Dobra, zdaję sobie sprawę, że z pewnością nikt nie spodziewał się
czegoś podobnego, ale cóż… Wen wciąż lata sobie z wielkimi ostrzami,
zaopatrzony w zwoje magiczne wśród demonów i pławi się w świeżej krwi, podczas
gdy blog na tym cierpi ^^’’ Z tej racji postanowiłam w końcu coś wrzucić, nawet
jeśli to owe „coś” miałoby być tak personalne, emocjonalne i zupełnie inne.
Niemniej jednak jest w jakiś sposób połączone ze światem j-rocka, bo do
napisania tego zainspirował mnie w końcu Ruki – jak nie trudno się domyślić C’’:
Kto wie, jeśli komuś przypadnie to do gustu to może nawet machnę się, żeby to
kontynuować jako opowiadanie - coś w
rodzaju „Wiedźmy” z Kamijo (za którą notabene też muszę się wziąć, ale ciii… x’’p),
bo w sumie mam napisane nawet więcej niż publikuję teraz.
Okej, bez dłuższych wstępów, endżoj~! (mam nadzieję… ^^’’)
Ruki – DOGMA/UNDYING
Popielate niebo rodzi łzy. Jakby do pary,
dopasowując się, moje oczy płaczą. Gardło ściska się boleśnie, tak, że ledwo
mogę przełykać zbryloną, lepką ślinę. W ustach mam sucho. Boli mnie głowa.
Cholera, zaraz czaszka pęknie mi w szwach! W dodatku jeszcze ten bachor zza
ściany znów ryczy…
Nierówny oddech rwie się z piersi. Spływające łzy
łaskoczą moje policzki niczym w delikatnej pieszczocie. Jakby chciały mnie
pogłaskać i dodać otuchy. To takie groteskowe…
Bolą mnie oczy. Rozmazany świat mięknie i rozpływa,
topi się. Na co mi oczy, które tylko potrafią płakać? Nie potrzebuję ich.
Zamknę je. Tylko na chwilę.
Zimno. W
powietrzu unosi się ciężki swąd spalenizny i kadzidła. Nie wiem, skąd dochodzi.
Nie wiem, gdzie jestem. Nie widzę. Świat buja mi się przed oczami, kręci
piruety, faluje i wywraca koziołki. Góra miesza się z dołem, tak, że nie wiem
już, w którym kierunku idę.
Bo idę.
Oczywiście, że idę. Nie mogę stanąć w miejscu. Chcę, żeby to się skończyło,
więc idę. Nie mogę tu zostać. Tylko nikła nadzieja na to, że brnięcie do przodu
pozwoli mi wyrwać się z tego dziwnego miejsca i stanu pozwala mi wciąż zachować
zdrowe zmysły. W końcu muszę w coś wierzyć.
Powoli
szoruję nogami po zimnej, wilgotnej ziemi. Jest ubita, błotnista. Nie czuje pod
stopami źdźbeł trawy, więc liczę, że trzymam się jakiegoś traktu lub drogi. W
pewnym momencie zawadzam o coś nogą. To zdecydowanie nie jest kamień ani
powalony pień drzewa. Inna faktura. Zbyt lekkie. Ostrożnie pochylam się,
starając się nie stracić równowagi. Podnoszę znalezisko i obracam je w rękach.
Uwypuklenie przywodzi na myśl skorupę lub maskę. Powierzchnia jest gładka.
Podnoszę przedmiot na wysokość oczu. Staram się skupić wzrok, rozpoznać, co
wpadło mi w ręce. Pierwsze, co zauważam to barwa. Antracytowa, nieprzebrana
czerń, od której miejscami odznaczają się złote melizmaty. Z czasem pojawia się
też forma. W istocie znalezisko wydaje się być maską. Trochę dziwną. Przypomina
nieco ptasi dziób. Postanawiam ją przymierzyć. Nie zmieni to mojego niecodziennego
stanu, nie naprawi wzroku, ale coś kusi mnie, żeby ją założyć. Od tak po
prostu. Przecież gorzej już nie będzie, nie?
Maska pasuje
jak ulał. Trzyma się mojej popękanej twarzy. Tak, popękanej. Czuję pod palcami
fakturę własnej popękanej z zimna, suchej skóry.
Wtem maska
zostaje zabrana. Dosłownie. Nie spada. Przez krótki moment widzę, jak oddala
się od mojej twarzy. Widzę nawet migawkę ręki skrytej w obszernym, czarnym
rękawie i czarnej rękawiczce. Rozglądam się, ale dookoła nikogo nie ma. Jestem
sama.
Świat stoi
już w miejscu. Nie buja się, nie skacze. Moje oczy działają poprawnie. Teraz
przynajmniej wyraźnie widzę, gdzie się znajduję. Pośrodku pustkowia. Dookoła
mnie rozciągają się dzikie pola zarośnięte kłębami skołtunionych krzewów i
wysokich traw. Stoję pośrodku wydeptanej ścieżki. Przede mną, w oddali majaczy
zarys budowli, do której z pewnością prowadzi owa ścieżka. Kieruję się w stronę
zabudowań.
Idę przed
siebie nie zważając na to, że pojedyncze gałęzie i drobne kamienie ranią mi
stopy. Zatrzymuję się dopiero, kiedy słyszę trzask. Spoglądam pod własne nogi,
orientując się, że nadepnęłam na odłamki lustra. Odsuwam się nieco, a drobiny
same podnoszą się z błotnistej ziemi i wracają na swoje miejsce – to znaczy na
powrót tworzą całość. Lustro, które wygląda jakby się zapadło, sterczy pod
kątem z ziemi. Przeglądam się w jego tafli. To nie jest moje odbicie. To nie
jestem ja. Nie ja!
Zdziwiona
podnoszę rękę do własnej twarzy, a dziewczynka w lustrze naśladuje moje ruchy.
Dotykam ostrożnie drobnego nosa, pucołowatych policzków… Twarz dziecka nie jest
popękana, tak jak się spodziewałam. Pod palcami wyczuwam inną fakturę.
Zmieniłam się. Albo nie jestem już sobą. Jeszcze nie wiem, co jest prawdą.
Dziewczynka
ma długie, jasne włosy, jednak te teraz zdają się być nieco ciemniejsze, gdyż
są brudne. Buzia dziecka również jest pobrudzona, podobnie jak jej biała
sukienka. Sama sukienka ma piękny krój i z pewnością kiedyś wyglądała cudownie,
jednak teraz jest zaledwie nędznym strzępem siebie samej. Dziewczynka ma
zaczerwienione oczy, pożółkłe białka… Wygląda niezdrowo, jakby trawiła ją jakaś
poważna choroba. Boli mnie brzuch.
Niebo jest
popielate i smutne przez pokrywające je gęsto warstwowe chmury. Wieje silny
wiatr. Mimo to nie spodziewam się deszczu. Podświadomie wiem, że ziemia jest
rozmoknięte za sprawą czegoś innego. Tutaj nie pada deszcz.
Nie jestem
już bosa. Białe baleriny dziecka są ubrudzone błotem i czarną mazią. To właśnie
za jej sprawą ziemia jest taka miękka. Maź paruje. Instynktownie zdaję sobie
sprawę, że jest czymś złym, czego należy się wystrzegać.
Przyglądam
się, jak ręka dziewczynki sama wskazuje puste pole. Znad wysokich traw unosi
się szary dym. Pali się. Dym miesza się ze wszechobecną mgłą. Ostatni raz
przyglądam się własnym, dziecięcym dłoniom i znów ruszam przed siebie. Nie
wiem, co czeka mnie w zabudowaniach, ale bierne czekanie w miejscu nie zmieni
mojej sytuacji. Możliwe, że ryzykuję. Zdaje sobie sprawę, że w budynku może
czaić się coś złego, ale ja nie znoszę bezczynności. Jeśli będę stać w miejscu,
nigdy się stąd nie wyrwę. Nigdy niczego nie zmienię.
Budynek
przypomina coś na pograniczu małego zamku i klasztoru górskiego… Możliwe, że to
jakaś opuszczona świątynia. Budynek jest stary. Mury są nadgryzione zębem
czasu, poniszczone, jednak okna są całe. Są duże i dzielą się na sześć
identycznych kwadratów, w którym w każdym jednym znajduje się mleczne szkło z
symbolem otwartego oka pośrodku. Im bliżej wejścia jestem, tym zapach kadzidła
i topiącej się stearyny staje się intensywniejszy. Sam zapach palących się
świeczek naprowadza mnie na trop, iż świątynia nie jest jednak opuszczona.
Staję przed
wielkimi, półokrągłymi odrzwiami z ciemnego drewna. Dwuskrzydłowe drzwi
zdobione są różnymi symbolami, znakami, kto wie, może nawet pentagramami czy
pieczęciami, które są mi kompletnie obce. Nie wiem, co oznaczają. Moją
szczególną uwagę zwraca największy z symboli, który składa się z dwóch gwiazd
wpisanych w okrąg. Mniejsza gwiazda utworzona z dwóch trójkątów równobocznych
jest umiejscowiona w większej, natomiast okręg przecina ramiona większej z
nich. W samym centrum symbolu znajduje się coś na kształt klucza utworzonego ze
znaku nieskończoności, pionowej kreski, która od niego odchodziła i kolejnych
dwóch poziomych, które ją przecinały. Zaczynam czuć niepokój. Możliwe, że się
stresuję. Niepewność rodzi strach. Mimo to popycham jedne z ogromnych odrzwi i
decyduję się wkroczyć do środka.
Zła się nie
ulęknę…
…możliwe
tylko, że mu ulegnę.
Drzwi
otwierają się z głuchym jęknięciem. Pcham się prosto w objęcia ciemności. Czuję
typowy, piwniczny zapach stęchlizny, który prawdopodobnie miał być zamaskowany
przez niebotyczną ilość kadzidełek i świec. Jest tu wręcz duszno od nadmiaru
kadzideł. Wszędzie unosi się drapiący w gardle dym. Rozżarzone końce kadzidełek
świecą w oddali niczym miniaturowe pochodnie. W ciemności wydają się być
jedynie malutkimi, czerwonymi punktami unoszącymi się w gęstwinie mroku.
Idę przed
siebie. W pierwszym pomieszczeniu, na które natrafiam znajduje się inne okno.
Jest ono okrągłe, a na jego tle siedzi dziwna postać. Kobieta przypominająca
hinduskie bóstwo za sprawą sztucznej, metalowej aureoli jest otoczona światłem
sztucznego słońca w postaci okna. Owa kobieta wymachuje menorą i kadzidłem. W
mojej głowie pojawia się myśl, iż jest to wykreowane, nieprawdziwe bóstwo,
które karmi się ludzkimi kłamstwami. Sama jestem zdziwiona kierunkiem, w jakim
zmierzają moje myśli.
Na szyi
kobiety znajduje się kilka ciężkich, złotych obręczy. Zdaje mi się, że te są
zaciśnięte tak mocno, iż nie może przez nie mówić. Z nieznanych mi jednak
powodów brakuje mi współczucia. Nie potrafię i nie chcę ubolewać nad nią. Nie
staram się pomóc.
Kobieta
rozkłada ręce i odchyla głowę do tyłu. Z jej ust cieknie ta sama czarna maź,
która rozlewała się kałużami przy lustrze. Maź paruje.
W następnym
pomieszczeniu ciemna postać zlewająca się z wszechobecnym mrokiem stoi za
plecami jej absolutnego przeciwieństwa i kontrastu, białej postaci. Wygląda to
tak, jakby upersonifikowana ciemność własnymi rękami dotykała jasności. Z
początku sunie dłońmi ubrudzonymi w czarnej mazi po odsłoniętych ramionach,
następnie po szyi, aż dociera do twarzy. Zakrywa oczy chorobliwie wyglądającej
jasności, która w ciszy zalewa się ową mazią. Przez dłuższą chwilę patrzę, nie
wiedząc, czego się spodziewać. Znów nie jest mi żal. Nie odczuwam współczucia,
choć coś mi podpowiada, że powinnam. Nie czuję się jednak przez to winna.
Pozostaję obojętna.
Ręce mroku
odsłaniają umorusaną twarz jasności. Potrzebuję chwili na zrozumienie, że biała
postać jest ślepa. Została pozbawiona oczu. Płacze czarnymi łzami, lecz nie
wydaje z siebie nawet najcichszego dźwięku. Powoli coś zaczyna się we mnie rodzić.
Obrzydzenie. Strach. Ciemność rozmazuje pozostałości czarnej mazi na jasnym
ciele, a następnie doszczętnie je zalewa. Pochłania je. W mroku jeszcze przez
chwilę unoszą się dwa białe punkty w miejscu, gdzie niegdyś znajdywały się oczy
białej postaci. Czuję jej wyrzuty do mnie. Zbiera mi się na torsje. Powoli
zaczynam czuć się winna. Zmieniam się. Stoicka obojętność paruje ze mnie niczym
czarna maź. Z czasem czuję się coraz gorzej. Wciąż boli mnie brzuch. Do tego
mam ściśnięte gardło, a w ustach czuję kwaśny smak żółci. Głowa mnie boli.
Muszę stąd
iść…
…póki jeszcze
mogę.
Docieram do
głównej sali budynku. Czuję to. Tutaj unosząca się w powietrzu nienawiść jest
ciężka do zniesienia, przytłaczająca. Wcześniej tego tak nie odczuwałam, gdyż
sama jestem jej pełna, jednak teraz już wiem, że to miejsce należy do kogoś,
kto jest nią bezbrzeżnie przepełniony. Nie mogę porównywać się do takiej osoby.
Stanowczo za daleko mi do niej.
Wbrew pozorom
główna sala jest biała. Właściwie jest ona pusta z małym, jednym wyjątkiem.
Obok siebie, w niewielkiej odległości na środku pomieszczenia siedzą dwie
postacie. Nie ruszają się, jednak wiem, że są ożywione – mimo to przypominają
mi statuy. Jedna z nich jest czarna, druga biała. Obie są bogato przystrojone w
koronki, korale i inne biżuterie. Obie również mają korony na głowach, których
misterne welony zasłaniają im twarze.
Biała jest
dobra. Czarna jest zła. Standardowy podział ról został zachowany. Niemniej,
obie wzbudzają we mnie lęk. Najgorsze w tym wszystkim nie jest jednak ich sama
obecność, ale fakt, iż muszę zdecydować. Nie padł żaden rozkaz, ale
podświadomie czuję przymus podjęcia decyzji. Czarna lub biała. Biała lub
czarna. Nie ma innej opcji. Nie da się już wycofać. Za późno już na to.
Za późno od
samego początku.
Wszak kiedyś
każdy musi zdecydować.
W moim życiu
dużo się działo – tak samo jak i w życiu każdego innego człowieka. Każde
doświadczenie wywiera na nas jakiś wpływ. Jedno popycha nas bardziej w stronę
czarnej statuy, drugie bardziej w stronę białej. Koniec końców najważniejszy
jest jednak zsumowany wynik i określenie, do której z nich jest nam bliżej. Nie
ma tu jednak przymusu czy presji. Statuy są cierpliwe. Nie próbują nas oszukać.
Wytrwale czekają na naszą decyzję.
Więc nam nie
pozostaje nic innego jak po prostu wybrać.
Niestety, sam
wybór jest dość stresujący, może nawet nieco krępujący. Ryzyko pomyłki ciąży
nad człowiekiem niczym nieznośne widmo. Z drugiej strony jednak domniemana
nagroda za podjęcie właściwego wyboru jest na tyle kusząca, że nie możemy po
prostu odejść. Tak działa ludzka natura.
Po prostu
wybrać. W prawo albo w lewo. Nic trudniejszego.
Kiedy
odwróciłam się na pięcie, ponownie kierując w stronę wyjścia nie czułam się
wcale żadną przełomową personą. Dałabym sobie rękę uciąć, że wielu przede mną w
panice próbowało ratować się ucieczką. Lewo? Prawo? A czemu nie prosto? Czemu
się nie cofnąć? Nawet jeśli reguły gry tego nie uwzględniają, to zawsze warto
spróbować. A nuż tym razem wyjdzie. Może się uda.
Nie wiesz,
jak rozwiązać problem?
Uciekaj.
Uciekaj!
Nie udało
się?
A to szkoda.
Drzwi
prowadzące do poprzedniego pomieszczenia zamknęły się tuż przed moim nosem.
Statuy ruszyły się z miejsca, wstały. Widocznie nawet one mają jakiś zapas
cierpliwości, który kiedyś może się skończyć…
Pierwsza
doskoczyła do mnie biała. Próbowała przeciągnąć mnie na swoją stronę, przekonać
do siebie. Ale ja nie chcę. Chcę uciec. Boję się. Ale to sen, prawda? Tylko
sen. Ponoć, kiedy ktoś chce się wybudzić ze snu, powinien odliczać. Ja też
odliczam. Od siedmiu. Od cyfry Boga. Nawet jeśli miałoby być to tylko oszukane,
hinduskie bóstwo. Teraz przydała by mi się nawet jego pomoc.
Kolejne
cyfry, kolejne sekundy… Staram się oddychać głęboko. Nim jednak zdołałam
wypowiedzieć „zero”, czarna statua zatkała mi usta. Nie da mi uciec. Nie da mi
odejść. Zatrzyma mnie tu do czasu podjęcia wyboru.
Oszukane,
hinduskie bóstwo… Nie, tu trzeba kogoś silniejszego. Boga nie ma. Takie było
symboliczne znaczenie pierwszej postaci, którą tutaj spotkałam. Bóg udławił się
swoją własną pychą. Każdy z nas jest inny. Każdy z nas pojmuje te same rzeczy w
trochę odmienny sposób. Każdy z nas jest wierny swoim własnym bożkom. Każdy z
nas wyznaje coś innego. Boga tutaj nie ma. Nie ma jednej spersonifikowanej
osoby, która rządziłaby Wszechświatem. Są tylko jednostki, które muszą się z
nim zmierzyć. Boga tutaj nie ma.
Potrzebuję kogoś
mocarniejszego. Czy istnieje w ogóle ktoś taki?
Jest. Ten,
którego obecność poczułam, kiedy tylko przekroczyłam próg świątyni. Ktoś, kto
jest przepełniony nienawiścią, ale nie jest personifikacją mroku. Ktoś, kto
może to wszystko kontrolować. Ktoś potężniejszy od samej ciemności i jasności,
pradawnych, odwiecznych i wiecznych konkurentów. Pomocy tej właśnie osoby teraz
potrzebowałam.
Nie pozostaje
mi teraz nic innego, jak liczyć na to, że owa osoba zachowała w sobie jeszcze
choćby śladowe ilości współczucia…
Słyszę głos.
Mrok nie
zawsze jest taki mroczny, jak się wydaje. Światłość nie zawsze jest taka
świetlana, jak mogłoby się zdawać. Przełamanie stereotypów. Myśl nieszablonowo.
Szukaj korzyści dla jednostki. Nie kieruj się utartymi schematami.
Łatwe jest
wszystko to, czego nie muszę robić ja, a może zrobić ktoś inny. Pomyśl jednak,
co jest łatwiejsze dla ciebie do zrobienia.
Ręka w
czarnej rękawiczce, skryta dodatkowo w głębokim, obszernym rękawie czarnego
ubrania zaciska się na materiale białej, brudnej sukienki. Czuję, jak ciągnie
mnie w tył. Mam wrażenie, jakbym oglądała film z własnego wejścia do świątyni
puszczony od tyłu. Wszystko przesuwa się tak szybko. Ciężko mi oddychać. Boję
się. Wiem, że ta sama osoba, która ściągnęła mi maskę teraz ciągnie mnie w tył.
Obrazy przesuwają się tak szybko, że nie potrafię się na niczym skupić. Wtem
wszystko staje w miejscu. Znów znajduję się na zewnątrz. Sucha, wysoka trawa
wciąż kopci się gęstymi obłokami, szarego, gryzącego dymu. Rozmoknięta przez
czarną maź ziemia paruje. Stalowe niebo zasnute chmurami. Wszystko wygląda tak
jak przedtem.
- Dziecko,
idź do domu – słyszę wyraźny, męski głos. Ten sam głos, który radził mi
wcześniej. – To nie jest miejsce dla ciebie.
Kątem oka
zdążyłam jeszcze zauważyć jedynie czarny materiał obszernego ubrania, który
ciągnął się za jego właścicielem niczym podarty sztandar. Zaraz potem świat
znów zaczął się kręcić, skakać i turlać, a ziemia nabrała fantazji, żeby stanąć
pionowo i uderzyć mnie w twarz. Chwilę potem czułam już jak grzęznę w miękkich,
błotnych objęciach.
Niedbale sporządzam notatki. Właściwie to tylko
wykonuję imitację ruchu ręki towarzyszącemu pisaniu, gdyż w gruncie rzeczy
końcówka długopisu nie dotyka kartki. Macham palcami w powietrzu stwarzając
pozory. Nie mogę się skupić. I tak już od kilku dni, odkąd obudziłam się w
środku nocy zdjęta takim strachem jak jeszcze nigdy wcześniej.
W mojej głowie wciąż wybrzmiewało jedno słowo.
„Dziecko”. „Dziecko”… to nieco… dziwne… szczególnie biorąc pod uwagę, że
dzieckiem nie byłam już od dobrych paru lat. „Dziecko”… toć to brzmiało
niemalże jak jakiś żart. „Dziecko”…
W końcu udało mi się jakimś cudem przejść ponad tym
określeniem i skupić się na drugiej części zdania. „To nie jest miejsce dla
ciebie.”. Dobra, zgoda. Może i miał rację. Ale w takim razie pozostaje pytanie,
gdzie jest moje miejsce?
W sumie… nigdzie. Wszak w końcu nie dokonałam
wyboru. Prawdziwy bóg, stwórca własnego porządku i świątyni dał mi łaskę
odwlekania w czasie ostatecznej decyzji. Zdaje się, że powinnam być mu chyba za
to wdzięczna, ale w obecnej chwili byłam tak skołowana, iż niczego nie byłam
już pewna. Chyba…
Niemniej, jednym, co nie ulegało wątpliwościom,
było to, iż to miejsce należało do niego. Osoba okryta czernią nie była
kolejnym sztucznym bożkiem. Był panem sam dla siebie. Zgadywałam jednak, że nie
było to zbyt proste zadanie. Może i udało mu się uśmiercić własnego, wcześniej
wykreowanego przez ludzkie słabości bożka, ale objęcie władzy nad samym sobą
oznaczało wyrzeczenie się tej przyjemności zwalania winy za wszelkie czyny i
niepowodzenia na siły wyższe i zwracania się do nań w trudnych sytuacjach.
Wziął na swoje barki ogromny ciężar odpowiedzialności ponoszonej za każdą jedną
decyzję. Sam musiał dawać sobie rozgrzeszenie za popełnione błędy i pomyłki.
A przecież był człowiekiem.
To również było pewne. W końcu na tym świecie
istniejemy tylko my i nasze wytwory. On z pewnością nie był produktem wtórnym.
Był stwórcą, protoplastą. Mogłam się o to założyć.