Obiecuję, że postaram się dokończyć grę i opublikować ją w następnej kolejności (nawet nie macie pojęcia, jaka ona jest długa! O.o), ale dziś akurat Wen zachciał sobie dokończyć ten oto one-shot, który zaczęłam... jeszcze przed rozpadem Killaneth, a więc ładny kawałek czasu temu >.<'' Nie mogłam zatem przepuścić takiej okacji C'': Poza tym w ostatnim czasie jestem strasznie into "listening to your body", co w moim mniemaniu wiąże się również z "listening to your Wen" x''D Co poradzisz? Wen zwierz dziki i nieokiełznany x''p A w dodatku jeszcze bardziej kapryśny niż jego "właścicielka" =.=
Czy ktoś mi uwierzy, jeśli powiem, że w pierwotnym zamyśle miał to być paring Kai x Nihit, potem w trakcie pomyślałam, że w sumie równie dobrze można byłoby z tego zrobić Kai x Tsuzuku albo Kai x Aryu, ale ostatecznie na jedną z postaci pierwszoplanowych wepchnął się Saku? x''D
Tytuł: “Prawdziwy z ciebie demon - połączenie przyjemnego z pożytecznym!”
Paring: Kai x Saku (ex Killaneth, TRNTY D:CODE)
Typ: oneshot
Gatunek: obyczajowe (tym razem nie fantasy, choć może tytuł wskazywałby na co innego!)
Beta: -
Dlaczego ja w ogóle się na to zgodziłem?
Nie wiem.
Teraz już żaden argument nie brzmiał dla mnie wystarczająco przekonująco, żeby popełnić ten sam błąd raz jeszcze.
Siedząc w głębokim fotelu w salonie Saku próbowałem nie poddać się ogarniającej mnie migrenie oraz dzikiej żądzy zabijania.
Jeszcze słowo i go zamorduję… w bardzo brutalny i widowiskowy sposób, a następnie złożę jego resztki na kamiennym ołtarzu podczas czarnej mszy ku czci wszelkiego zła. Tak, dokładnie. Tak, żeby zrobić mu na przekór.
- ZAMKNIJ SIĘ WRESZCIE! – nie wytrzymałem w końcu i wydarłem się tak, iż miałem wrażenie, że budynek zadrżał od samych fundamentów. – Nie mogę już tego słuchać! – zerwałem się z miejsca, rozpoczynając nerwowy spacer dookoła niskiego stolika do kawy.
- To normalne – odparł niezrażony perkusista. – Nie jesteś jeszcze przyzwyczajony, więc cię to drażni. Nie przejmuj się. Za kilka dni będziesz przyjmował moje słowa z wielką radością – uśmiechnął się życzliwie, a ja miałem ogromną ochotę schwycić go za kark i walić jego głową o kant stołu tak długo, aż w końcu udałoby mi się zetrzeć ten durnowaty uśmieszek z jego jeszcze bardziej durnowatej gęby.
Saku był dziwny. Można było powiedzieć o nim wiele, ale w gruncie rzeczy nie był to zły chłopak. Był dość pokiereszowany przez życie, jeśli mogłem się tak wyrazić. Przeszedł, delikatnie rzecz ujmując, przez całkiem parę nieprzyjemnych sytuacji w życiu, co odcisnęło na nim swoje piętno. Perkusista miał lekkie odchyły od normy, ale nie był agresywny. Wszyscy w zespole wiedzieliśmy o jego problemach od samego początku, ale postanowiliśmy nie skreślać go z tego powodu. Koniec końców był świetnym muzykiem i bardzo kreatywną osobą. Dało się go lubić.
Jednak nie w chwili, kiedy cytował ci Biblię z nieudawanym natchnieniem.
Tak jak już wspomniałem, Saku był dość ekscentryczną postacią, ale w gruncie rzeczy nieszkodliwą. Od czasu do czasu miewał dziwaczne „zajawki”, jednak prędzej czy później zawsze spuszczał z tonu i wracał do względnej normalności. Od pewnego czasu bawił się jednak w osobę wielce uduchowioną, przez co musiałem wysłuchiwać jego pokręconych przemów na temat dobra i zła, religii samej w sobie i nauk Kościoła.
Serio, jeszcze chwila i mu pieprznę…
Musiałem znosić naszego nieprzeciętnego perkusistę ze względu na to, iż niejako straciłem dach nad głową. Mój niedawny lokator, z którym dzieliłem wszelkie rachunki na pół, postanowił w końcu zamieszkać ze swoją wieloletnią ukochaną, co wiązało się z faktem, że musiał się ode mnie wyprowadzić. To z kolei skutkowało tym, że na gwałt szukałem jakiegokolwiek innego lokatora z gotówką. Na całe moje nieszczęście moje poszukiwania okazały się bezowocne, a opłaty zbyt wysokie, żebym mógł poradzić sobie z nimi w pojedynkę. Szukałem jakiegoś mniejszego i tańszego w utrzymaniu mieszkania, jednak ciężko jest znaleźć odpowiednie lokum w zaledwie kilka dni – a termin płatności zbliżał się nieubłaganie. Z tego powodu musiałem posiłkować się pomocą przyjaciół. W ostateczności wprowadziłem się na chwilę do Saku tylko dlatego, że muzyk oświadczył, iż nie policzy sobie za swoją pomoc – a była to rzecz ważna, bardzo ważna, gdyż aktualnie nie śmierdziałem groszem. Ze względu na wyprowadzkę lokatora musiałem wybulić za jeden miesiąc sam z własnej kieszeni, co dość dobitnie odbiło się na moich finansach.
Teraz jednak wolałbym już chyba zatrzymać się pod mostem lub nocować na stacji metra niżby pomieszkać u Saku jeszcze trochę…
- Wychodzę! – przerwałem monolog przyjacielowi i niemal biegiem ruszyłem do przedpokoju. – Muszę się przejść – dodałem, widząc jego zdezorientowane spojrzenie.
Czym prędzej ubrałem się i wyszedłem z mieszkania. Odetchnąłem z ulgą już w momencie, kiedy tylko drzwi frontowe zamknęły się za mną. Już nieco spokojniej ruszyłem do windy.
Nie mogłem mieć pretensji do perkusisty o to, jaki był. Bo był po prostu sobą. Nikt nie mógł tego zmienić. Właściwie to naprawdę go lubiłem, ale od kilku dni sprawiał, że krew się we mnie wręcz gotowała. Strzelał mi pouczające mowy, próbując odwieźć mnie od „demonicznego” image’u, jaki sobie stworzyłem. Próbował mi wmówić, że było to złe i nieprawe, że w ten sposób zatracałem swoją nieśmiertelną duszę oddając ją w ręce diabłów… Opowiadał mi o żywotach świętych i radził, co mogłem zrobić, aby uratować się i osiągnąć zbawienie. Toć to jeszcze cud, że nie rozbiłem ani sobie, ani jemu głowy o ścianę…
Byłem mu niezmiernie wdzięczny za pomoc, której mi udzielił w trudnej dla mnie sytuacji, ale naprawdę miałem tego wszystkiego już powyżej uszu – nawet powyżej tych sztucznych, spiczastych nakładek, w których paradowałem podczas sesji zdjęciowych.
Wszedłem do pobliskiego sklepu, żeby zafundować sobie coś na poprawę humoru. Krążyłem między alejkami, szukając regałów ze słodyczami. Dookoła mnie kręciło się mnóstwo ludzi. No tak, w końcu była niedziela – a dzień święty trzeba święcić, prawda? A więc wszyscy rodzinnie wybywali do sieciowych świątyń oferujących dobra wszelakie. Jakie to głębokie…
Z niezadowoleniem odnotowałem, że ludziom chyba faktycznie zebrało się na rodzinne wypady do supermarketów, gdyż dookoła widziałem wszędzie pary z dziećmi. Ten widok w jakiś sposób mnie dobijał, gdyż większość z mijanych przeze mnie osób była mniej więcej w moim wieku. Od pewnego czasu nie używałem nawet prywatnych kont na portalach społecznościowych, gdyż te były przeładowane zdjęciami moich znajomych z ich ślubów lub fotografiami ich malutkich pociech. Jak na to patrzyłem, to aż coś mnie strzykało. Cholera jasna, czy tylko ja powoli zbliżałem się ku trzydziestce i nie miałem w planach jeszcze zakładania rodziny? Nawet nikogo nie miałem już od dłuższego czasu…
Spacer między rzędami regałów wprawił mnie w jeszcze gorszy nastrój. Przez to wszystko zrobiłem nieco większe zakupy niż początkowo planowałem, a więc nie ograniczyłem się do jednej tabliczki czekolady, ale wziąłem spory zapas słodyczy, chipsów i trochę płynnych poprawiaczy humoru. Po uiszczeniu zapłaty skierowałem się z zakupami do metra i udałem się do zupełnie innej części miasta. Będąc już w drodze, wygrzebałem telefon z kieszeni i wybrałem odpowiedni numer.
- Jesteś w domu? – zapytałem na „dzień dobry”.
- Tak, a co?...
- Będę za dwie minuty – oznajmiłem burkliwie i rozłączyłem się.
Chwilę później faktycznie byłem już na miejscu. Gitarzysta wyszedł mi na spotkanie i oczekiwał mnie już w otwartych drzwiach bloku. Obrzucił mnie zdziwionym spojrzeniem, a następnie zawiesił wzrok na torbie z zakupami, którą ze sobą przyniosłem.
- Co się stało? – zapytał.
- Nic – warknąłem i wyminąłem go w drzwiach.
- Aha, pewnie – Nihit wywrócił oczyma. – A więc „od tak sobie” jesteś wściekły jak ośmiornica pragnąca zemsty na właścicielu nadmorskiej knajpki, który rozczłonkował jej dzieci i ugotował z nich zupę – prychnął. – I „od tak sobie” postanowiłeś się także upić i napchać słodyczami w moim mieszkaniu – uśmiechnął się krzywo. – Saku cię wkurzył? – zgadywał.
- Tak… - mruknąłem. – Chociaż… w sumie nie – zreflektowałem się. – Ale… może trochę… - westchnąłem ciężko. – Ach, wiesz jaki on jest! Nie można mu mieć tego za złe, ale… Cholera, nie mogę z nim mieszkać! – załamałem ręce. Blondyn otworzył mi drzwi do własnego mieszkania. Z miejsca rzuciłem się do salonu i cisnąłem zakupy na kanapę. – Wiesz, o czym on pieprzy? – fuknąłem, zrzucając z siebie kurtkę. – Chce zrobić ze mnie świętego! – wyrzuciłem ręce w powietrze w akcie desperacji! – Mam dość jego cnotliwych gadek! Mam ochotę się nażreć, upić i uprawiać dziki seks! – oznajmiłem dobitnie, siadając z rozmachem na sofie. – Poza tym wszyscy dookoła mają już rodziny! Mają dzieci! Przynajmniej mają kogoś! A ja? Od dobrych dwóch lat jadę głównie na ręcznej robocie! – zakryłem twarz dłońmi, odchylając się na oparcie mebla.
- Ja nie mam dzieci – stwierdził gitarzysta, dosiadając się do mnie.
- Pocieszające… - burknąłem.
- Serio złapałeś jakiegoś doła… - mruknął.
- Jesteś spostrzegawczy jak nikt inny – sarknąłem, uśmiechając się paskudnie.
- Dobra, zluzuj, co? – skrzywił się nieznacznie. – Rozumiem, że miałeś w ostatnim czasie parę nieprzyjemnych sytuacji i jakoś się to na tobie odbiło, ale nie musisz zaraz być wredny, wiesz? – założył ręce na piersi.
- Wiem… - przyznałem. – Przepraszam… - pokajałem się.
- Nieważne – blondyn machnął ręką. – Widzę, że o żarciu i piciu mówiłeś całkiem serio – wskazał na przyniesione przeze mnie rzeczy. – Ale jak z tym seksem? Zamówić ci prostytutkę? – spojrzał na mnie niepewnie.
- Nie, spokojnie, obejdzie się bez tego – uspokoiłem go.
- No dobrze… - mruknął nieprzekonany. - Więc co cię tu tak właściwie sprowadza? - zapytał. - Jaki świat zawalił ci się właśnie na łeb? - wyszczerzył się krzywo.
- Straciłem współlokatora, potem mieszkanie, resztkę oszczędności, pomieszkuję u Saku na krzywy ryj, muszę znosić jego umoralniające gadki, a jakby jeszcze tego wszystkiego było mało mój zespół wziął szlag trafił i wszystko rozleciało się w pizdu - wyrzuciłem z siebie potok słów. - To tak w skrócie rzecz ujmując - sięgnąłem po najbliższą paczkę chipsów. - Potrzebujesz jeszcze jakiś dodatkowych wyjaśnień? - łypnąłem na niego zrezygnowany. - Czy mój profil maluje się wystarczająco depresyjnie, żebyś pozwolił mi nażreć się i nachlać w spokoju? - prychnąłem, rozrywając paczkę i zapychając sobie usta. - Cholera!... - skrzywiłem się. Nihit spojrzał na mnie pytająco. - Słodka papryka… - przeczytałem z opakowania. - Nie lubię słodkich. Wolę ostre - wyjaśniłem. Chłopak westchnął ciężko i przewrócił oczyma, po czym wyciągnął rękę w moim kierunku w oczekującym geście.
- Pozwolisz zatem, że uwolnię cię chociażby od tej jednej niedogodności? - zapytał. Podałem mu chipsy bez ociągania, a sam wyłowiłem z torby inną przekąskę dla siebie. - A co do Killaneth… - zaczął dość niepewnie. - To wszyscy wspólnie podjęliśmy decyzję o zakończeniu działalności, więc w sumie nie ma, o czym mówić. Uważam, że byłoby znacznie gorzej, gdybyśmy zmuszali się do grania w jednym składzie w złej atmosferze - przedstawił swój punkt widzenia. - Prędzej czy później pozabijalibyśmy się… - mruknął. - A przynajmniej ty z pewnością mógłbyś w końcu zrobić komuś krzywdę. Saku na przykład mógłby na tym ucierpieć - podsunął z przewrotnym uśmieszkiem.
- Polemizowałbym - mruknąłem nieprzekonany. - Ten gość bywa wkurzający, ale w gruncie rzeczy to go nawet lubię. Jest dla mnie tak jak… młodszy brat… chyba... - zamyśliłem się. - Czasem mam ochotę go udusić, ale w gruncie rzeczy zdaję sobie sprawę, że potrafię wygrażać mu jedynie słownie i między nami nigdy nie dojdzie do rękoczynów tak “na poważnie” - wyjaśniłem. - Możemy co najwyżej się poprztykać - wzruszyłem ramionami. - Inną sprawą jest już sytuacja z Rushim… - warknąłem. Na myśl o fioletowowłosym basiście wciąż burzyła się we mnie krew.
- Masz mu za złe to, że dołączył do Jupiter? - zdziwił się zielonooki. - Wiesz, w sumie ciężko mu się dziwić… Dostał niezłą ofertę, która głupotą byłoby odrzucić - rozłożył ręce.
- Ta kanalia zdezerterowała! - podniosłem lament, jednocześnie zgrzytając zębami ze złości. - Zdradził nas i to dlatego doszło do rozpadu Killaneth! - zacietrzewiłem się.
- Więc to jego obwiniasz o zakończenie działalności zespołu? - Nihit wywrócił oczyma. - Daj spokój. Co ma się stać, to się stanie prędzej czy później. Może to i nawet lepiej, że do rozpadu doszło tak szybko? Gdybyśmy grali wspólnie wiele lat dużo ciężej byłoby nam rozejść się każdy we własnym kierunku - zauważył.
- Zatem podążając twoim tokiem myślenia, to samo mógłbym powiedzieć o Jupiterze - zauważyłem. Mój rozmówca podniósł jedną brew, spoglądając na mnie z niezrozumieniem i niemo nakazując mi rozwinąć tę myśl.- Zin ogłosił, że odchodzi z Jupiter. I jak myślisz, co się teraz stanie? - rzuciłem kontrolne spojrzenie chłopakowi, jednak ten zdawał się dalej nie pojmować, o co mi chodziło. - Hizaki i Teru wrócą do Kamijo, pokajają się przed nim i zrobią wielki powrót Versailles, co zwiastować może chociażby ich trasa koncertowa po Europie, jak i ich trasa z okazji dziesiątej rocznicy działalności po Azji i Ameryce Południowej - wyjaśniłem. - Rushi zostanie na lodzie, z ręką w nocniku dokładnie tak, jak zostawił nas - wyszczerzyłem się paskudnie. - To się chyba nazywa karma… - odezwałem się już nieco bardziej zadowolony.
Cieszyła mnie wizja tego, że z wielkich planów o sławie basisty szybko mogły zostać same zgliszcza. Tak, zdawałem sobie sprawę z tego, że jestem paskudnym człowiekiem i prawdopodobnie będę smażył się w piekle. Demoniczny look już miałem, więc właściwie można było powiedzieć, że byłem ustawiony. Wybacz, Saku, niezależnie od tego, jak bardzo byś się nie starał, chłopie, wszystko wskazywało na to, że moja dusza i tak była już zaprzepaszczona… na moje własne życzenie. Nie smuciło mnie to jednak. Ani nawet nie martwiło. Wcale.
- Od kiedy to ty lubujesz się w czarnowidztwie? - blondyn spojrzał na mnie spod zmarszczonym brwi.
- Ja tylko przewiduję nieuchronną kolejność rzeczy - oświadczyłem spokojnie, po czym sięgnąłem po batonik, z którego w moich rękach w niepokojąco szybkim tempie został sam papierek.
- Cóż… - gitarzysta na moment odłożył paczkę chipsów. - Nie da się ukryć, że Killaneth nie miało zbyt wielkiego potencjału od samego początku… - odezwał się cicho.
- Co proszę? - zapytałem, niemal dławiąc się przełykanym kęsem.
- No wiesz… - wzruszył ramionami. - Może i mieliśmy dobry image, ale w gruncie rzeczy nic poza tym. Nikt nie angażował się w ten projekt jakoś przesadnie, więc i nie ma, co płakać nad rozlanym mlekiem - rozłożył ręce. - Jak się odstawia szklankę na brzeg stołu, to ciężko jest później zostać zaskoczonym przez fakt, że ta spadła i się stłukła, prawda? - podrapał się zafrasowany po karku. - Każdy z nas szukał w Killaneth w gruncie rzeczy tego samego - wyznał. - Kiedy ogłosiłeś, że poszukujesz muzyków do skompletowania zespołu większość osób kojarzyła cię jako “znajomego Tsuzuku z Mejibray” - wyjaśnił. - To taki łańcuszek… Mejibray jest sławnym zespołem, Tsuzuku jest łatwo rozpoznawalnym wokalistą, a ty jesteś jego znajomkiem, który przewinął się kilka razy na jego instagramie, więc dobrze było się pod ciebie podpiąć - spuścił wzrok na podłogę. - Bo w końcu przyjaciel mojego przyjaciela, to mój przyjaciel, prawda? - zaśmiał się nieco nerwowo. - Każdy z nas miał już za sobą jakieś przejścia. Wiesz, ja dla przykładu grałem najpierw w RedRum, który z początku kierowany był przez Hizumiego z D’espairsRay - oznajmił. - Wiesz, jak się na początku cieszyłem, jak mnie przyjęli? Jak głupi! W końcu sławny pseudonim, rozpoznawalna osoba… myślałem, że szybko wybijemy się na marce Hizumiego, ale wszystko było pięknie i ładnie do czasu, do kiedy Zaku, były wokalista, nie pokłócił się z Hizu, narobił burdelu, a potem obwieścił wszem i wobec, że zbiera manatki i zostawia nas z tym całym syfem. I oczywiście bez wsparcia Hizumiego, bo ten też stwierdził, że nie będzie użerał się z jakimiś małolatami i ma ważniejsze rzeczy na głowie, ma przecież swój projekt artystyczny Umbrella, terminy, które go gonią… - wymieniał. - Saku grał już wcześniej w Vaastu, więc też wiedział, jak wygląda rynek muzyczny od dupy strony. Rushi z kolei grał przed Killaneth tylko w jednym zespole, a i nie zagrzał tam miejsca zbyt długo, więc szukał rozgłosu i uznania, które ostatecznie udało mu się zdobyć - zauważył. - Więc podsumowując… Killaneth od samego początku był skazany na dość szybkie zniknięcie ze sceny. Wszyscy traktowaliśmy ten projekt jako “przechodni” i właściwie to aż dziwi mnie to, że sam jeszcze w porę tego nie zauważyłeś… - mruknął i w końcu odważył się na mnie spojrzeć.
A mnie odjęło mowę. Zwyczajnie nie mogłem wydać z siebie nawet pojedynczego dźwięku, przez co potrafiłem tylko siedzieć tak z otwartymi ustami i wpatrywać się w niego tak, jakby nagle wyrosła mu dodatkowa kończyna. Na środku czoła.
Poczułem się, jakbym oberwał zdechłą, zaśmierdłą rybą w twarz. Że niby Killaneth był projektem “przechodnim”? Że inni członkowie zespołu zainteresowali się mną tylko i wyłącznie dlatego, że znałem się z Tsuzuku? Nie mogłem w to uwierzyć… Zwyczajnie nie mogłem… ale przede wszystkim nie chciałem.
Teraz to dopiero miałem wrażenie, jakby cały Wszechświat zawalił mi się na głowę. Bo dla mnie ten zespół w żadnym wypadku nie był “przechodni”. Wydawało mi się, że dawałem jasno do zrozumienia, że wkładam w swoją pracę całe swoje serce i duszę. Czy gdyby było inaczej, potrafiłbym zarwać kilka nocy pod rząd tylko po to, aby zaprojektować stroje sceniczne dla siebie i pozostałych członków? Czy darłbym się na resztę muzyków za każdym razem, kiedy któryś z nich pomylił się podczas ćwiczenia utworów przed występem na żywo i wytykałbym im każde potknięcie? Nie robiłem tego tylko i wyłącznie dlatego, że byłem skończonym dupkiem. Może fakt ten też miał coś do powiedzenia w tej kwestii, ale w większej mierze rozchodziło się o mój perfekcjonizm. Chciałem, żeby wszystko było idealnie, dopięte na ostatni guzik. Czy taka postawa miałaby sens, gdybym już z góry spisywał Killaneth na straty?
Pamiętam, jak poznałem Tsuzuku. Byłem wtedy dopiero co po rozpadzie Noctscure i złapałem porządnego doła. Wtedy też się starałem, jednak wychodziło na to, że byłem jedynym, który był na tyle ambitny, aby marzyć o światłach bijących z wielkich lamp estrady generujących ogromne masy energii cieplnej, przez co człowiek pocił się pod nimi jak świnia. Mnie to jednak nie przeszkadzało. Wciąż chciałem stać pod tymi reflektorami. Chciałem pokazać, na co mnie stać, co miałem w sobie najlepszego, a nawet zwyczajnie to, co mnie trapiło, co nie dawało mi spokoju, co chodziło mi po głowie. Przez chwilę myślałem nawet o zaczęciu kariery solo, gdyż zraziłem się do współpracy z innymi przez poprzednich muzyków, z którymi przyszło mi pracować, jednak szybko zrozumiałem, że miałem zbyt małą siłę przebicia, żeby coś podobnego mogło się udać. Byłem zwykłą, szarą myszką, o której słyszała zaledwie garstka osób - najbliższe sąsiedztwo, które musiało wysłuchiwać moich zawodzeń ze względu na niewielki, dzielący nasze mieszkania dystans, można byłoby rzec. Byłem wściekły, zrezygnowany i zwyczajnie smutny na raz. To właśnie wtedy przyszedł do mnie Tsuzuku. Rozmawiał ze mną normalnie, nie wywyższał się ze względu na swoją popularność, nie oczekiwał niczego w zamian za rady, których mi udzielał. Koniec końców nie tylko na pouczeniach słownych się skończyło. W ostateczności chłopak użył swoich znajomości, żeby wkręcić mnie w biznes. Znacznie ułatwił mi drogę, otworzył mi tylne drzwi dla personelu, żeby dostać się do luksusowego wieżowca sławy. Później na mojej drodze, również za sprawą Tsu, pojawił się Aryu z Morrigan, który swego czasu znalazł się w podobnej sytuacji do mnie. Do niego Tsuzuku również przyszedł z wyciągniętą pomocną dłonią. Wokalista Mejibray o obu naszych przypadkach mówił podobnie. Zwykł powtarzać, że widział w nas prawdziwą pasję i talent, który szkoda byłoby zaprzepaścić. Poza tym każdy z nas od czasu do czasu potrzebował motywacyjnego kopa w dupę, żeby ruszyć się z miejsca, prawda? Problem polegał jednak na tym, że Tsu wcale nie kopał, a delikatnie popychał cię do przodu i czuwał nad tobą niczym drugi anioł stróż. Byłem mu za to dozgonnie wdzięczny.
W chwili obecnej czułem się źle nie tylko z powodu, że ZNOWU nie udało mi się zrealizować moich marzeń, że zawiodłem, że, jak przed chwilą zostało mi powiedziane, zostałem w pewien sposób wykorzystany, ale przede wszystkim dlatego… dlatego że Tsuzuku we mnie uwierzył i naprawdę nie chciałem go rozczarować. Ten stał się dla mnie światełkiem w ciemności, nadzieją na nadejście jutra, które mogło przynieść ze sobą coś dobrego. Dał mi możliwości, które wykorzystałem… jak się jednak okazało wykorzystałem je najwyraźniej w niewłaściwy sposób, otaczając się niewłaściwymi osobami. ZNOWU. Myśl o tym, że mogłem rozczarować sobą bruneta dotykała mnie w jakiś sposób nawet bardziej niż poczucie rozczarowania samym sobą. Poza tym nie mogłem też przestać myśleć o Aryu. Morrigan okazał się być jednak strzałem w dziesiątkę. Aryu się udało. On nie był rozczarowaniem. W przeciwieństwie do mnie. To sprawiało, że czułem się od niego gorszy…
- Ach tak… - wydusiłem z siebie w końcu, uśmiechając się krzywo i podnosząc się ze swojego miejsca.
Odwiedzenie Nihita było kolejnym błędem, na który się porwałem. Lepiej już było siedzieć u Saku. Ale najwyraźniej musiałem już przywyknąć do tego, że moje życie było nieprzerwanym pasmem źle podejmowanych decyzji.
- Kai, czekaj! - krzyknął za mną blondyn i złapał mnie za rękę, kiedy ja ruszyłem z powrotem w stronę drzwi wyjściowych. - Poczekaj…
- Na co? - przerwałem mu. Odezwałem się cicho zduszonym głosem. Po jego minie mogłem wywnioskować, że nie spodziewał się tego. Najwyraźniej oczekiwał, że zacznę się na niego drzeć... tak jak zawsze zresztą. Nie tym razem jednak. Tym razem sprawy miały przybrać zgoła odmienny bieg. - Na co mam czekać? - przełknąłem z trudem gulę, która rosła mi w gardle. - Na to, aż przestaną mnie w końcu otaczać sami popaprańcy bez krzty przyzwoitości? - spojrzałem na niego z jawą odrazą. - Równie dobrze zapewne mógłbym czekać na zbawienie - prychnąłem i wyrwałem się z jego uścisku. Zapiekły mnie oczy. - Wybacz, ale chyba wrócę do słuchania religijnych kazań Saku. Pozwól żyć mi złudną nadzieją, że te mogą sprawić, że ów zbawienie nadejdzie choć odrobinę szybciej - odwróciłem się, po czym wyszedłem cicho i dokładnie zamykając za sobą drzwi.
Zostawiłem wszystkie kupione rzeczy u Nihita. W chwili obecnej nie przejmowałem się takimi drobnostkami, nawet jeśli w moim umyśle wciąż dryfowała gdzieś ta nieprzyjemna myśl o tym, że jestem niemal bankrutem.
Ta nowa wiedza, naprzeciw której postawił mnie gitarzysta… bolała. Bolała jak cholera. Świadomość, że w gruncie rzeczy nikt nie traktował mnie poważnie jako muzyka i wszyscy wokół mnie byli zainteresowani tylko i wyłącznie moimi znajomościami bolała. Bo to oznaczało, że tak naprawdę ja, mój zapał czy to, co i w jaki sposób chciałem przekazać czy zrobić nie miało żadnego, nawet najmniejszego znaczenia. Liczyły się tylko kontakty. Sieć znajomości. Tylko tyle inni potrafili we mnie dostrzec. Koniec tematu.
Czy ja w ogóle potrafiłem śpiewać? Czy potrafiłem komponować? Czy potrafiłem pisać teksty piosenek? Teraz nie byłem już tego taki pewien, mimo iż normalnie aż kipiałem od nadmiaru pewności siebie, która zahaczała o snobizm. Skąd mogłem wiedzieć czy byłem dobry w którejkolwiek z tych dziedzin, kiedy wszyscy moi współpracownicy byli zainteresowani potencjalnymi przywilejami, jakie mogły przynieść im moje znajomości?
Od dziś nie powinienem nazywać się Kai tylko “znajomy Tsuzuku” albo “kumpel Aryu”. Ten gość, który co jakiś czas pojawia się na instagramie kogoś sławnego… no, wiecie, o kogo chodzi, nie? Wszyscy wiedzą… Ten bezimienny siepacz, który może okazać się dla ciebie furtką do zamkniętego grona sławnych osób.
Przycisnąłem do oczu rękaw bluzy. Dobrze, że przynajmniej ich łzawienie mogłem wytłumaczyć ostrym wiatrem, który był tak charakterystyczny dla obecnej pory roku… nawet jeśli w istocie w gąszczu bloków mieszkalnych panowała niemal idealna cisza.
***
- Późno wróciłeś - zauważył Saku. - Martwiłem się - odezwał się tym swoim tonem wypranym z wszelkich emocji.
W pierwszej chwili zamierzałem go wykpić, jednak w porę ugryzłem się w język. Odwróciłem się i przyjrzałem się chłopakowi siedzącemu w absolutnej ciemności na blacie kuchennym. Było już po trzeciej w nocy, a ten czekał na mnie niczym wierny pies. Cóż, musiałem przyznać, że ciężko było zbagatelizować taką postawę i zachowanie…
- Saku… - zacząłem z trudem. - Powiedz mi… dlaczego w ogóle odpowiedziałeś na moje ogłoszenie w internecie, kiedy szukałem ludzi do skompletowania zespołu? - zapytałem.
- Chciałem dalej grać - postawił sprawę jasno. - Poza tym polubiłem cię, kiedy w końcu cię spotkałem - wyznał, a z racji tego, że był to właśnie Saku i nikt inny, nie potrafiłem zanegować jego słów. Normalnie zapewne zarzuciłbym mu kłamstwo, ale… to w końcu Saku. Czy on w ogóle potrafił kłamać?
- Serio? - jęknąłem i podszedłem do niego. Chłopak entuzjastycznie przytaknął mi głową. - Dzięki… - mruknąłem niewyraźnie, opierając głowę o jego klatkę piersiową. Perkusista spojrzał na mnie zdziwiony. Wydawało się, że nie wiedział, co zrobić w tej dość niezręcznej dla niego sytuacji.
Wyglądało na to, że Saku był jedynym, któremu mogłem ufać. Brzmiało to co najmniej komicznie - jedynym, któremu mogłem ufać był gość z dość znaczącymi odchyłami od normy pod względem zdrowia psychicznego. Niemniej jednak taka była prawda i nic nie mogło jej zmienić. Koniec końców, kto jednak powiedział, że szaleniec nie może się do nikogo przywiązać? Może właśnie fakt, że miał trochę niepokolei w głowie sprawiał, że był osobą godną zaufania? A tak w ogóle, to jakim prawem klasyfikowałem go jako wariata? Może tym, który tak naprawdę powinien zostać ochrzczony podobnym mianem byłem ja sam? W chwili obecnej nie byłem już niczego pewien… Miałem kompletny mętlik w głowie i nieprzyjemne poczucie, że nie mogę ufać nawet sam sobie.
- Przeszło ci już z tym nawracaniem? - zapytałem, przemawiając niemal wprost w jego tors.
- Tak - przyznał spokojnie.
- To dobrze… - odetchnąłem z ulgą.
- Kai, wszystko w porządku? - chwycił mnie za ramiona, odsunął mnie na moment od siebie i spojrzał na mnie zaniepokojony błyszczącymi w ciemności oczami. W tym słabym świetle, z rozwianymi włosami i swoim charakterystycznym, specyficznym urokiem naprawdę wyglądał jakby tkwiło w nim coś… nieludzkiego. - Nie zachowujesz się tak, jak zwykle… - zauważył.
- Bo wygląda na to, że wszystko, co robiłem do tej pory było błędne - westchnąłem ciężko.
W przypływie jakiejś nagłej szczerości opowiedziałem mu o wszystkim, co powiedział mi Nihit i o moich późniejszych rozmyślaniach, na których zeszło mi aż do późnych godzin nocnych. Blondyn wydawał się być niemniej zaskoczony zasłyszanymi wiadomościami niż ja. Tyle przynajmniej w tym pocieszenia, że nie byłem jedynym niezorientowanym w temacie…
- Wiesz… - perkusista odezwał się zadziwiająco przytomnie, kiedy wreszcie skończyłem swój monolog. - Skoro Nihit i Rushi tak stawiają sprawę, to zróbmy im na przekór - zaproponował.
- Co przez to rozumiesz? - ściągnąłem brwi w niezrozumieniu.
- Załóżmy własny projekt. We dwójkę - uściślił. - Taki, którego ci nie będą mogli zniszczyć - zaznaczył. - Taki, który przewyższy ich najśmielsze, najbardziej wybujałe sny.
Spojrzałem na niego zaskoczony. Nie spodziewałem się, że ten przejawi jakąś inicjatywę. Przywykłem do tego, że to zawsze ja byłem liderem, za którym podążali inni. Tym razem wyglądało jednak na to, że role z lekka się odwróciły. Ale może to i dobrze? Skoro stary układ okazał się nieefektywny, to może warto było spróbować czegoś nowego?
***
Od rozpadu Killaneth minęło kilka miesięcy, a mnie z Saku udało się założyć nowy projekt, który nazwaliśmy TRNTY D:CODE. Zdecydowaliśmy jednak nie ograniczać się tylko i wyłącznie do muzyki, gdyż zarówno ja, jak i mój “wspólnik” lubiliśmy wyrażać się w różnych formach sztuki. TRNTY D:CODE był projektem artystycznym w szeroko pojmowanym aspekcie. Można powiedzieć, że definiując jego cele oraz warunki, na których ten będzie działał wzorowałem się nieco na Hizumim i jego Umbrella - głównie dlatego, że to właśnie o nim wspomniał Nihit, więc można rzec, że próbowałem na złość matce odmrozić uszy. Jeśli TRYNTY D:CODE okaże się być sukcesem, miałem nadzieję, że gitarzysta będzie pluł sobie w brodę i zauważy to powiązanie między projektem byłego wokalisty D’espairsRay a tym, który stworzyłem ja z Saku. Miałem nadzieję, że go to zaboli. Raz myślał, że wybije się na cudzej renomie i się przeliczył, innym razem miał nadzieję na przywłaszczenie sobie cudzych znajomości i cóż… póki co ten pomysł również wyszedł mu bokiem.
A ja z Saku mieliśmy się dobrze. Blondyn wciąż miewał swoje lekkie odchyły, jednak te zdarzały mu się coraz rzadziej. Ponad to nie próbował już zrobić ze mnie świętego, więc wszystko naprawdę szło wyłącznie ku lepszemu.
Zdecydowaliśmy się zamieszkać razem na stałe, toteż wprowadziłem się do perkusisty na dobre. Dzięki temu wciąż byliśmy w kontakcie i mogliśmy przedyskutować każdy nowy zalążek pomysłu odnoszący się do naszego wspólnego projektu, kiedy tylko zaszła ku temu taka potrzeba - nawet, jeśli miała ona miejsce w środku nocy. Może ktoś zaryzykowałby stwierdzeniem, że to głupie, ale ile razy wpadłeś na coś genialnego tuż przed zaśnięciem, obiecywałeś sobie, że zapamiętasz pomysł, że z samego rana poinformujesz o nim swoich współpracowników i przyjaciół, ale kiedy przyszło co do czego rano w twojej głowie zionęła tylko przerażająca pustka, która domagała się kawy i jeszcze pięciu minutek drzemki? No właśnie. Dzięki temu, że zdecydowaliśmy się zamieszkać razem, nie mieliśmy już tego typu problemów.
- Saku… - przeciągnąłem, przymilając się do chłopaka.
- Nie - ten odparł twardo, cały czas nie odrywając spojrzenia od ekranu telewizora.
- Nawet jeszcze nie wiesz, o co mi chodzi - zauważyłem z kwaśną miną.
- Doskonale wiem, o co ci chodzi - prychnął. - Dziś wypada twoja kolej gotowania obiadu i chcesz się jakoś od tego wykręcić - rozgryzł mnie. Przekląłem w duchu na swoją przewidywalność i prostolinijność.
- No… Ee… - zajkąknąłem się, drapiąc się nieporadnie po karku i szukając jakiegoś argumentu na szybko. - Ale moglibyśmy przecież wyjść na jakiś romantyczny obiad do restauracji, prawda, kochanie? - zapytałem przesłodko, uwieszając się na jego ramieniu i całując go w policzek.
- Gdybyś ty zarządzał naszymi finansami… - zaczął z marsową miną.
- ...zostalibyśmy bankrutami, wiem - westchnąłem. - Dlatego właśnie ty się tym zajmujesz… Więc jak będzie z tym obiadem? - drążyłem temat i tym razem, żeby być bardziej przekonującym zacząłem delikatnie całować go wzdłuż linii szczęki, aż dotarłem do brody. Następnie przeniosłem się wyżej, aby sięgnąć jego ust, które musnąłem krótko. - Hm? - wymruczałem kusząco. - Po randce w restauracji moglibyśmy utrzymując romantyczny nastrój… - uśmiechnąłem się figlarnie i niemal wpakowałem mu się na kolana. - ...no wiesz… - ująłem jego twarz w dłonie i przesunąłem językiem po jego wargach. - Co o tym myślisz? - moje dłonie zaczęły błądzić po jego torsie.
- Ech, niech będzie… - poddał się w końcu i objął mnie ciasno, po czym przyciągnął mnie do głębokiego pocałunku.
Tak, jak widać, oprócz nowego projektu, udało nam się z Saku stworzyć także nowy związek. Można powiedzieć, że to było takie połączenie pożytecznego z przyjemnym.
- Prawdziwy z ciebie demon… - mruknął chłopak wprost w moje usta, po czym przewalił mnie na plecy i zawisł nade mną, opierając się po obu stronach mojej głowy. Nachylił się nade mną i wznowił salwę pocałunków.
Cóż, wygląda na to, że plany uległy jednak delikatnym zmianom - wyglądało na to, że najpierw mieliśmy zająć się sprawami niecierpiącymi zwłoki, a dopiero potem będziemy myśleć o posiłku…
…ale czy komuś taki układ przeszkadzał? Mnie zdecydowanie nie. Saku też wyglądał na zadowolonego. Więc czy liczyło się coś więcej?