic nie był już w stanie nigdy więcej zobaczyć swojej pociechy, kiedy ta została zabrana do podziemnego świata.
Interesy kwitły i wszyscy byli zadowoleni. Oczywiście raz na jakiś czas ktoś próbował wybić się przed szereg i któraś ze stron próbowała oszukać tę drugą, jednak podobne intrygi rzadko kiedy kończyły się dobrze. Isami wspomniał, że dawno temu małżeństwa między ludźmi i demonami były aranżowane między innymi również po to, aby zapewnić pokój między dwoma stronami. W niektórych rodach, szczególnie tych bardziej zamożnych, wyrobił się nawet zwyczaj, że, dla przykładu, każda druga córa była oddawana demonowi. W taki sposób pakty i układy były kontynuowane przez całe pokolenia.
Do czasu. Wszystko to oczywiście miało się świetnie do czasu. Świat technologii poszedł do przodu, dzieci rodziło się coraz mniej i coraz niechętniej oddawano je do świata podziemi. Coraz więcej ludzi pragnęło się kształcić lub pracować w innym sektorze niżby gospodarka rolna, dlatego właśnie zaczęli się oni masowo wyprowadzać w inne rejony kraju. Starzy ludzie mocno przywiązani do zwyczajów i stosunkowo pozytywnie nastawieni wobec youkai wymierali. Tak oto wystarczyło zaledwie kilkanaście lat, żeby pogrzebać rutynę kontynuowaną przez wieki. W moim mniemaniu było to zwyczajnie smutne i podłe. Podli okazaliśmy się, rzecz jasna, my, ludzie. Wszystko szło dobrze, a mimo to my odwróciliśmy się na pięcie i odeszliśmy, zostawiając demony na własną rękę bez niczego. To sprawiło, że zaczęłam poważnie zastanawiać się nad tym czy ludzie żyjący w obecnych czasach posiadali jeszcze coś takiego jak pokora, poczucie przywiązania i powinność, czy już do reszty oddali władanie nad sobą swojej pysze.
Z czasem, jak wychodziłam z Isamim coraz częściej, udało mi się nawiązać przelotne znajomości z Akanbei, który prowadził sklep naprzeciwko, Kubikajirim, właścicielem pobliskiej pralni, Nikusui, okoliczną, znaną przez wszystkich kurtyzanę oraz swoistą celebrytkę, która pomimo swojego zajęcia wcale nie miała złej opinii jak i wiele innych. Zadziwiające, jak szybko zaczęłam przyzwyczajać się do tego miejsca. Mimo wszystko wciąż wolałam trzymać się blisko bruneta, gdyż wiele demonów spoglądało na mnie łapczywie - i to nie tyle ze względu na moje kobiece atrybuty, ale zwyczajnie przez to, że niektóre z nich żywiły się ludźmi. Niektóre, takie jak Kyūketsuki, rodowity, japoński wampir, żywiły się jedynie krwią ludzi i ich nie zabijały, inne, tak jak Jikininki zadawalały się jedynie ludzkimi truchłami, a jeszcze inne, tak jak Azuki babā pozostawały groźne i niebezpieczne przez cały czas i w czasie twojej chwili nieuwagi gotowe były rzucić ci się do gardła. Oczywiście w przeszłości takie potwory też zamieszkiwały te ziemie i zdarzały się ofiary wśród lokalnych mieszkańców, jednak to właśnie po to angażowano małżeństwa między obiema stronami - aby móc w miarę możliwości kontrolować sytuację na froncie. Ludzie mieli doglądać swoich, a youkai swoich. Demony miały pilnować bezwzględnych bestii, a ludzie łowców, którzy byli grupą zrzeszających tych, którzy byli przeciwni wszelkim kontaktom z istotami z podziemia.
- Myślisz, że to kiedyś wróci? - zapytałam.
- Co takiego? - mężczyzna spojrzał na mnie z niezrozumieniem.
- Ta więź między demonami i ludźmi - sprostowałam. Isami zamyślił się na moment. Podrapał się zafrasowany po karku, po czym odgarnął włosy, które zasłaniały mu twarz.
- Wątpię… - przyznał dość ponuro. - Moja świątynia nie jest wyjątkiem. Wiele podobnych miejsc już dawno popadło w kompletną ruinę - wyznał. - Kilku ludzi wciąż żyje w naszym świecie, ale zdaje się, że ci złożyli broń po dość głośnej sprawie dziewczyny, która wróciła do świata ludzi rozgłaszając wszem i wobec, co tutaj widziała, przez co zamknęli ją w szpitalu psychiatrycznym - odezwał się burkliwie.
- Więc myślisz, że to już koniec przyjaźni między nami? - dopytywałam.
- Cóż… - westchnął. - Nie chciałbym uznać sprawy za z góry przesądzoną, ale w gruncie rzeczy nie żywię też już zbytniej nadziei na odbudowę tej zaniedbanej relacji. Co prawda po podziemiu zawsze kręci się to tu, to tam paru ludzi takich jak ty, ale jest ich zaledwie garstka… Poza tym większość z nich to albo amatorzy mocnych wrażeń, albo przypadkowi nieszczęśnicy, którzy znaleźli się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie - wzruszył ramionami. - Tu potrzeba byłoby jakiegoś solidnego paktu krwi i przyrzeczenia obejmującego kolejne pokolenia, żeby utrzymać wszystko we względnej stabilizacji i żeby nie było to tylko pojednanie czy “biznes” na chwilę - cmoknął z niezadowoleniem.
- Rozumiem… - mruknęłam. Między nami zapanowała chwila ciszy, w której każde z nas pogrążyło się we własnych rozmyślaniach. - Byłbyś w stanie sprawdzić czy moja rodzina wchodziła kiedyś w jakieś układy z demonami? - zainteresowałam się.
- Nawet nie muszę tego sprawdzać - prychnął. - Oczywiście, że tak! - odpowiedział szybko widząc zniecierpliwienie malujące się na mojej twarzy. - Czy myślisz, że twoja rodzina byłaby w stanie sprawować władzę nad wieśniakami, którzy wchodzili w układy z youkai bez ich pomocy? - zaśmiał się, a jego śmiech był pusty i nieprzyjemny. Przeszły mnie dreszcze. - Myślisz, że dzięki komu w ogóle udało osiągnąć się wam taką pozycję? - nagle jego mina jak i ton głosu stały się bardzo kwaśne, jakby rozmawianie na ten temat było mu wybitnie nie na rękę. - Twoi przodkowie musieli podpisać sojusz z wysoko postawionym demonicznym rodem, żeby wybić się ponad pozostałych… choć trzeba przyznać, że zapłacili za to dość słono, gdyż umowa była długoterminowa - burknął. - Czy powinienem raczej powiedzieć jest…
- “Jest”? - wytrzeszczyłam na niego oczy w niedowierzaniu. - A więc ona cały czas obowiązuje? - zdziwiłam się.
- Teoretycznie… - mruknął.
- Jak to “teoretycznie”? - nie rozumiałam, o co mu chodziło. - Co wiązało cię z moją babcią? - dopytywałam.
- Nic… - rozłożył ręce. - W sumie w obecnej chwili chyba mogę już bezkarnie powiedzieć, że nic, gdyż twoja rodzina wycofała się z umowy - sapnął ciężko.
- Chwila… To znaczy, że moja rodzina zawiązała traktat z twoją?! - aż uniosłam głos zszokowana. Chłopak w odpowiedzi kiwnął głową, taksując mnie grobowym spojrzeniem.
- Tak było… - przyznał. - Do czasu kiedy wielodzietność w waszym świecie wyszła z mody - prychnął. - W tamtym czasie w twoim domu urodziła się tylko jedna dziewczynka i odmówiono wydania jej za mąż za jednego z moich przodków - zaczął tłumaczyć. - Było to problematyczne dla mojej rodziny, ale nie był to największy problem. Ówczesny lider mojego klanu nie był w najlepszych stosunkach z Sōtangitsune… to znaczy przywódcą kitsune - dodał dla rozjaśnienia sytuacji. - Niestety lisy są ogromnym klanem i moja rodzina nie mogła stawić im czoła w pojedynkę. Liczyliśmy na wsparcie kilku zaprzyjaźnionych rodów, w tym także twojego - spojrzał mi prosto w oczy, a ja z jakiegoś powodu poczułam się nagle zawstydzona, jakby wypominał mi moją osobistą winę. - Sądziliśmy, że powołacie wieśniaków do polowej armii, ale wy wycofaliście się. Słysząc, że straciliśmy wsparcie ze strony ludzi, inne demoniczne klany stwierdziły, że musieliście mieć jakiś solidny powód do tego, żeby nie udzielać nam wsparcia, dlatego oni także nas opuścili - zacisnął pięści. - Właściwie to mieli rację. Powód mieliście niebanalny. W końcu twojej rodzinie byłoby bardzo na rękę, gdyby mój klan został wybity w pień przez kitsune. Nie musielibyście się wtedy martwić o konsekwencje, które ciągnęło ze sobą zerwanie przymierza - syknął, na co ja spuściłam głowę niczym zbesztana dziewczynka. - Tak też się stało. No, prawie… - westchnął. - Z mojej rodziny zostało kilku niedobitków - rzucił niby obojętnie. - Została nas dosłownie garstka. Jedną z ocalałych była moja matka - wyznał. - Wiele razy próbowaliśmy wyegzekwować na was sprawiedliwość, ale mając zaledwie kilka rąk do pracy musieliśmy skupić się bardziej na przetrwaniu niżby na zemście - zniżył głos. - Potem było już za późno. Góry opustoszały, ludzie rozpierzchli się po świecie, tak, że trudno byłoby ich teraz znaleźć… poza tym nie ma sensu w braniu odwetu na obecnym pokoleniu za to, czego dokonali ich pra-pra-pradziadowie… - ponownie wzruszył ramionami.
- Przepraszam… - wydusiłam z siebie cicho.
- Nie masz za co. To nie ma z tobą nic wspólnego - pokręcił głową.
- Właśnie, że ma - zaprzeczyłam. - Czy moja babcia wiedziała o tym?
- Wiedziała - przytaknął. - Chciała odnowić świątynię w pobliżu twojego domu w ramach rekompensaty za dawną zdradę - wyznał. - Ale to już nieważne. To przeszłość. Zapomnij - machnął ręką.
- Dlaczego w takim razie ty zdecydowałeś się wypełnić ostatnią wolę mojej babci i pokazać mi świat demonów? - spojrzałam na niego z twarzą ściągniętą w bólu.
- Bo była moją jedyną wierną po waszej stronie - odparł. - Nie miałem innego wyjścia. Nie mogłem pozostać głuchy na jej prośbę - założył ręce na piersi i uciekł spojrzeniem gdzieś w bok.
- Czy oprócz renowacji kaplicy jest jeszcze coś, co mogłaby zrobić moja rodzina, aby pomóc twojej? - dociekałam.
- Nie ma, o czym mówić - upierał się przy swoim. Ja jednak wiedziałam swoje. Widziałam, że ten wciąż mocno przeżywał całą tę sprawę, gdyż żywe emocje malowały się na jego twarzy, kiedy o tym opowiadał. - Nie ma, o czym mówić, bo i mojej rodziny już nie ma - odezwał się ponownie nie mogąc dłużej znieść mojego wwiercającego się spojrzenia. - Jestem ostatnim z rodu - przymknął na moment powieki, a ja mogłam tylko zgadywać, że to dlatego, iż do oczu napłynęły mu łzy.
No ładnie… Teraz to dopiero poczułam się, jak prawdziwa zdrajczyni…
***
- Wiesz… - zaczęłam dość niepewnie. - W zasadzie to ja bym mogła spróbować coś odłożyć na remont świątyni… - przyznałam. - Co prawda z moimi zarobkami kelnerki na pół etatu to może mi trochę zająć, ale mimo wszystko… - mruknęłam.
Isami spojrzał na mnie znad czytanego właśnie zwoju. Z początku wpatrywał się we mnie z nieodgadnioną miną, jednak ostatecznie uśmiechnął się nikle, ciepło i przywołał mnie do siebie gestem dłoni. Posłusznie przysunęłam się do niego, a on pogładził mnie po głowie niczym małą dziewczynkę.
- Jesteś urocza - skwitował obejmując mnie ramieniem. - Ale mówiłem ci już, żebyś się tym nie przejmowała. Nie musisz brać odpowiedzialności za to, czego dopuścili się twoi przodkowie. Obecnie staram się odciąć od przeszłości i żyć w chwili obecnej - wyznał. - To łatwiejsze… - mruknął tak cicho, iż ledwo udało mi się go dosłyszeć.
- Może udałoby nam się coś wskórać wspólnymi siłami, gdybyśmy namówili moją rodzinę do współpracy? - zaproponowałam. - Mógłbyś pokazać im to samo, co mnie, uświadomić ich - rzucałam pomysłami. Mężczyzna wymownie zignorował moje słowa, dając mi tym samym do zrozumienia, że w jego opinii temat został zakończony. - A właśnie… kiedy będę mogła wrócić do siebie? - zapytałam. - Nie, że coś, zaczęłam się nawet przyzwyczajać, ale w swoim świecie mam swoje obowiązki i moi bliscy pewnie zaczęli się martwić… - zauważyłam.
- Niedługo - odparł. - Przejście powinno się wkrótce otworzyć i wtedy odeskortuję cię do domu - obiecał. - To nie tak, że trzymam cię tu wedle własnego uznania. Po prostu przekraczanie granicy między światem ludzi a demonów nie jest zawsze możliwe. Wszystko zależy od tego, kiedy brama ponownie napełni się energią i jak dużo osób jej używa podczas jednego cyklu; to znaczy w czasie, kiedy jest otwarta. Ważne jest też, ile osób przechodzi przez nią na raz - wyjaśnił. - Moim obowiązkiem jako kapłana jest odwiedzanie świątyni po drugiej stronie za każdym razem, kiedy tylko jest to możliwe - dodał, po czym rzucił mi kontrolne spojrzenie.
- Rozumiem… - pokiwałam ze zrozumieniem głową i oparłam się o jego ramię. Utkwiłam niewidzące spojrzenie w jakimś odległym, martwym punkcie, analizując wszystkie zdarzenia mające miejsce w ostatnim czasie. - Czy kiedy wrócę już do siebie, zobaczymy się jeszcze? - zapytałam.
W tym samym momencie rozbrzmiały także dzwoneczki przy drzwiach kaplicy informujące o tym, że ktoś chciał się widzieć z kapłanem. Brunet westchnął cicho i podniósł się ze swojego miejsca. Potraktował mnie przeciągłym, niejednoznacznym spojrzeniem, które można było interpretować na wiele sposobów, po czym wyszedł z prywatnej salki, w której się zamknęliśmy, bez słowa.
I co ja niby miałam zrobić z taką odpowiedzią?... lub raczej jej brakiem… Jak je interpretować? Jak walczyć z wrażeniem, że mimo iż jeszcze nic nie zaczęłam robić, to wszystko i tak jest już stracone?
To jest boskie, jeszcze bardziej niż mogłam wymarzyć ;_; gdyby nie była tak późna godzina ro zaczęłambym piszczeć z radości. Isami to cudo, nie ważne czy fanfiku czy pv, twój wyszedł cudowny ;_; Trochę ten cały świat demonów kojarzy mi się z tym z Spirited away, to jak powrót do dzieciństwa ;_; Dziękuję za dedyk i cieszę się, że zainspirowałam, widziałam, że takie cuda to tylko spod twojej ręki. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy i naszego Kaia! Bosz niech ten jego duet coś zrobi, bo nie wytrzymam, nawet Karma już więcej zrobił, a później ogłosił powrót! XD
OdpowiedzUsuńCieszę się, że ci się podobało i dziękuję za tyle przychylnych słów ♥ W tej części Isami grał trochę drugie skrzypce, ale w następnej części chcę wynieść go do chwały ołtarza (demonicznego, rzecz jasna xD).
UsuńKai oczywiscie z czasem także się pojawi - w końcu to moja miłość, nie? Zwyczajnie nie mogę i nie potrafię o nim zapomnieć xp
Dziękuję pięknie za komentarz ♥
~Kita-pon
"Niemniej jednak tym, co najbardziej przyciągało w nim uwagę było oko wypadające mu z oczodołu" Meto. Meto stanął mi przed oczami po przeczytniu tego fragmentu.
OdpowiedzUsuńPisałam już kiedyś, że jestem jak najbardziej za takimi klimatami, więc jak najbardziej tekst powyżej wpasował się w mój gust ^^ Chociaż muszę przyznać,że Isami z początku działał mi na nerwy. Nie wiem czy się przyznawać, ale to jego "Po prostu chodź - rozkazał. - Nie bój się. Podejdź do mnie" skojarzyło mi się z Jezusem i św. Piotrem i ich sytacją na jeziorze, więc po prostu wiedziałam, że podłoga się zapadnie xd
Przyznam się, że nie inspirowałam się w tym opowiadaniu ani Meto, ani Biblią, więc wyszło trochę dziwnie, ale... faktycznie, jak o tym wspomniałaś to aż kwiknęłam ze śmiechu (jak rodowity prosiak), że też sama nie zauważyłam tego podobieństwa xp A z tym Jezusem to mnie po prostu rozwaliłaś x''D Leżę i nie wstaję x''p
UsuńCieszę się, że opowiadanie wpasowało się w twoje klimaty i dziękuję za komentarz - liczę też, że przeczytasz następny wpis z tej serii ♥
~Kita-pon
Poczekam na drugą część i dopiero wtedy skomentuję, już jako całość. Ale przeczytałem.
OdpowiedzUsuńTylko jedno napiszę, bo później zapomnę. "- Jesteś [twoje imię]? - zapytał.
- Tak… - przytaknęłam niepewnie." Jestem Aleksander i przytaknęłam Xd Brzmi to po prostu epicko Xd Na potrzeby opowiadania, zmieniam chwilowo imię na Aleksandra. Cześć, jestem Ola.
~jedyny (nieukryty) facet tutaj - Ola :D (muszę wreszcie się w telefonie zalogować na odpowiednie konto Google.)