Rozdział III
Na
podwórzu podniosła się niespodziewana wrzawa. Gęsie, kacze i kurze pierze
wyleciało w powietrze niczym kwiatki sypane przez małe dziewczynki na ceremonii
żegnania zimy. Standardowe odgłosy dochodzące z gospodarstwa zostały zagłuszone
przez spanikowany pisk świń, żałosne zawodzenie krów i oburzone gdakanie
ptactwa. Zdziwiona czarownica oderwała się od swojego absorbującego zajęcia,
jakim było sklejanie talerza spirytualnego rozbitego przez Latawca-matoła. Takie
awantury w wiedźmim obejściu były nie lada nowością. Kiedy w górę wystrzelił
niekontrolowany płomień, kobieta zdała sobie sprawę, że na pobojowisku działo
się coś naprawdę niedobrego. Jej interwencja była zatem niezbędna.
Poirytowana
odłożyła kawałki ceramiki, które nijak nigdzie nie mogła dopasować i raptownie
zerwała się z siedzenia. Zaraz jednak pożałowała porwania się na tak gwałtowny
ruch, gdyż coś strzeliło jej w plecach, niemal ponownie zmuszając ją, żeby
usiadła. Skrzywiła się i zagryzła wargi, żeby spomiędzy nich nie wypłynęła
soczysta wiązka inwektyw pod adresem wszystkich i wszystkiego. Od dobrych
kilkunastu dni siedziała zgarbiona nad tym przeklętym talerzem, próbując
dopasować do siebie jego rozbite kawałki. Teraz dobitnie poczuła tego efekty.
Szybko
wzięła się jednak w garść i czym prędzej skierowała się do tylnego wyjścia,
którego przekrzywione odrzwia otworzyła z rozmachem. Drzwi trzasnęły o
drewnianą ścianę chaty z impetem i ogłuszającym hukiem. Na ten niespodziewany
niczym wystrzał armaty odgłos wszelkie żywe stworzenie na podwórzu zamarło,
wpatrując się w ciskającą spojrzeniem gromy Ilię.
- No, a
co tu się wyprawia, ha?! – wrzasnęła, a puszcza za płotem powtórzyła jej słowa
niczym upierdliwy bachor.
Obrzuciła
szybkim spojrzeniem całe zebranie na rozmiękłej, rozdeptanej przez kopyta,
racice, łapy i stopy ziemię. Dworowy, kuzyn domownika, pomniejszy demon
opiekujący się chlewem, oborą, stodołą i prowizoryczną stajnią, wymachiwał
właśnie swoimi nieproporcjonalnie wielkimi do reszty ciała łapami do
gumiennika, kolejnego pomniejszego demona, który tym razem miał opiekować się
zbożem w gumnie, strzegąc go przed złodziejaszkami i podłożeniem ognia. Tym
razem to jednak on sam wymachiwał flaszką z treścią żołądkową żmija – bardzo
łatwopalną substancją, która w nieodpowiednich rękach mogła narobić ogromnych
szkód. W tym czasie przerażone zwierzęta gospodarskie kuliły się w
najciemniejszych zakamarkach swoich zagród, a karzełkowaty smok w pokraczny
sposób próbował szczekać niczym pies na zwaśnioną dwójkę, najwyraźniej próbując
przemówić im do rozsądku.
-
Gumiennik, na litość dobrego Peruna! – zawyła przerażona wiedźma, zbiegając z
trzeszczących pod nią złowrogo schodków i podbiegając do demona wyglądem
przypominającego miniaturkę sędziwego człowieka. – Zostaw mi tę flachę w tej
chwili! Spopielisz wszystek dookoła, jak będziesz tym tak wymachiwał! – w kilku
susach dopadła owinnika i wyrwała mu z ręki butelkę. Ten w odpowiedzi warknął
niczym pies, po czym zamienił się w kota, najeżył sierść, syknął wściekle i
czym prędzej pognał z powrotem do gumna. – A ty, co tu odstawiasz za kabarety,
co?! – ryknęła na dworowego, który zmieszany stanął w miejscu niczym kołek wbity
w ziemię i najwidoczniej nie za bardzo wiedział, co ma zrobić.
Kuzyn
domowoja zasmucony spuścił głowę, czekając na burę. A to ci dopiero była
nowość. Nigdy wcześniej te dwa demony nie kłóciły się ze sobą. Ili nie
przypominało się też, żeby słyszała czy też czytała o podobnych incydentach.
Ponoć zdarzało się, że w niektórych domostwach domownicy gryźli się z dworowymi
ze względu na podobną pełnioną funkcję oraz bliskie pokrewieństwo. Z tej
właśnie racji czarownica zdecydowała się zrezygnować z posiadania ducha
domowego, gdyż uznała, że jednak potrzebuje więcej pomocy w gospodarstwie niżby
w samej chałupie. Nie zmieniało to jednak faktu, iż takie sytuacje nie powinny
mieć miejsca między gumiennikiem a dworowym. Ci przez lata żyli ze sobą w
zgodzie, nie przeszkadzając sobie wzajemnie, a nawet czasem ułatwiając sobie
swoje zadania. Co też im zatem dziś strzeliło do tych łbów wypchanych słomą,
żeby rzucić się sobie wzajemnie do gardeł? I co ważniejsze, skąd owinnik
wytrzasnął żmijowy kwas? Czyżby pod nieobecność wiedźmy pałętał się gdzieś,
gdzie nie powinien? Ta myśl sprawiła, że kobieta zmarszczyła gniewnie brwi i
już zamierzała z podobnym impetem wtargnąć do gumna, żeby przesłuchać
podejrzanego, kiedy nagle powietrze ponownie przeszył wysoki pisk. Tym razem
prosiaki były jednak cicho. Kwik był nadzwyczaj podobny do tego, które wydawały
z siebie wieprzki, jednak tym razem dochodził z innego źródła. Czarownica
zatrzymała się, nasłuchując. Chwilę potem pomiędzy wciąż ogołoconymi ramionami
gałęzi jabłoni dostrzegła ciasną, niecodzienną grupę składającą się z dziewczyn
z wioski, rusałek, strzyg, boginek, skrzatów leśnych i wszelkiego innego
tałatajstwa zamieszkującego okoliczne tereny, która ciągnęła niczym rozpędzone
stado dzikich wołów wodnych wprost ku jej furcie. Nim żywy taran zdążył
sforsować bramkę, ta szybko przeskoczyła nad ogrodzeniem oddzielającą
gospodarczą część podwórza od zarośniętego ogrodu, gdzie rosły przeróżne zioła
i rośliny posiadające specjalne zastosowania i właściwości, wychodząc im
naprzeciw.
- A co
to dziś wszystkich czarty gonią, hę? – wsparła się pod boki, stając na wąskiej,
błotnistej ścieżce prowadzącej od furty do drzwi chałupy. – Szaleju się najadły
czy jak? – zapytała kwaśno.
Ciężko
było wyciągnąć jasną, klarowną odpowiedź od rozemocjonowanego zbiegowiska,
które wciąż popiskiwało niczym prosiaki na widok siekiery. Dziewuchy
przekrzykiwały się jedna przez drugą, sprawiając, że w konsekwencji kobieta
wciąż nie rozumiała powodu ich podekscytowania.
-
Szybko! Dajże no jaki specyfik na piękność! – zawyła któraś głośniej. Wiedźma
nachmurzyła się słysząc ten rozkazujący ton. Nie lubiła, kiedy ktoś zwracał się
do niej w podobny sposób.
- A co to
ja jestem, żeby dawać? – prychnęła, przewracając oczyma. – Dają to w burdelu.
Jak chcecie, żeby wam co dać, to źle trafiłyście – fuknęła.
-
Zapłacę!
- A to
i dobrze – burknęła. – Bo w burdelach też płacić trzeba. Jak płacisz, to
problemów później sobie zaoszczędzisz – fuknęła i odwróciła się na pięcie,
zmierzając w stronę chaty.
W
normalnej sytuacji zapewne nie odmówiłaby udzielenia pomocy, bo w końcu rzadko
zdarzało się, żeby ktoś tak ochoczo chciał wciskać jej pieniądze w rękę, a i w
dodatku w takiej liczbie. Bo niewiast była spora grupa, więc nawet gdyby każda
zostawiła po miedziaku, to czarownica nieźle wyszłaby na tym interesie. Ta
jednak wciąż miała oszczędności zostawione przez Kamijo, więc nie musiała
desperacko łapać się byle czego, żeby tylko zarobić i nie zdechnąć z głodu.
Oczywiście wampirzy podarek nie sprawił, że nagle stała się wyniosła czy
głupia, gdyż wiedziała, że pieniądze w aksamitnej sakiewce same się nie
rozmnożą, ale zwyczajnie miała swój honor. A prawdą było, że nieraz potrafiła
unieść się nim nawet ponad głodem i biedą. Bo pieniądze pieniędzmi, ale
uważała, że zawsze na przód trzeba było się jakoś zachować. Sama może nie była
przykładem tego, jak obnosiły się dworskie damy, ale i ku temu przecież były
jakieś powody. Koniec końców nie była dworską panią, więc dziwnym by było gdyby
zwykła chłopka zadzierała nosa wyżej niż niejeden arystokrata. Takim
zachowaniem narobiłaby sobie tylko więcej wrogów niżby przyjaciół. Jej oschłość
i szorstkość wypracowana z czasem były jedynie narzędziami obrony, które
pozwalały jej się chronić przed pomiataniem i wyzyskiem, niczym więcej.
Możliwe, że Ilia nawet miała czasem ochotę być nieco milsza, jednak z
doświadczenia wiedziała, że to nie działało w dwie strony – a więc ludzie wciąż
pozostawali dla niej wredni i w jakiś sposób gardzili nią, dlatego ona
zwyczajnie nie pozostawała im dłużna.
- Nie
odchodź! – jedna wręcz zaszlochała.
- Pomóż
nam! Pomóż! – zawtórowała druga.
Zaciekawiona
i nieco nawet zaniepokojona kobieta odwróciła się przez ramię. Emocje i
liczebność zbiorowiska przed furtą było naprawdę niecodzienne. Najwyraźniej coś
poważniejszego musiało mieć miejsce w wiosce…
- To co
to za katastrofa się tam zdarzyła, co? – zapytała, gdyż jej ciekawskość dała
się we znaki.
- Żadna
katastrofa! Cud się stał! – zawołał malutki skrzat leśny wciśnięty w pręty
bramki.
-
„Cud”? – powtórzyła z niedowierzaniem. – To co to za cuda tam się dzieją bez
mojej wiedzy? Co to za nowy szarlatan zawitał do wiochy? – skrzyżowała ręce na
piersi.
- Nie
szarlatan, a anioł! – oburzyła się wieśniaczka. – Arystokrata prawdziwy!
Ilia
drgnęła na tę wiadomość. Czyżby Kamijo ponownie zawitał w te zapomniane przez
bogów strony? Dlaczego jednak tym razem postanowił pokazać się w wiosce? Może
tym razem był już odpowiednio ubrany, w siodle lub z powozem – tak jak możny
prezentować się powinien, więc dlaczego z tego nie skorzystać, prawda? Kobieta
westchnęła ledwo słyszalnie. A już zaczynała żywić do niego jakieś
przyjaźniejsze uczucia… prawie zapomniała, że koniec końców wszyscy są jednak
tacy sami…
- Na
koniu! Na białym rumaku jeździł! I włosy miał jak złoto! A cerę jak śnieg, a w
oczach dwa kryształy lodu, które rozgrzewają serce aż do czerwoności! – zawyła
niczym natchniona boginka.
Tak, no
to przynajmniej mamy już pewność, że mówimy o tej samej osobie…
-
Szybko, szybko no! Dajże jakiś specyfik na urodę! Szybko, zanim się ściemni, bo
pewnie na noc z polowania wróci tam, skąd pochodzi!
- To
znaczy, do pałacu, ma się rozumieć…
- To
ten wasz anioł nie zajechał do wiochy? – zdziwiła się wiedźma.
- Nie,
a nie! Do wioski nie! W lesie żeśmy go widziały! – zawołała strzyga. – A te tam
usłyszały i pobiegły za nami! – oskarżycielsko wskazała palcem na dziewuchy z
wioski.
Czyli
może jest jeszcze jakaś nadzieja i wampirzy arystokrata faktycznie przyjechał
na polowanie na jelenie, a nie żeby czarować wiejski lud. O dobry Welesie,
miejże nawię Kamijo w opiece i nie pozwól się tak sromotnie zawieść czarownicy
na jego osobie!
Wtem
znów zrobiło się głośno. Puszczę przeszył wrzask, dla odmiany, męski. Chwilę
potem zawtórował mu wysoki krzyk, jakby drapieżnego ptaka. Płomień buchnął nad
czubkami drzew, jednak nie wyglądało na to, żeby był to pożar. Ogień zaraz
zniknął z pola widzenia Ili, przekonując ją, iż bardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem
tego fenomenu był wybuch. Znad niemal idealnie równej linii wiekowych dębów
wzniosła się potężna, szara chmura dymu. Co to, na litość matki Mokosz! Ktoś tu
potajemnie zaczął handlować treścią żołądkową żmija?! Czy może jakiś
niedorobiony goeta próbował otworzyć wrota piekielne, przez co psotliwe,
przygłupie, mniejsze demony wyszły na powierzchnię i skutecznie utrudniały jej
teraz życie?
Czarownica
przecisnęła się przez tłumek dziewcząt i czym prędzej ruszyła w stronę wioski.
Puściła się biegiem, rozchlapując brudną wodę z kałuż, ślizgając się na
grząskim błocie. Nie zwracała uwagi na to, że brudzi sobie suknię ani nawet na
to, że nie wzięła stosownego okrycia, bo choć przecież sieczeń (luty od aut.)
chylił się już ku końcowi, to wciąż było jeszcze dość chłodno. W biegu jednak
nie czuła niskiej temperatury ani przeszywającego wiatru.
W
wiosce jednak nic się nie zmieniło. Wszystkie chałupy stały tak jak zawsze,
kościół nietknięty, nadgryzione zębem czasu stragany po staremu… Odetchnęła z
nieukrywaną ulgą. Jej pojawienie się wzbudziło jednak swoistą rewelację. Kilka
starszych chłopek rzuciło się do niej z tą samą prośbą co małolaty, kilku
wieśniaków zaczęło płakać jeden przez drugiego, żeby wrócić im synów, których
to wielkie nieszczęście dotknęło i Dola się od nich odwróciła. Ci z kolei nie
byli już tak zachwyceni pojawieniem się „anioła bez skrzydeł” w ich okolicy.
Już zaczęli mamrotać głupoty, że to pewno upadły, skoro skrzydeł nie ma – bo
rzeczą oczywistą było, że wszak on nie człek, bo na człeka za dobrze wygląda –
a może nawet ostatni jeździec Apokalipsy, bo w końcu i białego konia miał, i
miecz przy boku. Z efektów specjalnych mógł poszczycić się zaprzęgiem psów
łowieckich. Ledwo zawitał w te strony, a pan „Śmierć” zyskał już sobie bardzo
rozbieżne opinie.
Klecha
w tym czasie próbował uspokoić ciemnogród. Charczał straszliwie ze względu na
męczące go zapalenie płuc, kaszlał paskudnie i co chwilę urywał swój monolog,
żeby wydmuchać nos lub wykasłać się we własny rękaw. Próbował wmówić ludziom,
że to jeszcze nie czas Sądu Ostatecznego, że przecież nie było trąb ani
pieczęci, ani zaraz, więc jesteśmy bezpieczni. Na widok czarownicy zrobił się
jednak jeszcze bardziej czerwony niż był już ówcześnie od gorączki i wyciągnął
zza pazuchy posrebrzany krzyżyk. Niemal tracąc głos zaczął klepać pacierzyk, na
co wiedźma jedynie wywróciła oczyma.
-
Przyprowadź go z powrotem, oj przyprowadź, proszę cię! Zaklinam cię, sprowadź
mojego chłopca z powrotem do domu! – ryczała stara baba z targu. – Poszedł
głupek do anioła bez skrzydeł i obiecał, że zaprowadzi go do miejsca, gdzie są
jelenie! – jęknęła żałośnie. – A ten go zabrał! Zabrał i oby nie zabił! Głupi,
oj głupi i nieodżałowany to dzieciak, ale błagam cię, błagam cię przyprowadź
mojego chłopca w jednym kawałku do domu!
Co tu
się, do ciężkiego czarta, wyprawiało?!
Jedni z
miejsca niemal zakochali się w „upadłym”, drudzy przeklinali go, uważając, że
ten przyniósł im zgubę i śmierć. Do tego jeszcze ta dziwna kłótnia dworowego i
gumiennika i wrzaski oraz płomienie z głuszy lasu. Czyżby bogowie faktycznie
zamknęli swoje oczy, pozostawiając te tereny i ich mieszkańców ze swoimi
problemami samym sobie?
Co w
tym wszystkim trzymało się kupy? Gdzie tu można było szukać sensu i logiki?
Jelenie!
No tak, baba powiedziała, że głupek obiecał pokazać „aniołowi bez skrzydeł”,
gdzie pasają się jelenie… Jelenie można najczęściej znaleźć na zagajniku. Tyle,
że zagajnik z niewielkim, naturalnym poidłem, z którego czerpała zwierzyna
leśna mieściła się w zupełnie innym kierunku do tego, skąd dochodził dym. Tego
Ilia była pewna. W końcu znała tę puszczę jak własną kieszeń, a przy tym mogła
poszczycić się orientacją w terenie, której mógłby pozazdrościć jej niejeden
przewodnik.
Bez
zbędnej gadaniny ruszyła ponownie w stronę lasu rozpychając się łokciami między
wieśniakami. Przemknęła po leśnej ścieżce i już niemal intuicyjnie wybrała
drogę, kiedy coś przykuło jej uwagę. Na kamieniu, na rozdrożu dróg, gdzie
ostały się jedynie szczątki małej kapliczki, która miała odganiać demony mylące
wędrowcom szlaki, siedział sobie oto właśnie jeden z nich. Bełt niemierzący
sobie nawet metra wysokości siedział niewinnie i machał nóżkami w powietrzu,
uśmiechając się pogodnie do wiedźmy. Jej nie ośmieliłby się pomylić dróg. Nawet
by nie śmiał. Po pierwsze, wiedział, że czarownica i tak nie dałaby się na to
nabrać, a po drugie, był świadom tego, że za taki głupkowaty żarcik dostałby
niezłą burę. Siedział więc sobie tylko spokojnie i przyglądał się własnym
stopom, których palce rozprostowywał i zginał. Rozglądał się bez zainteresowania
po okolicznych krzakach i gwizdał sobie pod nosem. Z całych sił starał się
sprawiać wrażenie takiego, co to nie wie, co się dzieje dookoła, a przede
wszystkim, takiego, co to nie ma z tym nic wspólnego. Ktoś postronny może i
dałby się na to nabrać, jednak kobieta w ostatnim czasie miała okazję widywać
znacznie lepiej odegrane role, a ukryć się nie dało, że małemu bełtowi daleko
było do zapierającej dech w piersiach gry aktorskiej wampirów, a przede
wszystkim do ich pełnego zaangażowania, jakie wkładali w swoje sztuki
odstawiane na porządku dziennym.
- Gadaj
mi tu szybko! – zagrzmiała wiedźma, przez co mały demon skulił się w sobie
przestraszony. Bywał uciążliwy dla ludzi, gdyż mylił im drogi, jednak Ilia
zdawała sobie sprawę, że w gruncie rzeczy z tego gagatka to akurat było bardzo
bojaźliwe i delikatne stworzonko. – Pomieszałeś dzisiaj komuś drogi? – zapytała
ostro.
- A
skądże! – pisnął, ześlizgując się z głazu i chowając za nim.
- Nie
denerwuj mnie, czarci pomiocie! – zirytowała się kobieta. – Pomyliłeś drogi
jeźdźcowi na białym koniu? – dopytywała. Odpowiedziała jej wymowna cisza.
Wiedźma zajrzała za kamulec, żeby upewnić się czy malec przypadkiem nie zwiał
albo nie zemdlał ze strachu. Ten jednak w końcu pokiwał tylko małym czerepem. –
Gdzie żeś go wysłał? Ponoć szukał jeleni – dopytywała.
- A na
bagnisko… - mruknął cichutko bełt.
Spodziewał
się dostać karę, jednak zaafiszowana czarownica po usłyszeniu rzeczowej
informacji pognała w przeciwnym kierunku do tego, który chciała pierwotnie obrać.
Tak, teraz to wszystko nabierało sensu! To stamtąd dochodził dym! Kamijo szukał
jeleni na gościńcu, jednak bełt pokrzyżował mu plany, wysyłając go na moczary!
Świetnie! Znaczy… Może niekoniecznie świetnie, jednak w końcu coś zaczynało do
siebie pasować. Zupełnie jak kawałki niewdzięcznego, pobitego talerza
spirytualnego…
Teraz
pozostawało tylko pytanie, co też zadziało się tam na bagnisku… Cóż, o tym
wiedźmie przyjdzie się przekonać zapewne dopiero na miejscu.
Po
kilkunastu kolejnych minutach truchtu dotarła do wskazanego przez miniaturowego
demona miejsca. Rozejrzała się, uważnie stawiając każdy następny krok, gdyż nie
miała ochoty zapaść się w grząskie błoto aż po same kolana ani tym bardziej na
nikogo nadepnąć. W końcu bagno aż roiło się od nadprzyrodzonych istot, które
kryły się w różnych jego warstwach – jedne głębiej, inne płycej. Wszystkie je
jednak łączył fakt, iż zdenerwowane, kiedy nierozważny piechur nastąpił na nie,
lubiły odgryzać się, wciągając nieszczęśnika do zarastającego zbiornika.
Już po
kilku krokach dostrzegła białego konia walczącego z pochłaniającym go
bagniskiem. Jego tylne nogi były całkowicie zatopione. Rumak targał
niespokojnie łbem ze srebrzystą grzywą i rył miękką ziemię kopytami przednich
nóg. Im bardziej jednak panikował, tym bardziej zapadał się w grzęzawisku. Jego
przystrzyżona równo sierść i grzywa, podkute kopyta oraz założona uzda wraz z
siodłem wskazywały na to, że nie był zwyczajnie pięknym, dzikim, ale przy tym i
bardzo nieszczęśliwym koniem, który zawitał w te strony przez przypadek. To z
pewnością musiał być rumak wamiprzego arystokraty.
Kobieta
już chciała rzucić się na ratunek zwierzęciu, jednak wtem rozległ się ten sam,
męski krzyk. Podążając za nim, Ilia natrafiła na bardzo niecodzienny widok.
Otóż dwóch bladolicych pachołków, którzy wyglądali na młode rodzeństwo, tkwiło
już po same szyje w bagnie, a wraz z nimi jeden wieśniak. Wszyscy oni utknęli
tam najwyraźniej za sprawą bagiennika, który skrzywiony taplał się nieopodal.
Kolejnych kilka metrów dalej, na nieco już stabilniejszym gruncie leżał
wrzeszczący chłop, a nad nim pochylający się możny z miasta. Nad nimi, żeby
było ciekawiej, na gałęzi jednego z obumarłych drzew siedział rozwścieczony
raróg, który wtórował swoimi wrzaskami jękom chłopa.
No i
masz babo placek… Za co tu się wziąć w pierwszej kolejności?
- Co tu
się wyrabia, ha? – zapytała wiedźma, skupiając na sobie uwagę wszystkich po
kolei.
Demon z
zielonkawo-brunatną skórą, dzięki której mógł bezpośrednio oddychać pod wodą,
wypuścił serię bąbelków nozdrzami, które miał umiejscowione między rybimi
oczami, niemalże na samym czole. Wsparł się żabimi łapami na kępie pobliskiej
trawy i wyciągnął do góry, żeby móc przemówić.
-
Wandale! – zaskrzeczał. – Przychodzą tu na moje bagno i skaczą mi po głowie,
ciemnoty jedne! – oburzył się. – Potopię głuptaków! – zagroził.
-
Spokojnie, bagienniku! – Ilia podniosła ręce w obronnym geście, nakazując mu
wstrzymać się z podejmowaniem podobnych decyzji. – Rozwiążmy to w jakiś
bardziej pokojowy sposób! – zaapelowała. Władca torfowiska wyglądał jednak na
bardzo rozsierdzonego i na nieskłonnego do prowadzenia jakichkolwiek
negocjacji. – A co tu robi raróg? – zainteresowała się, zmieniając temat. Wszak
w istocie uosobienie żywiołu ognia pod postacią płomiennego, czerwonego ptaka z
długimi, barwnymi piórami ogona niemal jak u pawia i długą, łabędzią szyją z
krótkim i mocnym, wróbeleczym dziobem było niecodziennym widokiem.
- A ja
wiem? – burknął bagiennik. – Nie obchodzi mnie ta czerwona kura tak długo, jak
mi nie nacisnęła na odcisk! – fuknął.
-
Raróg?! – wystraszył się chłop tkwiący po szyję w błocie. – To jest raróg?! –
niemal zapłakał. – Przecie raróg jest posłańcem samego Swaroga! – zawołał. –
Anioły bez skrzydeł, bagienniki, czarownice, rarogi… co jeszcze? – jęknął
żałośnie. – Ustra, mówiłem ci, żeby się w to wszystko nie mieszać! – rzucił do,
jak w końcu zauważyła kobieta, rannego przygłupa. A więc to dlatego ten darł
się jak oparzony…
Darł
się jak oparzony, bo i w gruncie rzeczy taki właśnie był. Po kolorze mazi
spływającej po większej części jego lewego boku kobieta rozpoznała, iż ten
musiał zostać opluty przez bagiennika. Jego trucizna była dość parząca, jednak
raczej nie stwarzała śmiertelnego zagrożenia. Uszkadzała co najwyżej
powierzchowną warstwę skóry, powodując, że nieszczęśliwy delikwent borykał się
ze stosunkowo niegroźnymi krwotokami. Podrażnienie skóry, owszem, było bolesne,
jednak w mniemaniu kobiety nie było wystarczającym powodem do darcia się w
niebogłosy. Przynajmniej jedna z rąk Kamijo również była umorusana w brunatnej
mazi, jednak ten trzymał usta zasznurowane. Wieśniak mógł brać przykład z
arystokraty, jak powinien zachowywać się jak prawdziwy mężczyzna.
Wiedźma
sama doskonale wiedziała, jakich obrażeń może przysporzyć ta trucizna, gdyż
często z nią pracowała i nie raz sama również się nią oblała – nierzadko z
„drobną” pomocą kręcącego się pod nogami smoka lub kulawego stołu, któremu
właśnie zachciało się zatrząść. Bowiem jad bagiennika był bardzo cenioną
substancją, z której można było przyrządzić specyfiki na reumatyzm, bóle
kręgosłupa, rany, niestrawność, choroby serca, a nawet bezpłodność. Kobiecie
przeszło przez myśl, że skoro już pofatygowała się na torfowisko, to mogłaby
poprosić demona o małą próbkę trucizny, żeby sporządzić dla siebie smarowidło
na bolące plecy od garbienia się nad rozbitym talerzem spirytystycznym. Ten
jednak wciąż wyglądał na mocno skwaszonego, więc Ilia wolała nie ryzykować
trzema życiami tylko po to, żeby zadać jedno, głupie pytanie, na które
prawdopodobnie i tak znała już odpowiedź.
Westchnęła,
rozglądając się dookoła, jakby szukając odpowiedzi lub chociażby podpowiedzi,
którą mogłaby jej dać matka ziemia. Zawiesiła spojrzenie na dłużej na
płomiennym posłańcu boga słońca, nieba, ognia i kowalstwa. Jego obecność tutaj
była naprawdę niespotykana…
- Mój
drogi – zaczęła spokojnie, zwracając się do demona – muszę ci powiedzieć, że te
ciołki nie znalazły się tu jednak z własnej woli – zdecydowała się wyjaśnić
całą sytuację. – Przebrzydły bełt pokrzyżował im drogi, kiedy ci byli w drodze
do jeleniego zagajnika – postawiła sprawę jasno. – Więc niejako za ich
wtargnięcie na twoje ziemie możesz winić jego, a nie ich. Pozwól mi zatem
zabrać od ciebie to utrapienie, żeby więcej ci nie przeszkadzali – poprosiła.
-
Najpierw niech pożałują! Żeby mieli nauczkę na następny raz! – zawołał
buńczucznie.
- Ale
jak ich potopisz, to nie będzie już żadnego następnego razu – zauważyła,
rozkładając bezradnie ręce. – Poza tym, mówię ci, że to jedno nie ich wina.
Jeśli chcesz, mogę ci przyprowadzić prawdziwego winowajcę; bełta – obiecała. –
Oni nieroztropnie wstąpili na bagno, gdyż byli przekonani, że zmierzają w
zupełnie inną stronę. Nie zachowali ostrożności, gdyż i nie było powodu ku
temu. W końcu zmierzali do zagajnika – podkreśliła.
- A
mnie to nie obchodzi! – uparł się żabi stwór.
-
Pozwól mi zatem trochę się potargować – starała się nie zabrzmieć nazbyt
natarczywie. – Jeśli oddasz mi tych tutaj – wskazała na uwięzionych ludzi i
wampirów – obiecuję wstawić się za ciebie u Wodnika, żeby ten umówił cię z jego
najstarszą córą, Seriną – dała słowo. – Wodnik szuka dla niej męża, żeby ta
więcej nie pływała do miasta – wyjaśniła.
Żabie
oczy błysnęły chciwie. Bagiennik może nie był wcale wielce zakochany w córce
wodnego pana, ale za to był łasy na władzę i pozycję. Bo nie dało się ukryć, że
Wodnik, jako władca wszelakich wód stojących i pływających, był znacznie wyżej
w hierarchii niż byle bagiennik, który władał jedynie jednym torfowiskiem.
Właściwie to nawet nie miał go na własność, gdyż fakt, iż znajdywała się tu
woda sprawiała, iż teren ten faktycznie przynależał do Wodnika, a żabi demon
był jedynie kimś w rodzaju jego wasala.
- No…
Jeśli tak się sprawy mają, to może faktycznie mogę ci ich oddać… W końcu i tak
nie będę miał z nich żadnego pożytku… - zaskrzeczał.
Ilia
ostrożnie zbliżyła się do zbiornika, na którego brzegu przesiadywał pokraczny
stwór. Poczekała, aż ten wydostał uwięzionych bliźniaków i wieśniaka, a
następnie pomogła wygramolić im się na stały ląd. Uścisnęła błoniastą łapę
demona, przypieczętowując tym samym układ.
-
Wspomnę mu o tobie, kiedy tylko znów będę się z nim widzieć – obiecała.
- Na to
liczę… - burknął bagiennik. – A teraz zabieraj mi ich stąd! Byle szybko! –
fuknął.
- Konia
też biorę – upomniała się. Demon skrzywił się i cmoknął niezadowolony, jednak
ostatecznie skinął głową, decydując, że dobre układy z wiedźmą i Wodnikiem są
ważniejsze od przyjemności topienia żywych istot. – A tam co się zadziało? –
zapytała, wskazując na dwójkę uważnie obserwowaną bursztynowymi ślepiami
raróga.
- Ten
tam… strzelił… - wydusił z siebie nieskładnie jeden z wampirzych braci i
wskazał na wciąż jęczącego boleśnie chłopa. - …z kuszy… do raróga… - wydukał.
Strzelać
do posłańca bogów. Pięknie. Nic tylko powinszować inteligencji. Kobieta
westchnęła ciężko. Z tego wszystkiego zaczynała boleć ją głowa…
Z
rarógiem nie dało się dyskutować. Nie był to byt na tyle rozwinięty, żeby
mówić, jednak nie oznaczało to także, że był przygłupi. Płomienisty ptak był
bardzo inteligentnym i przede wszystkim dumnym zwierzęciem, z którym trzeba
było się liczyć.
- A
skąd ty w ogóle kuszę żeś wytrzasną, co Ustra? – zawołała, podchodząc do owej
dwójki i mierząc się spojrzeniem z wielkim ptaszyskiem.
- Sam
żem sklecił… W zakładzie ojca… - wyznał płaczliwie chłop.
No tak,
ojciec Ustry miał zakład stolarski. Wiedźma szybko zlustrowała sytuację,
dostrzegając, że strzała tkwiła w drzewie stojącym daleko po lewej, toteż albo
wieśniak nie umiał za grosz celować, albo jego wynalazek nadawał się do
spisania na straty. Ona podejrzewała jednak, że w tym przypadku obie te teorie
mogły być po części prawdziwe. Raróg jednak, widząc człowieka, który w niego
celował, wystraszył się i najeżył, przez co teraz nie pozwalał odejść swoim
dwóm upatrzonym ofiarom na krok. Gdy chociaż jedna z nich próbowała się ruszyć,
ten darł się jak opętany. Było to mądre zwierzę, jednak koniec końców tylko
zwierzę, toteż nie można było winić je za takie zachowanie…
Płomienisty
ptak jakby zdawał sobie sprawę z głupoty, z jaką przyszło mu stanąć oko w oko w
postaci wiejskiego chłopka-roztropka i chyba tylko dlatego zdecydował się
jeszcze nie atakować. Wszak mądre powiedzenie uprzedzało, żeby do byka nie podchodzić
od przodu, konia nie zachodzić od tyłu, a do głupiego nie podchodzić wcale,
jednak zraniona duma i oburzenie nie pozwalały mu przejść wobec tego
wszystkiego obojętnie. Jakże cudownie…
Ilia
sięgnęła do głębokiej kieszeni sukni, w której nosiła „wszystko, co przydatne”,
jak to lubiła określać. Po omacku wyszukała w niej skrawki krzesiwa, które było
nieco zmodyfikowane za sprawą magii. Złączyła dłonie i zaczęła je pocierać,
jakby w jednej chwili strasznie zmarzła, po czym dmuchnęła w wąską szczelinę powstałą
między nimi. W odpowiedzi spomiędzy jej palców buchnęły drobiny żaru, które w
bardzo powolny sposób spopielały się, unosząc się jednocześnie w powietrzu
niczym błędne ognie lub sztuczne świetliki. Zaczęła wachlować rękami, żeby
świecące punkciki ruszyły z miejsca. Tak też się stało. Kiedy raróg dostrzegł
je, rzucił się z wrzaskiem w pogoń za umykającymi drobinami żaru. Zafascynowane
świecidełkami zwierzę oddaliło się w głąb lasu. No cóż… swój do swego ciągnie,
nie? Jako że posłaniec Swaroga był upersonifikowaniem żywiołu ognia miał lekką
obsesję na jego punkcie – płomienie były jego siłą i słabością za razem. W
razie niebezpieczeństwa potrafił ich używać do własnej obrony, ale łatwo było
go także rozproszyć zapalając chociażby pochodnię. Raróg miał opinię „towarzyskiego”
ptaka, który lubił przesiadywać nocą z wędrowcami przy ognisku. Potrafił
zafascynowany wpatrywać się w płomienie nawet przez kilka godzin.
- I
takie to właśnie te chłopy są bez baby… - westchnęła ciężko. - …zupełnie
nieporadne… - przewróciła oczyma, mrucząc do siebie pod nosem.
-
Dziękuję… moja pani, za twą nieocenioną pomoc… - Kamijo odezwał się dopiero po
dłuższej chwili. Widząc, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane, pomógł
wywindować się oplutemu bagiennikową trucizną chłopowi do siadu, na co ten
zaczął biadolić i jęczeć żałośnie.
- A
cichaj ty już tam! – jęknęła do rannego. – Uszy więdną! Żalisz się nad sobą,
jakby ci coś wielkiego było! – fuknęła.
- A i
jest! – upierał się wieśniak. – Krwawię przeto! – chlipnął.
Czarownica
tym razem pozwoliła dać sobie upust swojej irytacji, burcząc wiązkę inwektyw
pod nosem. Z niezadowoleniem pomogła wampirzym bliźniakom wyciągnąć konia z
bagniska, a następnie załadować na jego grzbiet najbardziej poszkodowanego.
Reszta szła piechotą, gęsiego, za przewodnictwem kobiety, która trzymała lejce,
ostrożnie wybierając drogę, żeby rumak znów nie zatonął w torfowisku.
Ustra
przez całą drogę nie chciał się zamknąć, przez co Ilia miała nieodpartą ochotę
zrzucić go z siodła i zostawić w krzakach, żeby dopadła go jakaś gangrena czy
inne licho i żeby faktycznie tam skonał. No kto to widział, żeby facet tak się
zachowywał!… w dodatku przed obliczem niewiasty… Mógłby mieć chociażby jakieś
szczątkowe ilości honoru, nawet jeśli był zwykłym prostakiem…
Zajechali
do wioski. Wiedźma zrzuciła jęczącego chłopa na kupę sukien i materiałów
piętrzących się na jednym ze straganów. Na ich przybycie znów zaczęła się
wrzawa. Dziewki zaczęły piszczeć na widok bladolicego arystokraty, niektóre
nawet roniły łzy, gdyż jak widać i temu musiało oberwać się rykoszetem, kiedy
żabi demon pluną na chłopa. Inni, widząc, że ten ma krew na rękach i miecz przy
pasie, uciekli w popłochu, będąc święcie przekonani, że odwiedziła ich
apokaliptyczna Śmierć. Całe szczęście pomimo że możny nosił przy sobie cały
czas broń, nie wymachiwał nią głupio na prawo i lewo, nie stwarzając przy tym
dodatkowych problemów…
Kaznodzieja
znów zaczął drzeć się, a uciszał go tylko niemal gruźliczy kaszel, którym
zanosił się z wysiłkiem. Wywrzaskiwał, że koniec świata jeszcze daleki, że to
nie anioł i nie upadły i że od czarownicy trzeba stronić. Kobiecie przez chwilę
przeszło nawet przez myśl, żeby tak po prostu strzelić go raz a porządnie po
mordzie, żeby się zamknął, ale ostatecznie machnęła jedynie ręką zniechęcona.
Kiedy emocje w niej nieco opadły w końcu zaczęła odczuwać nieprzyjemności
związane ze strojem niedopasowanym do pogody. Nie ma co się kłócić. Lepiej,
żeby sama czym prędzej wróciła do chałupy i się ubrała albo w innym wypadku
przemarznie i skończy podobnie jak i klecha.
Stara
baba rzuciła się do niej z podziękowaniami i wyrazami wdzięczności. Chciała ją
nawet wyściskać i wycałować za przyprowadzenie jej skretyniałego syna, nawet
jeśli ten broczył jak zwierzę rzeźne. Ili nie widziało się jednak z nikim obściskiwać,
w dodatku publicznie. Zręcznie próbowała się uchylić lub odepchnąć starowinkę
od siebie, jednak ta się uparła.
- A co
ze mną?! – jęknął żałośnie Ustra. – Ranny jestem! Krwawię! – przypomniał, jakby
ktoś zdążył zapomnieć.
- Rany
polej gorzałką i zawiń w czyste szmaty – poleciła bezdusznie. – Zagoi się –
obiecała, wciąż unikając namolnej chłopki.
W końcu
z pomocą przyszedł jej wampir, który złapał ją pod boki i wsadził w siodło, tym
samym sprawiając, że ta była teraz zbyt wysoko, żeby zdeptana i przygnieciona
przez ilość własnych wiosen baba mogła ją dosięgnąć. Kamijo bez słowa chwycił
lejce tak jak ówcześnie zrobiła to wiedźma i zmusił konia do ponownego ruszenia
z miejsca. Najwyraźniej czym prędzej chciał opuścić to głośne towarzystwo.
Pionowa zmarszczka między jego ściągniętymi brwiami mogła świadczyć, że i jego
dopadła migrena. Pachołkowie ruszyli za nim w ciszy.
Czarownica
już po chwili obejrzała się, żeby przyjrzeć się wyczerpanym twarzom dzieciaków.
Nie dziwiła im się. W końcu poruszanie się w bagnisku i próby wydostania się z
niego musiały kosztować ich od groma energii. Bracia ledwo trzymali się na
nogach.
- Daj
no tu dzieciaki – odezwała się do złotowłosego. – Ja mogę iść, ale oni to zaraz
padną jak muchy – zauważyła. Już chciała zsunąć się z siodła, w którym
siedziała bokiem niczym prawdziwa dama, gdyż tak właśnie została w nim usadzona
przez arystokratę.
Ilia
jeszcze nigdy nie widziała tak skwaszonego i wyczerpanego możnego. Ten z
niechęcią odwrócił się, aby przekonać się o prawdomówności swojej towarzyszki.
Widząc, że jej słowa niewiele mijały się z prawdą, przywołał do siebie
pachołków i zatrzymał konia. Gestem dłoni nakazał wspięcie się im na jego
grzbiet, przy czym także zabronił zejścia z niego wiedźmie.
- Jakby
to wyglądało, gdyby pani w moim towarzystwie zmuszona byłaby iść? – wysilił się
na słaby uśmiech, który wciąż przypominał mdły, zimowy promień słońca. – I tak
się nie godzi, żeby pani jechała na rumaku w takim stanie, ale cóż… - westchnął
bezradnie.
- Daj
spokój! – machnęła ręką. – My tu teraz wszyscy brudni jak święta ziemia! –
parsknęła, zupełnie nie przejmując się takimi drobnostkami.
Jeden z
bliźniaków wsunął się przed nią, przed siodło, a drugi zajął miejsce na samym
końskim zadzie, moszcząc się za siodłem. Obaj kurtuazyjnie przeprosili za
stwarzanie problemów, co w jakiś sposób zmiękczyło serce czarownicy, która w
jednej chwili zapragnęła przytulić pachołków do piersi niczym miłosierna matka.
Koniec końców to wciąż przecież jeszcze były dzieciaki…
No i
masz ci los. Ranny i umorusany pan z miasta brnie piechotą przez błotnistą
drogę, podczas gdy jego konia bezczelnie okupuje dwójka pachołków z czarownicą.
A to dobre. Ilia zaśmiała się w myślach. Podejrzewała, że ciężko było o drugie
podobne, cudaczne indywiduum, jakim był złotowłosy arystokrata. W końcu kto to
widział, żeby służący siedział, a pan szedł? W dodatku w takich warunkach? A
jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, ten wcale nie wyglądał na złego z
tego powodu. Był co najwyżej zmęczony.
Kobieta
z ulgą odnotowała malującą się na horyzoncie bryłę własnej chaty. Zeskoczyła z
siodła tuż przed furtką do własnego obejścia i przejęła lejce. Poprowadziła
umorusanego rumaka na tylną część podwórza i uwiązała go u belki stodoły, to
znaczy dokładnie tam, gdzie uwiązany stał również jej, znacznie mniejszy,
starszy i mniej okazały koń. Upewniła się, że poidło było pełne i że paszy nie
brakuje w korycie, po czym sięgnęła po metalową balię.
- Zimno
jest, ale jakoś radzić sobie trzeba – wzruszyła ramionami, spoglądając głównie
na niezgrabnie gramolących się braci, którzy ledwo utrzymywali już otwarte oczy
z wycieńczenia. – Studnia tam – wskazała palcem – miska tu – wcisnęła jednemu z
nich balię. – Powodzenia – skwitowała. – Co jak co, ale w takim stanie do
chałupy to ja was nie wpuszczę – postawiła warunek, gdyż dzieciaki były brudne
od szyi w dół. – Chałupa to jednak nie chlew – zauważyła. – No, raz, dwa się
obmyć i biegusiem do środka, żeby was jakieś cholerstwo na zimnicy nie
strzeliło – przestrzegła. – Potem dam wam jakieś szmaty do ubrania – obiecała.
Bracia niepewnie spojrzeli po sobie. Widocznie nie podobała im się wizja
kąpieli w lodowatej wodzie, kiedy zima tak na dobre przecież jeszcze nie
odeszła, ale zdawało się, że rozumieli, iż nie mieli innego wyboru. – A ty,
złociuchny – zwróciła się do arystokraty, który nosił tylko śladowe ilości
błota. Jego ubranie znaczyło znacznie więcej krwawych plam – od razu do środka
– zarządziła. – Zaraz cię opatrzę.
Jemu
również takowy stan rzeczy nie był na rękę, jednak nie odezwał się słowem.
Głównie dlatego, że nie było już o czym więcej dyskutować. Po minie możnego
wnioskowała, że ten nie lubił zdawać się na innych. Ponad to miał wpojony
ogromny szacunek do kobiet, który starał się okazywać na każdym kroku, nawet
jeśli na jego drodze pojawiła się prosta chłopka. A nawet wiedźma. Ili wydało
się to niespotykane, jednak musiała przyznać, że była to przyjemna odmiana.
Może właśnie dlatego w ostatnim czasie nawet zagustowała w towarzystwie Kamijo.
Wampir
wszedł do chałupy tylnim wejściem. Smok nawet na niego nie warknął, wciąż
pamiętając poprzednie dni jego urzędowania w wiedźmiej chacie. Właścicielka
przybytku ruszyła za złotowłosym arystokratą, uprzednio tylko względnie
oczyszczając się z nadmiaru błota. Zaraz wyciągnęła kilka specyfików do odkażania
ran i smarowidło, które przyspieszało ich gojenie, a także zmniejszało ból i
obrzęk. Udało jej się nawet wygrzebać kilka bandaży wydzierganych z pajęczych
nici gigantycznych pająków żyjących w głębi puszczy. Ustawiła wszystko, czego
potrzebowała na kulawym stole i spojrzała wyczekująco na mężczyznę, który jak
do tej pory po prostu stał bezczynnie jak kołek.
- No, a
ty na co liczysz, kochanieńki? – przewróciła oczyma. – Rozbieraj mi się tu –
założyła ręce na piersi.
Możny
już otworzył usta, żeby coś powiedzieć, jednak ostatecznie znów zamilkł. Nie
było po co dyskutować. Musiał się słuchać. Słuchanie się wiedźmy było dla niego
w danej chwili bardzo wskazane. I choć cała ta sytuacja wydawała mu się chyba
nawet mniej podobać niż wtedy, kiedy wylądował przypadkiem na tych zapomnianych
przez bogów terenach po raz pierwszy, to musiał w tej chwili przełknąć swoją
dumę. Dość niechętnie zrzucił z siebie krótki, czarny, skórzany płaszcz, a
następnie wziął się za rozpinanie białej koszuli… albo raczej koszuli którą
można było wspominać jako białą.
Czarownica
z miejsca wzięła się do roboty. Przetarła rany, które głównie mieściły się na
rękach i lewym boku arystokraty sprawdzonymi specyfikami, a następnie owinęła
go delikatnymi bandażami. Zaraz potem zlazła do piwnicy i z powrotem zmuszona
była wygrzebać cerowane łachy, które zostały jej po przygodnych kochankach.
Wczłapała się z powrotem po schodach z trudem i rzuciła naręczem ubrań w pana z
miasta dokładnie w chwili, w której do środka wpadły zmarznięte dzieciaki. Całe
szczęście dla nich też starczyło odzieży.
Wiedźma miała mierne pojęcie o podejmowaniu
gości, jednak potrafiła domyślić się, że zziębnięte, przestraszone nie na żarty
dzieciaki pewnie były głodne, ale nie śmiały się poskarżyć. Arystokratę mogłaby
wystawić już za drzwi w obecnym stanie, bo przecież umierający nie był, ale z
jakiejś racji zrobiło jej się szkoda pachołków. No a jak już chciała zatrzymać
tę dwójkę chociaż na chwilę dłużej, to nie mogła wyrzucić złotowłosego, prawda?
Przynajmniej nie bez stosownego powodu… a żaden jak na złość nie przychodził
jej na myśl. Kamijo, jakby czytając jej w myślach lub przynajmniej domyślając
się, co mogło się święcić, też nie dawał jej żadnych przyczyn do
niezadowolenia. Siedział grzecznie, najwyraźniej próbując przeboleć swoją
zranioną, męską dumę. Zasępiony przynajmniej starał się nie dawać tego po sobie
poznać, ale Ilia już i tak wiedziała. Bo w końcu wszyscy faceci są tacy sami.
To on tu nosi spodnie. Wybrał się na polowanie. Z pachołkami do pomocy. I był
uzbrojony! Na litość dobrej Matki Mokoszy, miał miecz u boku!... a jednak
ratować musiała go kobieta. W dodatki czarownica.
Kobieta
machnęła lekceważąco ręką. Póki nie sprawiał problemów, mógł sobie siedzieć w
tym swoim upatrzonym kącie nawet i tydzień, i jej by to nie przeszkadzało.
Grunt, żeby nie powodował kolejnej wrzawy tego samego dnia. Wszak trzeba było
przyznać, że dzisiejszy dzień obfitował już w wystarczającą ilość rewelacji…
Rozejrzała
się po chacie, zastanawiając się, co mogłaby postawić na stole. Suchej kiełbasy
od masarza zakamuflowanej przed smokiem za ścianą z alchemicznego szkła było
jej trochę szkoda. W końcu to rarytas. Poza tym dzieciaki zapewne i tak
kręciłyby nosem na suche, gumowate mięso. To nie jest coś, w czym gustują
dzieci. Westchnęła, przeczesując palcami włosy i odgarniając je na plecy. Więc
co im przygotować? Jajecznicę na smalcu? Czym ich uraczyć? Kiszonymi ogórkami?
Nie… musiała znaleźć coś innego.
Ostatecznie
skończyło się na tym, że stanęła przy blacie kulawego stołu i zaczęła wyrabiać
ciasto na pierogi. Wciąż zostało jej trochę twarogu, zsiadłego mleka i
truskawek, na których przeprowadzała eksperymenty przyspieszonego dojrzewania.
Sama zjadła ich trochę poprzedniego dnia i wciąż nie dopadła ją obstrukcja, co
uważała za dobry znak i jednocześnie potwierdzenie tego, iż można było je
spokojnie spożywać bez żadnych obaw problemów żołądkowych. Mąkę zawsze trzymała
w którejś szafce, gdyż był to materiał uniwersalny, przydatny nie tylko do
gotowania. Postanowiła zatem wykorzystać te produkty i na szybko ulepić
pacholęciem parę pierogów na słodko. Zakasała rękawy i wzięła się do roboty.
Nim jednak rozwałkowała drugą partię ciasta i wzięła się za wycinanie z niego
kółek, zaczęła wyklinać na siebie i swój wybór. Już tak dawno nie gotowała dla
kogoś innego, że niemal zapomniała, ile to było zachodu z klejeniem pierogów.
Że jej się też zachciało w to bawić! Przewróciła oczyma, sapiąc ciężko pod
nosem i przestępując z nogi na nogę. Kiedy dłużej postała w jednym miejscu
zaraz zaczynał boleć ją krzyż i lewe biodro… ale co się dziwić? Przecież nie miała
już dwudziestu wiosen. Czas leciał nieubłaganie i choć obchodził się z nią
łaskawie, a wiedźma kurowała się również swoimi różnymi specyfikami, aby
zachować młody wygląd na dłużej, ciała i łupania w kościach nie dało się
oszukać.
Rzuciła
okiem na skulone na ławie wampiry, które trzymały się blisko siebie, żeby się
ogrzać. Na widok ich zgaszonych twarzyczek serce ponownie jej zmiękło i
przestała narzekać w myślach na koślawy stół, mąkę rozsypującą się dookoła,
którą później trzeba będzie posprzątać czy w końcu przyklejające się do blatu
ciasto. Chciała sprawić maluchom chociaż małą przyjemność dobrą kolacją. Chwilę
potem złapała się jednak na myśleniu, że ci w posiadłości możnego zapewne nie
zaszczyciliby jej dania nawet spojrzeniem, rozważając co najwyżej możliwość
uraczenia nim psów gończych, ale cóż… powiedzmy, że starała się nie
przywiązywać nadto uwagi do tego i nie przygnębiać samej siebie tym
spostrzeżeniem.
Rozpaliła
ogień pod kociołkiem, do którego wlała wodę. Przywołała pachołków, żeby ci się
ogrzali. Zaczęła wrzucać słodkie pierogi do gotującej się wody. Czuła na sobie
cały czas zainteresowane, napięte spojrzenia dzieciaków. Nie rozumiała, czemu
te obserwowały ją tak czujnie. Przecież nie odstawiała przed nimi żadnego
pokazu magicznego. Czyżby obawiali się, że z kotła zaraz coś wylezie? Coś
paskudnego i obrzydliwego? A może sam diabeł? Albo zwyczajnie powątpiewali w
zdolności kulinarne czarownicy…
Wyłożyła
gotowe pierogi do głębokiego półmiska i postawiła na stole. Znalazła kilka
poobijanych, obdrapanych, mniejszych talerzyków i sztućce, stawiając je przed
pacholętami. Sama zasiadła naprzeciw nich do stołu i nałożyła sobie porcję. W
końcu skoro tyle już się namęczyła, to wypadałoby, żeby przynajmniej widziała,
jak smakują jej wysiłki, prawda?
Smakowało
nieźle. Zdawała sobie sprawę, że zapewne nie umywała się do wielkich kucharzy z
miasta, sama nie miała się za osobę wielce uzdolnioną kulinarnie, ale dało się
zjeść. Wystarczająco jak na jej standardy. Wampiry jednak ani drgnęły z miejsca
i przenosiły tylko jakby zdziczałe spojrzenia z kobiety na półmisek i z
powrotem.
- No…
jedźcie – poleciła.
- To
my… znaczy – zająknął się jeden, przełykając głośno ślinę. - …można się
poczęstować? – zapytał jakby z niedowierzaniem.
- A co?
Dla kogo to ja niby robiłam, co? – kobieta spojrzała na niego z politowaniem. –
Myślałeś, że każę wam patrzeć, jak jem? I to w dodatku taką porcję? – pokręciła
głową.
Bliźniaki
nie odpowiedziały, jednak w końcu sięgnęły po jedzenie. Z początku ostrożnie
nakładały delikatne pierogi na pokiereszowane talerzyki szczerbatymi widelcami,
zupełnie jakby przenosili na nich czystą ambrozję lub płynne złoto. Wzięli się
za powolne krojenie, próbując przy tym zachować wszelkie zasady dobrego
zachowania.
- Jak
wam będzie prościej to możecie rękami – wzruszyła ramionami. – To nie zamek, a
ja nie wyprawiam tu wykwintnego balu. Nie musicie zachowywać się tak sztucznie
– prychnęła, obserwując z rozbawieniem poczynania dzieci.
Na tę
komendę dwie pary oczu zalśniły niczym latarnie morskie. Młodziki rzuciły się
na jedzenie, łykając kęsy niczym pelikany, niemal w ogóle nie rozdrabniając
pokarmu, a od razu go przełykając. Oblizywali się przy tym i mlaskali z
zadowolenia. Obraz ten był tak dramatycznie różny od tego, który prezentowali
jej przed chwilą, a przy tym tak szczery, że kobieta nie mogła się powstrzymać
i najzwyczajniej w świecie roześmiała się w głos. Spłoszone pacholęta zamarły w
przestrachu w bezruchu, obawiając się, że coś zrobili nie tak. Ona jednak
machnęła na nich uspakajająco ręką.
- Jedźcie,
ile potrzebujecie – odezwała się łagodnie. Zaraz jednak zwróciła spojrzenie ku
mężczyźnie, który zdawał się być tak pochłonięty przez swój wewnętrzny świat,
iż nawet nie zauważył faktu pojawienia się jedzenia na stole. – A po ciebie,
darmozjadzie, to trzeba specjalne zaproszenie wysyłać, ha? – niemal
zakrzyknęła, żeby mieć pewność, że jej słowa dotrą do wampira. – Karetę zamówić
do stołu czy sam pofatygujesz te swoje arystokrackie siedzenie? – zapytała
zaczepnie.
- Nasza
dobrodziejka ratuje nas z opresji, opatruje nasze rany, a teraz także nas karmi
– powolnie wywindował się do pozycji stojącej, zmierzając w kierunku stołu. –
Naprawdę nie wiem, jak ci dziękować za twą dobroć, moja pani – skłonił się i
chciał ująć dłoń Ili i ucałować jej grzbiet, jednak ta wyrwała mu ją, kiedy ten
tylko po nią sięgnął i zdzieliła go nieprzesadnie mocno po łbie.
- Ty
mnie tu hymnów pochwalnych nie układaj, tylko siadaj i jedz – rozkazała. – Póki
ciepłe. Poza tym niewykluczone, że jeszcze chwila i obejdziesz się tylko smakiem
– zachichotała widząc, że maluchy naprawdę musiały być głodne, skoro tak się
obżerały.
- A co
to za brak manier?! – oburzył się złotowłosy, spoglądając z przyganą na
służących. – Czy was nie nauczono, jak zachowywać się przy stole? W dziczy was
chowano? – ściągnął gniewnie brwi.
- Daj
im spokój – syknęła czarownica. – Ja im pozwalam. Niech jedzą tak, jak im
wygodnie, żeby się najeść – założyła ręce na piersi. Zdezorientowane bliźniaki
spojrzały niepewnie na swojego pana i gospodynię, nie wiedząc, do kogo poleceń
należało im się zastosować. – Nie słuchajcie go – parsknęła, ostentacyjnie
odwracając się od Kamijo. – To moja chałupa, więc i moje zasady. Jeść –
poleciła. – Ty też – zwróciła się do możnego.
Duma
arystokraty najwidoczniej została ugodzona kolejny raz dzisiejszego dnia.
Został odmówiony mu posłuch. Przez kobietę. Wiedźmę. Niemniej jednak ten nie
odezwał się ani słowem i posłusznie zajął miejsce obok swojej dobrodziejki,
sięgając po swoją porcję. W milczeniu zaczął jeść.
Po
kolejną dokładkę sięgnął ten bardziej małomówny z braci. Za swój „występek”
został jednak szybko zrugany surowym spojrzeniem przez złotowłosego.
- Czy
wam to aby już nie wystarczy? – zapytał z przekąsem.
- Kiedy
to takie dobre! – zawołał na usprawiedliwienie.
-
Właśnie! – dodał drugi. – Kucharz w posiadłości w mieście nie potrafi tak
gotować! – poskarżył się.
Ilia
poczuła się połechtana niebanalnym komplementem na temat swojej kuchni, nawet
jeśli zdawała sobie sprawę, iż w tym wypadku zapewne najlepszą przyprawą był
głód, toteż młodzi znacznie przesadzali, gdyż zwyczajnie kiszki grały im marsza.
- Nie
zamierzałem ujmować kuchni naszej gospodyni… - mruknął mężczyzna.
- Daj
im spokój – sapnęła czarownica. – Niech zjedzą w spokoju, bo się jeszcze przez
ciebie wrzodów żołądka nabawią – westchnęła.
I tak
oto wampiry zawitały do wiedźmiego obejścia raz jeszcze… Jak tym razem miało
się to skończyć?