One-shot "Prawdziwy z ciebie demon - połączenie przyjemnego z pożytecznym" Kai x Saku (ex Killaneth, TRNTY D:CODE)

Obiecuję, że postaram się dokończyć grę i opublikować ją w następnej kolejności (nawet nie macie pojęcia, jaka ona jest długa! O.o), ale dziś akurat Wen zachciał sobie dokończyć ten oto one-shot, który zaczęłam... jeszcze przed rozpadem Killaneth, a więc ładny kawałek czasu temu >.<'' Nie mogłam zatem przepuścić takiej okacji C'': Poza tym w ostatnim czasie jestem strasznie into "listening to your body", co w moim mniemaniu wiąże się również z "listening to your Wen" x''D Co poradzisz? Wen zwierz dziki i nieokiełznany x''p A w dodatku jeszcze bardziej kapryśny niż jego "właścicielka" =.=
Czy ktoś mi uwierzy, jeśli powiem, że w pierwotnym zamyśle miał to być paring Kai x Nihit, potem w trakcie pomyślałam, że w sumie równie dobrze można byłoby z tego zrobić Kai x Tsuzuku albo Kai x Aryu, ale ostatecznie na jedną z postaci pierwszoplanowych wepchnął się Saku? x''D

Tytuł: “Prawdziwy z ciebie demon - połączenie przyjemnego z pożytecznym!”
Paring: Kai x Saku (ex Killaneth, TRNTY D:CODE)
Typ: oneshot
Gatunek: obyczajowe (tym razem nie fantasy, choć może tytuł wskazywałby na co innego!)
Beta: -


Dlaczego ja w ogóle się na to zgodziłem?
Nie wiem.
Teraz już żaden argument nie brzmiał dla mnie wystarczająco przekonująco, żeby popełnić ten sam błąd raz jeszcze.
Siedząc w głębokim fotelu w salonie Saku próbowałem nie poddać się ogarniającej mnie migrenie oraz dzikiej żądzy zabijania.
Jeszcze słowo i go zamorduję… w bardzo brutalny i widowiskowy sposób, a następnie złożę jego resztki na kamiennym ołtarzu podczas czarnej mszy ku czci wszelkiego zła. Tak, dokładnie. Tak, żeby zrobić mu na przekór.
- ZAMKNIJ SIĘ WRESZCIE! – nie wytrzymałem w końcu i wydarłem się tak, iż miałem wrażenie, że budynek zadrżał od samych fundamentów. – Nie mogę już tego słuchać! – zerwałem się z miejsca, rozpoczynając nerwowy spacer dookoła niskiego stolika do kawy.
- To normalne – odparł niezrażony perkusista. – Nie jesteś jeszcze przyzwyczajony, więc cię to drażni. Nie przejmuj się. Za kilka dni będziesz przyjmował moje słowa z wielką radością – uśmiechnął się życzliwie, a ja miałem ogromną ochotę schwycić go za kark i walić jego głową o kant stołu tak długo, aż w końcu udałoby mi się zetrzeć ten durnowaty uśmieszek z jego jeszcze bardziej durnowatej gęby.
Saku był dziwny. Można było powiedzieć o nim wiele, ale w gruncie rzeczy nie był to zły chłopak. Był dość pokiereszowany przez życie, jeśli mogłem się tak wyrazić. Przeszedł, delikatnie rzecz ujmując, przez całkiem parę nieprzyjemnych sytuacji w życiu, co odcisnęło na nim swoje piętno. Perkusista miał lekkie odchyły od normy, ale nie był agresywny. Wszyscy w zespole wiedzieliśmy o jego problemach od samego początku, ale postanowiliśmy nie skreślać go z tego powodu. Koniec końców był świetnym muzykiem i bardzo kreatywną osobą. Dało się go lubić.
Jednak nie w chwili, kiedy cytował ci Biblię z nieudawanym natchnieniem.
Tak jak już wspomniałem, Saku był dość ekscentryczną postacią, ale w gruncie rzeczy nieszkodliwą. Od czasu do czasu miewał dziwaczne „zajawki”, jednak prędzej czy później zawsze spuszczał z tonu i wracał do względnej normalności. Od pewnego czasu bawił się jednak w osobę wielce uduchowioną, przez co musiałem wysłuchiwać jego pokręconych przemów na temat dobra i zła, religii samej w sobie i nauk Kościoła.
Serio, jeszcze chwila i mu pieprznę…
Musiałem znosić naszego nieprzeciętnego perkusistę ze względu na to, iż niejako straciłem dach nad głową. Mój niedawny lokator, z którym dzieliłem wszelkie rachunki na pół, postanowił w końcu zamieszkać ze swoją wieloletnią ukochaną, co wiązało się z faktem, że musiał się ode mnie wyprowadzić. To z kolei skutkowało tym, że na gwałt szukałem jakiegokolwiek innego lokatora z gotówką. Na całe moje nieszczęście moje poszukiwania okazały się bezowocne, a opłaty zbyt wysokie, żebym mógł poradzić sobie z nimi w pojedynkę. Szukałem jakiegoś mniejszego i tańszego w utrzymaniu mieszkania, jednak ciężko jest znaleźć odpowiednie lokum w zaledwie kilka dni – a termin płatności zbliżał się nieubłaganie. Z tego powodu musiałem posiłkować się pomocą przyjaciół. W ostateczności wprowadziłem się na chwilę do Saku tylko dlatego, że muzyk oświadczył, iż nie policzy sobie za swoją pomoc – a była to rzecz ważna, bardzo ważna, gdyż aktualnie nie śmierdziałem groszem. Ze względu na wyprowadzkę lokatora musiałem wybulić za jeden miesiąc sam z własnej kieszeni, co dość dobitnie odbiło się na moich finansach.
Teraz jednak wolałbym już chyba zatrzymać się pod mostem lub nocować na stacji metra niżby pomieszkać u Saku jeszcze trochę…
- Wychodzę! – przerwałem monolog przyjacielowi i niemal biegiem ruszyłem do przedpokoju. – Muszę się przejść – dodałem, widząc jego zdezorientowane spojrzenie.
Czym prędzej ubrałem się i wyszedłem z mieszkania. Odetchnąłem z ulgą już w momencie, kiedy tylko drzwi frontowe zamknęły się za mną. Już nieco spokojniej ruszyłem do windy.
Nie mogłem mieć pretensji do perkusisty o to, jaki był. Bo był po prostu sobą. Nikt nie mógł tego zmienić. Właściwie to naprawdę go lubiłem, ale od kilku dni sprawiał, że krew się we mnie wręcz gotowała. Strzelał mi pouczające mowy, próbując odwieźć mnie od „demonicznego” image’u, jaki sobie stworzyłem. Próbował mi wmówić, że było to złe i nieprawe, że w ten sposób zatracałem swoją nieśmiertelną duszę oddając ją w ręce diabłów… Opowiadał mi o żywotach świętych i radził, co mogłem zrobić, aby uratować się i osiągnąć zbawienie. Toć to jeszcze cud, że nie rozbiłem ani sobie, ani jemu głowy o ścianę…
Byłem mu niezmiernie wdzięczny za pomoc, której mi udzielił w trudnej dla mnie sytuacji, ale naprawdę miałem tego wszystkiego już powyżej uszu – nawet powyżej tych sztucznych, spiczastych nakładek, w których paradowałem podczas sesji zdjęciowych.
Wszedłem do pobliskiego sklepu, żeby zafundować sobie coś na poprawę humoru. Krążyłem między alejkami, szukając regałów ze słodyczami. Dookoła mnie kręciło się mnóstwo ludzi. No tak, w końcu była niedziela – a dzień święty trzeba święcić, prawda? A więc wszyscy rodzinnie wybywali do sieciowych świątyń oferujących dobra wszelakie. Jakie to głębokie…
Z niezadowoleniem odnotowałem, że ludziom chyba faktycznie zebrało się na rodzinne wypady do supermarketów, gdyż dookoła widziałem wszędzie pary z dziećmi. Ten widok w jakiś sposób mnie dobijał, gdyż większość z mijanych przeze mnie osób była mniej więcej w moim wieku. Od pewnego czasu nie używałem nawet prywatnych kont na portalach społecznościowych, gdyż te były przeładowane zdjęciami moich znajomych z ich ślubów lub fotografiami ich malutkich pociech. Jak na to patrzyłem, to aż coś mnie strzykało. Cholera jasna, czy tylko ja powoli zbliżałem się ku trzydziestce i nie miałem w planach jeszcze zakładania rodziny? Nawet nikogo nie miałem już od dłuższego czasu…
Spacer między rzędami regałów wprawił mnie w jeszcze gorszy nastrój. Przez to wszystko zrobiłem nieco większe zakupy niż początkowo planowałem, a więc nie ograniczyłem się do jednej tabliczki czekolady, ale wziąłem spory zapas słodyczy, chipsów i trochę płynnych poprawiaczy humoru. Po uiszczeniu zapłaty skierowałem się z zakupami do metra i udałem się do zupełnie innej części miasta. Będąc już w drodze, wygrzebałem telefon z kieszeni i wybrałem odpowiedni numer.
- Jesteś w domu? – zapytałem na „dzień dobry”.
- Tak, a co?...
- Będę za dwie minuty – oznajmiłem burkliwie i rozłączyłem się.
Chwilę później faktycznie byłem już na miejscu. Gitarzysta wyszedł mi na spotkanie i oczekiwał mnie już w otwartych drzwiach bloku. Obrzucił mnie zdziwionym spojrzeniem, a następnie zawiesił wzrok na torbie z zakupami, którą ze sobą przyniosłem.
- Co się stało? – zapytał.
- Nic – warknąłem i wyminąłem go w drzwiach.
- Aha, pewnie – Nihit wywrócił oczyma. – A więc „od tak sobie” jesteś wściekły jak ośmiornica pragnąca zemsty na właścicielu nadmorskiej knajpki, który rozczłonkował jej dzieci i ugotował z nich zupę – prychnął. – I „od tak sobie” postanowiłeś się także upić i napchać słodyczami w moim mieszkaniu – uśmiechnął się krzywo. – Saku cię wkurzył? – zgadywał.
- Tak… - mruknąłem. – Chociaż… w sumie nie – zreflektowałem się. – Ale… może trochę… - westchnąłem ciężko. – Ach, wiesz jaki on jest! Nie można mu mieć tego za złe, ale… Cholera, nie mogę z nim mieszkać! – załamałem ręce. Blondyn otworzył mi drzwi do własnego mieszkania. Z miejsca rzuciłem się do salonu i cisnąłem zakupy na kanapę. – Wiesz, o czym on pieprzy? – fuknąłem, zrzucając z siebie kurtkę. – Chce zrobić ze mnie świętego! – wyrzuciłem ręce w powietrze w akcie desperacji! – Mam dość jego cnotliwych gadek! Mam ochotę się nażreć, upić i uprawiać dziki seks! – oznajmiłem dobitnie, siadając z rozmachem na sofie. – Poza tym wszyscy dookoła mają już rodziny! Mają dzieci! Przynajmniej mają kogoś! A ja? Od dobrych dwóch lat jadę głównie na ręcznej robocie! – zakryłem twarz dłońmi, odchylając się na oparcie mebla.
- Ja nie mam dzieci – stwierdził gitarzysta, dosiadając się do mnie.
- Pocieszające… - burknąłem.
- Serio złapałeś jakiegoś doła… - mruknął.
- Jesteś spostrzegawczy jak nikt inny – sarknąłem, uśmiechając się paskudnie.
- Dobra, zluzuj, co? – skrzywił się nieznacznie. – Rozumiem, że miałeś w ostatnim czasie parę nieprzyjemnych sytuacji i jakoś się to na tobie odbiło, ale nie musisz zaraz być wredny, wiesz? – założył ręce na piersi.
- Wiem… - przyznałem. – Przepraszam… - pokajałem się.
- Nieważne – blondyn machnął ręką. – Widzę, że o żarciu i piciu mówiłeś całkiem serio – wskazał na przyniesione przeze mnie rzeczy. – Ale jak z tym seksem? Zamówić ci prostytutkę? – spojrzał na mnie niepewnie.
- Nie, spokojnie, obejdzie się bez tego – uspokoiłem go.
- No dobrze… - mruknął nieprzekonany. - Więc co cię tu tak właściwie sprowadza? - zapytał. - Jaki świat zawalił ci się właśnie na łeb? - wyszczerzył się krzywo.
- Straciłem współlokatora, potem mieszkanie, resztkę oszczędności, pomieszkuję u Saku na krzywy ryj, muszę znosić jego umoralniające gadki, a jakby jeszcze tego wszystkiego było mało mój zespół wziął szlag trafił i wszystko rozleciało się w pizdu - wyrzuciłem z siebie potok słów. - To tak w skrócie rzecz ujmując - sięgnąłem po najbliższą paczkę chipsów. - Potrzebujesz jeszcze jakiś dodatkowych wyjaśnień? - łypnąłem na niego zrezygnowany. - Czy mój profil maluje się wystarczająco depresyjnie, żebyś pozwolił mi nażreć się i nachlać w spokoju? - prychnąłem, rozrywając paczkę i zapychając sobie usta. - Cholera!... - skrzywiłem się. Nihit spojrzał na mnie pytająco. - Słodka papryka… - przeczytałem z opakowania. - Nie lubię słodkich. Wolę ostre - wyjaśniłem. Chłopak westchnął ciężko i przewrócił oczyma, po czym wyciągnął rękę w moim kierunku w oczekującym geście.
- Pozwolisz zatem, że uwolnię cię chociażby od tej jednej niedogodności? - zapytał. Podałem mu chipsy bez ociągania, a sam wyłowiłem z torby inną przekąskę dla siebie. - A co do Killaneth… - zaczął dość niepewnie. - To wszyscy wspólnie podjęliśmy decyzję o zakończeniu działalności, więc w sumie nie ma, o czym mówić. Uważam, że byłoby znacznie gorzej, gdybyśmy zmuszali się do grania w jednym składzie w złej atmosferze - przedstawił swój punkt widzenia. - Prędzej czy później pozabijalibyśmy się… - mruknął. - A przynajmniej ty z pewnością mógłbyś w końcu zrobić komuś krzywdę. Saku na przykład mógłby na tym ucierpieć - podsunął z przewrotnym uśmieszkiem.
- Polemizowałbym - mruknąłem nieprzekonany. - Ten gość bywa wkurzający, ale w gruncie rzeczy to go nawet lubię. Jest dla mnie tak jak… młodszy brat… chyba... - zamyśliłem się. - Czasem mam ochotę go udusić, ale w gruncie rzeczy zdaję sobie sprawę, że potrafię wygrażać mu jedynie słownie i między nami nigdy nie dojdzie do rękoczynów tak “na poważnie” - wyjaśniłem. - Możemy co najwyżej się poprztykać - wzruszyłem ramionami. - Inną sprawą jest już sytuacja z Rushim… - warknąłem. Na myśl o fioletowowłosym basiście wciąż burzyła się we mnie krew.
- Masz mu za złe to, że dołączył do Jupiter? - zdziwił się zielonooki. - Wiesz, w sumie ciężko mu się dziwić… Dostał niezłą ofertę, która głupotą byłoby odrzucić - rozłożył ręce.
- Ta kanalia zdezerterowała! - podniosłem lament, jednocześnie zgrzytając zębami ze złości. - Zdradził nas i to dlatego doszło do rozpadu Killaneth! - zacietrzewiłem się.
- Więc to jego obwiniasz o zakończenie działalności zespołu? - Nihit wywrócił oczyma. - Daj spokój. Co ma się stać, to się stanie prędzej czy później. Może to i nawet lepiej, że do rozpadu doszło tak szybko? Gdybyśmy grali wspólnie wiele lat dużo ciężej byłoby nam rozejść się każdy we własnym kierunku - zauważył.
- Zatem podążając twoim tokiem myślenia, to samo mógłbym powiedzieć o Jupiterze - zauważyłem. Mój rozmówca podniósł jedną brew, spoglądając na mnie z niezrozumieniem i niemo nakazując mi rozwinąć tę myśl.- Zin ogłosił, że odchodzi z Jupiter. I jak myślisz, co się teraz stanie? - rzuciłem kontrolne spojrzenie chłopakowi, jednak ten zdawał się dalej nie pojmować, o co mi chodziło. - Hizaki i Teru wrócą do Kamijo, pokajają się przed nim i zrobią wielki powrót Versailles, co zwiastować może chociażby ich trasa koncertowa po Europie, jak i ich trasa z okazji dziesiątej rocznicy działalności po Azji i Ameryce Południowej - wyjaśniłem. - Rushi zostanie na lodzie, z ręką w nocniku dokładnie tak, jak zostawił nas - wyszczerzyłem się paskudnie. - To się chyba nazywa karma… - odezwałem się już nieco bardziej zadowolony.
Cieszyła mnie wizja tego, że z wielkich planów o sławie basisty szybko mogły zostać same zgliszcza. Tak, zdawałem sobie sprawę z tego, że jestem paskudnym człowiekiem i prawdopodobnie będę smażył się w piekle. Demoniczny look już miałem, więc właściwie można było powiedzieć, że byłem ustawiony. Wybacz, Saku, niezależnie od tego, jak bardzo byś się nie starał, chłopie, wszystko wskazywało na to, że moja dusza i tak była już zaprzepaszczona… na moje własne życzenie. Nie smuciło mnie to jednak. Ani nawet nie martwiło. Wcale.
- Od kiedy to ty lubujesz się w czarnowidztwie? - blondyn spojrzał na mnie spod zmarszczonym brwi.
- Ja tylko przewiduję nieuchronną kolejność rzeczy - oświadczyłem spokojnie, po czym sięgnąłem po batonik, z którego w moich rękach w niepokojąco szybkim tempie został sam papierek.
- Cóż… - gitarzysta na moment odłożył paczkę chipsów. - Nie da się ukryć, że Killaneth nie miało zbyt wielkiego potencjału od samego początku… - odezwał się cicho.
- Co proszę? - zapytałem, niemal dławiąc się przełykanym kęsem.
- No wiesz… - wzruszył ramionami. - Może i mieliśmy dobry image, ale w gruncie rzeczy nic poza tym. Nikt nie angażował się w ten projekt jakoś przesadnie, więc i nie ma, co płakać nad rozlanym mlekiem - rozłożył ręce. - Jak się odstawia szklankę na brzeg stołu, to ciężko jest później zostać zaskoczonym przez fakt, że ta spadła i się stłukła, prawda? - podrapał się zafrasowany po karku. - Każdy z nas szukał w Killaneth w gruncie rzeczy tego samego - wyznał. - Kiedy ogłosiłeś, że poszukujesz muzyków do skompletowania zespołu większość osób kojarzyła cię jako “znajomego Tsuzuku z Mejibray” - wyjaśnił. - To taki łańcuszek… Mejibray jest sławnym zespołem, Tsuzuku jest łatwo rozpoznawalnym wokalistą, a ty jesteś jego znajomkiem, który przewinął się kilka razy na jego instagramie, więc dobrze było się pod ciebie podpiąć - spuścił wzrok na podłogę. - Bo w końcu przyjaciel mojego przyjaciela, to mój przyjaciel, prawda? - zaśmiał się nieco nerwowo. - Każdy z nas miał już za sobą jakieś przejścia. Wiesz, ja dla przykładu grałem najpierw w RedRum, który z początku kierowany był przez Hizumiego z D’espairsRay - oznajmił. - Wiesz, jak się na początku cieszyłem, jak mnie przyjęli? Jak głupi! W końcu sławny pseudonim, rozpoznawalna osoba… myślałem, że szybko wybijemy się na marce Hizumiego, ale wszystko było pięknie i ładnie do czasu, do kiedy Zaku, były wokalista, nie pokłócił się z Hizu, narobił burdelu, a potem obwieścił wszem i wobec, że zbiera manatki i zostawia nas z tym całym syfem. I oczywiście bez wsparcia Hizumiego, bo ten też stwierdził, że nie będzie użerał się z jakimiś małolatami i ma ważniejsze rzeczy na głowie, ma przecież swój projekt artystyczny Umbrella, terminy, które go gonią… - wymieniał. - Saku grał już wcześniej w Vaastu, więc też wiedział, jak wygląda rynek muzyczny od dupy strony. Rushi z kolei grał przed Killaneth tylko w jednym zespole, a i nie zagrzał tam miejsca zbyt długo, więc szukał rozgłosu i uznania, które ostatecznie udało mu się zdobyć - zauważył. - Więc podsumowując… Killaneth od samego początku był skazany na dość szybkie zniknięcie ze sceny. Wszyscy traktowaliśmy ten projekt jako “przechodni” i właściwie to aż dziwi mnie to, że sam jeszcze w porę tego nie zauważyłeś… - mruknął i w końcu odważył się na mnie spojrzeć.
A mnie odjęło mowę. Zwyczajnie nie mogłem wydać z siebie nawet pojedynczego dźwięku, przez co potrafiłem tylko siedzieć tak z otwartymi ustami i wpatrywać się w niego tak, jakby nagle wyrosła mu dodatkowa kończyna. Na środku czoła.
Poczułem się, jakbym oberwał zdechłą, zaśmierdłą rybą w twarz. Że niby Killaneth był projektem “przechodnim”? Że inni członkowie zespołu zainteresowali się mną tylko i wyłącznie dlatego, że znałem się z Tsuzuku? Nie mogłem w to uwierzyć… Zwyczajnie nie mogłem… ale przede wszystkim nie chciałem.
Teraz to dopiero miałem wrażenie, jakby cały Wszechświat zawalił mi się na głowę. Bo dla mnie ten zespół w żadnym wypadku nie był “przechodni”. Wydawało mi się, że dawałem jasno do zrozumienia, że wkładam w swoją pracę całe swoje serce i duszę. Czy gdyby było inaczej, potrafiłbym zarwać kilka nocy pod rząd tylko po to, aby zaprojektować stroje sceniczne dla siebie i pozostałych członków? Czy darłbym się na resztę muzyków za każdym razem, kiedy któryś z nich pomylił się podczas ćwiczenia utworów przed występem na żywo i wytykałbym im każde potknięcie? Nie robiłem tego tylko i wyłącznie dlatego, że byłem skończonym dupkiem. Może fakt ten też miał coś do powiedzenia w tej kwestii, ale w większej mierze rozchodziło się o mój perfekcjonizm. Chciałem, żeby wszystko było idealnie, dopięte na ostatni guzik. Czy taka postawa miałaby sens, gdybym już z góry spisywał Killaneth na straty?
Pamiętam, jak poznałem Tsuzuku. Byłem wtedy dopiero co po rozpadzie Noctscure i złapałem porządnego doła. Wtedy też się starałem, jednak wychodziło na to, że byłem jedynym, który był na tyle ambitny, aby marzyć o światłach bijących z wielkich lamp estrady generujących ogromne masy energii cieplnej, przez co człowiek pocił się pod nimi jak świnia. Mnie to jednak nie przeszkadzało. Wciąż chciałem stać pod tymi reflektorami. Chciałem pokazać, na co mnie stać, co miałem w sobie najlepszego, a nawet zwyczajnie to, co mnie trapiło, co nie dawało mi spokoju, co chodziło mi po głowie. Przez chwilę myślałem nawet o zaczęciu kariery solo, gdyż zraziłem się do współpracy z innymi przez poprzednich muzyków, z którymi przyszło mi pracować, jednak szybko zrozumiałem, że miałem zbyt małą siłę przebicia, żeby coś podobnego mogło się udać. Byłem zwykłą, szarą myszką, o której słyszała zaledwie garstka osób - najbliższe sąsiedztwo, które musiało wysłuchiwać moich zawodzeń ze względu na niewielki, dzielący nasze mieszkania dystans, można byłoby rzec. Byłem wściekły, zrezygnowany i zwyczajnie smutny na raz. To właśnie wtedy przyszedł do mnie Tsuzuku. Rozmawiał ze mną normalnie, nie wywyższał się ze względu na swoją popularność, nie oczekiwał niczego w zamian za rady, których mi udzielał. Koniec końców nie tylko na pouczeniach słownych się skończyło. W ostateczności chłopak użył swoich znajomości, żeby wkręcić mnie w biznes. Znacznie ułatwił mi drogę, otworzył mi tylne drzwi dla personelu, żeby dostać się do luksusowego wieżowca sławy. Później na mojej drodze, również za sprawą Tsu, pojawił się Aryu z Morrigan, który swego czasu znalazł się w podobnej sytuacji do mnie. Do niego Tsuzuku również przyszedł z wyciągniętą pomocną dłonią. Wokalista Mejibray o obu naszych przypadkach mówił podobnie. Zwykł powtarzać, że widział w nas prawdziwą pasję i talent, który szkoda byłoby zaprzepaścić. Poza tym każdy z nas od czasu do czasu potrzebował motywacyjnego kopa w dupę, żeby ruszyć się z miejsca, prawda? Problem polegał jednak na tym, że Tsu wcale nie kopał, a delikatnie popychał cię do przodu i czuwał nad tobą niczym drugi anioł stróż. Byłem mu za to dozgonnie wdzięczny.
W chwili obecnej czułem się źle nie tylko z powodu, że ZNOWU nie udało mi się zrealizować moich marzeń, że zawiodłem, że, jak przed chwilą zostało mi powiedziane, zostałem w pewien sposób wykorzystany, ale przede wszystkim dlatego… dlatego że Tsuzuku we mnie uwierzył i naprawdę nie chciałem go rozczarować. Ten stał się dla mnie światełkiem w ciemności, nadzieją na nadejście jutra, które mogło przynieść ze sobą coś dobrego. Dał mi możliwości, które wykorzystałem… jak się jednak okazało wykorzystałem je najwyraźniej w niewłaściwy sposób, otaczając się niewłaściwymi osobami. ZNOWU. Myśl o tym, że mogłem rozczarować sobą bruneta dotykała mnie w jakiś sposób nawet bardziej niż poczucie rozczarowania samym sobą. Poza tym nie mogłem też przestać myśleć o Aryu. Morrigan okazał się być jednak strzałem w dziesiątkę. Aryu się udało. On nie był rozczarowaniem. W przeciwieństwie do mnie. To sprawiało, że czułem się od niego gorszy…
- Ach tak… - wydusiłem z siebie w końcu, uśmiechając się krzywo i podnosząc się ze swojego miejsca.
Odwiedzenie Nihita było kolejnym błędem, na który się porwałem. Lepiej już było siedzieć u Saku. Ale najwyraźniej musiałem już przywyknąć do tego, że moje życie było nieprzerwanym pasmem źle podejmowanych decyzji.
- Kai, czekaj! - krzyknął za mną blondyn i złapał mnie za rękę, kiedy ja ruszyłem z powrotem w stronę drzwi wyjściowych. - Poczekaj…
- Na co? - przerwałem mu. Odezwałem się cicho zduszonym głosem. Po jego minie mogłem wywnioskować, że nie spodziewał się tego. Najwyraźniej oczekiwał, że zacznę się na niego drzeć... tak jak zawsze zresztą. Nie tym razem jednak. Tym razem sprawy miały przybrać zgoła odmienny bieg. - Na co mam czekać? - przełknąłem z trudem gulę, która rosła mi w gardle. - Na to, aż przestaną mnie w końcu otaczać sami popaprańcy bez krzty przyzwoitości? - spojrzałem na niego z jawą odrazą. - Równie dobrze zapewne mógłbym czekać na zbawienie - prychnąłem i wyrwałem się z jego uścisku. Zapiekły mnie oczy. - Wybacz, ale chyba wrócę do słuchania religijnych kazań Saku. Pozwól żyć mi złudną nadzieją, że te mogą sprawić, że ów zbawienie nadejdzie choć odrobinę szybciej - odwróciłem się, po czym wyszedłem cicho i dokładnie zamykając za sobą drzwi.
Zostawiłem wszystkie kupione rzeczy u Nihita. W chwili obecnej nie przejmowałem się takimi drobnostkami, nawet jeśli w moim umyśle wciąż dryfowała gdzieś ta nieprzyjemna myśl o tym, że jestem niemal bankrutem.
Ta nowa wiedza, naprzeciw której postawił mnie gitarzysta… bolała. Bolała jak cholera. Świadomość, że w gruncie rzeczy nikt nie traktował mnie poważnie jako muzyka i wszyscy wokół mnie byli zainteresowani tylko i wyłącznie moimi znajomościami bolała. Bo to oznaczało, że tak naprawdę ja, mój zapał czy to, co i w jaki sposób chciałem przekazać czy zrobić nie miało żadnego, nawet najmniejszego znaczenia. Liczyły się tylko kontakty. Sieć znajomości. Tylko tyle inni potrafili we mnie dostrzec. Koniec tematu.
Czy ja w ogóle potrafiłem śpiewać? Czy potrafiłem komponować? Czy potrafiłem pisać teksty piosenek? Teraz nie byłem już tego taki pewien, mimo iż normalnie aż kipiałem od nadmiaru pewności siebie, która zahaczała o snobizm. Skąd mogłem wiedzieć czy byłem dobry w którejkolwiek z tych dziedzin, kiedy wszyscy moi współpracownicy byli zainteresowani potencjalnymi przywilejami, jakie mogły przynieść im moje znajomości?
Od dziś nie powinienem nazywać się Kai tylko “znajomy Tsuzuku” albo “kumpel Aryu”. Ten gość, który co jakiś czas pojawia się na instagramie kogoś sławnego… no, wiecie, o kogo chodzi, nie? Wszyscy wiedzą… Ten bezimienny siepacz, który może okazać się dla ciebie furtką do zamkniętego grona sławnych osób.
Przycisnąłem do oczu rękaw bluzy. Dobrze, że przynajmniej ich łzawienie mogłem wytłumaczyć ostrym wiatrem, który był tak charakterystyczny dla obecnej pory roku… nawet jeśli w istocie w gąszczu bloków mieszkalnych panowała niemal idealna cisza.


***


- Późno wróciłeś - zauważył Saku. - Martwiłem się - odezwał się tym swoim tonem wypranym z wszelkich emocji.
W pierwszej chwili zamierzałem go wykpić, jednak w porę ugryzłem się w język. Odwróciłem się i przyjrzałem się chłopakowi siedzącemu w absolutnej ciemności na blacie kuchennym. Było już po trzeciej w nocy, a ten czekał na mnie niczym wierny pies. Cóż, musiałem przyznać, że ciężko było zbagatelizować taką postawę i zachowanie…
- Saku… - zacząłem z trudem. - Powiedz mi… dlaczego w ogóle odpowiedziałeś na moje ogłoszenie w internecie, kiedy szukałem ludzi do skompletowania zespołu? - zapytałem.
- Chciałem dalej grać - postawił sprawę jasno. - Poza tym polubiłem cię, kiedy w końcu cię spotkałem - wyznał, a z racji tego, że był to właśnie Saku i nikt inny, nie potrafiłem zanegować jego słów. Normalnie zapewne zarzuciłbym mu kłamstwo, ale… to w końcu Saku. Czy on w ogóle potrafił kłamać?
- Serio? - jęknąłem i podszedłem do niego. Chłopak entuzjastycznie przytaknął mi głową. - Dzięki… - mruknąłem niewyraźnie, opierając głowę o jego klatkę piersiową. Perkusista spojrzał na mnie zdziwiony. Wydawało się, że nie wiedział, co zrobić w tej dość niezręcznej dla niego sytuacji.
Wyglądało na to, że Saku był jedynym, któremu mogłem ufać. Brzmiało to co najmniej komicznie - jedynym, któremu mogłem ufać był gość z dość znaczącymi odchyłami od normy pod względem zdrowia psychicznego. Niemniej jednak taka była prawda i nic nie mogło jej zmienić. Koniec końców, kto jednak powiedział, że szaleniec nie może się do nikogo przywiązać? Może właśnie fakt, że miał trochę niepokolei w głowie sprawiał, że był osobą godną zaufania? A tak w ogóle, to jakim prawem klasyfikowałem go jako wariata? Może tym, który tak naprawdę powinien zostać ochrzczony podobnym mianem byłem ja sam? W chwili obecnej nie byłem już niczego pewien… Miałem kompletny mętlik w głowie i nieprzyjemne poczucie, że nie mogę ufać nawet sam sobie.
- Przeszło ci już z tym nawracaniem? - zapytałem, przemawiając niemal wprost w jego tors.
- Tak - przyznał spokojnie.
- To dobrze… - odetchnąłem z ulgą.
- Kai, wszystko w porządku? - chwycił mnie za ramiona, odsunął mnie na moment od siebie i spojrzał na mnie zaniepokojony błyszczącymi w ciemności oczami. W tym słabym świetle, z rozwianymi włosami i swoim charakterystycznym, specyficznym urokiem naprawdę wyglądał jakby tkwiło w nim coś… nieludzkiego. - Nie zachowujesz się tak, jak zwykle… - zauważył.
- Bo wygląda na to, że wszystko, co robiłem do tej pory było błędne - westchnąłem ciężko.
W przypływie jakiejś nagłej szczerości opowiedziałem mu o wszystkim, co powiedział mi Nihit i o moich późniejszych rozmyślaniach, na których zeszło mi aż do późnych godzin nocnych. Blondyn wydawał się być niemniej zaskoczony zasłyszanymi wiadomościami niż ja. Tyle przynajmniej w tym pocieszenia, że nie byłem jedynym niezorientowanym w temacie…
- Wiesz… - perkusista odezwał się zadziwiająco przytomnie, kiedy wreszcie skończyłem swój monolog. - Skoro Nihit i Rushi tak stawiają sprawę, to zróbmy im na przekór - zaproponował.
- Co przez to rozumiesz? - ściągnąłem brwi w niezrozumieniu.
- Załóżmy własny projekt. We dwójkę - uściślił. - Taki, którego ci nie będą mogli zniszczyć - zaznaczył. - Taki, który przewyższy ich najśmielsze, najbardziej wybujałe sny.
Spojrzałem na niego zaskoczony. Nie spodziewałem się, że ten przejawi jakąś inicjatywę. Przywykłem do tego, że to zawsze ja byłem liderem, za którym podążali inni. Tym razem wyglądało jednak na to, że role z lekka się odwróciły. Ale może to i dobrze? Skoro stary układ okazał się nieefektywny, to może warto było spróbować czegoś nowego?


***


Od rozpadu Killaneth minęło kilka miesięcy, a mnie z Saku udało się założyć nowy projekt, który nazwaliśmy TRNTY D:CODE. Zdecydowaliśmy jednak nie ograniczać się tylko i wyłącznie do muzyki, gdyż zarówno ja, jak i mój “wspólnik” lubiliśmy wyrażać się w różnych formach sztuki. TRNTY D:CODE był projektem artystycznym w szeroko pojmowanym aspekcie. Można powiedzieć, że definiując jego cele oraz warunki, na których ten będzie działał wzorowałem się nieco na Hizumim i jego Umbrella - głównie dlatego, że to właśnie o nim wspomniał Nihit, więc można rzec, że próbowałem na złość matce odmrozić uszy. Jeśli TRYNTY D:CODE okaże się być sukcesem, miałem nadzieję, że gitarzysta będzie pluł sobie w brodę i zauważy to powiązanie między projektem byłego wokalisty D’espairsRay a tym, który stworzyłem ja z Saku. Miałem nadzieję, że go to zaboli. Raz myślał, że wybije się na cudzej renomie i się przeliczył, innym razem miał nadzieję na przywłaszczenie sobie cudzych znajomości i cóż… póki co ten pomysł również wyszedł mu bokiem.
A ja z Saku mieliśmy się dobrze. Blondyn wciąż miewał swoje lekkie odchyły, jednak te zdarzały mu się coraz rzadziej. Ponad to nie próbował już zrobić ze mnie świętego, więc wszystko naprawdę szło wyłącznie ku lepszemu.
Zdecydowaliśmy się zamieszkać razem na stałe, toteż wprowadziłem się do perkusisty na dobre. Dzięki temu wciąż byliśmy w kontakcie i mogliśmy przedyskutować każdy nowy zalążek pomysłu odnoszący się do naszego wspólnego projektu, kiedy tylko zaszła ku temu taka potrzeba - nawet, jeśli miała ona miejsce w środku nocy. Może ktoś zaryzykowałby stwierdzeniem, że to głupie, ale ile razy wpadłeś na coś genialnego tuż przed zaśnięciem, obiecywałeś sobie, że zapamiętasz pomysł, że z samego rana poinformujesz o nim swoich współpracowników i przyjaciół, ale kiedy przyszło co do czego rano w twojej głowie zionęła tylko przerażająca pustka, która domagała się kawy i jeszcze pięciu minutek drzemki? No właśnie. Dzięki temu, że zdecydowaliśmy się zamieszkać razem, nie mieliśmy już tego typu problemów.
- Saku… - przeciągnąłem, przymilając się do chłopaka.
- Nie - ten odparł twardo, cały czas nie odrywając spojrzenia od ekranu telewizora.
- Nawet jeszcze nie wiesz, o co mi chodzi - zauważyłem z kwaśną miną.
- Doskonale wiem, o co ci chodzi - prychnął. - Dziś wypada twoja kolej gotowania obiadu i chcesz się jakoś od tego wykręcić - rozgryzł mnie. Przekląłem w duchu na swoją przewidywalność i prostolinijność.
- No… Ee… - zajkąknąłem się, drapiąc się nieporadnie po karku i szukając jakiegoś argumentu na szybko. - Ale moglibyśmy przecież wyjść na jakiś romantyczny obiad do restauracji, prawda, kochanie? - zapytałem przesłodko, uwieszając się na jego ramieniu i całując go w policzek.
- Gdybyś ty zarządzał naszymi finansami… - zaczął z marsową miną.
- ...zostalibyśmy bankrutami, wiem - westchnąłem. - Dlatego właśnie ty się tym zajmujesz… Więc jak będzie z tym obiadem? - drążyłem temat i tym razem, żeby być bardziej przekonującym zacząłem delikatnie całować go wzdłuż linii szczęki, aż dotarłem do brody. Następnie przeniosłem się wyżej, aby sięgnąć jego ust, które musnąłem krótko. - Hm? - wymruczałem kusząco. - Po randce w restauracji moglibyśmy utrzymując romantyczny nastrój… - uśmiechnąłem się figlarnie i niemal wpakowałem mu się na kolana. - ...no wiesz… - ująłem jego twarz w dłonie i przesunąłem językiem po jego wargach. - Co o tym myślisz? - moje dłonie zaczęły błądzić po jego torsie.
- Ech, niech będzie… - poddał się w końcu i objął mnie ciasno, po czym przyciągnął mnie do głębokiego pocałunku.
Tak, jak widać, oprócz nowego projektu, udało nam się z Saku stworzyć także nowy związek. Można powiedzieć, że to było takie połączenie pożytecznego z przyjemnym.
- Prawdziwy z ciebie demon… - mruknął chłopak wprost w moje usta, po czym przewalił mnie na plecy i zawisł nade mną, opierając się po obu stronach mojej głowy. Nachylił się nade mną i wznowił salwę pocałunków.
Cóż, wygląda na to, że plany uległy jednak delikatnym zmianom - wyglądało na to, że najpierw mieliśmy zająć się sprawami niecierpiącymi zwłoki, a dopiero potem będziemy myśleć o posiłku…

…ale czy komuś taki układ przeszkadzał? Mnie zdecydowanie nie. Saku też wyglądał na zadowolonego. Więc czy liczyło się coś więcej?

mini-seria "Interesy z diabłem" Kai (ex Killaneth, TRNTY D:CODE) x Luvia (Canival / Hiz)

Miałam opublikować to już wcześniej, ale obowiązki odciągają mnie od pisania T_T Mimo wszystko uważam, że tym razem wyjątkowo gładko poszło mi pisanie tego rozdziału, więc mimo wszystko nie jest najgorzej C;
Jak wam się podoba moja nowa kreacja Kai? ♥

Tytuł: "Interesy z diabłem"
Paring: Kai (ex Killaneth, TRNTY D:CODE) x Luvia (Canival / Hiz) (+ gościnnie występuje Nihit)
Typ: mini-seria (zakładam ok. 3 części)
Gatunek: fantasy
Beta: -


Czy masz czasem takie nieodparte, wwiercające się poczucie, że wszystko, ale to absolutnie wszystko, czego byś się nie podjął, idzie źle? Że wszystko, czego się dotkniesz, zamiast zamieniać się w złoto, zamienia się w obrzydliwie ciepłą, cuchnącą kloakę, która przelatuje ci między palcami? I że mimo wszystko próbujesz złapać, i zatrzymać ów bezkształtną masę pomimo swojej niechęci i odruchu wymiotnego, która ta w tobie wzbudza?
To fajnie.
Nie, wcale nie jestem sarkastyczny. Ani nie próbuję być wredny. Właściwie to naprawdę cieszę się, że masz chociażby względne pojęcie o tym statnie, gdyż dzięki temu mamy ze sobą coś wspólnego i łatwiej będzie ci zrozumieć mnie oraz sytuację, w której przyszło mi się znaleźć.
W ostatnim czasie naprawdę wiele rzeczy poszło nie po mojej myśli. Nie dostałem pracy dorywczej, o którą się ubiegałem. Wyniki z egzaminów okazały się być znacznie niższe niż mógłbym sobie tego życzyć. Przez to z kolei moje szanse na dostanie się na wybrany przeze mnie uniwersytet malały. Musiałem pożegnać się z wizją studiowania w jednej ze szkół znajdujących się w czołówce rankingu uczelni wyższych, gdyż te najlepsze placówki ustalały wcześniejszy deadline dla napływających podań, który ja już oczywiście przegapiłem. Nie tyle nawet z własnej winy, co z winy mojego, psia mać, wychowawcy, który nie był łaskaw zająć się moją aplikacją na czas i nie wystawił mi referencji.
Swego czasu rozważałem możliwość studiowania za granicą, ale w tej kwestii teraz też mogłem się już tylko ugryźć w dupę, bo było po ptakach. Jakbym wciąż miał mało problemów na tle “zawodowym”, coś musiało spieprzyć się także na moim bardziej “prywatnym” poletku. Mianowicie, rzucił mnie chłopak - chłopak, z którym umawiałem się już od kilku lat, z którym planowałem wspólną przyszłość, nawet gdyby nie udało mi się dostać na żaden uniwersytet. Ten obiecał wyprowadzić się ze mną, jeśli ostatecznie zostałbym gdzieś przyjęty, a w razie mojego fiasku mieliśmy wziąć wspólnie kredyt i kupić te dwa mieszkania, które od dłuższego czasu mieliśmy na oku i na które już jakiś czas temu udało nam się odłożyć depozyt. Planowaliśmy wynająć ów mieszkania, spłacać raty kredytu dzięki czynszom płaconym przez wynajmujących, podczas gdy sami mieliśmy wyprowadzić się przynajmniej na jakiś czas do jakiegoś ładnego i słonecznego miejsca… może do Australii? Brzmiało naprawdę kusząco…
Wszystko to jednak szlag trafił, kiedy ten obwieścił mi krótko i zwięźle, przez sms’a, że nie chce się już więcej ze mną spotykać. Nie wyjaśnił przy tym nawet tego, czym była umotywowana jego nagła decyzji. Aby dopełnić obrazu tragedii dodam także, że moje kontakty z rodzicami, którzy nigdy nie mogli zaakceptować faktu mojej odmiennej orientacji seksualnej, dodatkowo się pogorszyły. W ostatnim czasie niemal non-stop się kłóciliśmy, co doprowadziło do tego, że w pewnym momencie zacząłem ignorować telefony od matki, będąc przekonanym, że ta wydzwaniała tylko po to, żeby znowu mnie zwymyślać. Ojciec całe szczęście nigdy nie dzwonił. Był zbyt “dumny”, żeby wybrać numer syna, który okazał się być wielkim rozczarowaniem i nie był “prawdziwym mężczyzną”.
W wirze tego niekończącego się nieszczęścia jakimś cudem udało mi się zaliczyć teoretyczną część egzaminu na prawo jazdy. Z tą praktyczną poszło mi już jednak nieco gorzej. Oblałem, co wiązało się z tym, że musiałem zapłacić za ponowne podejście, a w chwili obecnej naprawdę nie śmierdziałem groszem. Czynsz za moje śmiesznie małe mieszkanko wzrósł w przeciwieństwie do mojego śmiesznie niskiego wynagrodzenia, jakie otrzymywałem jako kelner w kafejce na pół etatu. Szukałem czegoś lepiej płatnego, jednak, jak już wspomniałem, moje starania spełzły na niczym. Zmuszony byłem do radzenia sobie samodzielnie, gdyż moi rodzice odmówili mi wszelkiej pomocy finansowej, będąc przekonanymi, że zwyczajnie “poprzewracało mi się we łbie od tego dobrobytu” i że “wrócę do normalności po tym, jak zaznam trochę trudu prawdziwego życia”. Cóż, pomylili się. Podobny stan rzeczy utrzymywał się już od dłuższego czasu i nic nie wskazywało na to, żeby w przyszłości miało się coś zmienić pod tym względem.
Złapałem doła, jak jeszcze chyba nigdy w życiu. Właściwie to naprzemiennie tylko zgrzytałem zębami ze złości albo płakałem w poduszkę jak małe dziecko. Wiedziałem, że moja postawa była godna pożałowania, ale nie mogłem zapanować nad targającymi mną emocjami. Stałem się jeszcze bardziej wyalienowany, mimo iż wcześniej byłem już dość mocno wycofany ze społeczeństwa. Stałem się niemal skrajnym introwertykiem, unikałem ludzi. Nie lubiłem ich towarzystwa. Denerwowała mnie nawet sama świadomość tego, że ci znajdywali się gdzieś w pobliżu. Z tego powodu nie mogłem nawet za bardzo wypocząć we własnym mieszkaniu, gdyż wciąż słyszałem odgłosy pary zza jednej ze ścian, która okazywała sobie wzajemnie swoją miłość w sposób fizyczny lub hałas towarzyszący imprezom studenckim zza drugiej ze ścian. Jednym i drugim zazdrościłem. Zazdrościłem im tej miłości, tej drugiej osoby, którą mogli obdarzyć uczuciem. Zazdrościłem im tego grona znajomych i przyjaciół, tego, że dostali się już na jakąś uczelnię i mieli za sobą całe to papierowe piekło, z którego ja wciąż nie mogłem się wyplątać.
Byłem… samotny.
Cholernie samotny.
I smutny.
Potrzebowałem z kimś porozmawiać, do kogoś się przytulić, zaufać komuś. Niestety, pech chciał, że nauczony przez życie stałem się bardzo podejrzliwy i zwykłem trzymać język za zębami. Bo ludzie nie lubili słuchać, kiedy coś szło źle. Nie pytali: “Jak leci?” po to, aby faktycznie słuchać przedłużających się historii z twojego życia. Oczekiwali jedynie zdawkowej odpowiedzi: “Dobrze.” i pytania zwrotnego o dokładnie to samo. Pusta grzeczność.
Oni zawsze dostawali ode mnie to, czego chcieli. Szkoda, że nie była to transakcja wiązana działająca w dwie strony, gdyż ja z kolei nie dostawałem praktycznie nigdy tego, czego pragnąłem od nich. Oni zawsze słyszeli padające z moich ust: “Dobrze.”, niezależnie od tego, jaka była prawda, jak bardzo nieprawdziwe były to słowa, jak źle działo się w moim życiu, jak bardzo mnie to bolało i wreszcie, jak wiele mnie to kosztowało. Nikt nigdy nie wypytywał dalej. Nie dociekał, nie szukał prawdy. Zadowalali się prostym i oczywistym kłamstwem.
Wygodnickie świnie.
Swoistą wisienką na torcie tego przekrzywionego tortu, który tylko czekał, aby w końcu położyć się z plaskiem na podłodze, była moja choroba. Zaczęło się niewinnie, od grypy i gorączki. Z początku ignorowałem katar i ból gardła, a przynajmniej starałem się, wmawiając sobie, że w końcu “samo przyszło, samo przejdzie”. Ponad to mówiło się, że katar leczony trwa siedem dni, podczas gdy nieleczony tydzień, więc nie widziałem sensu w inwestowanie ostatnich zaskórniaków w leki, których największą dzielącą je różnicą był kolor opakowania.
Oczywiście okazałem się być w błędzie, gdyż kiedy w końcu znalazłem się w takim stanie, iż sam uznałem, że to najwyższy czas, aby odwiedzić lekarza, zostałem zdiagnozowany z zapaleniem płuc. Został przepisany mi antybiotyk, który wykupiłem z wielkim bólem serca. I tak oto dogorywałem już od przedłużającego się w nieskończoność czasu w łóżku. Nie chodziłem ani do szkoły, ani do pracy, gdyż miałem nie lada problem wygrzebać się spod pierzyny, żeby wyjść do toalety, a co dopiero na zewnątrz i ruszyć w betonową dżunglę. Dni upływały mi szybko, gdyż znaczną ich część zwyczajnie przesypiałem. Pomimo tego, ile spałem, wciąż nie miałem się lepiej. Nie jadłem, gdyż nie miałem siły na eskapady do mojej miniaturowej kuchni, w której i tak wiał tylko halny. Nie miałem też sił na gotowanie, a właściwie nie odczuwałem nawet za bardzo głodu, więc nie przejmowałem się takimi trywialnymi rzeczami jak jedzenie.
Z trudem przewróciłem się na drugi bok, jęcząc przy tym cicho. Byłem tak zachrypnięty, że ledwo dało się mnie słyszeć. Przykryłem się szczelniej kołdrą, chroniąc się przed wścibskimi, wręcz nachalnymi dłońmi zimna, które zawsze wsuwały się pod pierzynę, kiedy tylko straciłem na moment czujność, kiedy między mną a przykryciem powstała jakaś niechciana szczelina. Było mi słabo. Bolała mnie głowa, a ciemność rozlewająca się pod moimi powiekami zdawała się bujać niczym spokojna tafla wody na jeziorze. Odnosiłem przez to nieprzyjemne wrażenie podobne do choroby morskiej, gdyż mój ściśnięty żołądek fikał koziołki, a w głowie mieszało mi się zupełnie tak, jakby ciemna woda chlupała sobie radośnie między moimi uszami w przestrzeni międzyczaszkowej, w miejscu, w którym, dałbym sobie rękę uciąć!, kiedyś znajdywał się mózg.
Wtem niespodziewanie poczułem, jakby ktoś pogładził mnie po głowie. Zdumiony i zaalarmowany zarazem zmusiłem się do podniesienia żelaznej kurtyny powiek, co było nie lada wyczynem w moim obecnym stanie. W pierwszym momencie światło dnia dochodzące mnie zza niezasłoniętych okien oślepiło i zakuło mnie boleśnie w oczy. Potrzebowałem chwili, żeby mój obraz wyostrzył się.
Ze zdziwieniem dostrzegłem przede mną średniego wzrostu, szczupłego blondyna o niemal białych włosach. Bardzo drobne, wąskie usta stanowiące malinową kreskę na alabastrowym płótnie jego twarzy były wygięte niemal w idealny kształt litery “U”, jakby narysowało je dziecko. Chwilę zajęło mi zorientowanie się, że cienkie usta delikatnie rozciągnięte pod równie cienkim i prostym, niczym narysowanym od linijki nosem, układały się tak zapewne w grymasie, który miał zostać odczytany jako przyjazny uśmiech. Intensywnie zielone oczy spoglądały na mnie spokojnie, litościwie z ciemnej oprawy długich rzęs. Nieznajomy ubrany był w białe spodnie oraz biały golf, a na jego nieskazitelnym, jasnym ubraniu odznaczał się jedynie prosty naszyjnik, który był czarny, gruby rzemyk z zawieszką w postaci połyskującego kryształu w kształcie wypukłego rombu. Blondyn przykucnął tuż przy moim łóżku i gładził mnie po skołtunionych, z pewnością dalekich od świeżości włosach.
- Spokojnie, nie bój się… - zaczął miękkim głosem, jednak ja nie zamierzałem pozwolić mu kontynuować.
Momentalnie zerwałem się do siadu pomimo obezwładniającej migreny oraz lodowatych objęć temperatury panującej w pokoju, które ścisnęły mnie tak, jakby mogły się za mną stęsknić.
- Kim jesteś i jak żeś tu wlazł?! - wydusiłem z siebie tak schrypnięty, że aż przypominałem wokalistę heavy metalowego zespołu podczas koncertu.
- Spokojnie… - powtórzył. Uniósł przeraźliwie blade dłonie w pokojowym geście.
- Żadne “spokojnie”! Dzwonię na policję! - oznajmiłem bez namysłu rozglądając się po materacu w poszukiwaniu telefonu. Wtem dobiegł mnie zduszony śmiech z przeciwległego kąta pomieszczenia.
- Czekaj, czekaj… Niech no sobie przypomnę... jak to szło? “Zostaw to mnie. Mam wprawę. Jestem profesjonalistą.”? - drugi nieznajomy wybuchnął gromkim śmiechem, na co blondyn naburmuszył się.
W pierwszym momencie dostrzegłem tylko kaskadę długich, czarnych włosów, które zwisały aż do podłogi, kiedy zaśmiewający się typ giął się w pasie, wspierając dłonie na własnych kolanach. Chwilę później ten odgarnął je z powrotem do tyłu odsłaniając przede mną swoją twarz i wyprostował się z trudem. Kolejnym nieproszonym gościem okazał się być wysoki, szczupły, choć już nie tak chorobliwie chudy mężczyzna o popielatej cerze, na której wyraźnie odznaczały się czarne malunki układające się w lustrzane odbicie kanciastej litery “j” pod obojgiem jego oczu oraz odwróconym krzyżem wiszącym tuż nad oczami, pomiędzy jego brwiami. Same oczy miał zielone tak jak i jego towarzysz, jednak zupełnie inne - dużo bardziej wyraziste w swojej barwie, jaśniejsze, żywsze i lśniące niczym klejnoty, przez co przypominały mi dwie kulki nefrytu osadzone w jego oczodołach. Pod małym, delikatnie spłaszczonym nosem widniała czarna, wąska kreska ust, która rozciągała się szeroko na blade, chude policzki ukazując przy tym białe, długie, wąskie zęby, z których każdy jeden zakończony był w szpic. Jego uśmiechowi znacznie bliżej było do wilczego niżby do ludzkiego. Było w tym coś niepokojącego. Nawet bardzo.
Pod dolną wargą nieznajomego bruneta lśniła oleiście czarna kulka kolczyka. Podobne refleksy dochodziły z jego uszu o nienaturalnym, spiczastym kształcie, w których tkwiło po kilka, a nawet kilkanaście kolejnych, metalowych ozdób. Mężczyzna nosił kilka bransoletek na obu nadgarstkach, kilka masywnych pierścieni oraz naszyjnik w postaci sporych rozmiarów krzyża zwisającego gdzieś w okolicach jego mostka na grubym, czarnym sznurku. Ubrany był w skórzaną kurtkę, spod której wystawała naga pierś i brzuch przyozdobione w niektórych miejscach tatuażami. Do kompletu nosił skórzane spodnie podtrzymywane przez pasek o masywnej, obłej sprzączce.
Nie mogłem poszczycić się kilometrową listą znajomych, toteż mogłem mieć pewność, że ci dwaj dziwacy z pewnością się na niej nie mieścili. Z równie wielkim przekonaniem mogłem odhaczyć pomysł, że to jakiś nietypowy żart tego nielicznego grona, które odzywało się do mnie od święta nieco częściej niż tylko wtedy, kiedy było do tego zmuszone lub mogło dzięki temu coś zyskać i które w chwili obecnej postanowiło zaszaleć z wyglądem. Co tu się, do cholery jasnej, wyprawiało?! Kim byli i co robili ci modele specjalnej troski w moim domu?!
- Nie pomagasz, Kai - syknął blondyn.
- No pewnie, że nie - prychnął rzekomy Kai. - W końcu nie jestem tu od pomagania. Od wyciągania pomocnej dłoni to ty tu jesteś, aniołku - przewrócił oczyma. - Moja demoniczna natura nakazuje mi raczej przeszkadzać i utrudniać… w zasadzie wszystko, co się da - parsknął.
- Czego chcecie? - odezwałem się ponownie, mimo iż moje zdarte gardło zdecydowanie nie było z tego powodu zadowolone.
- Pomóc ci - zapewnił ubrany na biało nieznajomy, chwytając mnie za dłoń, pogłębiając uśmiech i totalnie ignorując swojego towarzysza.
- Jakbyś chciał chłopakowi pomóc to podałbyś mu numery na loterię na przyszły tydzień i znalazłbyś mu jakąś dzierlatkę na pocieszenie złamanego serduszka - fuknął, zakładając ręce na piersi.
- “Dzierlatkę”? - warknął blondyn. - Kai, idioto, czy ty w ogóle czytałeś akta?! - zirytował się. - Przecież on jest… - zająknął się i spojrzał na mnie niepewnie. Cud, że jeszcze nie cofnął dłoni. - No wiesz… - zafrasował się.
- Woli chłopców? - domyślił się brunet. - Jakby mnie to robiło jakąkolwiek różnicę - wzruszył ramionami i bezpardonowo klapnął na krawędzi mojego łóżka, usadawiając się w moich nogach. - A tak swoją drogą to akta czytałem! - uniósł palec wskazujący w górę, jakby podkreślał bardzo ważną dla niego rzecz. - ..tylko nie miałem tej przyjemności ich skończyć… - przyznał z miną nie zdradzającą ani krzty zawstydzenia czy skruchy. - Jakoś tak wyszło, że pod kotłem zaczęło przygasać i musiałem dołożyć do ognia… no a że chwyciłem pierwsze lepsze papiery leżące na stole, które nawinęły mi się pod rękę… - westchnął, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok.
- Spaliłeś akta?! - Pan Spokojny nie przypominał samego siebie sprzed kilku chwil już ani trochę i zerwał się na równe nogi, piorunując spojrzeniem swojego rozmówcę.
- Przypadki chodzą po ludziach - skwitował, rozkładając bezradnie ręce. - I, jak widać, nie tylko po nich… - wzruszył ramionami, po czym rozparł się wygodnie i w końcu łaskawie raczył zwrócić uwagę na mnie. - Hej - pomachał mi z szerokim uśmiechem. - Sorry za tę całą niepotrzebną szopkę z Nihitem - machnął ręką na blondyna. - Odwołaj gliny, a obiecuję, że zaraz wszystko ci tu wyjaśnimy - pokiwał głową, jakby zgadzając się z własnymi słowami. - To jak? Wolisz teatralne lamenty Pana Opierzonego - skinął głową w stronę drugiego chłopaka - czy mam ci to wszystko zwyczajnie wyjaśnić, kawa na ławę? - zapytał. Oburzony Nihit chciał się wtrącić, ale ja go ubiegłem.
- Kawa na ławę - zadecydowałem, orientując się, że brunet faktycznie może być bardziej bezpośredni, co oszczędziłoby mi słuchania zbędnych, kwiecistych poematów, z których w moim obecnym stanie i tak z pewnością zbyt wiele bym nie wysupłał.
- I słusznie! - zawołał entuzjastycznie w odpowiedzi. - No, to stawiając sprawę jasno… - zrobił efektowną pauzę. - Umarłeś - wzruszył ramionami, a ja spojrzałem na niego jak na osobę niespełna rozumu. - Dokładniej rzecz ujmując to jeszcze nie umarłeś, ale umierasz. Właściwie jesteś już jedną nogą w grobie, dlatego przyszliśmy targować się o twoją duszę - uśmiechnął się promiennie na koniec swojego wywodu.
- C-co? - wydusiłem z siebie z trudem. Chyba ktoś ma tu nierówno pod sufitem… - Niby jak? - podniosłem jedną brew w niedowierzaniu.
- No normalnie - kontynuował niezrażony. - Póki jeszcze jesteś w miarę na chodzie przedstawimy ci wizję Piekła i Nieba i w zależności od twojego wyboru oraz uczynków dokonanych za życia osądzimy twoją duszę - założył nogę na nogę.
- Mógłbyś być nieco bardziej taktowny, wiesz? - prychnął blondyn. - Nie bój się - zaczął mnie uspokajać. - Jesteśmy tu, żeby ci pomóc dokonać jak najlepszych decyzji - zapewnił i również przysiadł na krawędzi mojego materaca, po czym przygarnął mnie do siebie niczym miłosierna matka.
- Ale chwila, moment!... - wyrwałem się z objęć tego, który z tej dwójki zdawał się uchodzić za anioła. - Że niby jak umarłem? - nie mogłem i przede wszystkim nie chciałem się w tym wszystkim połapać.
- No na zapalenie płuc - odezwał się Kai tonem, jakby mówił o najoczywistszej rzeczy na świecie. - Ha, widzisz! - wytknął Nihita. - Tyle jeszcze pamiętam, więc to dowód, że czytałem akta! - wykrzyknął dumny z siebie, na co ten drugi jedynie wywrócił oczyma i sapnął ciężko.
- Na zapalenie płuc? - powtórzyłem zdziwiony. - Przecież nie żyjemy już w średniowieczu! To niemożliwe! - argumentowałem.
- Jak się nie bierze regularnie antybiotyku i mieszka się w nieogrzewanym mieszkaniu, to tak jest - demon rozłożył bezradnie ręce. Wytrzeszczyłem na niego oczy w niedowierzaniu. - Nie płaciłeś za ogrzewanie, to ci je odcięli - wyjaśnił.
- Cudownie… - mruknąłem, pozwalając sobie z powrotem opaść ciężko na nieświeże poduszki.
Najwyraźniej dostałem tak wysokiej gorączki, że miałem omamy - mało tego, ucinałem sobie z nimi jakieś dysputy! Oj, nie jest ze mną dobrze, nie jest… Może to już czas, żeby zadzwonić po pogotowie, żeby zabrano mnie do szpitala? Może tam pod opieką lekarzy i pielęgniarek szybciej doszedłbym w końcu do siebie?
- Dobra, to zacznijmy może od tego czy lubisz śpiewać hymny pochwalne? - zapytał znienacka długowłosy. W odpowiedzi spojrzałem na niego pobłażliwie, ale kiedy ten nie ustępywał pokręciłem w końcu przecząco głową. - No i cudnie! Jeden-zero dla mnie, Nihit! - wytknął czarny język blondynowi. - W Niebie musiałbyś śpiewać je codziennie przynajmniej trzy razy na dobę. Od święta nawet częściej - wyjaśnił widząc niezrozumienie malujące się na mojej twarzy.
- Ale wybierając Piekło staniesz się potępieńcem! - wzniósł lament anioł, spoglądając zawistnie na drugiego mężczyznę.
- A co to niby znaczy? - burknąłem.
- Że będziesz miał takie cacko na stałe - wskazał na własne czoło, gdzie malował się odwrócony krzyż. - Ale jak ci to przeszkadza, to możesz zakryć to jakimś podkładem, korektorem czy czym tam chcesz… - machnął lekceważąco ręką. - Co prawda jest to rozwiązanie czasowe, ale póki co wystarczająco dobre, żeby pozwolić demonom wcielić się do ludzkiego społeczeństwa bez podejrzeń - dodał.
- “...wcielić się demonom do ludzkiego społeczeństwa…” - powtórzyłem. - Co?! - zamrugałem kilkakrotnie skonsternowany. - Dlaczego wy tu w ogóle jesteście, kiedy jeszcze żyję? Czy takie osądy nad czyjąś duszą nie powinny mieć miejsca, kiedy ta osoba będzie już martwa?... tak całkowicie? - dopytywałem.
- Kiedy umrzesz, twoja dusza uleci i nie będziemy mogli się już z tobą skontaktować - wyjaśnił Nihit.
- Jak już tak oficjalnie kopniesz w kalendarz, to zbyt wiele z ciebie nie wyciągniemy… no chyba, że organy na transplantację... - wzruszył ramionami brunet, po czym ułożył się wygodnie w moich nogach w pozycji półleżącej.
- Kai! - skarcił go blondyn.
- Obecny! - zaśmiał się demon. - A ty tak w ogóle skłaniasz się bardziej w którąkolwiek ze stron? - dopytywał mężczyzna ubrany w skóry.
- Nie chcę umierać! - zaskrzeczałem, a do oczu napłynęły mi łzy.
- No jasne, że nie chcesz. Z jakiejś racji nikt tego nie chce - westchnął ciężko brunet. - Ech, dlaczego zawsze musimy dojść do tego stereotypowego, sztampowego momentu, który przyprawia mnie tylko o niestrawność? - przewrócił oczyma.
- Na litość Pańską, Kai, uspokój się! - Nihit ledwo powstrzymał się od zdzielenia towarzysza po łbie. - Przecież wiesz, że to dla Luvii ciężki moment! - obruszył się, a ja spojrzałem na niego wdzięcznością.
- A dla mnie to niby nie jest ciężki moment? - prychnął w odpowiedzi. - W przeciwieństwie do ciebie, księżniczko, ja mam do obrobienia podobnych delikwentów przynajmniej dwunastu w tygodniu. Nie wspominając już o tym, że pracuję siedem dni w tygodniu, a nie trzy tak jak ty - zaczął się skarżyć. - Poza tym, gdybym chciał być wyjątkowo wredny, mógłbym przyczepić się do tego, że ostatnio wziąłeś sobie nawet chorobowe… - wypomniał mu.
- A co? Miałem przyjść do klient chory? - spojrzał na rozmówcę jak na idiotę. - Żeby go zarazić?
- Wiesz, jakoś wątpię, żeby któremukolwiek z nich to przeszkadzało. W końcu w większej mierze i tak są już martwi. Nie da się pogorszyć ich stanu - bezdusznie wzruszył ramionami.
Nie podobało mi się, co tu się wyrabiało. Nie przypadła mi do gustu wizja mojej własnej śmierci sama w sobie, ale to jeszcze nie wszystko. Nie byłem zadowolony także z tego, jak ci się do mnie odnosili. Anioł z demonem prowadzili między sobą jakieś utarczki słowne zamiast skupić się na mnie, na mojej duszy, wyjaśnić mi, co tak właściwie się dzieje i co stanie się ze mną w najbliższej przyszłości. Wydawało mi się, że ci powinni próbować przeciągnąć mnie na swoją stronę, podczas gdy przynajmniej póki co Kai zadowalał się irytowaniem blondyna, który na chwilę obecną bardziej przypominał zwykłego nerwusa niżby posłańca z Krainy Po Drugiej Stronie Tęczy.
Odchrząknąłem znacząco z powrotem skupiając ich uwagę na sobie. Zaraz jednak pożałowałem porwania się na właśnie taki a nie inny krok, gdyż moje gardło stanęło w płomieniach bólu, jakby ktoś wetknął mi pochodnię do ust.
- Nie przeszkadzam? - syknąłem poirytowany. - Może wyjdziecie i wrócicie, kiedy już skończycie swoje porachunki? - zaproponowałem. - Albo jeszcze lepiej, wyjdziecie i już w ogóle nie wrócicie? - założyłem ręce na piersi.
- Och, Luvia, wybacz… - Nihit pokajał się.
- No sorry, książątko - demon ziewnął rozdzierająco. - Mama cię nie nauczyła, że nie można być zawsze w centrum uwagi? - wyszczerzył się krzywo, za co w rewanżu został spiorunowany przeze mnie morderczym spojrzeniem. - No okej, niech ci będzie; moja wina, moja wielka wina - rzucił sarkastycznie, uderzając się pięścią w pierś. - Lubię tę robotę, ale czasami bywa ona męcząca. Szczególnie, kiedy raz za razem powtarzasz ten sam scenariusz - usprawiedliwił się. - Poza tym mamy braki w szeregach po naszej stronie - kontynuował. - Jak się pewnie domyślasz, z jakiejś racji więcej ludzi wybiera Niebo i jakoś tak wyszło, że w Piekle to została nas już niemal garstka… - westchnął.
- Chwila… To znaczy, że Niebo można sobie “od tak po prostu” wybrać? - zdziwiłem się. - Jeśli po prostu powiem, że chcę tam pójść to… tyle? To będzie załatwione? - spojrzałem z nadzieją na anioła.
- Nie do końca… - przyznał blondyn. - Oczywiście uwzględnimy twój wybór w aplikacji pośmiertnej, ale to jeszcze nie kończy sprawy.
- Czego jeszcze ode mnie potrzebujesz? - zapytałem.
- Ej, ja też tu jestem! - wtrącił się brunet. - Niebo nie jest jedyną opcją! Poza tym sam przyznałeś, że nie jesteś fanem hymnów pochwalnych! - zauważył. - No i to nie tak, że w Piekle będziesz cierpiał wieczne katusze - zaznaczył.
- Nie? - zdziwiłem się. - To co się tam robi? - zainteresowałem się.
- Nie słuchaj go! - Nihit ujął moją twarz w dłonie i zmusił mnie, żebym spojrzał na niego. - Nie możesz pragnąć potępienia! To jest złe! Sprzeczne z Boskim planem stworzenia człowieka! - lamentował. - Tylko prawdziwi zwyrodnialcy, degeneraci i ci, którzy sobie na to zasłużyli trafiają po śmierci do Piekła! - zawołał.
- Grabisz sobie, opierzony kurczaku, oj grabisz… - warknął niskim głosem demon. - Zważaj na słowa albo zaraz mogę pomylić cię z kurą na rosół - burknął.
- Nie strasz, nie strasz, bo… - anioł odchrząknął znacząco, nie chcąc kończyć. - Nie możesz iść do Piekła - zwrócił się z powrotem do mnie. - Pan stworzył wszystkie istoty dobrymi. Stworzył je na Swoje podobieństwo. Te, które stały się złe, wyrzekły się Jego imienia - przemówił wzniośle.
- Ty, gołąbku - ponownie wtrącił się wciąż nabzdyczony brunet - a ty mu tak gadasz, a sam nawet nie wiesz czy mu tam przypadkiem gruszek na wierzbie nie obiecujesz - zauważył. - Nawet nie sprawdziłeś jeszcze listy jego uczynków, więc nie wiesz czy z miejsca nie zostanie odrzucony przez komisję - mruknął.
- Jaką komisję? - dopytywałem.
- Widzisz, skarbie - demon przysunął się do mnie, odciągając mnie od blondyna - my jesteśmy w tej wielkiej grze tylko pionkami - wzruszył ramionami. - Wypełniamy kwity, podbijamy papiery pieczątkami, ale decyzje podejmowane są bez naszego udziału - wyjaśnił. - Każdy z nas ma swój formularz do wypełnienia - wyciągnął zza pazuchy pomięty kawałek papieru. - No wiesz, standardowo, imię, nazwisko, wyznanie, czas zgonu… - machnął ręką. - To, co nas jednak najbardziej interesuje to, to gdzie chcesz trafić po śmierci i czego dokonałeś za życia. Jeśli aplikujesz do Nieba, to twój formularz jest rozpatrywany przez Niebieski Urząd, gdzie te przerośnięte kurczaki będą debatować nad tym czy byłeś wystarczająco dobrym człowiekiem, aby pójść do Raju. Mają tam jakieś swoje zasady czy coś… a przynajmniej tak kiedyś słyszałem - wyszczerzył się złośliwie do Nihita, który zmrużył groźnie oczy. - Jeśli twoje podanie zostanie rozpatrzone pozytywnie, to trafisz tam, gdzie chcesz. Jeśli nie…
- Trafię do Piekła? - przerwałem mu.
- Nie, złotko - pokręcił głową. - Tu nie ma tak pięknie. To nie tak, że wszyscy mają gwarantowane miejsce w Piekle. My też mamy swoją biurokrację - westchnął. - Twoje podanie może zostać wysłane za moim względnym przyzwoleniem do Bezpieki Pandemonium - tłumaczył. - Tam też ktoś wyżej postawiony ode mnie będzie dumał nad tym czy nadajesz się do Piekła, czy też nie.
- To do Piekła można się nie dostać? - zapytałem zszokowany.
- Zdziwiłbyś się, ile wniosków zmuszeni jesteśmy odrzucić - westchnął ponownie. - Od święta zdarza się, że ktoś wybiera Piekło, ale jego najgorszym występkiem było zabicie muchy, toteż uchodzi za “nazbyt świętego” w naszym systemie i wtedy jesteśmy zobligowani wysłać aplikację do Niebieskiego Urzędu, niezależnie od tego, co my, demony, czy nawet sam człowiek o tym sądzi. Znacznie częściej zdarza się jednak, że trafiamy na takiego delikwenta, który tyle nawywijał za życia, że Bezpieka nie chce mieć z nim nic wspólnego. Wiesz… w gruncie rzeczy nikt nie chciałby brać odpowiedzialności za psychicznie chorych, seryjnych morderców i gwałcicieli… - mruknął.
- Co dzieje się z tymi, którzy nie dostaną się ani do Nieba, ani do Piekła? - dociekałem.
- Nie zdarza się to zbyt często i nie musisz się obawiać o to, że skończysz w ten właśnie sposób, gdyż ten wariant dotyczy głównie prawdziwych szaleńców i okrutników - wyznał Kai. - Ostatecznie lądują jednak oni na Brunatnych Łanach. To takie odbicie lustrzane Błękitnych Łanów… odbicie krzywego zwierciadła - wyjaśnił. - To miejsce dla niereformowalnych śmieci. W gruncie rzeczy bezkresna pustka - rozłożył bezradnie ręce. - Zesłani tam skazani są na wieczną i bezcelową tułaczkę aż do końca istnienia Wszechczasów - pogładził mnie po głowie jakby w pocieszającym geście.
- To może weźmy się już za formalności, co? - zaproponował anioł, któremu widocznie nie podobała się moja bliskość z brunetem.
Blondyn, w przeciwieństwie do demona, wyjął elegancko złożony skrawek papieru z kieszeni. Jeden przez drugiego wypytywali mnie o formalności takie jak imię, adres zamieszkania, imiona rodziców, wiek, wzrost, waga… uch, było tego od groma! W chwili, kiedy myślałem, że zaraz zapytają o mój numer buta, ci zamilkli. Zaciekawiony zerknąłem przez ramię Nihitowi, żeby zorientować się, że ten wypełniał właśnie rubryczkę zatytułowaną “przyczyna zgonu” i wpisywał w niej “zapalenie płuc”. Wciąż nie mogłem w to uwierzyć. Jak w XXIw. żyjąc w cywilizowanym kraju można było kopnąć w kalendarz przez zapalenie płuc?
Zerkając tak ponad jego ramieniem dopatrzyłem się także dość obszernego pola, w którym anioł mógł wyrazić swoją opinię na mój temat. Domniemałem, że jego “referencje” mogły zaważyć na tym czy moja aplikacja zostałaby rozpatrzona pozytywnie, czy też nie.
- Powiedział, że nie lubi śpiewać hymnów pochwalnych, więc jeden dla mnie… - mruknął Kai stawiając na kartce pionową kreskę, zupełnie jakby liczył punkty zebrane w grze.
- Lubisz zapach siarki? - zapytał znienacka anioł.
- Nie... - przyznałem zgodnie z prawdą.
- Więc jeden dla mnie - Nihit uśmiechnął się z wyższością, stawiając identyczną pionową kreskę na swojej kartce. Brunet przewrócił na to oczyma.
- Wszyscy ludzie muszą przez to przechodzić? - zainteresowałem się.
- Nie, nie wszyscy - odparł demon. - Niektórzy już za życia zostają naznaczeni jako święci przez anioły i idą od razu do Nieba. Na podobnej zasadzie ci, którzy związali się paktem z demonem od razu idą do Piekła - wyjaśnił. W odpowiedzi pokiwałem ze zrozumieniem głową.
- A ty, Luvia, chciałbyś iść do Nieba, tak? - upewnił się anioł zanim wypełnił kolejną rubrykę.
Zawahałem się. Wiem, że każdy inny lub przynajmniej znaczna większość ludzi odpowiedziałaby na podobne pytanie twierdząco, jednak problem polegał na tym, że ja wcale nie widziałem samego siebie pośród stadka aniołków z aureolami w ostrych, złotych promieniach słońca…
- Ha, jednak stoi po mojej stronie! Zuch chłopak! - zawołał szczerze uradowany brunet widząc niepewność malującą się na mojej twarzy.
Blondyn spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Już chciał zacząć krzyczeć, że przecież nie wolno mi iść do Piekła, jednak widząc brak przekonania w moim spojrzeniu zaraz spuścił z tonu i uspokoił się. Wcale nie chciałem być potępionym. Właściwie… to ja nie chciałem być nikim. Chciałem zostać tu, gdzie byłem - na Ziemi. Chciałem pozostać człowiekiem. Żywym. W końcu wciąż byłem jeszcze młody - zdecydowanie zbyt młody, żeby umierać!
Kai przestał cieszyć się jak głupi. Zrozumiał, że wciąż byłem najzwyczajniej w świecie zagubiony i nie potrafiłem podjąć decyzji.
- A… nie dałoby się jeszcze tego jakoś odroczyć w czasie? - zapytałem z nadzieją.
- Niestety twój czas zbliża się wielkimi krokami… - zaczął ostrożnie blondyn. - Możliwe, że za godzinę lub dwie będzie już za późno...
- No wybacz stary, ale komu biją w dzwon, temu… - zaczął brunet, ale nie skończył nagle urywając. - Chociaż z drugiej strony… - zamyślił się na moment, przykładając palec do brody.
- Co takiego? - zapytałem szybko.
- No jakby nie patrzeć, jeszcze nie jesteś martwy… umierasz, ale wciąż jeszcze tli się w tobie jakiś płomyczek życia - uśmiechnął się. - Dlatego właśnie mógłbyś przystąpić do paktu ze mną - zaproponował.
- O nie, co ty wygadujesz, Kai! Nie ściągaj go na złą drogę! - zbulwersował się anioł, ale ja uciszyłem go machnięciem ręki.
- Jaką umowę? - dopytywałem. - Mógłbyś wydłużyć moje życie? - zapytałem wpatrując się w niego roziskrzonymi oczami.
- Mógłbym - odparł pewnie. - Niestety, nie mogę dać ci pożyć dużo dłużej - rozłożył ręce. - Nie mogę odraczać twojej śmierci w nieskończoność. Nie mam za wiele w tej kwestii do powiedzenia, bo o tym, kto, jak i kiedy umiera decyduje sama Jasność - wzruszył ramionami. - Rozumiesz? Z Szefem nie wygrasz… - westchnął wskazując wymownie sufit. - Ale mogę zaoferować ci przynajmniej kilka tygodni życia, jeśli podpiszesz ze mną kontrakt - zaproponował. - Co ty na to?
- Luvia, jeśli będziesz pertraktował z demonem, zostaniesz po śmierci z miejsca strącony do Piekła i nie będziesz mógł wejść do Nieba! - zawołał przerażony Nihit. - Nie rób tego!
Kilka tygodni życia? To nie za dużo… wciąż jednak lepsze niż nic. W końcu w moim życiu działo się tak dużo! Miałem tak wiele spraw do posortowania, których nie chciałem zostawiać samych sobie! Nie wspominając już o niespełnionych marzeniach i snach, które zmuszony byłbym przekreślić, gdybym umarł tu i teraz… Ale czy gotów byłem poświęcić dla tych kilku tygodni w ludzkiej skórze swoje życie pośmiertne? Czy gotów byłbym pójść do Piekła?
- Tik-tak, czas ucieka, a to oferta objęta czasową promocją - mruknął brunet, kiedy ja na szybko kalkulowałem wszystkie “za” i “przeciw”.
- N-no dobrze, demonie… - zdecydowałem się w końcu i wyciągnąłem w jego kierunku lekko drżącą dłoń. - Zgadzam się. Nie chcę jeszcze umierać. Daj mi te kilka tygodni życia - westchnąłem ciężko.
- Wedle życzenia - Kai uścisnął moją dłoń, uśmiechnął się szelmowsko, a następnie ucałował jej grzbiet. - Wedle życzenia… - zachichotał, a mnie serce zabiło mocniej w piersi ze stresu. Czyżbym na pewno dokonał właściwego wyboru?
Przynajmniej dzięki temu kołataniu się w klatce żeber byłem pewny tego, że nie umarłem. Wciąż byłem żywy, nawet jeśli oznaczało to, że anioł spoglądał teraz na mnie szczerze rozczarowany, wręcz z jakąś odrazą i wstrętem. Nawet jeśli miało to oznaczać, że dalsza część mojego życia miała być kontrolowana przez demona...


***


- Cukiereczku - usłyszałem nad sobą przesłodzony głos Kaia, który postanowił obudzić mnie w bardzo brutalny sposób, co równało się z tym, że bezceremonialnie przysiadł sobie na moich żebrach pozbawiając mnie przy tym niemal oddechu - ja nie po to pozwoliłem ci machnąć tą parafkę na byczej skórze pod naszym kontraktem, żebyś ty teraz przesypiał mi cały ten czas, który dla ciebie uszczknąłem - burknął.
- Złaź! - wydusiłem z siebie skrzekliwie, próbując się pod nim przekręcić i tym samym zrzucić go z siebie. Brunet był jednak zwinny i nie dał mi się tak łatwo wyrolować. Moje wiercenie się wymusiło na nim tylko zmianę pozycji, przez co ten teraz siedział na moich biodrach okrakiem, kiedy przewróciłem się na plecy. Musiałem przyznać, że była to dość dwuznaczna pozycja, jednak mój towarzysz nijak się tym nie przejął i siedział sobie na mnie w najlepsze w spokoju.
- Dlaczego wciąż jestem chory? - zapytałem, chcąc skupić swoje myśli na czymś innym niż ciężar ciała mężczyzny w wiadomym miejscu.
- Kontrakt nie obejmował twojego ozdrowienia - wzruszył ramionami. - Czy ja ci wyglądam na pielęgniarkę? - prychnął, kiedy skarciłem go spojrzeniem. - Jestem demonem. Moja działka to raczej trucie i zabijanie niżby uzdrawianie i przywracanie do żywych. Jesteś moim królikiem doświadczalnym w tej dziedzinie - przyznał. - Jak chciałeś sprawdzone usługi, w dodatku full-service to było ugadać się z Nihitem - przewrócił oczyma.
- Co za szkoda, że nie wspomniałeś o tym rychło w czas… - zaciąłem usta w wąską kreskę niezadowolony.
- I tak w sumie nie miałoby to sensu - wzruszył ramionami. - Anioły zawiązują pakty z ludźmi rzadziej niż rzadko. Poza tym tylko wysoko usytuowani w hierarchii aniołowie cieszący się pewną dozą niezależności w swoich osądach i podejmowaniu decyzji mogą prawnie porwać się na taką rozpustę. Nihit w gruncie rzeczy jest odgórnie sterowanym robotem z białymi skrzydełkami. Dostaje rozkazy z Góry i nie ma nic do gadania. Nie musi też myśleć. Ma tylko wykonywać polecenia. Dlatego właśnie nie poszedłby ci na rękę, tak jak ja i nie paktowałby z tobą. W innym wypadku złamałby regulamin. A chyba sam już wiesz, że to właśnie Góra zachwyca się hasłami typu: “ład, zorganizowanie, porządek”, toteż zbyt wielu rebeliantów tam nie uświadczysz, nie? - uśmiechnął się głupkowato.
- W sumie… tak… - zgodziłem się opornie. Kiedy przemyślałem to wszystko jeszcze raz, jego słowa faktycznie nabierały sensu.
- Masz - rzucił we mnie opakowaniem z antybiotykiem. - Lepiej, żebyś tym razem brał to cholerstwo regularnie, bo nie chciałbym widzieć cię martwego przedwcześnie - zaznaczył. - Poza tym alternatywą do białych tabletek są moje wywary, za których smak oraz skutki uboczne nie mogę poręczyć… - zamyślił się na moment. - ...w ogóle to nie mogę poręczyć za ich jakiekolwiek działanie i nie byłbym nawet pewien czy te mogłyby cię wyleczyć, bo, tak jak wspomniałem, dupa ze mnie a nie znachor - westchnął ciężko.
- Nigdy nie interesowałeś się medycyną? - zainteresowałem się. - Nawet dla potrzeb własnych? - zdziwiłem się.
- Jak widać na obrazku załączonym obok - wskazał na siebie palcem, po czym rozłożył ręce.
- To znaczy, że demony nie chorują? - dociekałem.
- Chorujemy… - mruknął. - Ale nie w takim sensie jak ludzie. Mnie nie może zwalić z nóg grypa czy inna choroba. Demony głównie “chorują” przez niestrawność, otrucie, uroki, zaklęcia, klątwy albo wyeksponowanie na szkodliwe czynniki… - wyliczał na palcach.
- “Szkodliwe czynniki”? - powtórzyłem. - Masz na myśli krzyże i wodę święconą? - zgadywałem.
- I tak, i nie - przekrzywił dziwacznie głowę. - Tani szajs z Ziemi nie zrobi mi krzywdy - wzruszył ramionami - ale przedmioty pochodzące prosto z Królestwa, przesiąknięte energią Pana lub naznaczone Jego Słowem to już inna para kaloszy - wyznał. - W ten sam sposób aniołom szkodzi wszystko, co pochodzi z Piekła i co się z nim wiąże. Gdyby, dla przykładu, Nihit stał koło mojego pentagramu, którego używam do przejść, zapewne z miejsca padłby jak długi, gdyż powaliłby go wyziewy z Czeluści - wyjaśnił. - Poza tym te kurczaki pochodzą z zamkniętej hodowli, więc jak tylko wyściubią nos poza Bramy to zaraz chorują i wszystko im szkodzi. Pamiętasz, jak wspomniałem, że twój aniołek musiał ostatnio nawet wziąć chorobowe, nie? - zapytał, na co ja odpowiedziałem mu kiwnięciem głowy. - No właśnie… Takie to delikatne się teraz porobiło… - pokręcił z dezaprobatą głową. - Takim jak on to nawet przebywanie na Ziemi szkodzi, bo twierdzą, że za dużo zakorzeniło się tu zła - wzruszył ramionami. - Mnie tam z kolei pasuje taki układ - wyszczerzył się krzywo, dumnie. - Dla odmiany ja jestem jednak bardziej wytrzymały. Gdyby padło na mnie Niebiańskie Światło towarzyszące przejściu Nihita mógłbym dostać co najwyżej bólu głowy i zostać oślepiony - machnął lekceważąco ręką. - Ale nawet, żeby uniknąć takich drobnych nieprzyjemności zawsze noszę ze sobą to - wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki parę okularów przeciwsłonecznych i wsunął je na nos.
Wciąż czułem się fatalnie, ale musiałem przyznać, że w jakiś sposób brunet rozbawił mnie tym przeciągającym się wywodem. Wyglądało na to, że był niezłą gadułą, ale w gruncie rzeczy nie przeszkadzało mi to. W końcu mogłem się poczuć, jakbym miał jakiegoś bliższego znajomego. Poza tym dzięki niemu mogłem wywiedzieć się wiele interesujących rzeczy. No i koniec końców musiałem przyznać, że wyglądał całkiem nieźle w tych okularach…
Kai zaplótł dziś warkocz ze swoich długich włosów, które nie spływały już w nieładzie na jego ramiona. Zmiana fryzury również mu pasowała. Bez chwili pomyślunku sięgnąłem po ów warkocz i przeciągnąłem po nim dłonią aż do jego końca. Jego włosy były gładkie, miękkie i przyjemne w dotyku.
Demon spojrzał na mnie znad swoich ciemnych szkieł będąc pewnym, że takim zachowaniem próbowałem zwrócić na siebie jego uwagę, kiedy ten popadł nieco w samozachwyt, ale to nie była prawda. W zasadzie nie chciałem od niego niczego. Nie miałem nic do powiedzenia, nie miałem nawet żadnego pytania do zadania. Zwyczajnie wpatrywałem się w niego wręcz otumaniony, zachwycony. Było w nim coś… magnetycznego… ujmującego… coś, co sprawiało, że ciężko było mi odwrócić od niego wzrok.
Mój towarzysz, widząc moje niezdrowe zafascynowanie jego osobą, przypomniał mi o lekach raz jeszcze, po czym w końcu był łaskaw zejść ze mnie. Z trudem dźwignąłem się do pozycji siedzącej i wziąłem dwie tabletki antybiotyku. Mężczyzna podał mi najwyraźniej wcześniej przyniesioną ze sobą szklankę wody, za którą podziękowałem mu skinieniem głowy.
- Więc jak? - zapytał stojąc już na nogach. - Jaki plan na pierwszy dzień po wywinięciu się śmierci? - zapytał entuzjastycznie. - Co masz tak pilnego i ważnego do zrobienia, że nie możesz pozwolić sobie przez to nawet kopnąć jeszcze w kalendarz? - zainteresował się.
- Właściwie… chyba potrzebuję jeszcze trochę dojść do siebie - wyznałem. Naprawdę czułem się źle. - Nie myślę, żebym w takim stanie mógł latać po mieście… - mruknąłem, na co Kai zamrugał kilkakrotnie w niedowierzaniu.
- Serio? - podniósł jedną brew. - Myślałem, że będziesz tu walczył przez wszelkie trudy, znoje i gorączki, żeby desperacko dopiąć swego, bo w końcu nie mogłem dać ci zbyt wiele czasu, a ty zwyczajnie… chcesz wylegiwać się w łóżku? - nie mógł uwierzyć.
- To nie tak, że nie zamierzam robić nic - postawiłem sprawę jasno - ale wolę odpuścić sobie jeden dzień niżby mdleć na środku chodnika albo w metrze - skrzywiłem się na tę myśl. - Po prostu… jestem jeszcze osłabiony - wyznałem, ustawiając budzik w telefonie z przypomnieniem, aby wziąć kolejną dawkę leku za kilka godzin. - Dzisiaj jeszcze będę dochodził do siebie, ale jutro… jutro definitywnie zacznę już coś robić - obiecałem i z powrotem położyłem się do łóżka.
Brunet nie skomentował mojej postawy. W odpowiedzi usłyszałem jedynie westchnięcie, jednak nie analizowałem go przesadnie. Nie wiedziałem czy było ono pełne wzgardy, poirytowania, czy jeszcze czegoś innego. W zasadzie to na chwilę obecną nawet mnie to za bardzo nie obchodziło. Oczy same mi się zamykały. Chciałem spać. Musiałem wypocząć, jeśli od jutra faktycznie miałem w ekspresowym tempie posortować wszystkie sprawy w moim życiu, które wymagały mojej uwagi.


***


Zerwałem się przestraszony, obudzony melodią własnego budzika. Wymacałem telefon pod poduszką i wcisnąłem przycisk drzemki. Dobrze, że w ogóle ustawiłem ten budzik, żeby wziąć leki, bo pewnie znów bym o tym zapomniał i jeszcze wyszłoby, że wróciłbym do punktu wyjścia, marnując szansę, jaką dał mi demon.
Opadłem z powrotem na poduszkę i przymknąłem na moment ciążące powieki, obiecując sobie, że jeszcze chwila i już wezmę ten przeklęty antybiotyk. W mojej głowie zionęła absolutna pustka, która nakazywała mi odpocząć jeszcze trochę i zregenerować siły…
- Luvia - usłyszałem nad sobą mocny, stanowczy głos. - Luvia. Luvia! Obudź się! - ktoś szarpnął moim ramieniem. Niechętnie eksperymentalnie uchyliłem jedno oko. Ów osobą był oczywiście nikt inny jak Kai. - Od pół godziny wciskasz tę drzemkę! - zirytował się. - Ponieś się w końcu i weź leki - nakazał.
W odpowiedzi mruknąłem jedynie coś niezrozumiale, gdyż moja świadomość odpływała już do błogiej krainy snów, wyślizgując się z objęć mojego umysłu niczym obślizgły wąż. Zniecierpliwiony mężczyzna w końcu chwycił mnie pod pachami i siłą wywindował mnie do siadu, opierając mnie plecami o ramę mojego łóżka. Przysiadł na skraju materaca i wcisnął mi w jedną rękę tabletki, a w drugą szklankę wody.
- Weź to - polecił. Półprzytomny obrzuciłem nieprzytomnym spojrzeniem antybiotyk w mojej garści. - Ty naprawdę jesteś ledwo żywy… - westchnął. - Bardziej niż mógłbym się nawet tego spodziewać po osobie, która dopiero co uniknęła śmierci… - cmoknął z niezadowoleniem. - Na jutro przygotuję ci jakieś wywary wzmacniające - obiecał, kiedy udało mi się w końcu przełknąć tabletki. Skrzywiłem się z bólu, kiedy te dodatkowo podrażniły moje płonące gardło. - Teraz to - wcisnął mi w ręce miskę z czymś co przypominało gęstą zupę. Mało tego, to nawet pachniało jak całkiem smaczna zupa.
Dopiero kiedy w końcu zobaczyłem jedzenie na oczy i doleciała do mnie jego aromatyczna woń, poczułem, jaki byłem głodny. Nie jadłem przez całe dnie. Mój żołądek zwinął się w kulkę i burknął głośno w proteście przeciw braniu go głodem. Odgłosy, jakie wydawał z siebie mój brzuch były dość zawstydzające, ale starałem się nie reagować na nie. Chwyciłem drżącą dłonią łyżkę i powoli zacząłem jeść.
W chwili, kiedy opróżniłem już połowę miski, zdałem sobie sprawę, że danie, którym uraczył mnie mój towarzysz było zdecydowanie zbyt smaczne i zbyt dobrze przyprawione, żeby mogło być jakąś tanią zupką typu “instant”.
- To ty to ugotowałeś? - zapytałem już bardziej przytomny.
- Tak - odparł zadziwiająco zwięźle.
- Jesteś dobrym kucharzem - uśmiechnąłem się i pochwaliłem jego zdolności kulinarne. Demon również wyszczerzył się niemrawo.
- Dziękuję.
- To ja dziękuję, że o mnie pomyślałeś - spojrzałem na niego z wdzięcznością. Kto by pomyślał, że istota potępiona mogła okazać się tak troskliwa i miłosierna?
- Jesteś chory i osłabiony. Musisz zacząć jeść, jeśli masz mieć siłę i energię, żeby załatwić swoje sprawy - odparł niby bez większych emocji w głosie. Ja jednak zdawałem sobie sprawę, że była to jedynie maska, którą zdecydował się przywdziać. Nie chciał pokazać, że z jakiejś racji faktycznie dbał o mnie. - Następnym razem, żeby zachować równowagę we Wszechświecie, to ty gotujesz - prychnął.
- To znaczy, że demony jedzą ludzkie jedzenie? - dopytywałem.
- A co? Myślałeś, że żywię się jedynie duszami potępieńców - przewrócił oczyma. - Wyobraź sobie, że czasem muszę też wrzucić na ruszt coś porządnego - zaśmiał się, po czym podniósł się ze swojego miejsca. - Postaraj się to skończyć. Nie będę ci już dłużej przeszkadzał - zakomunikował, po czym wyszedł, zostawiając mnie w pomieszczeniu samego.


***


Następnego dnia wywlokłem się już z łóżka, choć nie mogłem powiedzieć, żebym czuł się kwitnąco. Musiałem jednak przyznać, że ku mojemu własnemu zaskoczeniu nie czułem się też… umierający. Nie wiedziałem czy mój szybko polepszający się stan mogłem zawdzięczać zaledwie kilku dawkom antybiotyku, czy też zupka Kaia została czymś przez niego wzbogacona i doprawiona. Oczywiście wierzyłem w postęp nauki i medycyny, ale coś wydawało mi się, że lek, którym co prawda nieregularnie, ale jednak próbowałem kurować się wcześniej i który właściwie nie pomógł odgonić mi się od choroby, a w efekcie nawet od śmierci, mógł nagle zdziałać jakieś cuda. Z kolei jeśli myślałem o jakiś substancjach stworzonych inną ręką niżby ludzką, gdzieś w innych krainach czy wymiarach… cóż, tak, tu definitywnie dziedzina cudów i magicznych ozdrowień zaczynała brzmieć bardziej prawdopodobnie i realistycznie.
Z samego rana demon towarzyszył mi, chyba głównie po to, żeby sprawdzić, jak sobie radzę i czy mimo wszystko nie zamierzam na przekór jemu oraz wszystkim jego staraniom przedwcześnie pożegnać się z tym padołem łez. Musiałem przyznać, że poranek w jego towarzystwie wyglądał dość zabawnie. Brunet zrzędził, jak typowa matka z amerykańskiego serialu. Wmusił we mnie śniadanie, od którego nie udało mi się wywinąć. Powtarzał do znudzenia, żebym ciepło się ubrał, bo przecież ten nie będzie latał za mną po mieście jak kot z pęcherzem z pudełkiem chusteczek, żeby wytrzeć mi nosek. Początkowo zamierzałem zabrać ze sobą jedynie niewielką torbę z najbardziej potrzebnymi rzeczami, takimi jak klucze, portfel czy telefon, ale w ostateczności wyszedłem z mieszkania z całym plecakiem, bo przecież musiałem wziąć ze sobą jeszcze lunch i półtoralitrową butelkę wody. Dostałem przykaz opróżnienia jej pod groźbą pokiereszowania ze strony demona. Swoje ultimatum uzasadnił tym, że przecież musiałem nawadniać organizm, bo inaczej zacznę mdleć w dramatyczny sposób jak, cytuję, zdychające motyle. A przyznać trzeba było, że była to kiepska sztuka, której nikt nie chciał oglądać i która nikogo nie bawiła, więc zdecydowanie mogłem ją sobie odpuścić i wybrać na swój dzienny repertuar coś innego, ciekawszego.
Jako że wypadłem z rutynowego “kręgu” życia na jakiś czas i w ogóle o mało go nie straciłem, miałem więcej do załatwienia na mieście niżbym mógł początkowo zakładać. Dzień zacząłem, standardowo, od zajęć w szkole. Całe szczęście byłem już w tym wieku, że sam mogłem usprawiedliwiać swoje nieobecności, choć musiałem przyznać, że rozmowa z wychowawcą i dyrektorem na temat mojej gorszącej, rażącej postawy nie należała do najprzyjemniejszych. Nasłuchałem się wielu zbędnych słów i pretensji o to, że nie byłem nawet łaskaw odebrać telefonu, kiedy ktoś ze szkoły próbował się ze mną skontaktować, próbując ustalić, co tak naprawdę się ze mną dzieje. No co za szkoda. Wybaczcie mi moi drodzy pedagogowie, że w chwili, kiedy wy nabijaliście rachunki telefoniczne, ja ze wszelkich sił starałem się nie wyzionąć ducha.
Koniec końców kwitki potwierdzające moje wizyty w przychodni skróciły to posiedzenie, które w innym wypadku zapewne mogłoby się przeciągać do późnych godzin popołudniowych. Byłem chory. Tyle w temacie. Idźcie ugryźć się w dupę i w końcu się zamknijcie. Wszystkim zdarza się przecież chorować, prawda?
Najgorsze w tym wszystkim okazało się być jednak to, że skoro nie mogli dodzwonić się do mnie, pracownicy szkoły w swojej wspaniałomyślności postanowili zadzwonić do moich rodziców, z którymi nie utrzymywałem już prawie żadnych kontaktów. Zauważyłem na wyświetlaczu kilka nieodebranych połączeń od matki, ale póki co nie przejmowałem się tym za bardzo. Teraz byłem już świadom rozmiaru katastrofy. Mógłbym jeszcze przez jakiś czas opóźniać nadejście nieuchronnej nawałnicy, ale w takim wypadku ryzykowałem tym, że wściekła rodzicielka mogłaby się pofatygować do mnie osobiście, a tego z całą pewnością chciałem uniknąć. Musiałem do niej w końcu zadzwonić i wysłuchać także jej tyrady o tym, jaki to jestem nieodpowiedzialny, dziecinny i tak dalej… i czy ja w ogóle choć przez chwilę pomyślałem o tym, że ktoś mógł się jednak o mnie martwić? Co byłoby, gdyby faktycznie coś mogło mi się stać?
A przecież ja tylko nieomal umarłem i wyratowałem się od padnięcia sobie w ramiona z niebytem dzięki paktowi z demonem.
Przecież to nic takiego.
Tak, humor wyjątkowo dziś się mnie nie trzymał, toteż stałem się strasznie sarkastyczny i kąśliwy. Poza tym z jakiejś racji nie mogłem przestać myśleć o tym, że związałem się z demonem… To brzmiało, jak… jak jakaś bajka, fabuła książki fantasy, creepypasta, film… jak fikcja. W jakiś sposób nie mogłem się z tym pogodzić i tego zaakceptować. Kiedy nie miałem przy sobie bruneta, zaczynałem poważnie zastanawiać się nad tym czy zwyczajnie go sobie nie wymyśliłem… Przeklęta półtoralitrowa butelka wody i jego groźba, która wciąć dzwoniła mi w uszach, utwierdzała mnie jednak w przekonaniu, że jeszcze nie zwariowałem… chyba.
Po jakże “uroczej” pogadance przez resztę czasu spędzonego w placówce edukacyjnej próbowałem uporać się z kwestią szkolnictwa wyższego. Próbowałem poradzić coś na minione terminy, dzwonić bezpośrednio do wybranych przeze mnie uniwersytetów, znaleźć jak najwięcej informacji o dostępnych funduszach i ewentualnej pożyczce studenckiej, gdyż z racji mojej opłakanej sytuacji finansowej i braku wsparcia ze strony rodziców nie byłem w stanie uiścić należnych opłat od ręki.
Zaraz po wybrzmieniu ostatniego dzwonka musiałem gnać na łeb, na szyję do pracy, gdyż mimo iż robota ta była mało płatna, to wciąż lepsza słaba płaca od żadnej. Już rano wysłałem wiadomość przełożonemu z rzewnymi przeprosinami za moją niewybaczalną postawę oraz obietnicą stawienia się dzisiaj w kafejce na sześć godzin, na krótką zmianę. Wciąż powątpiewałem, żebym mógł wytrzymać całe osiem godzin na nogach i jakoś nie chciałem jeszcze testować swojej wytrzymałości.
Dopiero podczas krótkiej przerwy w pracy znalazłem chwilę, żeby zadzwonić do mojego dostawcy gazu i wyjaśnić sprawę z ogrzewaniem. Zrobiłem przelew przez internet przez telefon, a uprzejma pani po drugiej stronie linii obiecała mi, że grzejniki powinny być ciepłe, kiedy wrócę do domu. Przy okazji płatności zorientowałem się, że przekroczyłem już ilość dostępnych środków na moim koncie i musiałem się zapożyczyć, żeby zapłacić zaległy rachunek... Ech, jak tak dalej pójdzie to niedługo będę musiał poinformować mój bank o tym, że zostałem bankrutem, bo naprawdę nie mogłem w ostatnim czasie związać końca z końcem.
Pod koniec dnia byłem właściwie wdzięczny Kaiowi i za śniadanie, i za lunch, i nawet za tę butelkę wody - za wszystko to, co wcisnął mi siłą. Byłem wdzięczny, bo przez cały dzień byłem zabiegany, jednak pomimo to i nawet pomimo choroby głód i pragnienie w końcu zaczęły mi doskwierać. Picie wody faktycznie pomagało, kiedy zaczynała boleć mnie głowa i kiedy świat niebezpiecznie z lekka zaczynał mi wirować przed oczyma. Na sam koniec byłem wdzięczny sam sobie, że jednak nie porwałem się z motyką na księżyc i nie zdecydowałem się na pełną, ośmiogodzinną zmianę, gdyż naprawdę bym jej nie wytrzymał. Kiedy wreszcie wybiła moja godzina do wyjścia, odetchnąłem z wielką ulga. Byłem wycieńczony - zarówno psychicznie jak i fizycznie - przez cały ten chaos, w jakie zamieniło się moje życie, jak i zwyczajnie przez zapalenie płuc, które wciąż dobitnie dawało mi się we znaki.
W tym wszystkim tyle było dobrego, że mój przełożony nie był człowiekiem o sercu z kamienia. Widząc mnie pod koniec zmiany sam nakazał mi powrót do domu i odpoczynek. Zamówił mi nawet taksówkę, która miała mnie odwieść bezpośrednio pod mieszkanie, żebym nie musiał się tłuc komunikacją miejską. Ten mały gest sprawił, że spojrzałem na niego w zupełnie innym świetle.
Pomimo wygody, jaką zostałem uraczony, kazałem kierowcy zatrzymać się kawałek dalej od mojego bloku. Wysiadłem na parkingu mieszczącym się na wzgórzu koło obecnie opuszczonego magazynu. Mogłem przecisnąć się między drzewami okalającymi parking i dojść do domu cienką ścieżką wydeptaną wśród trawy. Czułem, że tego teraz właśnie potrzebowałem. Chwili spokoju. Złapać oddech.
Z racji tego, że magazyn stał opustoszały, dookoła było cicho i nikt nie kręcił się w pobliżu. Ten fakt był w jakiś sposób… kojący.
Oparłem się ramieniem o mur budynku i westchnąłem ciężko, zapatrując się w światła miasta w dole i jego kakofonię. Byłem wykończony. Nie doskwierało mi jednak zmęczenie, na które mógłby poradzić coś tutaj sen… lub przynajmniej ten nie mógł zażegnać go do końca. Byłem zmęczony ciągłymi porażkami i tym, że wszystko raz za razem szło nie tak, jak powinno…
Po co w ogóle wypruwałem sobie żyły, żeby to wszystko posortować? Po cholerę zadawałem sobie tyle trudu? Przecież i tak byłem właściwie martwy. Zostało mi kilka tygodni, kilkanaście dni. Nie było sensu w tym, żebym przejmował się takimi błahostkami jak aplikacja na uniwersytet, relacje z rodzicami, praca, moja sytuacja finansowa czy innymi doczesnymi rzeczami, które do tej pory wypełniały moje życie… No właśnie - bo niejako to życie ze mnie uchodziło z każdym oddechem i odwracało się do mnie w perfidny sposób plecami. I tak nie doczekam czasów studenckich. Nie dotrwam nawet do czasu, kiedy ktoś łaskawie byłby w końcu wystarczająco miły, żeby rozpatrzyć moje podanie. Z tego samego powodu to, ile miałem na koncie nie miało absolutnie znaczenia. A skoro nie musiałem przejmować się już pieniędzmi, to nie potrzebowałem też zawracać sobie głowy pracą. A rodzina?... Kto przejmowałby się relacjami z rodzicami po śmierci? Przecież w niedługim czasie Kai i tak miał wyłączyć mój “pstryczek” i zamienić mnie w bezwładny przedmiot, zabrać moją duszę do Piekła. A tam z kolei… no właśnie, w tym wszystkim zapomniałem wypytać demona, co miało się ze mna stać jako potępieńcem. Cóż, całe szczęście wciąż miałem jeszcze wystarczająco czasu, żeby chociaż pociągnąć go za język…
Czy w Zaświatach można było spotkać się z bliskimi? Czy moglibyśmy porozmawiać tam sobie tak, jak robiliśmy to od zawsze na Ziemi?
Jaki w ogóle stosunek miałem do całego konceptu życia po śmierci, którego nie mogłem już negować ani chwili dłużej? Bo przecież sam fakt istnienia bruneta świadczył o tym, że moje ateistyczne założenia, których kurczowo trzymałem się przez całe życie, były błędne. Czy samo zakładanie, że Bóg nie istnieje skreślało mnie z kolejki do Nieba? Czy czułem żal będąc świadom, że Raj był dla mnie niedostępny? Czy powinienem płakać i szaleć z niepokoju, wiedząc, że skończę naznaczony piętnem diabła? Dlaczego w ogóle w pierwszej chwili wciąż pozwalałem sobie negować fakt istnienia aniołów i demonów, wmawiając sobie chorobę psychiczną, a w drugiej godziłem się z nim jak z najoczywistszą rzeczą na świecie?
Nie wiedziałem.
Nie wiedziałem nic.
Czułem się dziwnie pusty w środku.
Byłem… zmęczony. Bolała mnie od tego wszystkiego tylko głowa.
Chciałem… ja… nawet nie wiedziałem, czego mógłbym chcieć czy życzyć sobie w obecnej sytuacji. Byłem kompletnie zagubiony. Miałem poczucie, jakby grunt zaczął walić mi się pod stopami.
- Widzę, że zapalenie płuc to dla ciebie za mało, więc postanowiłaś dodatkowo wzbogacić się o gruźlicę albo jakieś inne cholerstwo, czyż nie tak? - usłyszałem za sobą kwaśny, niezadowolony głos, na którego nagłe brzmienie aż podskoczyłem przestraszony. Zdziwiony obróciłem się przodem do bruneta, który pojawił się dosłownie znikąd… jak diabeł z pudełka. A więc całkiem adekwatnie do roli, jaką pełnił. - Stoisz tu na tym przeciągu już od dłuższego czasu i gapisz się w ciemność… - założył ręce na piersi. - Do domu! - zawołał, wskazując palcem kierunek, w którym mieścił się mój blok. - Ogrzewanie z powrotem włączyli - poinformował mnie zdawkowo.
- A-aha… - mruknąłem, nie wiedząc, co mógłbym powiedzieć.
- No nie, nie mówcie mi, że to już się zaczęło? - jęknął, spoglądając na mnie niezadowolony. Byłem pewny, że na mojej twarzy malowało się niezrozumienie, dlatego demon kontynuował. - Pięć etapów umierania - wyjaśnił. - Zaprzeczałeś już podczas naszego pierwszego spotkania. Rano zacząłeś dość entuzjastycznie, więc zgaduję, że w jakimś stopniu napędzała cię złość i gniew. Wytargowałeś sie ze mną o to, żeby trochę przedłużyć ten twój marny żywot, a więc teraz stanęliśmy na przedostatnim etapie depresji? - westchnął ciężko. - Serio, będziesz mi tu teraz płakał w rękaw jak rozemocjonowana nastolatka podczas pierwszego okresu? - spojrzał na mnie z politowaniem.
- Bynajmniej - fuknąłem urażony jego słowami i obróciłem się na pięcie, ruszając przed siebie.
Skoro mój spokojny azyl i tak został już doszczętnie zniszczony przez gadatliwego Kaia nie było sensu w tym, abym zostawał tu dłużej.
- Ej, no weź się nie obrażaj! - krzyknął za mną i ruszył moim śladem. - Wiesz, ile razy przychodziło mi już oglądać podobne scenki? - przewrócił oczyma. - No spróbuj mnie zrozumieć. Zrzygać się idzie - obrazowo wystawił język i niemal wcisnął sobie palec wskazujący do ust.
- Doprawdy? - syknąłem. - A wiesz, ile razy mnie przychodziło już umierać? - zacisnąłem dłonie w pięści. Mężczyzna zatrzymał się gwałtownie i spojrzał na mnie zdziwiony. - No właśnie. Może dla ciebie oglądanie to, jak komuś całe życie wali się na łeb to rutyna, ale dla mnie to nowość, więc może to ty spróbuj mnie zrozumieć - ściągnąłem gniewnie brwi. - Nie wspominając już o tym, że ty możesz sobie siedzieć wygodnie wyluzowany, bo robisz tu tylko w gruncie rzeczy za biernego obserwatora, kiedy w tej tragedii to właśnie mnie przyszło grać pierwsze skrzypce - zauważyłem.
Kai otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, jednak w ostateczności nie wydał z siebie ani pojedynczego dźwięku. Wzniósł i zaraz opuścił bezwładnie ręce, nie wiedząc jak się zachować. Nie czekałem na jego reakcję zwrotną. Z powrotem wznowiłem marsz. Zmarzłem już i byłem cholernie głodny. Wizja ciepłego mieszkania, w którym w końcu powinno zacząć działać ogrzewanie była znacznie przyjemniejsza od stania na zimnicy w objęciach mroku nocy.
- Zamówimy pizzę? - chwilę później demon zrównał się ze mną krokiem przemawiając jakoś dziwnie łagodnym głosem.
- Nie mam kasy - przyznałem burkliwie.
- Ja stawiam - uśmiechnął się, a ja w jakiś sposób zrozumiałem, że ten w ten dość pokraczny sposób próbuje zrekompensować mi swoje zachowanie i na chwilę obecną to prawdopodobnie najlepsze pocieszenie, na jakie mogę liczyć.

- Dobra… - zgodziłem się w końcu, na co brunet wyszczerzył się jeszcze szerzej. Kto by pomyślał, że istoty nadprzyrodzone mogą mieć słabość do fast foodów?