Miniaturka "Powód, żeby zostać" Sena x Ricko (Jiluka)

Ha, ha! Kto się spodziewał, że coś napiszę? Przyznać się! xp Dobra, ja też jestem tym faktem zdziwiona, więc może jednak pozostawmy tę kwestię bez komentarza C'':

Zdecydowałam się (w końcu) coś wrzucić, gdyż od poniedziałku zaczynam pracę w banku, do którego będę musiała dojeżdżać przynajmniej 50min w jedną stronę, do tego będę pracować przez 12h po sześć dni w tygodniu, a w niedziele planuje jeszcze chodzić na siłownię, żeby już tak całkowicie nie wypaść z formy, więc... taa, jeśli przebrnę przez te wakacje w takim trybie, to już chyba nic mnie nie złamie C'':

Właściwie mam już też napisany (dłuższy) oneshot z innym zespołem (szczegółów tym razem nie zdradzę, bom wredna xp), który zamierzam opublikować w najbliższym czasie, więc zachęcam do komentowania, bo komentowanie przyspiesza publikacje prac ^^

Nie przedłużając eny ferder, endżoj! x''D

Tytuł: „Powód, żeby zostać”
Paring: Sena x Ricko (Jiluka)
Typ: miniaturka
Gatunek: obyczajowe (?)
Beta: -

Wpatrywałem się w ciemną, zburzoną wodę, która obijała się niemal z agresją o pokryte pajęczynami glonów, gnijące, drewniane pale pomostu, na którym stałem. Porywisty wiatr targał moimi włosami, układając je na swój własny sposób niczym abstrakcyjny stylista. Podmuch powietrza świszczał mi ogłuszająco w uszach i wdzierał się w szczeliny ubrania, targając jego połami niczym wzdętymi żaglami. Nie zamierzałem jednak ruszać się z mojego miejsca. Tak było dobrze. Przynajmniej nie najgorzej. Może to nieco paradoksalne, ale w oku cyklonu rozwścieczonej natury i żywiołów znajdowałem chwilę ukojenia i spokoju. Na moment nie musiałem wsłuchiwać się w nic innego poza wysokim zawodzeniem wiatru.
W rękach trzymałem granatową niczym rozciągnięty nade mną, ciemny koc nieboskłonu teczkę z dokumentami. Papier zdążył już przesiąknąć bryzą morską, przez co stał się wilgotny i zaczął delikatnie zwijać się w rogach. W dotyku stał się oślizgły i zimny jak jakieś martwe stworzenie morskie wyrzucone na brzeg. Coś paskudnego. Moja skrzywiona mina zapewne była adekwatna do zaistniałej sytuacji – bo założyć się mogłem, że w istocie wyglądałem, jakbym trzymał w rękach zdechłą rybę, a nie plik dokumentów. Jak wyglądałem, tak też się czułem. Gdyby ktoś w obecnej chwili mógł podmienić mi teczkę na nieświeżego dorsza, zapewne moja ekspresja nie uległaby żadnej zbyt wielkiej zmianie.
Wpatrywałem się w tą ciemną otchłań toni wodnej i wyobrażałem sobie, co mógłbym poczuć, gdybym pozwolił jej pożreć owe dokumenty. Czy poczułbym wyczekiwaną ulgę? A może wręcz odwrotnie? Może spanikowany zaraz rzuciłbym się za nią w objęcia fal w desperackiej próbie ratowania tego, co już stracone? A może zwyczajnie dalej stałbym w miejscu nieporuszony, wyprany i ograbiony ze wszelkich wrzących emocji za sprawą lodowatego podmuchu?
Kto wie…
Cóż, ja z pewnością nie wiedziałem i dowiedzieć się raczej nie miałem, gdyż byłem świadom, iż w gruncie rzeczy byłem zbyt przerażony potencjalnymi konsekwencjami, żeby porwać się na spontaniczne działanie i dać pokierować sobą impulsowi, emocjom, chwili. Tak właśnie oddziałujące na ludzi zasady więżą ich niczym sidła i pęta. Wywierają presję i strach ograniczający jednostkę w sposób nie-fizyczny i niebezpośredni. Bo w końcu nie było prawa, które jasno zabraniałoby mi pozbycia się tej przeklętej makulatury w dowolny sposób. Oczywiście, że nie. Był za to cały system administracyjny i masa innych, zbędnych wyimaginowanych wytworów ludzkich, które miały tylko jakieś znaczenie, dlatego że wierzyliśmy w to, że te w istocie je posiadają. Bez owych dokumentów nie było mnie w systemie; a w obecnych czasach bycie nieobecnym w systemie równało się niemal z zostaniem wymazanym z rzeczywistości. Przynajmniej tej papierkowej. A czasem nawet to było już wystarczająco uciążliwe.
Czym jednak były owe przeklęte arkusze, które przyprawiały mnie o szczękościsk? Aplikacjami na uniwersytet. Ulotkami z pięknymi zdjęciami akademików, do których trafiali tylko wybrańcy, a reszta lądowała w mniej okazałych bursach i podupadających kwaterach. Ofertami specjalistycznych treningów w różnorakich, profesjonalnych miejscach pracy. Ucz się i zarabiaj! Coś cudownego! Tyle wspaniałych opcji! I wszystkie one czekają tylko na ciebie! Teraz nic tylko pozostaje wybrać. Cóż za przywilej, cóż za szczęście, radość, zaszczyt! No, to gdzie pójdziesz? Gdzie chcesz wylądować na następne kilka lat swojego życia? Gdzieś nad morzem? A może w środku miasta? Marzy ci się studiowanie w obcym kraju? Lista opcji jest przecież taka długa!
No fakt. Długa to może i ona jest, jednak cały problem polegał na tym, że nie było na niej w istocie nic, co mogłoby mnie faktycznie interesować. Z jakiejś racji ludzie uznali, że skoro miałem dobre wyniki, to zapewne będę chciał studiować, będę chciał osiągnąć „coś więcej”. W moim mniemaniu jednak wszystko to było mi potrzebne mniej więcej tak jak druga dziura w dupie. Czyli niekoniecznie. Podziękowałbym, gdybym właściwie tylko miał ku temu okazję, jednak wszyscy zamiast pytać: „czy w ogóle chcę”, pytali: „co chcę”.
„Co chcesz studiować?”
„Co chcesz robić po szkole?”
„Co chcesz robić w życiu?”
Nie znosiłem takich pytań. Były zbyt ogólne, zbyt dalekosiężne i wpędzały mnie w zakłopotanie. Na tym pięknym świecie są osoby, które od dziecka czują jakieś powołanie do konkretnego zawodu czy zadania, jednak ja zdecydowanie się do nich nie zaliczałem. Mało tego, wyglądało na to, że ja zwyczajnie… chciałem robić nic.
Nie zrozumcie mnie źle, to nie tak, że jestem leniwy. No… dobra, może od czasu do czasu trochę tak, ale z umiarem, tak jak każdy człowiek. Prawdą było, że ludzie dookoła mnie po prostu zakładali, że ja będę dalej „uparcie brnął przed siebie”, podczas gdy ja nie widziałem w tym ani niczego pociągającego, ani obiecującego, ani nawet wartego zachodu. Z wielką chęcią zwyczajnie odsunąłbym się na bok od tego całego szaleństwa, bo w gruncie rzeczy nie byłem osobą, która wymagała jakoś nadzwyczaj wiele od życia, innych czy w końcu nawet samego siebie.
„To jak, zdecydowałeś już? Gdzie pójdziesz? Uniwersytet Tokijski? Oxford? Cambridge? Harvard? Z takimi wynikami i znajomością języka możesz iść, gdzie zechcesz!”
A ja poszedłbym co najwyżej do osiedlowego po kolejną paczkę fajek, ale trochę wstyd było tak otwarcie się do tego przyznać…
Fakt, miałem dobre wyniki i poświęciłem wiele, żeby je uzyskać, jednak to nie był dla mnie cel sam w sobie ani żadna karta przepustowa. Zrobiłem, co zrobić musiałem. Teraz stanąłem na rozdrożu i miałem wybrać następną drogę, którą miałem podążać, która miała ukształtować moje życie i moją młodą osobę. Oczywiście to nie tak, że od podjętej decyzji nie byłoby odwrotu, jednak, nie oszukujmy się, zawracanie w życiu jest dość trudne. Życie ludzkie do złudzenia przypominało nie za szeroką ulicę, najlepiej jednokierunkową lub wąskie koryto rzeki. Zawracanie było możliwe, dozwolone, jednak często tylko w teorii, a ponad to bywało tak czasochłonne i pożerało tyle energii, że wielu z nas rezygnowało z podjęcia ryzyka już przed wdrożeniem planu w czyn i obróceniem słowa w działanie, decydując się podążać niewłaściwą dla nas drogą tylko po to, żeby nie robić bałaganu i nie przeszkadzać innym. Dlatego właśnie lepiej było od razu podejmować właściwe decyzje.
Ta, łatwiej powiedzieć niż zrobić, nie?
Z jakiejś racji ludzie zawsze oczekiwali po mnie wiele, podczas gdy ja dla odmiany nie chciałem wcale osiągnąć niczego wielkiego. Uważałem się za przeciętną osobę, której lepiej było skupić się na „tu i teraz” niżby żyć nierealnymi snami o świetlistej przyszłości, która przecież u zarania świata została przeznaczona dla wybitnych jednostek. To też nie tak, że czułem się w jakiś sposób niedoceniony, zdesperowany czy coś w tym stylu. W moich własnych oczach byłem zwyczajnym śmiertelnikiem i było mi z tym dobrze. Po nocach nie marzyłem o wpisaniu się w karty historii, o zrewolucjonizowaniu przyszłości i doczesnego życia szarych mas. Moje plany były znacznie prostsze. Zwyczajnie miałem ochotę robić w życiu to, co lubiłem – to znaczy grać na gitarze, układać słowa pod rytm muzyki, dając tym samym upust własnym emocjom, pić mocną, czarną kawę i palić mentolowe papierosy.
Z wielką chęcią zatrudniłbym się w wytwórni muzycznej. Właściwie to nie musiałem być nawet tym głównym „front-manem”, zadowoliłbym się nawet pozycją technika, który tylko pomagałby przy obróbce dźwiękowej. Wizja ta naprawdę mi się uśmiechała, jednak zdawałem sobie sprawę, że pozostawała bardziej w sferze marzeń. Z czasem zacząłem tak myśleć zapewne ze względu na to, co nieustannie słyszałem dookoła siebie. Bo prawdą było, że miałem swój zespół, w którym grałem już od jakiegoś czasu, szło nam całkiem nieźle, jednak ja nie wkładałem w nasze prace sto dziesięć procent swojego serca, gdyż inni wciąż powtarzali, że tylko marnuję czas, że powinienem z tym skończyć i zająć się w końcu czymś „poważnym”. Poważnym… dobre sobie, nie? Co to właściwie miało oznaczać? Że miałem zacząć nosić smoking i chodzić co tydzień do opery, a potem na wykwintne bankiety, gdzie mógłbym omawiać sytuację polityczną naszego kraju, która w gruncie rzeczy guzik mnie obchodziła, z innymi, „poważnymi” jegomościami? Miałem zacząć czytać literaturę poważną? A może zwyczajnie miałem przestać się śmiać, kiedy ktoś opowiadał jakiś prosty dowcip?
Czasem przyłapywałem się na tym, że wciąż skrycie rozmyślałem i marzyłem o karierze muzyka, jednak byłem tak zniechęcony i przekonany przez środowisko, w którym się obracałem, że zrealizowanie tej mrzonki jest tak prawdopodobne jak spędzenie wakacji na Marsie, że z czasem powoli, lecz konsekwentnie poddawałem się. Z jakiś niezrozumiałych dla mnie powodów wiele osób chciało, żebym odsunął się od tego tematu i ruszył dalej. Chcieli wysłać mnie gdzieś daleko, chcieli stać na lotnisku i machać mi białą chusteczką na pożegnanie, kiedy ja wyjątkowo miałem ochotę nie ruszać się z miejsca. Chciałem zostać tu, gdzie byłem.
Z bardziej realistycznych planów rozważałem zatrudnienie się w jakimś pobliskim sklepie lub księgarni, tak, żeby nie mieć zbyt daleko od domu i wykonywać przejmująco prostą pracę. Komponować dla własnych potrzeb mógłbym w czasie wolnym, którego przecież miałbym pod dostatkiem, gdybym zdecydował się nie ubiegać o żadną zajmującą posadę, która wymagałaby ode mnie nieustannego, niegasnącego zaangażowania, uwagi i wkładu intelektualnego. Palić papierosy i pić kawę mogłem na każdej przerwie. Był to bardzo prosty scenariusz, a jednak wystarczający, żeby pokryć wszystkie moje potrzeby.
Zatem wiedziałem, co chciałem robić i czego robić nie chciałem. Dlaczego więc nie mogłem zwyczajnie postawić się tym wszystkim i wszystkiemu, co stawało mi naprzeciw? Cóż… Zapewne nie zniósłbym mnogiej liczby ekspresji wyrażających rozczarowanie. Poza tym… weź im się wszystkim „od tak” po prostu postaw. No właśnie. To nie takie proste. Tym bardziej, że wyglądało na to, że nie miałem żadnych argumentów. Bo oni chcieli dobrze. Chcieli, żebym się rozwijał. A czego ja chciałem? Ograniczyć sam siebie, zmarnować szansę. Tak oczywiście uważali oni. Zapominali w tym szaleństwie udzielania dobrych rad, że wszyscy jesteśmy inni i podchodzimy do każdej sprawy subiektywnie, toteż to, co dla nich było marnotrawstwem, dla mnie było czymś absolutnie akceptowalnym. Nie próbowali jednak tego zrozumieć, bo przecież chcieli dobrze. A przynajmniej tak się usprawiedliwiali i tak się przekonywali, tak sobie wmawiali. Wywierali na mnie presję, którą źle znosiłem.
Najgorsze w tym wszystkim było jednak to nieprzyjemne, zimne poczucie, jakby ci owi wszyscy najzwyczajniej w świecie chcieli się mnie po prostu pozbyć. Jakby chcieli zobaczyć, jak odchodzę. A ja naprawdę nie miałem na to ochoty. Zdawałem sobie sprawę, że świat był ogromny, niepojęty i pełen niebezpieczeństw. Dobrze czułem się w swoich ciepłych, dobrze znanych czterech ścianach i nie chciałem się spomiędzy nich ruszać. Chciałem, chociażby tak dla odmiany, choć raz usłyszeć, jak ktoś namawia mnie do tego, aby zostać, zamiast żeby odejść.
Za tym kryło się nawet coś więcej… Potrzeba… nie, pobożne życzenie posiadania kogoś bliskiego – kogoś, kto ceniłby sobie moją obecność na tyle, że nie zniósłby mojego odejścia. Chciałem mieć poczucie, że dla kogoś coś znaczę… że gdyby nagle mnie zabrakło… to coś w czyimś życiu uległby zmianie. Że nie wszyscy przeszliby nad tym obojętnie.
Gdyby ktoś tylko opowiedział się po mojej stronie… Dał mi powód, którym mógłbym uzasadnić swoją decyzję… Gdyby ktoś zechciałby zostać dla mnie powodem do odrzucenia pomysłu o odejściu…
Wtem ponad szumem wściekłych, spienionych fal doszedł mnie tupot i wibracje rozchodzące się na deskach pomostu. Odwróciłem się, żeby stanąć twarzą w twarz z Ricko, który swoją ekspresją przypominał marmurową rzeźbę.
- Zdecydowałeś już? – zapytał bezpośrednio, od razu przechodząc do rzeczy.
Wyglądało na to, że on też miał dla mnie jedynie standardowy zestaw pytań…
- Jeszcze nie… - przyznałem zgodnie z prawdą.
Wokalista cmoknął niezadowolony na te słowa, przewracając oczyma. Stanął obok mnie z kwaśną miną i założył ręce na piersi. Utkwił spojrzenie gdzieś w martwym punkcie na horyzoncie. W jakiś dziwny sposób odniosłem wrażenie, że ten nie miał ochoty spoglądać na mnie czy też utrzymywać ze mną kontaktu wzrokowego i desperacko szukał jakiegoś punktu, na którym mógłby zawiesić oko pośród bezbrzeżnej pustki.
- Niby każdy z nas jest wolnym człowiekiem… - zaczął powoli, jakby dopiero zbierając myśli. - …dlatego w zasadzie masz pełne prawo decydować o tym, co zrobić ze swoją przyszłością – rozłożył bezradnie ręce. Stwierdzenie to zakuło mnie. No tak, kolejna osoba, która przejdzie nade mną obojętnie… Czego innego mogłem się spodziewać? – Jednak oznacza to również, że i ja mam pełne prawo do tego, żeby przynajmniej próbować z całych sił cię zatrzymać; nawet wbrew twojej woli – dodał, na co ja zdziwiony podniosłem głowę, gdyż jak do tej pory lustrowałem chropowatą powierzchnię desek, na których staliśmy.
- Co proszę? – wydusiłem z siebie z trudem, będąc pewnym, że się przesłyszałem. Chłopak powoli odwrócił się w moją stronę i spojrzał na mnie poważnie.
- Nie chcę, żebyś odchodził – stwierdził bez ogródek, choć z łatwością mogłem dostrzec, że ta bezpośredniość wiele go kosztowała. – Zdaję sobie sprawę, że zapewne masz przed sobą wiele wspaniałych możliwości, jednak… - westchnął i zawstydzony spuścił wzrok, drapiąc się nieporadnie po karku. – Jestem zwyczajnie arogancki. Nie chcę cię stracić. Nie chcę, żebyś odchodził – powtórzył, choć tym razem już ciszej, przez co ciężej było rozsupłać jego słowa ponad ogłuszającym świstem wiatru. – Pomyśl o tym – próbował mnie przekonać. – Przecież możemy się postarać! Dobrze nam idzie jako Jiluka! – ożywił się nieco. – Jeżeli przyłożymy się jeszcze bardziej, tutaj też możesz osiągać sukcesy – argumentował, choć w istocie ja przecież nie negowałem jego słów.
- Więc… po prostu potrzebujecie gitarzysty, tak? – zapytałem bez entuzjazmu. On po prostu nie chciał stracić członka zespołu. No tak. To przecież mogłoby okazać się problematyczne, nieprawdaż?
- Oczywiście, że tak! – zaczął żywo gestykulować rękami, a jego impulsywny charakter czy też „płonąca dusza”, jak to określał Boogie, dała o sobie znać. – Jesteś najlepszym gitarzystą, jakiego znam! Najlepszym muzykiem! Komponujesz świetne utwory, w które wkładasz serce i duszę! – miotał się w miejscu, aż raptem zatrzymał się, opierając przedramiona na zwilgotniałej poręczy. Westchnął ciężko, jakby zmęczony odstawionym przedstawieniem. Przez chwilę między nami panowała uciążliwa cisza. – Ale koniec końców i tak jestem po prostu samolubny… - przyznał cicho. – Zwyczajnie nie chcę cię stracić. Nie tylko jako muzyka… - odezwał się tak cicho, iż tym razem naprawdę musiałem wytężyć słuch, żeby dosłyszeć jego słowa. Spojrzałem na niego zaskoczony. Czyżby…? – Więc nie odchodź, dobrze? – podniósł głowę i wbił we mnie spojrzenie zbitego szczeniaka. Niepewnie przysunął się do mnie, tak, że nasze ramiona stykały się ze sobą. – Zostań, proszę… - spojrzał na mnie z miną wykrzywioną w autentycznym bólu.
To mnie zaskoczyło. Właściwie to mną wstrząsnęło. Ricko zdecydowanie nie był osobą, po której mógłbym spodziewać się czegoś podobnego… a jednak. Wychodziło na to, że to właśnie on dobrowolnie zgłosił się na ochotnika na powód, dla którego mógłbym zostać w miejscu, w którym obecnie się znajdywałem.
Muzyk zawahał się, jednak ostatecznie pozwolił sobie nakryć jedną z moich dłoni, którą również trzymałem wyciągniętą na barierce. Ścisnął moje skostniałe palce, a ja przez dłuższą chwilę potrafiłem jedynie wpatrywać w to, jak jego kciuk delikatnie przesuwa się po grzbiecie mojej dłoni.
- Sena…
Nie pozwoliłem mu dokończyć. Niemal w jednym momencie wrzuciłem tę przeklętą teczkę, która ciążyła mi już od dłuższego czasu, do wody, przysunąłem się jeszcze bliżej, złapałem zdziwionego chłopaka za poły ubrania, a następnie pocałowałem go. Mocno, lecz krótko. Odsunąłem się od niego na zaledwie minimalną odległość i uśmiechnąłem się nagle czując przyjemną falę ciepła, która mnie zalała. Wokalista wciąż był oszołomiony, z czego ja skorzystałem i pocałowałem go jeszcze raz. Tym razem delikatniej i wolniej.
Ricko oddał pocałunek, na co zareagowałem z ulgą. Objął mnie jedną ręką w pasie, a drugą przesuwał delikatnie po moim policzku, odgarniając włosy, którymi targał wiatr.

- Zostanę… - wyszeptałem niemal wprost w jego usta, przymykając na moment powieki w błogim poczuciu szczęścia i radości. – Zostanę z tobą – obiecałem, na co w odpowiedzi zostałem obdarowany namiętnym pocałunkiem.

Oneshot "Entomb my hesitation" (Ruki x Uruha [The GazettE])

Ok, first of all, please, forgive me all of my mistakes since I am not an English native speaker ^^’’
Be aware that the text is short, shows my point of view expressed through the characters of famous artists and is really simple. In the future I would like to expand my works in English and work on my writing quality but for now that’s all what I can produce C’’: Don’t judge me, I just learnt how to get used to ridiculously low-level writing at GSCE so again, please, do not be too harsh for me >.<’’ I was punished and forced by my teacher to keep my writing short and simple and that’s how it affected me T_T I think my quality of writing communication in general dropped down massively but hopefully with time and practise I will make a progress C’’: Hopefully…


Title: “Entomb my hesitation”
Paring: Ruki x Uruha (The GazettE)
Genre:
Type: (very short) one-shot
Beta: -

Ruki sat at the balcony with a mug of coffee between his tights, his head low between his shoulders. Light and shadows created by pergolas, which split out the sunshine, danced at his face in a strangely manner. He wore warm sweatshirt in calm, beige colour but he was getting cold. I spotted it easily. In this year we had a beautiful autumn so the temperature wasn’t very chilly even though we were already in the middle of the October. The sun shined nicely. The sky was clear and bright blue. Everything around looked calm and peaceful.
But not everything was as peaceful as it looked like.
I sighed heavily and opened the balcony door. I went out from the flat. Ruki probably didn’t notice my appearance, he tried to ignore me or simply he was too busy with his own thoughts to pay attention to me. Whichever version was the true one, I sat next to him and I gave him a short, worried glance. Black haired man looked confused as he could just weak up. He gave me a surprised or even frightened look.
“Oh, Kyou…” he murmured.
“I just walked in. Don’t worry.” I said with crooked smile. He sighed with relief in response and nodded. “What are you thinking about?” I asked. “Or should I be more precise and ask what are you worrying about?” I was wonder. The vocalist smiled lightly, falsely.
“I can’t hide anything from you, can I?” He took a sip of his cold coffee. “But after all I wasn’t worrying about anything.” He denied.
“Of course…” I rolled my eyes. “You aren’t as good liar as you can think you are…” I pointed.
“I’m not lying. I wasn’t worrying about anything. I was… I was just thinking… in general…” he explained himself.
“In general?” I repeated. “About what in general?”
“About…” he paused. “About… life… I think…” he stammered.
“Oh, now I see.” I laughed. “So you were thinking about our place in the universe, about our destination and how to claim without hesitation that we are fallowing a right path during our short as an eye blink existence?... or any other “deep” shit?” I smiled meanly.
“Maybe not quite…” he growled. Ruki hated when I was taunting him. But who likes to be mocked? “I was… I don’t know how to put it in words…” black haired man gave up.
“Don’t be afraid to say it directly. I’ll not laugh. I promise.” I gave him my word.
“I was…” He started his sentence once again. “I was just thinking how lucky we were to have this opportunity to start our career in this time when mistakes were still allowed. I mean… Do you remember the beginning of Gazetto? We were rubbish. We couldn’t write songs in a proper way but it wasn’t something that could stop us from making our own music. We just wanted to show our listeners our emotions. We wanted to let them hear our feelings. I think it was the reason why people started to support us, why we were able to gain a fame… You see where I am going?” the musician looked at me unsure.
“I think I have a clue but go on, continue. I want to be sure I really understand what you mean.”
“I just try to say we started with our band in a good time when people still valued something more than the quality of the song. They felt emotions we wanted to share with them. From the technical aspect we were awful but we were doing something more than just a job. We wanted to go deeper and people have started to fallow us. With time passing we have gained some skills, we have learned how to write songs, how to show our emotions in a better way…” he talked very emotionally.
“So you want to say we started from feelings and a desire to do something “deep” and then after that we learned how to create music, right?” He nodded. “And you also want to add you spotted now it is completely the other way round?” I guessed.
“Yes, exactly!” the musician shouted. “In past listeners could forgive us our far away from being brilliant music skills because they were looking for something more important. They weren’t as blind as they are now. Nowadays only a small group of people still behave in the same way. Now people want to listen to something easy and melodic without understanding and meaning. It causes in changes in next generations of musicians.” He thrown his hands in the air in desperation.
“It sounds like you feel really old… even though you are younger than me and I still don’t think about myself as a grandpa…” I chuckled.
“It’s not about me!” he was irritated. “I’m focusing on other, younger musicians. It’s scary but even though they have awesome music skills, they don’t have hearts… Now you understand? They are professionals from the beginning but they are like robots. They don’t feel.” He sighed  heavily. “You can learn new things throughout your whole life. You can learn how to play guitar or drums, how to sing… but you can’t learn how to feel something. If you can’t feel then you’re just… disabled… the whole life through…” He shrugged but it was obvious it wasn’t indifferent for him. “We couldn’t do music. And that was fine. We hadn’t to learn how to write sings. We could do something totally different, we hadn’t to become musicians, we weren’t forced to become who we are now. But we felt it was a right way for us to follow, we felt it was something that we wanted to go into. We felt.” He stressed. “But new musicians don’t feel. They just decided at some point in their life they want to learn how to play some instrument or how to sing. So they have learned till they became professionals. Now they are talented, young people who can have unbelievable high qualifications… but they are still heartless. They are empty. And it’s scary. I’m afraid of these people.” He confessed.
“Maybe you don’t have to.” I shrugged. “Life is still going on. Life is changing and it also changes people who take a part in it. This process is running from the beginning of the universe and you can’t help it or stop it. It’s how our world works.” I claimed.
“Maybe you’ve right…” He mumbled. “But I’m still unsure..”

“Life, don’t change my fate…
God, entomb my hate…”
…and maybe my hesitation as well.

…please?

Opowiadanie z Kamijo (Versailles) - Rozdział III

Rozdział III

Na podwórzu podniosła się niespodziewana wrzawa. Gęsie, kacze i kurze pierze wyleciało w powietrze niczym kwiatki sypane przez małe dziewczynki na ceremonii żegnania zimy. Standardowe odgłosy dochodzące z gospodarstwa zostały zagłuszone przez spanikowany pisk świń, żałosne zawodzenie krów i oburzone gdakanie ptactwa. Zdziwiona czarownica oderwała się od swojego absorbującego zajęcia, jakim było sklejanie talerza spirytualnego rozbitego przez Latawca-matoła. Takie awantury w wiedźmim obejściu były nie lada nowością. Kiedy w górę wystrzelił niekontrolowany płomień, kobieta zdała sobie sprawę, że na pobojowisku działo się coś naprawdę niedobrego. Jej interwencja była zatem niezbędna.
Poirytowana odłożyła kawałki ceramiki, które nijak nigdzie nie mogła dopasować i raptownie zerwała się z siedzenia. Zaraz jednak pożałowała porwania się na tak gwałtowny ruch, gdyż coś strzeliło jej w plecach, niemal ponownie zmuszając ją, żeby usiadła. Skrzywiła się i zagryzła wargi, żeby spomiędzy nich nie wypłynęła soczysta wiązka inwektyw pod adresem wszystkich i wszystkiego. Od dobrych kilkunastu dni siedziała zgarbiona nad tym przeklętym talerzem, próbując dopasować do siebie jego rozbite kawałki. Teraz dobitnie poczuła tego efekty.
Szybko wzięła się jednak w garść i czym prędzej skierowała się do tylnego wyjścia, którego przekrzywione odrzwia otworzyła z rozmachem. Drzwi trzasnęły o drewnianą ścianę chaty z impetem i ogłuszającym hukiem. Na ten niespodziewany niczym wystrzał armaty odgłos wszelkie żywe stworzenie na podwórzu zamarło, wpatrując się w ciskającą spojrzeniem gromy Ilię.
- No, a co tu się wyprawia, ha?! – wrzasnęła, a puszcza za płotem powtórzyła jej słowa niczym upierdliwy bachor.
Obrzuciła szybkim spojrzeniem całe zebranie na rozmiękłej, rozdeptanej przez kopyta, racice, łapy i stopy ziemię. Dworowy, kuzyn domownika, pomniejszy demon opiekujący się chlewem, oborą, stodołą i prowizoryczną stajnią, wymachiwał właśnie swoimi nieproporcjonalnie wielkimi do reszty ciała łapami do gumiennika, kolejnego pomniejszego demona, który tym razem miał opiekować się zbożem w gumnie, strzegąc go przed złodziejaszkami i podłożeniem ognia. Tym razem to jednak on sam wymachiwał flaszką z treścią żołądkową żmija – bardzo łatwopalną substancją, która w nieodpowiednich rękach mogła narobić ogromnych szkód. W tym czasie przerażone zwierzęta gospodarskie kuliły się w najciemniejszych zakamarkach swoich zagród, a karzełkowaty smok w pokraczny sposób próbował szczekać niczym pies na zwaśnioną dwójkę, najwyraźniej próbując przemówić im do rozsądku.
- Gumiennik, na litość dobrego Peruna! – zawyła przerażona wiedźma, zbiegając z trzeszczących pod nią złowrogo schodków i podbiegając do demona wyglądem przypominającego miniaturkę sędziwego człowieka. – Zostaw mi tę flachę w tej chwili! Spopielisz wszystek dookoła, jak będziesz tym tak wymachiwał! – w kilku susach dopadła owinnika i wyrwała mu z ręki butelkę. Ten w odpowiedzi warknął niczym pies, po czym zamienił się w kota, najeżył sierść, syknął wściekle i czym prędzej pognał z powrotem do gumna. – A ty, co tu odstawiasz za kabarety, co?! – ryknęła na dworowego, który zmieszany stanął w miejscu niczym kołek wbity w ziemię i najwidoczniej nie za bardzo wiedział, co ma zrobić.
Kuzyn domowoja zasmucony spuścił głowę, czekając na burę. A to ci dopiero była nowość. Nigdy wcześniej te dwa demony nie kłóciły się ze sobą. Ili nie przypominało się też, żeby słyszała czy też czytała o podobnych incydentach. Ponoć zdarzało się, że w niektórych domostwach domownicy gryźli się z dworowymi ze względu na podobną pełnioną funkcję oraz bliskie pokrewieństwo. Z tej właśnie racji czarownica zdecydowała się zrezygnować z posiadania ducha domowego, gdyż uznała, że jednak potrzebuje więcej pomocy w gospodarstwie niżby w samej chałupie. Nie zmieniało to jednak faktu, iż takie sytuacje nie powinny mieć miejsca między gumiennikiem a dworowym. Ci przez lata żyli ze sobą w zgodzie, nie przeszkadzając sobie wzajemnie, a nawet czasem ułatwiając sobie swoje zadania. Co też im zatem dziś strzeliło do tych łbów wypchanych słomą, żeby rzucić się sobie wzajemnie do gardeł? I co ważniejsze, skąd owinnik wytrzasnął żmijowy kwas? Czyżby pod nieobecność wiedźmy pałętał się gdzieś, gdzie nie powinien? Ta myśl sprawiła, że kobieta zmarszczyła gniewnie brwi i już zamierzała z podobnym impetem wtargnąć do gumna, żeby przesłuchać podejrzanego, kiedy nagle powietrze ponownie przeszył wysoki pisk. Tym razem prosiaki były jednak cicho. Kwik był nadzwyczaj podobny do tego, które wydawały z siebie wieprzki, jednak tym razem dochodził z innego źródła. Czarownica zatrzymała się, nasłuchując. Chwilę potem pomiędzy wciąż ogołoconymi ramionami gałęzi jabłoni dostrzegła ciasną, niecodzienną grupę składającą się z dziewczyn z wioski, rusałek, strzyg, boginek, skrzatów leśnych i wszelkiego innego tałatajstwa zamieszkującego okoliczne tereny, która ciągnęła niczym rozpędzone stado dzikich wołów wodnych wprost ku jej furcie. Nim żywy taran zdążył sforsować bramkę, ta szybko przeskoczyła nad ogrodzeniem oddzielającą gospodarczą część podwórza od zarośniętego ogrodu, gdzie rosły przeróżne zioła i rośliny posiadające specjalne zastosowania i właściwości, wychodząc im naprzeciw.
- A co to dziś wszystkich czarty gonią, hę? – wsparła się pod boki, stając na wąskiej, błotnistej ścieżce prowadzącej od furty do drzwi chałupy. – Szaleju się najadły czy jak? – zapytała kwaśno.
Ciężko było wyciągnąć jasną, klarowną odpowiedź od rozemocjonowanego zbiegowiska, które wciąż popiskiwało niczym prosiaki na widok siekiery. Dziewuchy przekrzykiwały się jedna przez drugą, sprawiając, że w konsekwencji kobieta wciąż nie rozumiała powodu ich podekscytowania.
- Szybko! Dajże no jaki specyfik na piękność! – zawyła któraś głośniej. Wiedźma nachmurzyła się słysząc ten rozkazujący ton. Nie lubiła, kiedy ktoś zwracał się do niej w podobny sposób.
- A co to ja jestem, żeby dawać? – prychnęła, przewracając oczyma. – Dają to w burdelu. Jak chcecie, żeby wam co dać, to źle trafiłyście – fuknęła.
- Zapłacę!
- A to i dobrze – burknęła. – Bo w burdelach też płacić trzeba. Jak płacisz, to problemów później sobie zaoszczędzisz – fuknęła i odwróciła się na pięcie, zmierzając w stronę chaty.
W normalnej sytuacji zapewne nie odmówiłaby udzielenia pomocy, bo w końcu rzadko zdarzało się, żeby ktoś tak ochoczo chciał wciskać jej pieniądze w rękę, a i w dodatku w takiej liczbie. Bo niewiast była spora grupa, więc nawet gdyby każda zostawiła po miedziaku, to czarownica nieźle wyszłaby na tym interesie. Ta jednak wciąż miała oszczędności zostawione przez Kamijo, więc nie musiała desperacko łapać się byle czego, żeby tylko zarobić i nie zdechnąć z głodu. Oczywiście wampirzy podarek nie sprawił, że nagle stała się wyniosła czy głupia, gdyż wiedziała, że pieniądze w aksamitnej sakiewce same się nie rozmnożą, ale zwyczajnie miała swój honor. A prawdą było, że nieraz potrafiła unieść się nim nawet ponad głodem i biedą. Bo pieniądze pieniędzmi, ale uważała, że zawsze na przód trzeba było się jakoś zachować. Sama może nie była przykładem tego, jak obnosiły się dworskie damy, ale i ku temu przecież były jakieś powody. Koniec końców nie była dworską panią, więc dziwnym by było gdyby zwykła chłopka zadzierała nosa wyżej niż niejeden arystokrata. Takim zachowaniem narobiłaby sobie tylko więcej wrogów niżby przyjaciół. Jej oschłość i szorstkość wypracowana z czasem były jedynie narzędziami obrony, które pozwalały jej się chronić przed pomiataniem i wyzyskiem, niczym więcej. Możliwe, że Ilia nawet miała czasem ochotę być nieco milsza, jednak z doświadczenia wiedziała, że to nie działało w dwie strony – a więc ludzie wciąż pozostawali dla niej wredni i w jakiś sposób gardzili nią, dlatego ona zwyczajnie nie pozostawała im dłużna.
- Nie odchodź! – jedna wręcz zaszlochała.
- Pomóż nam! Pomóż! – zawtórowała druga.
Zaciekawiona i nieco nawet zaniepokojona kobieta odwróciła się przez ramię. Emocje i liczebność zbiorowiska przed furtą było naprawdę niecodzienne. Najwyraźniej coś poważniejszego musiało mieć miejsce w wiosce…
- To co to za katastrofa się tam zdarzyła, co? – zapytała, gdyż jej ciekawskość dała się we znaki.
- Żadna katastrofa! Cud się stał! – zawołał malutki skrzat leśny wciśnięty w pręty bramki.
- „Cud”? – powtórzyła z niedowierzaniem. – To co to za cuda tam się dzieją bez mojej wiedzy? Co to za nowy szarlatan zawitał do wiochy? – skrzyżowała ręce na piersi.
- Nie szarlatan, a anioł! – oburzyła się wieśniaczka. – Arystokrata prawdziwy!
Ilia drgnęła na tę wiadomość. Czyżby Kamijo ponownie zawitał w te zapomniane przez bogów strony? Dlaczego jednak tym razem postanowił pokazać się w wiosce? Może tym razem był już odpowiednio ubrany, w siodle lub z powozem – tak jak możny prezentować się powinien, więc dlaczego z tego nie skorzystać, prawda? Kobieta westchnęła ledwo słyszalnie. A już zaczynała żywić do niego jakieś przyjaźniejsze uczucia… prawie zapomniała, że koniec końców wszyscy są jednak tacy sami…
- Na koniu! Na białym rumaku jeździł! I włosy miał jak złoto! A cerę jak śnieg, a w oczach dwa kryształy lodu, które rozgrzewają serce aż do czerwoności! – zawyła niczym natchniona boginka.
Tak, no to przynajmniej mamy już pewność, że mówimy o tej samej osobie…
- Szybko, szybko no! Dajże jakiś specyfik na urodę! Szybko, zanim się ściemni, bo pewnie na noc z polowania wróci tam, skąd pochodzi!
- To znaczy, do pałacu, ma się rozumieć…
- To ten wasz anioł nie zajechał do wiochy? – zdziwiła się wiedźma.
- Nie, a nie! Do wioski nie! W lesie żeśmy go widziały! – zawołała strzyga. – A te tam usłyszały i pobiegły za nami! – oskarżycielsko wskazała palcem na dziewuchy z wioski.
Czyli może jest jeszcze jakaś nadzieja i wampirzy arystokrata faktycznie przyjechał na polowanie na jelenie, a nie żeby czarować wiejski lud. O dobry Welesie, miejże nawię Kamijo w opiece i nie pozwól się tak sromotnie zawieść czarownicy na jego osobie!
Wtem znów zrobiło się głośno. Puszczę przeszył wrzask, dla odmiany, męski. Chwilę potem zawtórował mu wysoki krzyk, jakby drapieżnego ptaka. Płomień buchnął nad czubkami drzew, jednak nie wyglądało na to, żeby był to pożar. Ogień zaraz zniknął z pola widzenia Ili, przekonując ją, iż bardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem tego fenomenu był wybuch. Znad niemal idealnie równej linii wiekowych dębów wzniosła się potężna, szara chmura dymu. Co to, na litość matki Mokosz! Ktoś tu potajemnie zaczął handlować treścią żołądkową żmija?! Czy może jakiś niedorobiony goeta próbował otworzyć wrota piekielne, przez co psotliwe, przygłupie, mniejsze demony wyszły na powierzchnię i skutecznie utrudniały jej teraz życie?
Czarownica przecisnęła się przez tłumek dziewcząt i czym prędzej ruszyła w stronę wioski. Puściła się biegiem, rozchlapując brudną wodę z kałuż, ślizgając się na grząskim błocie. Nie zwracała uwagi na to, że brudzi sobie suknię ani nawet na to, że nie wzięła stosownego okrycia, bo choć przecież sieczeń (luty od aut.) chylił się już ku końcowi, to wciąż było jeszcze dość chłodno. W biegu jednak nie czuła niskiej temperatury ani przeszywającego wiatru.
W wiosce jednak nic się nie zmieniło. Wszystkie chałupy stały tak jak zawsze, kościół nietknięty, nadgryzione zębem czasu stragany po staremu… Odetchnęła z nieukrywaną ulgą. Jej pojawienie się wzbudziło jednak swoistą rewelację. Kilka starszych chłopek rzuciło się do niej z tą samą prośbą co małolaty, kilku wieśniaków zaczęło płakać jeden przez drugiego, żeby wrócić im synów, których to wielkie nieszczęście dotknęło i Dola się od nich odwróciła. Ci z kolei nie byli już tak zachwyceni pojawieniem się „anioła bez skrzydeł” w ich okolicy. Już zaczęli mamrotać głupoty, że to pewno upadły, skoro skrzydeł nie ma – bo rzeczą oczywistą było, że wszak on nie człek, bo na człeka za dobrze wygląda – a może nawet ostatni jeździec Apokalipsy, bo w końcu i białego konia miał, i miecz przy boku. Z efektów specjalnych mógł poszczycić się zaprzęgiem psów łowieckich. Ledwo zawitał w te strony, a pan „Śmierć” zyskał już sobie bardzo rozbieżne opinie.
Klecha w tym czasie próbował uspokoić ciemnogród. Charczał straszliwie ze względu na męczące go zapalenie płuc, kaszlał paskudnie i co chwilę urywał swój monolog, żeby wydmuchać nos lub wykasłać się we własny rękaw. Próbował wmówić ludziom, że to jeszcze nie czas Sądu Ostatecznego, że przecież nie było trąb ani pieczęci, ani zaraz, więc jesteśmy bezpieczni. Na widok czarownicy zrobił się jednak jeszcze bardziej czerwony niż był już ówcześnie od gorączki i wyciągnął zza pazuchy posrebrzany krzyżyk. Niemal tracąc głos zaczął klepać pacierzyk, na co wiedźma jedynie wywróciła oczyma.
- Przyprowadź go z powrotem, oj przyprowadź, proszę cię! Zaklinam cię, sprowadź mojego chłopca z powrotem do domu! – ryczała stara baba z targu. – Poszedł głupek do anioła bez skrzydeł i obiecał, że zaprowadzi go do miejsca, gdzie są jelenie! – jęknęła żałośnie. – A ten go zabrał! Zabrał i oby nie zabił! Głupi, oj głupi i nieodżałowany to dzieciak, ale błagam cię, błagam cię przyprowadź mojego chłopca w jednym kawałku do domu!
Co tu się, do ciężkiego czarta, wyprawiało?!
Jedni z miejsca niemal zakochali się w „upadłym”, drudzy przeklinali go, uważając, że ten przyniósł im zgubę i śmierć. Do tego jeszcze ta dziwna kłótnia dworowego i gumiennika i wrzaski oraz płomienie z głuszy lasu. Czyżby bogowie faktycznie zamknęli swoje oczy, pozostawiając te tereny i ich mieszkańców ze swoimi problemami samym sobie?
Co w tym wszystkim trzymało się kupy? Gdzie tu można było szukać sensu i logiki?
Jelenie! No tak, baba powiedziała, że głupek obiecał pokazać „aniołowi bez skrzydeł”, gdzie pasają się jelenie… Jelenie można najczęściej znaleźć na zagajniku. Tyle, że zagajnik z niewielkim, naturalnym poidłem, z którego czerpała zwierzyna leśna mieściła się w zupełnie innym kierunku do tego, skąd dochodził dym. Tego Ilia była pewna. W końcu znała tę puszczę jak własną kieszeń, a przy tym mogła poszczycić się orientacją w terenie, której mógłby pozazdrościć jej niejeden przewodnik.
Bez zbędnej gadaniny ruszyła ponownie w stronę lasu rozpychając się łokciami między wieśniakami. Przemknęła po leśnej ścieżce i już niemal intuicyjnie wybrała drogę, kiedy coś przykuło jej uwagę. Na kamieniu, na rozdrożu dróg, gdzie ostały się jedynie szczątki małej kapliczki, która miała odganiać demony mylące wędrowcom szlaki, siedział sobie oto właśnie jeden z nich. Bełt niemierzący sobie nawet metra wysokości siedział niewinnie i machał nóżkami w powietrzu, uśmiechając się pogodnie do wiedźmy. Jej nie ośmieliłby się pomylić dróg. Nawet by nie śmiał. Po pierwsze, wiedział, że czarownica i tak nie dałaby się na to nabrać, a po drugie, był świadom tego, że za taki głupkowaty żarcik dostałby niezłą burę. Siedział więc sobie tylko spokojnie i przyglądał się własnym stopom, których palce rozprostowywał i zginał. Rozglądał się bez zainteresowania po okolicznych krzakach i gwizdał sobie pod nosem. Z całych sił starał się sprawiać wrażenie takiego, co to nie wie, co się dzieje dookoła, a przede wszystkim, takiego, co to nie ma z tym nic wspólnego. Ktoś postronny może i dałby się na to nabrać, jednak kobieta w ostatnim czasie miała okazję widywać znacznie lepiej odegrane role, a ukryć się nie dało, że małemu bełtowi daleko było do zapierającej dech w piersiach gry aktorskiej wampirów, a przede wszystkim do ich pełnego zaangażowania, jakie wkładali w swoje sztuki odstawiane na porządku dziennym.
- Gadaj mi tu szybko! – zagrzmiała wiedźma, przez co mały demon skulił się w sobie przestraszony. Bywał uciążliwy dla ludzi, gdyż mylił im drogi, jednak Ilia zdawała sobie sprawę, że w gruncie rzeczy z tego gagatka to akurat było bardzo bojaźliwe i delikatne stworzonko. – Pomieszałeś dzisiaj komuś drogi? – zapytała ostro.
- A skądże! – pisnął, ześlizgując się z głazu i chowając za nim.
- Nie denerwuj mnie, czarci pomiocie! – zirytowała się kobieta. – Pomyliłeś drogi jeźdźcowi na białym koniu? – dopytywała. Odpowiedziała jej wymowna cisza. Wiedźma zajrzała za kamulec, żeby upewnić się czy malec przypadkiem nie zwiał albo nie zemdlał ze strachu. Ten jednak w końcu pokiwał tylko małym czerepem. – Gdzie żeś go wysłał? Ponoć szukał jeleni – dopytywała.
- A na bagnisko… - mruknął cichutko bełt.
Spodziewał się dostać karę, jednak zaafiszowana czarownica po usłyszeniu rzeczowej informacji pognała w przeciwnym kierunku do tego, który chciała pierwotnie obrać. Tak, teraz to wszystko nabierało sensu! To stamtąd dochodził dym! Kamijo szukał jeleni na gościńcu, jednak bełt pokrzyżował mu plany, wysyłając go na moczary! Świetnie! Znaczy… Może niekoniecznie świetnie, jednak w końcu coś zaczynało do siebie pasować. Zupełnie jak kawałki niewdzięcznego, pobitego talerza spirytualnego…
Teraz pozostawało tylko pytanie, co też zadziało się tam na bagnisku… Cóż, o tym wiedźmie przyjdzie się przekonać zapewne dopiero na miejscu.
Po kilkunastu kolejnych minutach truchtu dotarła do wskazanego przez miniaturowego demona miejsca. Rozejrzała się, uważnie stawiając każdy następny krok, gdyż nie miała ochoty zapaść się w grząskie błoto aż po same kolana ani tym bardziej na nikogo nadepnąć. W końcu bagno aż roiło się od nadprzyrodzonych istot, które kryły się w różnych jego warstwach – jedne głębiej, inne płycej. Wszystkie je jednak łączył fakt, iż zdenerwowane, kiedy nierozważny piechur nastąpił na nie, lubiły odgryzać się, wciągając nieszczęśnika do zarastającego zbiornika.
Już po kilku krokach dostrzegła białego konia walczącego z pochłaniającym go bagniskiem. Jego tylne nogi były całkowicie zatopione. Rumak targał niespokojnie łbem ze srebrzystą grzywą i rył miękką ziemię kopytami przednich nóg. Im bardziej jednak panikował, tym bardziej zapadał się w grzęzawisku. Jego przystrzyżona równo sierść i grzywa, podkute kopyta oraz założona uzda wraz z siodłem wskazywały na to, że nie był zwyczajnie pięknym, dzikim, ale przy tym i bardzo nieszczęśliwym koniem, który zawitał w te strony przez przypadek. To z pewnością musiał być rumak wamiprzego arystokraty.
Kobieta już chciała rzucić się na ratunek zwierzęciu, jednak wtem rozległ się ten sam, męski krzyk. Podążając za nim, Ilia natrafiła na bardzo niecodzienny widok. Otóż dwóch bladolicych pachołków, którzy wyglądali na młode rodzeństwo, tkwiło już po same szyje w bagnie, a wraz z nimi jeden wieśniak. Wszyscy oni utknęli tam najwyraźniej za sprawą bagiennika, który skrzywiony taplał się nieopodal. Kolejnych kilka metrów dalej, na nieco już stabilniejszym gruncie leżał wrzeszczący chłop, a nad nim pochylający się możny z miasta. Nad nimi, żeby było ciekawiej, na gałęzi jednego z obumarłych drzew siedział rozwścieczony raróg, który wtórował swoimi wrzaskami jękom chłopa.
No i masz babo placek… Za co tu się wziąć w pierwszej kolejności?
- Co tu się wyrabia, ha? – zapytała wiedźma, skupiając na sobie uwagę wszystkich po kolei.
Demon z zielonkawo-brunatną skórą, dzięki której mógł bezpośrednio oddychać pod wodą, wypuścił serię bąbelków nozdrzami, które miał umiejscowione między rybimi oczami, niemalże na samym czole. Wsparł się żabimi łapami na kępie pobliskiej trawy i wyciągnął do góry, żeby móc przemówić.
- Wandale! – zaskrzeczał. – Przychodzą tu na moje bagno i skaczą mi po głowie, ciemnoty jedne! – oburzył się. – Potopię głuptaków! – zagroził.
- Spokojnie, bagienniku! – Ilia podniosła ręce w obronnym geście, nakazując mu wstrzymać się z podejmowaniem podobnych decyzji. – Rozwiążmy to w jakiś bardziej pokojowy sposób! – zaapelowała. Władca torfowiska wyglądał jednak na bardzo rozsierdzonego i na nieskłonnego do prowadzenia jakichkolwiek negocjacji. – A co tu robi raróg? – zainteresowała się, zmieniając temat. Wszak w istocie uosobienie żywiołu ognia pod postacią płomiennego, czerwonego ptaka z długimi, barwnymi piórami ogona niemal jak u pawia i długą, łabędzią szyją z krótkim i mocnym, wróbeleczym dziobem było niecodziennym widokiem.
- A ja wiem? – burknął bagiennik. – Nie obchodzi mnie ta czerwona kura tak długo, jak mi nie nacisnęła na odcisk! – fuknął.
- Raróg?! – wystraszył się chłop tkwiący po szyję w błocie. – To jest raróg?! – niemal zapłakał. – Przecie raróg jest posłańcem samego Swaroga! – zawołał. – Anioły bez skrzydeł, bagienniki, czarownice, rarogi… co jeszcze? – jęknął żałośnie. – Ustra, mówiłem ci, żeby się w to wszystko nie mieszać! – rzucił do, jak w końcu zauważyła kobieta, rannego przygłupa. A więc to dlatego ten darł się jak oparzony…
Darł się jak oparzony, bo i w gruncie rzeczy taki właśnie był. Po kolorze mazi spływającej po większej części jego lewego boku kobieta rozpoznała, iż ten musiał zostać opluty przez bagiennika. Jego trucizna była dość parząca, jednak raczej nie stwarzała śmiertelnego zagrożenia. Uszkadzała co najwyżej powierzchowną warstwę skóry, powodując, że nieszczęśliwy delikwent borykał się ze stosunkowo niegroźnymi krwotokami. Podrażnienie skóry, owszem, było bolesne, jednak w mniemaniu kobiety nie było wystarczającym powodem do darcia się w niebogłosy. Przynajmniej jedna z rąk Kamijo również była umorusana w brunatnej mazi, jednak ten trzymał usta zasznurowane. Wieśniak mógł brać przykład z arystokraty, jak powinien zachowywać się jak prawdziwy mężczyzna.
Wiedźma sama doskonale wiedziała, jakich obrażeń może przysporzyć ta trucizna, gdyż często z nią pracowała i nie raz sama również się nią oblała – nierzadko z „drobną” pomocą kręcącego się pod nogami smoka lub kulawego stołu, któremu właśnie zachciało się zatrząść. Bowiem jad bagiennika był bardzo cenioną substancją, z której można było przyrządzić specyfiki na reumatyzm, bóle kręgosłupa, rany, niestrawność, choroby serca, a nawet bezpłodność. Kobiecie przeszło przez myśl, że skoro już pofatygowała się na torfowisko, to mogłaby poprosić demona o małą próbkę trucizny, żeby sporządzić dla siebie smarowidło na bolące plecy od garbienia się nad rozbitym talerzem spirytystycznym. Ten jednak wciąż wyglądał na mocno skwaszonego, więc Ilia wolała nie ryzykować trzema życiami tylko po to, żeby zadać jedno, głupie pytanie, na które prawdopodobnie i tak znała już odpowiedź.
Westchnęła, rozglądając się dookoła, jakby szukając odpowiedzi lub chociażby podpowiedzi, którą mogłaby jej dać matka ziemia. Zawiesiła spojrzenie na dłużej na płomiennym posłańcu boga słońca, nieba, ognia i kowalstwa. Jego obecność tutaj była naprawdę niespotykana…
- Mój drogi – zaczęła spokojnie, zwracając się do demona – muszę ci powiedzieć, że te ciołki nie znalazły się tu jednak z własnej woli – zdecydowała się wyjaśnić całą sytuację. – Przebrzydły bełt pokrzyżował im drogi, kiedy ci byli w drodze do jeleniego zagajnika – postawiła sprawę jasno. – Więc niejako za ich wtargnięcie na twoje ziemie możesz winić jego, a nie ich. Pozwól mi zatem zabrać od ciebie to utrapienie, żeby więcej ci nie przeszkadzali – poprosiła.
- Najpierw niech pożałują! Żeby mieli nauczkę na następny raz! – zawołał buńczucznie.
- Ale jak ich potopisz, to nie będzie już żadnego następnego razu – zauważyła, rozkładając bezradnie ręce. – Poza tym, mówię ci, że to jedno nie ich wina. Jeśli chcesz, mogę ci przyprowadzić prawdziwego winowajcę; bełta – obiecała. – Oni nieroztropnie wstąpili na bagno, gdyż byli przekonani, że zmierzają w zupełnie inną stronę. Nie zachowali ostrożności, gdyż i nie było powodu ku temu. W końcu zmierzali do zagajnika – podkreśliła.
- A mnie to nie obchodzi! – uparł się żabi stwór.
- Pozwól mi zatem trochę się potargować – starała się nie zabrzmieć nazbyt natarczywie. – Jeśli oddasz mi tych tutaj – wskazała na uwięzionych ludzi i wampirów – obiecuję wstawić się za ciebie u Wodnika, żeby ten umówił cię z jego najstarszą córą, Seriną – dała słowo. – Wodnik szuka dla niej męża, żeby ta więcej nie pływała do miasta – wyjaśniła.
Żabie oczy błysnęły chciwie. Bagiennik może nie był wcale wielce zakochany w córce wodnego pana, ale za to był łasy na władzę i pozycję. Bo nie dało się ukryć, że Wodnik, jako władca wszelakich wód stojących i pływających, był znacznie wyżej w hierarchii niż byle bagiennik, który władał jedynie jednym torfowiskiem. Właściwie to nawet nie miał go na własność, gdyż fakt, iż znajdywała się tu woda sprawiała, iż teren ten faktycznie przynależał do Wodnika, a żabi demon był jedynie kimś w rodzaju jego wasala.
- No… Jeśli tak się sprawy mają, to może faktycznie mogę ci ich oddać… W końcu i tak nie będę miał z nich żadnego pożytku… - zaskrzeczał.
Ilia ostrożnie zbliżyła się do zbiornika, na którego brzegu przesiadywał pokraczny stwór. Poczekała, aż ten wydostał uwięzionych bliźniaków i wieśniaka, a następnie pomogła wygramolić im się na stały ląd. Uścisnęła błoniastą łapę demona, przypieczętowując tym samym układ.
- Wspomnę mu o tobie, kiedy tylko znów będę się z nim widzieć – obiecała.
- Na to liczę… - burknął bagiennik. – A teraz zabieraj mi ich stąd! Byle szybko! – fuknął.
- Konia też biorę – upomniała się. Demon skrzywił się i cmoknął niezadowolony, jednak ostatecznie skinął głową, decydując, że dobre układy z wiedźmą i Wodnikiem są ważniejsze od przyjemności topienia żywych istot. – A tam co się zadziało? – zapytała, wskazując na dwójkę uważnie obserwowaną bursztynowymi ślepiami raróga.
- Ten tam… strzelił… - wydusił z siebie nieskładnie jeden z wampirzych braci i wskazał na wciąż jęczącego boleśnie chłopa. - …z kuszy… do raróga… - wydukał.
Strzelać do posłańca bogów. Pięknie. Nic tylko powinszować inteligencji. Kobieta westchnęła ciężko. Z tego wszystkiego zaczynała boleć ją głowa…
Z rarógiem nie dało się dyskutować. Nie był to byt na tyle rozwinięty, żeby mówić, jednak nie oznaczało to także, że był przygłupi. Płomienisty ptak był bardzo inteligentnym i przede wszystkim dumnym zwierzęciem, z którym trzeba było się liczyć.
- A skąd ty w ogóle kuszę żeś wytrzasną, co Ustra? – zawołała, podchodząc do owej dwójki i mierząc się spojrzeniem z wielkim ptaszyskiem.
- Sam żem sklecił… W zakładzie ojca… - wyznał płaczliwie chłop.
No tak, ojciec Ustry miał zakład stolarski. Wiedźma szybko zlustrowała sytuację, dostrzegając, że strzała tkwiła w drzewie stojącym daleko po lewej, toteż albo wieśniak nie umiał za grosz celować, albo jego wynalazek nadawał się do spisania na straty. Ona podejrzewała jednak, że w tym przypadku obie te teorie mogły być po części prawdziwe. Raróg jednak, widząc człowieka, który w niego celował, wystraszył się i najeżył, przez co teraz nie pozwalał odejść swoim dwóm upatrzonym ofiarom na krok. Gdy chociaż jedna z nich próbowała się ruszyć, ten darł się jak opętany. Było to mądre zwierzę, jednak koniec końców tylko zwierzę, toteż nie można było winić je za takie zachowanie…
Płomienisty ptak jakby zdawał sobie sprawę z głupoty, z jaką przyszło mu stanąć oko w oko w postaci wiejskiego chłopka-roztropka i chyba tylko dlatego zdecydował się jeszcze nie atakować. Wszak mądre powiedzenie uprzedzało, żeby do byka nie podchodzić od przodu, konia nie zachodzić od tyłu, a do głupiego nie podchodzić wcale, jednak zraniona duma i oburzenie nie pozwalały mu przejść wobec tego wszystkiego obojętnie. Jakże cudownie…
Ilia sięgnęła do głębokiej kieszeni sukni, w której nosiła „wszystko, co przydatne”, jak to lubiła określać. Po omacku wyszukała w niej skrawki krzesiwa, które było nieco zmodyfikowane za sprawą magii. Złączyła dłonie i zaczęła je pocierać, jakby w jednej chwili strasznie zmarzła, po czym dmuchnęła w wąską szczelinę powstałą między nimi. W odpowiedzi spomiędzy jej palców buchnęły drobiny żaru, które w bardzo powolny sposób spopielały się, unosząc się jednocześnie w powietrzu niczym błędne ognie lub sztuczne świetliki. Zaczęła wachlować rękami, żeby świecące punkciki ruszyły z miejsca. Tak też się stało. Kiedy raróg dostrzegł je, rzucił się z wrzaskiem w pogoń za umykającymi drobinami żaru. Zafascynowane świecidełkami zwierzę oddaliło się w głąb lasu. No cóż… swój do swego ciągnie, nie? Jako że posłaniec Swaroga był upersonifikowaniem żywiołu ognia miał lekką obsesję na jego punkcie – płomienie były jego siłą i słabością za razem. W razie niebezpieczeństwa potrafił ich używać do własnej obrony, ale łatwo było go także rozproszyć zapalając chociażby pochodnię. Raróg miał opinię „towarzyskiego” ptaka, który lubił przesiadywać nocą z wędrowcami przy ognisku. Potrafił zafascynowany wpatrywać się w płomienie nawet przez kilka godzin.
- I takie to właśnie te chłopy są bez baby… - westchnęła ciężko. - …zupełnie nieporadne… - przewróciła oczyma, mrucząc do siebie pod nosem.
- Dziękuję… moja pani, za twą nieocenioną pomoc… - Kamijo odezwał się dopiero po dłuższej chwili. Widząc, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane, pomógł wywindować się oplutemu bagiennikową trucizną chłopowi do siadu, na co ten zaczął biadolić i jęczeć żałośnie.
- A cichaj ty już tam! – jęknęła do rannego. – Uszy więdną! Żalisz się nad sobą, jakby ci coś wielkiego było! – fuknęła.
- A i jest! – upierał się wieśniak. – Krwawię przeto! – chlipnął.
Czarownica tym razem pozwoliła dać sobie upust swojej irytacji, burcząc wiązkę inwektyw pod nosem. Z niezadowoleniem pomogła wampirzym bliźniakom wyciągnąć konia z bagniska, a następnie załadować na jego grzbiet najbardziej poszkodowanego. Reszta szła piechotą, gęsiego, za przewodnictwem kobiety, która trzymała lejce, ostrożnie wybierając drogę, żeby rumak znów nie zatonął w torfowisku.
Ustra przez całą drogę nie chciał się zamknąć, przez co Ilia miała nieodpartą ochotę zrzucić go z siodła i zostawić w krzakach, żeby dopadła go jakaś gangrena czy inne licho i żeby faktycznie tam skonał. No kto to widział, żeby facet tak się zachowywał!… w dodatku przed obliczem niewiasty… Mógłby mieć chociażby jakieś szczątkowe ilości honoru, nawet jeśli był zwykłym prostakiem…
Zajechali do wioski. Wiedźma zrzuciła jęczącego chłopa na kupę sukien i materiałów piętrzących się na jednym ze straganów. Na ich przybycie znów zaczęła się wrzawa. Dziewki zaczęły piszczeć na widok bladolicego arystokraty, niektóre nawet roniły łzy, gdyż jak widać i temu musiało oberwać się rykoszetem, kiedy żabi demon pluną na chłopa. Inni, widząc, że ten ma krew na rękach i miecz przy pasie, uciekli w popłochu, będąc święcie przekonani, że odwiedziła ich apokaliptyczna Śmierć. Całe szczęście pomimo że możny nosił przy sobie cały czas broń, nie wymachiwał nią głupio na prawo i lewo, nie stwarzając przy tym dodatkowych problemów…
Kaznodzieja znów zaczął drzeć się, a uciszał go tylko niemal gruźliczy kaszel, którym zanosił się z wysiłkiem. Wywrzaskiwał, że koniec świata jeszcze daleki, że to nie anioł i nie upadły i że od czarownicy trzeba stronić. Kobiecie przez chwilę przeszło nawet przez myśl, żeby tak po prostu strzelić go raz a porządnie po mordzie, żeby się zamknął, ale ostatecznie machnęła jedynie ręką zniechęcona. Kiedy emocje w niej nieco opadły w końcu zaczęła odczuwać nieprzyjemności związane ze strojem niedopasowanym do pogody. Nie ma co się kłócić. Lepiej, żeby sama czym prędzej wróciła do chałupy i się ubrała albo w innym wypadku przemarznie i skończy podobnie jak i klecha.
Stara baba rzuciła się do niej z podziękowaniami i wyrazami wdzięczności. Chciała ją nawet wyściskać i wycałować za przyprowadzenie jej skretyniałego syna, nawet jeśli ten broczył jak zwierzę rzeźne. Ili nie widziało się jednak z nikim obściskiwać, w dodatku publicznie. Zręcznie próbowała się uchylić lub odepchnąć starowinkę od siebie, jednak ta się uparła.
- A co ze mną?! – jęknął żałośnie Ustra. – Ranny jestem! Krwawię! – przypomniał, jakby ktoś zdążył zapomnieć.
- Rany polej gorzałką i zawiń w czyste szmaty – poleciła bezdusznie. – Zagoi się – obiecała, wciąż unikając namolnej chłopki.
W końcu z pomocą przyszedł jej wampir, który złapał ją pod boki i wsadził w siodło, tym samym sprawiając, że ta była teraz zbyt wysoko, żeby zdeptana i przygnieciona przez ilość własnych wiosen baba mogła ją dosięgnąć. Kamijo bez słowa chwycił lejce tak jak ówcześnie zrobiła to wiedźma i zmusił konia do ponownego ruszenia z miejsca. Najwyraźniej czym prędzej chciał opuścić to głośne towarzystwo. Pionowa zmarszczka między jego ściągniętymi brwiami mogła świadczyć, że i jego dopadła migrena. Pachołkowie ruszyli za nim w ciszy.
Czarownica już po chwili obejrzała się, żeby przyjrzeć się wyczerpanym twarzom dzieciaków. Nie dziwiła im się. W końcu poruszanie się w bagnisku i próby wydostania się z niego musiały kosztować ich od groma energii. Bracia ledwo trzymali się na nogach.
- Daj no tu dzieciaki – odezwała się do złotowłosego. – Ja mogę iść, ale oni to zaraz padną jak muchy – zauważyła. Już chciała zsunąć się z siodła, w którym siedziała bokiem niczym prawdziwa dama, gdyż tak właśnie została w nim usadzona przez arystokratę.
Ilia jeszcze nigdy nie widziała tak skwaszonego i wyczerpanego możnego. Ten z niechęcią odwrócił się, aby przekonać się o prawdomówności swojej towarzyszki. Widząc, że jej słowa niewiele mijały się z prawdą, przywołał do siebie pachołków i zatrzymał konia. Gestem dłoni nakazał wspięcie się im na jego grzbiet, przy czym także zabronił zejścia z niego wiedźmie.
- Jakby to wyglądało, gdyby pani w moim towarzystwie zmuszona byłaby iść? – wysilił się na słaby uśmiech, który wciąż przypominał mdły, zimowy promień słońca. – I tak się nie godzi, żeby pani jechała na rumaku w takim stanie, ale cóż… - westchnął bezradnie.
- Daj spokój! – machnęła ręką. – My tu teraz wszyscy brudni jak święta ziemia! – parsknęła, zupełnie nie przejmując się takimi drobnostkami.
Jeden z bliźniaków wsunął się przed nią, przed siodło, a drugi zajął miejsce na samym końskim zadzie, moszcząc się za siodłem. Obaj kurtuazyjnie przeprosili za stwarzanie problemów, co w jakiś sposób zmiękczyło serce czarownicy, która w jednej chwili zapragnęła przytulić pachołków do piersi niczym miłosierna matka. Koniec końców to wciąż przecież jeszcze były dzieciaki…
No i masz ci los. Ranny i umorusany pan z miasta brnie piechotą przez błotnistą drogę, podczas gdy jego konia bezczelnie okupuje dwójka pachołków z czarownicą. A to dobre. Ilia zaśmiała się w myślach. Podejrzewała, że ciężko było o drugie podobne, cudaczne indywiduum, jakim był złotowłosy arystokrata. W końcu kto to widział, żeby służący siedział, a pan szedł? W dodatku w takich warunkach? A jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, ten wcale nie wyglądał na złego z tego powodu. Był co najwyżej zmęczony.
Kobieta z ulgą odnotowała malującą się na horyzoncie bryłę własnej chaty. Zeskoczyła z siodła tuż przed furtką do własnego obejścia i przejęła lejce. Poprowadziła umorusanego rumaka na tylną część podwórza i uwiązała go u belki stodoły, to znaczy dokładnie tam, gdzie uwiązany stał również jej, znacznie mniejszy, starszy i mniej okazały koń. Upewniła się, że poidło było pełne i że paszy nie brakuje w korycie, po czym sięgnęła po metalową balię.
- Zimno jest, ale jakoś radzić sobie trzeba – wzruszyła ramionami, spoglądając głównie na niezgrabnie gramolących się braci, którzy ledwo utrzymywali już otwarte oczy z wycieńczenia. – Studnia tam – wskazała palcem – miska tu – wcisnęła jednemu z nich balię. – Powodzenia – skwitowała. – Co jak co, ale w takim stanie do chałupy to ja was nie wpuszczę – postawiła warunek, gdyż dzieciaki były brudne od szyi w dół. – Chałupa to jednak nie chlew – zauważyła. – No, raz, dwa się obmyć i biegusiem do środka, żeby was jakieś cholerstwo na zimnicy nie strzeliło – przestrzegła. – Potem dam wam jakieś szmaty do ubrania – obiecała. Bracia niepewnie spojrzeli po sobie. Widocznie nie podobała im się wizja kąpieli w lodowatej wodzie, kiedy zima tak na dobre przecież jeszcze nie odeszła, ale zdawało się, że rozumieli, iż nie mieli innego wyboru. – A ty, złociuchny – zwróciła się do arystokraty, który nosił tylko śladowe ilości błota. Jego ubranie znaczyło znacznie więcej krwawych plam – od razu do środka – zarządziła. – Zaraz cię opatrzę.
Jemu również takowy stan rzeczy nie był na rękę, jednak nie odezwał się słowem. Głównie dlatego, że nie było już o czym więcej dyskutować. Po minie możnego wnioskowała, że ten nie lubił zdawać się na innych. Ponad to miał wpojony ogromny szacunek do kobiet, który starał się okazywać na każdym kroku, nawet jeśli na jego drodze pojawiła się prosta chłopka. A nawet wiedźma. Ili wydało się to niespotykane, jednak musiała przyznać, że była to przyjemna odmiana. Może właśnie dlatego w ostatnim czasie nawet zagustowała w towarzystwie Kamijo.
Wampir wszedł do chałupy tylnim wejściem. Smok nawet na niego nie warknął, wciąż pamiętając poprzednie dni jego urzędowania w wiedźmiej chacie. Właścicielka przybytku ruszyła za złotowłosym arystokratą, uprzednio tylko względnie oczyszczając się z nadmiaru błota. Zaraz wyciągnęła kilka specyfików do odkażania ran i smarowidło, które przyspieszało ich gojenie, a także zmniejszało ból i obrzęk. Udało jej się nawet wygrzebać kilka bandaży wydzierganych z pajęczych nici gigantycznych pająków żyjących w głębi puszczy. Ustawiła wszystko, czego potrzebowała na kulawym stole i spojrzała wyczekująco na mężczyznę, który jak do tej pory po prostu stał bezczynnie jak kołek.
- No, a ty na co liczysz, kochanieńki? – przewróciła oczyma. – Rozbieraj mi się tu – założyła ręce na piersi.
Możny już otworzył usta, żeby coś powiedzieć, jednak ostatecznie znów zamilkł. Nie było po co dyskutować. Musiał się słuchać. Słuchanie się wiedźmy było dla niego w danej chwili bardzo wskazane. I choć cała ta sytuacja wydawała mu się chyba nawet mniej podobać niż wtedy, kiedy wylądował przypadkiem na tych zapomnianych przez bogów terenach po raz pierwszy, to musiał w tej chwili przełknąć swoją dumę. Dość niechętnie zrzucił z siebie krótki, czarny, skórzany płaszcz, a następnie wziął się za rozpinanie białej koszuli… albo raczej koszuli którą można było wspominać jako białą.
Czarownica z miejsca wzięła się do roboty. Przetarła rany, które głównie mieściły się na rękach i lewym boku arystokraty sprawdzonymi specyfikami, a następnie owinęła go delikatnymi bandażami. Zaraz potem zlazła do piwnicy i z powrotem zmuszona była wygrzebać cerowane łachy, które zostały jej po przygodnych kochankach. Wczłapała się z powrotem po schodach z trudem i rzuciła naręczem ubrań w pana z miasta dokładnie w chwili, w której do środka wpadły zmarznięte dzieciaki. Całe szczęście dla nich też starczyło odzieży.
 Wiedźma miała mierne pojęcie o podejmowaniu gości, jednak potrafiła domyślić się, że zziębnięte, przestraszone nie na żarty dzieciaki pewnie były głodne, ale nie śmiały się poskarżyć. Arystokratę mogłaby wystawić już za drzwi w obecnym stanie, bo przecież umierający nie był, ale z jakiejś racji zrobiło jej się szkoda pachołków. No a jak już chciała zatrzymać tę dwójkę chociaż na chwilę dłużej, to nie mogła wyrzucić złotowłosego, prawda? Przynajmniej nie bez stosownego powodu… a żaden jak na złość nie przychodził jej na myśl. Kamijo, jakby czytając jej w myślach lub przynajmniej domyślając się, co mogło się święcić, też nie dawał jej żadnych przyczyn do niezadowolenia. Siedział grzecznie, najwyraźniej próbując przeboleć swoją zranioną, męską dumę. Zasępiony przynajmniej starał się nie dawać tego po sobie poznać, ale Ilia już i tak wiedziała. Bo w końcu wszyscy faceci są tacy sami. To on tu nosi spodnie. Wybrał się na polowanie. Z pachołkami do pomocy. I był uzbrojony! Na litość dobrej Matki Mokoszy, miał miecz u boku!... a jednak ratować musiała go kobieta. W dodatki czarownica.
Kobieta machnęła lekceważąco ręką. Póki nie sprawiał problemów, mógł sobie siedzieć w tym swoim upatrzonym kącie nawet i tydzień, i jej by to nie przeszkadzało. Grunt, żeby nie powodował kolejnej wrzawy tego samego dnia. Wszak trzeba było przyznać, że dzisiejszy dzień obfitował już w wystarczającą ilość rewelacji…
Rozejrzała się po chacie, zastanawiając się, co mogłaby postawić na stole. Suchej kiełbasy od masarza zakamuflowanej przed smokiem za ścianą z alchemicznego szkła było jej trochę szkoda. W końcu to rarytas. Poza tym dzieciaki zapewne i tak kręciłyby nosem na suche, gumowate mięso. To nie jest coś, w czym gustują dzieci. Westchnęła, przeczesując palcami włosy i odgarniając je na plecy. Więc co im przygotować? Jajecznicę na smalcu? Czym ich uraczyć? Kiszonymi ogórkami? Nie… musiała znaleźć coś innego.
Ostatecznie skończyło się na tym, że stanęła przy blacie kulawego stołu i zaczęła wyrabiać ciasto na pierogi. Wciąż zostało jej trochę twarogu, zsiadłego mleka i truskawek, na których przeprowadzała eksperymenty przyspieszonego dojrzewania. Sama zjadła ich trochę poprzedniego dnia i wciąż nie dopadła ją obstrukcja, co uważała za dobry znak i jednocześnie potwierdzenie tego, iż można było je spokojnie spożywać bez żadnych obaw problemów żołądkowych. Mąkę zawsze trzymała w którejś szafce, gdyż był to materiał uniwersalny, przydatny nie tylko do gotowania. Postanowiła zatem wykorzystać te produkty i na szybko ulepić pacholęciem parę pierogów na słodko. Zakasała rękawy i wzięła się do roboty. Nim jednak rozwałkowała drugą partię ciasta i wzięła się za wycinanie z niego kółek, zaczęła wyklinać na siebie i swój wybór. Już tak dawno nie gotowała dla kogoś innego, że niemal zapomniała, ile to było zachodu z klejeniem pierogów. Że jej się też zachciało w to bawić! Przewróciła oczyma, sapiąc ciężko pod nosem i przestępując z nogi na nogę. Kiedy dłużej postała w jednym miejscu zaraz zaczynał boleć ją krzyż i lewe biodro… ale co się dziwić? Przecież nie miała już dwudziestu wiosen. Czas leciał nieubłaganie i choć obchodził się z nią łaskawie, a wiedźma kurowała się również swoimi różnymi specyfikami, aby zachować młody wygląd na dłużej, ciała i łupania w kościach nie dało się oszukać.
Rzuciła okiem na skulone na ławie wampiry, które trzymały się blisko siebie, żeby się ogrzać. Na widok ich zgaszonych twarzyczek serce ponownie jej zmiękło i przestała narzekać w myślach na koślawy stół, mąkę rozsypującą się dookoła, którą później trzeba będzie posprzątać czy w końcu przyklejające się do blatu ciasto. Chciała sprawić maluchom chociaż małą przyjemność dobrą kolacją. Chwilę potem złapała się jednak na myśleniu, że ci w posiadłości możnego zapewne nie zaszczyciliby jej dania nawet spojrzeniem, rozważając co najwyżej możliwość uraczenia nim psów gończych, ale cóż… powiedzmy, że starała się nie przywiązywać nadto uwagi do tego i nie przygnębiać samej siebie tym spostrzeżeniem.
Rozpaliła ogień pod kociołkiem, do którego wlała wodę. Przywołała pachołków, żeby ci się ogrzali. Zaczęła wrzucać słodkie pierogi do gotującej się wody. Czuła na sobie cały czas zainteresowane, napięte spojrzenia dzieciaków. Nie rozumiała, czemu te obserwowały ją tak czujnie. Przecież nie odstawiała przed nimi żadnego pokazu magicznego. Czyżby obawiali się, że z kotła zaraz coś wylezie? Coś paskudnego i obrzydliwego? A może sam diabeł? Albo zwyczajnie powątpiewali w zdolności kulinarne czarownicy…
Wyłożyła gotowe pierogi do głębokiego półmiska i postawiła na stole. Znalazła kilka poobijanych, obdrapanych, mniejszych talerzyków i sztućce, stawiając je przed pacholętami. Sama zasiadła naprzeciw nich do stołu i nałożyła sobie porcję. W końcu skoro tyle już się namęczyła, to wypadałoby, żeby przynajmniej widziała, jak smakują jej wysiłki, prawda?
Smakowało nieźle. Zdawała sobie sprawę, że zapewne nie umywała się do wielkich kucharzy z miasta, sama nie miała się za osobę wielce uzdolnioną kulinarnie, ale dało się zjeść. Wystarczająco jak na jej standardy. Wampiry jednak ani drgnęły z miejsca i przenosiły tylko jakby zdziczałe spojrzenia z kobiety na półmisek i z powrotem.
- No… jedźcie – poleciła.
- To my… znaczy – zająknął się jeden, przełykając głośno ślinę. - …można się poczęstować? – zapytał jakby z niedowierzaniem.
- A co? Dla kogo to ja niby robiłam, co? – kobieta spojrzała na niego z politowaniem. – Myślałeś, że każę wam patrzeć, jak jem? I to w dodatku taką porcję? – pokręciła głową.
Bliźniaki nie odpowiedziały, jednak w końcu sięgnęły po jedzenie. Z początku ostrożnie nakładały delikatne pierogi na pokiereszowane talerzyki szczerbatymi widelcami, zupełnie jakby przenosili na nich czystą ambrozję lub płynne złoto. Wzięli się za powolne krojenie, próbując przy tym zachować wszelkie zasady dobrego zachowania.
- Jak wam będzie prościej to możecie rękami – wzruszyła ramionami. – To nie zamek, a ja nie wyprawiam tu wykwintnego balu. Nie musicie zachowywać się tak sztucznie – prychnęła, obserwując z rozbawieniem poczynania dzieci.
Na tę komendę dwie pary oczu zalśniły niczym latarnie morskie. Młodziki rzuciły się na jedzenie, łykając kęsy niczym pelikany, niemal w ogóle nie rozdrabniając pokarmu, a od razu go przełykając. Oblizywali się przy tym i mlaskali z zadowolenia. Obraz ten był tak dramatycznie różny od tego, który prezentowali jej przed chwilą, a przy tym tak szczery, że kobieta nie mogła się powstrzymać i najzwyczajniej w świecie roześmiała się w głos. Spłoszone pacholęta zamarły w przestrachu w bezruchu, obawiając się, że coś zrobili nie tak. Ona jednak machnęła na nich uspakajająco ręką.
- Jedźcie, ile potrzebujecie – odezwała się łagodnie. Zaraz jednak zwróciła spojrzenie ku mężczyźnie, który zdawał się być tak pochłonięty przez swój wewnętrzny świat, iż nawet nie zauważył faktu pojawienia się jedzenia na stole. – A po ciebie, darmozjadzie, to trzeba specjalne zaproszenie wysyłać, ha? – niemal zakrzyknęła, żeby mieć pewność, że jej słowa dotrą do wampira. – Karetę zamówić do stołu czy sam pofatygujesz te swoje arystokrackie siedzenie? – zapytała zaczepnie.
- Nasza dobrodziejka ratuje nas z opresji, opatruje nasze rany, a teraz także nas karmi – powolnie wywindował się do pozycji stojącej, zmierzając w kierunku stołu. – Naprawdę nie wiem, jak ci dziękować za twą dobroć, moja pani – skłonił się i chciał ująć dłoń Ili i ucałować jej grzbiet, jednak ta wyrwała mu ją, kiedy ten tylko po nią sięgnął i zdzieliła go nieprzesadnie mocno po łbie.
- Ty mnie tu hymnów pochwalnych nie układaj, tylko siadaj i jedz – rozkazała. – Póki ciepłe. Poza tym niewykluczone, że jeszcze chwila i obejdziesz się tylko smakiem – zachichotała widząc, że maluchy naprawdę musiały być głodne, skoro tak się obżerały.
- A co to za brak manier?! – oburzył się złotowłosy, spoglądając z przyganą na służących. – Czy was nie nauczono, jak zachowywać się przy stole? W dziczy was chowano? – ściągnął gniewnie brwi.
- Daj im spokój – syknęła czarownica. – Ja im pozwalam. Niech jedzą tak, jak im wygodnie, żeby się najeść – założyła ręce na piersi. Zdezorientowane bliźniaki spojrzały niepewnie na swojego pana i gospodynię, nie wiedząc, do kogo poleceń należało im się zastosować. – Nie słuchajcie go – parsknęła, ostentacyjnie odwracając się od Kamijo. – To moja chałupa, więc i moje zasady. Jeść – poleciła. – Ty też – zwróciła się do możnego.
Duma arystokraty najwidoczniej została ugodzona kolejny raz dzisiejszego dnia. Został odmówiony mu posłuch. Przez kobietę. Wiedźmę. Niemniej jednak ten nie odezwał się ani słowem i posłusznie zajął miejsce obok swojej dobrodziejki, sięgając po swoją porcję. W milczeniu zaczął jeść.
Po kolejną dokładkę sięgnął ten bardziej małomówny z braci. Za swój „występek” został jednak szybko zrugany surowym spojrzeniem przez złotowłosego.
- Czy wam to aby już nie wystarczy? – zapytał z przekąsem.
- Kiedy to takie dobre! – zawołał na usprawiedliwienie.
- Właśnie! – dodał drugi. – Kucharz w posiadłości w mieście nie potrafi tak gotować! – poskarżył się.
Ilia poczuła się połechtana niebanalnym komplementem na temat swojej kuchni, nawet jeśli zdawała sobie sprawę, iż w tym wypadku zapewne najlepszą przyprawą był głód, toteż młodzi znacznie przesadzali, gdyż zwyczajnie kiszki grały im marsza.
- Nie zamierzałem ujmować kuchni naszej gospodyni… - mruknął mężczyzna.
- Daj im spokój – sapnęła czarownica. – Niech zjedzą w spokoju, bo się jeszcze przez ciebie wrzodów żołądka nabawią – westchnęła.

I tak oto wampiry zawitały do wiedźmiego obejścia raz jeszcze… Jak tym razem miało się to skończyć?