DOGMA/UNDYING

Dobra, zdaję sobie sprawę, że z pewnością nikt nie spodziewał się czegoś podobnego, ale cóż… Wen wciąż lata sobie z wielkimi ostrzami, zaopatrzony w zwoje magiczne wśród demonów i pławi się w świeżej krwi, podczas gdy blog na tym cierpi ^^’’ Z tej racji postanowiłam w końcu coś wrzucić, nawet jeśli to owe „coś” miałoby być tak personalne, emocjonalne i zupełnie inne. Niemniej jednak jest w jakiś sposób połączone ze światem j-rocka, bo do napisania tego zainspirował mnie w końcu Ruki – jak nie trudno się domyślić C’’: Kto wie, jeśli komuś przypadnie to do gustu to może nawet machnę się, żeby to kontynuować jako opowiadanie  - coś w rodzaju „Wiedźmy” z Kamijo (za którą notabene też muszę się wziąć, ale ciii… x’’p), bo w sumie mam napisane nawet więcej niż publikuję teraz.

Okej, bez dłuższych wstępów, endżoj~! (mam nadzieję… ^^’’)

Ruki – DOGMA/UNDYING

Popielate niebo rodzi łzy. Jakby do pary, dopasowując się, moje oczy płaczą. Gardło ściska się boleśnie, tak, że ledwo mogę przełykać zbryloną, lepką ślinę. W ustach mam sucho. Boli mnie głowa. Cholera, zaraz czaszka pęknie mi w szwach! W dodatku jeszcze ten bachor zza ściany znów ryczy…
Nierówny oddech rwie się z piersi. Spływające łzy łaskoczą moje policzki niczym w delikatnej pieszczocie. Jakby chciały mnie pogłaskać i dodać otuchy. To takie groteskowe…
Bolą mnie oczy. Rozmazany świat mięknie i rozpływa, topi się. Na co mi oczy, które tylko potrafią płakać? Nie potrzebuję ich. Zamknę je. Tylko na chwilę.

Zimno. W powietrzu unosi się ciężki swąd spalenizny i kadzidła. Nie wiem, skąd dochodzi. Nie wiem, gdzie jestem. Nie widzę. Świat buja mi się przed oczami, kręci piruety, faluje i wywraca koziołki. Góra miesza się z dołem, tak, że nie wiem już, w którym kierunku idę.
Bo idę. Oczywiście, że idę. Nie mogę stanąć w miejscu. Chcę, żeby to się skończyło, więc idę. Nie mogę tu zostać. Tylko nikła nadzieja na to, że brnięcie do przodu pozwoli mi wyrwać się z tego dziwnego miejsca i stanu pozwala mi wciąż zachować zdrowe zmysły. W końcu muszę w coś wierzyć.
Powoli szoruję nogami po zimnej, wilgotnej ziemi. Jest ubita, błotnista. Nie czuje pod stopami źdźbeł trawy, więc liczę, że trzymam się jakiegoś traktu lub drogi. W pewnym momencie zawadzam o coś nogą. To zdecydowanie nie jest kamień ani powalony pień drzewa. Inna faktura. Zbyt lekkie. Ostrożnie pochylam się, starając się nie stracić równowagi. Podnoszę znalezisko i obracam je w rękach. Uwypuklenie przywodzi na myśl skorupę lub maskę. Powierzchnia jest gładka. Podnoszę przedmiot na wysokość oczu. Staram się skupić wzrok, rozpoznać, co wpadło mi w ręce. Pierwsze, co zauważam to barwa. Antracytowa, nieprzebrana czerń, od której miejscami odznaczają się złote melizmaty. Z czasem pojawia się też forma. W istocie znalezisko wydaje się być maską. Trochę dziwną. Przypomina nieco ptasi dziób. Postanawiam ją przymierzyć. Nie zmieni to mojego niecodziennego stanu, nie naprawi wzroku, ale coś kusi mnie, żeby ją założyć. Od tak po prostu. Przecież gorzej już nie będzie, nie?
Maska pasuje jak ulał. Trzyma się mojej popękanej twarzy. Tak, popękanej. Czuję pod palcami fakturę własnej popękanej z zimna, suchej skóry.
Wtem maska zostaje zabrana. Dosłownie. Nie spada. Przez krótki moment widzę, jak oddala się od mojej twarzy. Widzę nawet migawkę ręki skrytej w obszernym, czarnym rękawie i czarnej rękawiczce. Rozglądam się, ale dookoła nikogo nie ma. Jestem sama.
Świat stoi już w miejscu. Nie buja się, nie skacze. Moje oczy działają poprawnie. Teraz przynajmniej wyraźnie widzę, gdzie się znajduję. Pośrodku pustkowia. Dookoła mnie rozciągają się dzikie pola zarośnięte kłębami skołtunionych krzewów i wysokich traw. Stoję pośrodku wydeptanej ścieżki. Przede mną, w oddali majaczy zarys budowli, do której z pewnością prowadzi owa ścieżka. Kieruję się w stronę zabudowań.
Idę przed siebie nie zważając na to, że pojedyncze gałęzie i drobne kamienie ranią mi stopy. Zatrzymuję się dopiero, kiedy słyszę trzask. Spoglądam pod własne nogi, orientując się, że nadepnęłam na odłamki lustra. Odsuwam się nieco, a drobiny same podnoszą się z błotnistej ziemi i wracają na swoje miejsce – to znaczy na powrót tworzą całość. Lustro, które wygląda jakby się zapadło, sterczy pod kątem z ziemi. Przeglądam się w jego tafli. To nie jest moje odbicie. To nie jestem ja. Nie ja!
Zdziwiona podnoszę rękę do własnej twarzy, a dziewczynka w lustrze naśladuje moje ruchy. Dotykam ostrożnie drobnego nosa, pucołowatych policzków… Twarz dziecka nie jest popękana, tak jak się spodziewałam. Pod palcami wyczuwam inną fakturę. Zmieniłam się. Albo nie jestem już sobą. Jeszcze nie wiem, co jest prawdą.
Dziewczynka ma długie, jasne włosy, jednak te teraz zdają się być nieco ciemniejsze, gdyż są brudne. Buzia dziecka również jest pobrudzona, podobnie jak jej biała sukienka. Sama sukienka ma piękny krój i z pewnością kiedyś wyglądała cudownie, jednak teraz jest zaledwie nędznym strzępem siebie samej. Dziewczynka ma zaczerwienione oczy, pożółkłe białka… Wygląda niezdrowo, jakby trawiła ją jakaś poważna choroba. Boli mnie brzuch.
Niebo jest popielate i smutne przez pokrywające je gęsto warstwowe chmury. Wieje silny wiatr. Mimo to nie spodziewam się deszczu. Podświadomie wiem, że ziemia jest rozmoknięte za sprawą czegoś innego. Tutaj nie pada deszcz.
Nie jestem już bosa. Białe baleriny dziecka są ubrudzone błotem i czarną mazią. To właśnie za jej sprawą ziemia jest taka miękka. Maź paruje. Instynktownie zdaję sobie sprawę, że jest czymś złym, czego należy się wystrzegać.
Przyglądam się, jak ręka dziewczynki sama wskazuje puste pole. Znad wysokich traw unosi się szary dym. Pali się. Dym miesza się ze wszechobecną mgłą. Ostatni raz przyglądam się własnym, dziecięcym dłoniom i znów ruszam przed siebie. Nie wiem, co czeka mnie w zabudowaniach, ale bierne czekanie w miejscu nie zmieni mojej sytuacji. Możliwe, że ryzykuję. Zdaje sobie sprawę, że w budynku może czaić się coś złego, ale ja nie znoszę bezczynności. Jeśli będę stać w miejscu, nigdy się stąd nie wyrwę. Nigdy niczego nie zmienię.
Budynek przypomina coś na pograniczu małego zamku i klasztoru górskiego… Możliwe, że to jakaś opuszczona świątynia. Budynek jest stary. Mury są nadgryzione zębem czasu, poniszczone, jednak okna są całe. Są duże i dzielą się na sześć identycznych kwadratów, w którym w każdym jednym znajduje się mleczne szkło z symbolem otwartego oka pośrodku. Im bliżej wejścia jestem, tym zapach kadzidła i topiącej się stearyny staje się intensywniejszy. Sam zapach palących się świeczek naprowadza mnie na trop, iż świątynia nie jest jednak opuszczona.
Staję przed wielkimi, półokrągłymi odrzwiami z ciemnego drewna. Dwuskrzydłowe drzwi zdobione są różnymi symbolami, znakami, kto wie, może nawet pentagramami czy pieczęciami, które są mi kompletnie obce. Nie wiem, co oznaczają. Moją szczególną uwagę zwraca największy z symboli, który składa się z dwóch gwiazd wpisanych w okrąg. Mniejsza gwiazda utworzona z dwóch trójkątów równobocznych jest umiejscowiona w większej, natomiast okręg przecina ramiona większej z nich. W samym centrum symbolu znajduje się coś na kształt klucza utworzonego ze znaku nieskończoności, pionowej kreski, która od niego odchodziła i kolejnych dwóch poziomych, które ją przecinały. Zaczynam czuć niepokój. Możliwe, że się stresuję. Niepewność rodzi strach. Mimo to popycham jedne z ogromnych odrzwi i decyduję się wkroczyć do środka.
Zła się nie ulęknę…
…możliwe tylko, że mu ulegnę.
Drzwi otwierają się z głuchym jęknięciem. Pcham się prosto w objęcia ciemności. Czuję typowy, piwniczny zapach stęchlizny, który prawdopodobnie miał być zamaskowany przez niebotyczną ilość kadzidełek i świec. Jest tu wręcz duszno od nadmiaru kadzideł. Wszędzie unosi się drapiący w gardle dym. Rozżarzone końce kadzidełek świecą w oddali niczym miniaturowe pochodnie. W ciemności wydają się być jedynie malutkimi, czerwonymi punktami unoszącymi się w gęstwinie mroku.
Idę przed siebie. W pierwszym pomieszczeniu, na które natrafiam znajduje się inne okno. Jest ono okrągłe, a na jego tle siedzi dziwna postać. Kobieta przypominająca hinduskie bóstwo za sprawą sztucznej, metalowej aureoli jest otoczona światłem sztucznego słońca w postaci okna. Owa kobieta wymachuje menorą i kadzidłem. W mojej głowie pojawia się myśl, iż jest to wykreowane, nieprawdziwe bóstwo, które karmi się ludzkimi kłamstwami. Sama jestem zdziwiona kierunkiem, w jakim zmierzają moje myśli.
Na szyi kobiety znajduje się kilka ciężkich, złotych obręczy. Zdaje mi się, że te są zaciśnięte tak mocno, iż nie może przez nie mówić. Z nieznanych mi jednak powodów brakuje mi współczucia. Nie potrafię i nie chcę ubolewać nad nią. Nie staram się pomóc.
Kobieta rozkłada ręce i odchyla głowę do tyłu. Z jej ust cieknie ta sama czarna maź, która rozlewała się kałużami przy lustrze. Maź paruje.
W następnym pomieszczeniu ciemna postać zlewająca się z wszechobecnym mrokiem stoi za plecami jej absolutnego przeciwieństwa i kontrastu, białej postaci. Wygląda to tak, jakby upersonifikowana ciemność własnymi rękami dotykała jasności. Z początku sunie dłońmi ubrudzonymi w czarnej mazi po odsłoniętych ramionach, następnie po szyi, aż dociera do twarzy. Zakrywa oczy chorobliwie wyglądającej jasności, która w ciszy zalewa się ową mazią. Przez dłuższą chwilę patrzę, nie wiedząc, czego się spodziewać. Znów nie jest mi żal. Nie odczuwam współczucia, choć coś mi podpowiada, że powinnam. Nie czuję się jednak przez to winna. Pozostaję obojętna.
Ręce mroku odsłaniają umorusaną twarz jasności. Potrzebuję chwili na zrozumienie, że biała postać jest ślepa. Została pozbawiona oczu. Płacze czarnymi łzami, lecz nie wydaje z siebie nawet najcichszego dźwięku. Powoli coś zaczyna się we mnie rodzić. Obrzydzenie. Strach. Ciemność rozmazuje pozostałości czarnej mazi na jasnym ciele, a następnie doszczętnie je zalewa. Pochłania je. W mroku jeszcze przez chwilę unoszą się dwa białe punkty w miejscu, gdzie niegdyś znajdywały się oczy białej postaci. Czuję jej wyrzuty do mnie. Zbiera mi się na torsje. Powoli zaczynam czuć się winna. Zmieniam się. Stoicka obojętność paruje ze mnie niczym czarna maź. Z czasem czuję się coraz gorzej. Wciąż boli mnie brzuch. Do tego mam ściśnięte gardło, a w ustach czuję kwaśny smak żółci. Głowa mnie boli.
Muszę stąd iść…
…póki jeszcze mogę.
Docieram do głównej sali budynku. Czuję to. Tutaj unosząca się w powietrzu nienawiść jest ciężka do zniesienia, przytłaczająca. Wcześniej tego tak nie odczuwałam, gdyż sama jestem jej pełna, jednak teraz już wiem, że to miejsce należy do kogoś, kto jest nią bezbrzeżnie przepełniony. Nie mogę porównywać się do takiej osoby. Stanowczo za daleko mi do niej.
Wbrew pozorom główna sala jest biała. Właściwie jest ona pusta z małym, jednym wyjątkiem. Obok siebie, w niewielkiej odległości na środku pomieszczenia siedzą dwie postacie. Nie ruszają się, jednak wiem, że są ożywione – mimo to przypominają mi statuy. Jedna z nich jest czarna, druga biała. Obie są bogato przystrojone w koronki, korale i inne biżuterie. Obie również mają korony na głowach, których misterne welony zasłaniają im twarze.
Biała jest dobra. Czarna jest zła. Standardowy podział ról został zachowany. Niemniej, obie wzbudzają we mnie lęk. Najgorsze w tym wszystkim nie jest jednak ich sama obecność, ale fakt, iż muszę zdecydować. Nie padł żaden rozkaz, ale podświadomie czuję przymus podjęcia decyzji. Czarna lub biała. Biała lub czarna. Nie ma innej opcji. Nie da się już wycofać. Za późno już na to.
Za późno od samego początku.
Wszak kiedyś każdy musi zdecydować.
W moim życiu dużo się działo – tak samo jak i w życiu każdego innego człowieka. Każde doświadczenie wywiera na nas jakiś wpływ. Jedno popycha nas bardziej w stronę czarnej statuy, drugie bardziej w stronę białej. Koniec końców najważniejszy jest jednak zsumowany wynik i określenie, do której z nich jest nam bliżej. Nie ma tu jednak przymusu czy presji. Statuy są cierpliwe. Nie próbują nas oszukać. Wytrwale czekają na naszą  decyzję.
Więc nam nie pozostaje nic innego jak po prostu wybrać.
Niestety, sam wybór jest dość stresujący, może nawet nieco krępujący. Ryzyko pomyłki ciąży nad człowiekiem niczym nieznośne widmo. Z drugiej strony jednak domniemana nagroda za podjęcie właściwego wyboru jest na tyle kusząca, że nie możemy po prostu odejść. Tak działa ludzka natura.
Po prostu wybrać. W prawo albo w lewo. Nic trudniejszego.
Kiedy odwróciłam się na pięcie, ponownie kierując w stronę wyjścia nie czułam się wcale żadną przełomową personą. Dałabym sobie rękę uciąć, że wielu przede mną w panice próbowało ratować się ucieczką. Lewo? Prawo? A czemu nie prosto? Czemu się nie cofnąć? Nawet jeśli reguły gry tego nie uwzględniają, to zawsze warto spróbować. A nuż tym razem wyjdzie. Może się uda.
Nie wiesz, jak rozwiązać problem?
Uciekaj.
Uciekaj!
Nie udało się?
A to szkoda.
Drzwi prowadzące do poprzedniego pomieszczenia zamknęły się tuż przed moim nosem. Statuy ruszyły się z miejsca, wstały. Widocznie nawet one mają jakiś zapas cierpliwości, który kiedyś może się skończyć…
Pierwsza doskoczyła do mnie biała. Próbowała przeciągnąć mnie na swoją stronę, przekonać do siebie. Ale ja nie chcę. Chcę uciec. Boję się. Ale to sen, prawda? Tylko sen. Ponoć, kiedy ktoś chce się wybudzić ze snu, powinien odliczać. Ja też odliczam. Od siedmiu. Od cyfry Boga. Nawet jeśli miałoby być to tylko oszukane, hinduskie bóstwo. Teraz przydała by mi się nawet jego pomoc.
Kolejne cyfry, kolejne sekundy… Staram się oddychać głęboko. Nim jednak zdołałam wypowiedzieć „zero”, czarna statua zatkała mi usta. Nie da mi uciec. Nie da mi odejść. Zatrzyma mnie tu do czasu podjęcia wyboru.
Oszukane, hinduskie bóstwo… Nie, tu trzeba kogoś silniejszego. Boga nie ma. Takie było symboliczne znaczenie pierwszej postaci, którą tutaj spotkałam. Bóg udławił się swoją własną pychą. Każdy z nas jest inny. Każdy z nas pojmuje te same rzeczy w trochę odmienny sposób. Każdy z nas jest wierny swoim własnym bożkom. Każdy z nas wyznaje coś innego. Boga tutaj nie ma. Nie ma jednej spersonifikowanej osoby, która rządziłaby Wszechświatem. Są tylko jednostki, które muszą się z nim zmierzyć. Boga tutaj nie ma.
Potrzebuję kogoś mocarniejszego. Czy istnieje w ogóle ktoś taki?
Jest. Ten, którego obecność poczułam, kiedy tylko przekroczyłam próg świątyni. Ktoś, kto jest przepełniony nienawiścią, ale nie jest personifikacją mroku. Ktoś, kto może to wszystko kontrolować. Ktoś potężniejszy od samej ciemności i jasności, pradawnych, odwiecznych i wiecznych konkurentów. Pomocy tej właśnie osoby teraz potrzebowałam.
Nie pozostaje mi teraz nic innego, jak liczyć na to, że owa osoba zachowała w sobie jeszcze choćby śladowe ilości współczucia…
Słyszę głos.
Mrok nie zawsze jest taki mroczny, jak się wydaje. Światłość nie zawsze jest taka świetlana, jak mogłoby się zdawać. Przełamanie stereotypów. Myśl nieszablonowo. Szukaj korzyści dla jednostki. Nie kieruj się utartymi schematami.
Łatwe jest wszystko to, czego nie muszę robić ja, a może zrobić ktoś inny. Pomyśl jednak, co jest łatwiejsze dla ciebie do zrobienia.
Ręka w czarnej rękawiczce, skryta dodatkowo w głębokim, obszernym rękawie czarnego ubrania zaciska się na materiale białej, brudnej sukienki. Czuję, jak ciągnie mnie w tył. Mam wrażenie, jakbym oglądała film z własnego wejścia do świątyni puszczony od tyłu. Wszystko przesuwa się tak szybko. Ciężko mi oddychać. Boję się. Wiem, że ta sama osoba, która ściągnęła mi maskę teraz ciągnie mnie w tył. Obrazy przesuwają się tak szybko, że nie potrafię się na niczym skupić. Wtem wszystko staje w miejscu. Znów znajduję się na zewnątrz. Sucha, wysoka trawa wciąż kopci się gęstymi obłokami, szarego, gryzącego dymu. Rozmoknięta przez czarną maź ziemia paruje. Stalowe niebo zasnute chmurami. Wszystko wygląda tak jak przedtem.
- Dziecko, idź do domu – słyszę wyraźny, męski głos. Ten sam głos, który radził mi wcześniej. – To nie jest miejsce dla ciebie.
Kątem oka zdążyłam jeszcze zauważyć jedynie czarny materiał obszernego ubrania, który ciągnął się za jego właścicielem niczym podarty sztandar. Zaraz potem świat znów zaczął się kręcić, skakać i turlać, a ziemia nabrała fantazji, żeby stanąć pionowo i uderzyć mnie w twarz. Chwilę potem czułam już jak grzęznę w miękkich, błotnych objęciach.

Niedbale sporządzam notatki. Właściwie to tylko wykonuję imitację ruchu ręki towarzyszącemu pisaniu, gdyż w gruncie rzeczy końcówka długopisu nie dotyka kartki. Macham palcami w powietrzu stwarzając pozory. Nie mogę się skupić. I tak już od kilku dni, odkąd obudziłam się w środku nocy zdjęta takim strachem jak jeszcze nigdy wcześniej.
W mojej głowie wciąż wybrzmiewało jedno słowo. „Dziecko”. „Dziecko”… to nieco… dziwne… szczególnie biorąc pod uwagę, że dzieckiem nie byłam już od dobrych paru lat. „Dziecko”… toć to brzmiało niemalże jak jakiś żart. „Dziecko”…
W końcu udało mi się jakimś cudem przejść ponad tym określeniem i skupić się na drugiej części zdania. „To nie jest miejsce dla ciebie.”. Dobra, zgoda. Może i miał rację. Ale w takim razie pozostaje pytanie, gdzie jest moje miejsce?
W sumie… nigdzie. Wszak w końcu nie dokonałam wyboru. Prawdziwy bóg, stwórca własnego porządku i świątyni dał mi łaskę odwlekania w czasie ostatecznej decyzji. Zdaje się, że powinnam być mu chyba za to wdzięczna, ale w obecnej chwili byłam tak skołowana, iż niczego nie byłam już pewna. Chyba…
Niemniej, jednym, co nie ulegało wątpliwościom, było to, iż to miejsce należało do niego. Osoba okryta czernią nie była kolejnym sztucznym bożkiem. Był panem sam dla siebie. Zgadywałam jednak, że nie było to zbyt proste zadanie. Może i udało mu się uśmiercić własnego, wcześniej wykreowanego przez ludzkie słabości bożka, ale objęcie władzy nad samym sobą oznaczało wyrzeczenie się tej przyjemności zwalania winy za wszelkie czyny i niepowodzenia na siły wyższe i zwracania się do nań w trudnych sytuacjach. Wziął na swoje barki ogromny ciężar odpowiedzialności ponoszonej za każdą jedną decyzję. Sam musiał dawać sobie rozgrzeszenie za popełnione błędy i pomyłki.
A przecież był człowiekiem.
To również było pewne. W końcu na tym świecie istniejemy tylko my i nasze wytwory. On z pewnością nie był produktem wtórnym. Był stwórcą, protoplastą. Mogłam się o to założyć.

Tłumaczenia autora

Boziu, jak ten czas leci… Toż to ostatni wpis był w marcu!… Jakim cudem ja się pytam? O.o’’ A dałabym sobie rękę uciąć, że publikowałam go góra dwa tygodnie temu =.=’’ Dobrze, że z nikim się o to nie zakładałam, bo teraz nie miałabym już ręki, a wtedy pisanie przychodziłoby mi jeszcze trudniej… >.<’’

Ale do rzeczy – kiedy w końcu zdałam sobie sprawę (dzięki waszym przypomnieniom), od jak dawna nie dawałam znaku życia, stwierdziłam, że dobrze by było jednak jakoś się wytłumaczyć.
Moim usprawiedliwieniem może być brak czasu, którego ostatnio jest za mało dosłownie na wszystko T_T Poza tym weszłam teraz w „cudowny”, 6-tygodniowy okres niekończących się egzaminów, takich „pół-matur”, od których będzie zależało czy jakiś uniwersytet się mną w ogóle zainteresuje i tak dalej (nie wnikajmy w zawiłości angielskiego systemu nauczania). W każdym razie mam 7 „matur” z samej matmy, jeden z IT, dwa z angielskiego i polskiego, a do tego jeszcze masę assassmentów na inżynierię i IT, więc impreza pełną parą C’’: Nikt nie wie, w co ma włożyć ręce, po college’u kręcą się inspektorzy z zewnętrznych środowisk, wszyscy panikują i każą poprawiać dwudziesto-paro-stronicowe referaty, żeby zmienić kilka znaków interpunkcyjnych, żeby nikt nie mógł się do niczego przyczepić ;_;
Ponad to jestem zaangażowana w różne pozaszkolne projekty i chyba wychodzi na to, że będę musiała się sklonować podczas moich miesięcznych, najkrótszych w życiu wakacji, żeby pracować na uniwersytecie jako researcher i w banku jednocześnie :’’D Znaczy… jeszcze nic nie jest przyklepane na sto procent, bo tu jak zwykle czeka się z decyzjami do ostatniej chwili, ale nie oznacza to przecież, że nie można zarzucić mnie przez to stosem papierologii, latania z paszportami, aktami urodzenia, insurance numberami i innymi pierdołami z jednej części miasta do drugiej, a nawet w konsekwencji do innego miasta, prawda? W gruncie rzeczy wszystko zależeć będzie od wyniku mojego background checking, co do którego nie jestem znowu aż tak pewna, ale cóż… nie wiadomo czy praca na wakacje będzie, ale póki co i tak mam dzięki temu wszystkiemu dwa razy więcej zadań do wykonania. Ponad to, niezależnie od tego czy wyląduje w banku czy na uniwerku, w obu przypadkach moje godziny pracy to 8-18, od poniedziałku do piątku, a w weekendy robię za opiekunkę dla młodszej siostry, więc znowu – czasu wolnego zostaje mi właściwie tyle, co nic; mniej więcej godzina dziennie przeznaczona na lunch C’’:
No więc w skrócie, jak się nie uczę, to gdzieś latam z jakimiś dokumentami, to robię jakieś kursy i szkolenia i tak dalej, więc mój czas na pisanie jest nawet bardziej niż ograniczony. Jeśli nawet znajdzie mi się już  jakaś wolna chwila, to lecę na siłownię (od której ostatnio jestem uzależniona), a potem jestem zazwyczaj już tak zmęczona, że padam na twarz i zasypiam ^^’’ Ponad to jest jeszcze jednak taka osoba, z którą chciałabym się zacząć regularniej widywać (nie wiem jakim cudem – opcja sklonowania w tym wypadku wydaje się naprawdę kusząca xp), więc jest naprawdę milion powodów, dla których 24h to dla mnie zdecydowanie zbyt mało X’’D

Brak czasu to jedno, jednak tak jak już zauważyłam, kiedy nadchodzi lato, pojawia się u mnie tendencja do stronienia od romansów i przede wszystkim yaoi, gdyż w tym właśnie okresie skupiam się bardziej na fantasy i horrorach. Nie wiem, czym jest to uwarunkowane, ale tak po prostu jest xp Więc nawet jak już coś tam sobie skrobię, to zazwyczaj w zupełnie innych klimatach, które nijak nie mają się do tematyki bloga. Niemniej, jeśli ktoś byłby zainteresowany czytaniem nieco odmiennych moich wypocin (lub po prostu się nudzi), to zapraszam do zerknięcia na mojego wattpada, gdzie wrzucam treści wszelakie C:
Ostatnimi czasy w głowie siedzą mi demony, siły piekielne, krwawe walki i Apokalipsa… jak miło, prawda? xp

Także tak, to są właśnie wyjaśnienia mojej nieobecności – brak czasu, testy, robota, tona papirologii, siłownia, Wen skłaniający się ku innym gatunkom oraz pewny, szanowny ktoś – mam nadzieję, że mi wybaczycie i jeszcze trochę poczekacie, bo mimo wszystko wciąż myślę o „Tainted World”, jednak najzwyczajniej w świecie mam pustkę w głowie, a ponad to żadna z opublikowanych tu prac nie zadowala mnie swoim standardem… >.<’’ Nie chcę jednak piać na siłę, gdyż zdaję sobie sprawę, że to tylko dodatkowo pogorszyłoby sytuację, a przede wszystkim nie wpłynęłoby zbawiennie na akcje opowiadań, które zapewne zniżyłyby się już do poziomu kreatywności i talentu literackiego trzylatka. Już tak dosłownie. Na amen.

Swoją drogą pozwoliłam sobie usunąć zakładkę „Chat-box Ruki”, który stworzyłam kiedyś jako zabawkę, kiedy mi się nudziło, bo w sumie i tak nikt tego nie używał. W jej miejsce wstawiłam link prowadzący do mojego wattpada, jakby ktoś chciał szybko przeskoczyć do moich innych prac.

Pewne osoby pytały też czy jeszcze żyję i w tym momencie zdałam sobie sprawę, że nie wszyscy są aż tak znowu na bieżąco ze względu na to, że nie dołączyli jeszcze do mojej grupy na facebooku – więc jeżeli ktoś chce być informowany o tym, co tam skrobię i czy w końcu zapowiada się na moje wielkie zmartwychwstanie, to zapraszam właśnie na tę grupę, gdzie często pytam członków o ich opinię, ich także informuję jako pierwszych… właściwie o wszystkim xp

Tymczasem, do zobaczenia… usłyszenia… przeczytania ^^’’ Do następnego razu i proszę, bardzo ładnie proszę, nie znienawidźcie mnie T_T

~Kita-pon