Wciąż jeszcze nie wymyśliłam żadnej porządnej nazwy dla tego opowiadania ^^'' Muszę się w końcu nad tym zastanowić >.< Mam nadzieję, że ktoś się tym jeszcze zainteresuje, bo muszę przyznać, że w ostatnim czasie całkiem nieźle pisze mi się tego ficka (nie żebym postronnie odkryła też, że jak się nie głodzę to mam więcej energii i mój również lepiej pracuje, więc pisanie W OGÓLE jakoś z powrotem zaczęło mi iść ^^'' poza tym wydzielają się też endorfiny, więc może moja sięgająca w ostatnich dniach zenitu depresja trochę zelżała C'': )
Mam nadzieję, że wciąż są tu jacyś fani fantasy! ♥ Liczę na wasze wsparcie w komentarzach! ♥♥♥
Rozdział II
Ilia
przełknęła gumowy kawałek suchej kiełbasy, którą dostała w ramach podziękowania
od rzeźnika z wioski za pomoc z puchnącymi stawami. Oblizała się i pokiwała z
uznaniem głową dla umiejętności i wyrobów starego masarza. Spuściła wzrok i spojrzała
na karzełkowatego smoka, który wpatrywał się w nią błagalnie, a ślina gęsto
ciekła mu z pyska.
- Nie
dla psa kiełbasa – burknęła do pupila, którego ślepia niemal się zaszkliły.
Cóż,
może i lubiła tego małego gada, ale nie oznaczało to, że zamierzała marnować
takie rarytasy i karmić nimi zwierzęta. Jeszcze zaraz oburzone kury gotowe zacząć
stukać jej w okna, gdyby dowiedziały się o niesprawiedliwości, która miała
miejsce w niedostępnych dla nich czterech ścianach i o faworyzowaniu
przygłupiego smoka…
Jej
rozmyślania przerwało walenie do drzwi. Zawinęła mięso w pergamin i położyła na
półce za ścianą szkła alchemicznego, które ostrzegłoby ją trzaskiem, gdyby
pupil zaczął dobierać się do tego, co nie było dla niego przeznaczone. Obróciła
się na pięcie i z furkotem sukni odemknęła odrzwia.
- Czego
tam? – burknęła bez zainteresowania.
Przed
nią stał młody chłopaczek, chłystek z rozoraną mordą. Nie wyglądało jednak na
to, żeby się bił. Bardziej prawdopodobnym było, że próbował walczyć z
młodzieńczymi wypryskami na własną rękę albo, co gorsza, matka z babką i całym
wianuszkiem „uczonych” koleżanek dopadły go, radząc, co zrobić, żeby mieć
piękną i gładką skórę.
-
Pomóż! – jęknął żałośnie. – Ojciec głowę mi suszy, że to już najwyższy czas,
żebym żonę sobie znalazł, bo nie ma kto obejściem się opiekować, a mnie z taką
gębą żadna nie chce! – niemal chlipnął. Bezceremonialnie z miejsca wyciągnął
otwartą dłoń, na której leżała pojedyncza, srebrna moneta.
- Znowu
żeś z ojca sakwy podprowadził? – zgadywała z krzywym uśmiechem. – Aj, oberwie
ci się za to, oberwie… - mruknęła, gdyż znała ojca dzieciaka, którym był
zwalisty chłop, który wiecznie szukał zwady i pierwszy wyciągał pięści. – Ale
niech będzie – machnęła lekceważąco ręką, zgarnęła zapłatę i sprawdziła ją
między zębami. Wyglądała jak prawdziwa. Metaliczny posmak utwierdził ją w tym
przekonaniu. Sięgnęła po jeden ze specyfików z regału, które przygotowywała na
zapas, gdyż wiedziała, że te akurat zawsze zejdą. – Dwa razy dziennie smaruj –
pouczyła młodzieniaszka zanim wręczyła mu słoiczek z żółtawą substancją. – Jak
smarujesz, to miodu nie pij i ostrych przypraw unikaj – poinstruowała. – Jak po
tygodniu nie będzie poprawy, to przyjdź jeszcze raz. Wtedy będziem myśleć dalej
– obiecała.
Roztrzęsiony
chłopaczek skinął głową i kompulsywnie zacisnął palce na słoiczku. Zawrócił i
bez słowa podziękowania ruszył w drogę powrotną. Ukrył zakup w głębokiej
kieszeni i zwiesił niekształtną głowę między chuderlawymi ramionami. Pewnie
mentalnie już przygotowywał się na wymierzenie kary przez ojca, który wpadnie w
furię, kiedy odkryje, że nie będzie miał, za co balować w karczmie dzisiejszego
wieczoru – a na krzywy ryj przecież nikt mu już nic nie da, bo wiadomo było, że
awanturnik nie spłacał długów. Wiedźma westchnęła ciężko, opierając się
ramieniem o framugę drzwi i obserwując, jak młodzian powoli brnie przez rozmokły
śnieg i błoto do domu. Szkoda dzieciaka…
W końcu
wzruszyła ramionami i wróciła do środka. Siadła na wysłużonym, zdezelowanym
zydlu i podparła głowę na brodzie. Co by tu zrobić? Bo prawdą było, że od
dłuższego czasu nudziło jej się niemiłosiernie. Była zima, a więc nie mogła
zająć się pracami w ogrodzie. W zimę też rzadko kto ją odwiedzał, a jak już
nawet, to zazwyczaj ograniczał się do prozaicznej prośby. Sporządzenie prostego
smarowidła czy napitku wedle tych samych receptur, których używała od lat, nie
zajmowało jej więcej niż pół godziny. A teraz i tak już przygotowała się
zawczasu, toteż regał ze specyfikami na zapas prezentował się całkiem
przyzwoicie. W jego arsenał wchodziła: maść na trądzik, na ból pleców czy
głowy, pachnidło na cieknący nos, syrop na bolące gardło i kaszel, roztwór na
rozwolnienie i problemy trawienne… Czego mogłaby jeszcze potrzebować? Na razie
nic nie przychodziło jej do głowy.
Zwierzęta
w zagrodzie były już nakarmione. Obiad ugotowany. W chacie sprzątała już trzy
razy, żeby tylko się czymś zająć. W końcu stwierdziła jednak, że lepiej będzie
jak zostawi wszystko tak, jak jest, gdyż jej porządki kończyły się tym, że
potem nie mogła znaleźć różnych bibelotów i drobnych przedmiotów, gdyż
zwyczajnie nie mogła spamiętać, gdzie je przeniosła ze swoich wieloletnich,
stałych miejsc. To z kolei niezmiernie ją irytowało. Wszystkie księgi z
zaklęciami znała już na pamięć. Będąc zabezpieczoną finansowo dzięki wampirzemu
arystokracie, który zawitał do niej już dobre kilka miesięcy temu, nie musiała
fatygować się, żeby wywoływać żadnej katastrofy w wiosce, żeby się wzbogacić.
Na targu była już w tym tygodniu dwukrotnie, a częściej pokazywać się nie
wypadało, żeby nikt nie zwietrzył, że wiedźma niespodziewanie się wzbogaciła.
Poza tym tam i tak sprzedawali sam szmelc. Natchniony kaznodzieja wciąż latał
za nią z posrebrzanymi krzyżykami, ale już nawet nie zwracała na niego uwagi.
Upierdliwy klecha uporczywie trzymał się swojej niezachwianej wiary, jednak
czarownicę w ostatnim czasie jakoś mało to obchodziło. Nie zamierzała niepotrzebnie
tracić na niego nerwów. Zwyczajnie nie był tego wart. Poza tym słyszała, że niedawno
i tak nabawił się poważnego zapalenia płuc przez to latanie za nią po mrozie z
misą z wodą święconą i żadne specyfiki wiejskich bab, a nawet medyka z miasta
nie pomagały, więc pewnie niedługo już zwróci się do niej z pokorną prośbą o
pomoc.
Więc
właściwie było cicho i spokojnie. Wszystko szło ku dobremu, choć kobieta
musiała przyznać, że było zwyczajnie nudno. I choć nie chciała się do tego sama
przed sobą przyznać, to z czasem, siedząc w zamknięciu niczym księżniczka w
podupadającej wierzy, zaczynała czuć potrzebę czyjejś obecności. Coraz częściej
wracała myślami do osoby Kamijo, który spędził u niej kilka dni. Musiała
przyznać, że nie był znowu aż taki uciążliwy. Nie żarł za dużo, nie chrapał,
nie ruszał specyfików… Odnosił się do niej grzecznie i z wdzięcznością. Ale
przede wszystkim, mając go przy sobie, miała do kogo otworzyć gębę. Teraz
głównie gadała do smoka, ale ileż można było biadolić do karzełka, który
niezależnie od tego, jakby chciał, nie mógł odpowiedzieć? Od czasu do czasu
zamieniła też kilka słów z którymś z wieśniaków. Głównie dawała im tylko
instrukcje, jak używać specyfików, tak jak przed chwilą. Ludzie spieszyli się i
nie chcieli zatrzymywać się u niej na zbyt długo, gdyż wciąż było zimno i każdy
chciał się ogrzać przy palenisku w domu. Nie mogła ich za to winić. Zresztą… o
czym mogłaby z nimi rozmawiać? Wszak nie dało się ukryć, że nie miała zbyt
wielu wspólnych tematów z prostym chłopstwem…
Z tego
wszystkiego, a już w szczególności z doskwierającej samotności, ubrała się
cieplej i wyszła z chaty, uprzednio pouczając gada, żeby nikogo nie wpuszczał.
Ten z początku był obrażony, jednak ostatecznie zachęcony wizją kawałka
kiełbasy, staną na posterunku w pobliżu drzwi.
Ilia
ruszyła w las, przedzierając się przez zaspy śniegu, które rozpuszczały się w
niechętnie rosnącej temperaturze. Mokra plucha szybko przemoczyła materiał jej
sukni, który naciągnął wodą aż do połowy wysokości jej łydek. Wiatr nie był
nazbyt zimny, jednak wciąż mocny, przeszywający, przez co czarownicy szybko
zrobiło się zimno i zaczęła niemal dygotać. Mimo to dziarsko brnęła przed
siebie po grząskim, rozmokłym podłożu w kierunku zarośniętego stawu. Wśród
gnijących szuwar ganiały rusałki, a ich wysokie śmiechy brzmiały jak dźwięk
dzwoneczków. W pobliżu kręciły się także strzygi zajęte jakąś niezobowiązującą
rozmową. Na brzegu plackiem leżały wiecznie smętne topielce, które jęczały
potępieńczo. Wszyscy oni zwrócili uwagę na przybycie kobiety, jednak nie
przejęli się nim zbytnio. Trójka rusałek pomachała jej szybko w geście
przywitania, mignęła gołymi tyłkami i zaraz zanurkowała w brunatnej wodzie
pełnej gnijących szczątków organicznych i unoszących się nań resztek lodu.
Wiedźma zastanowiła się, jak tym maluchom mogło nie być zimno, mimo iż latały
przez cały rok nago. To dopiero była zagadka… Strzygi z kolei nadal nie przerwały
rozmowy i wymieniały się swoimi mądrościami i spostrzeżeniami, podczas gdy
topielce jak zwykle zaczęły biadolić o tym, jakie to wielkie nieszczęście
spotkało je w życiu i za jakie grzechy. Nim ta zdążyła dojść do brzegu
jeziorka, z jego dnia wzbił się muł i piach, a chwilę potem z jego toni
wychynął zgrzybiały staruch przyozdobiony w zielone i brązowe koronki glonów i
szuwar. Uśmiechnął się prezentując swoje niepełne, pożółkłe, w niektórych
miejscach już nawet sczerniałe uzębienie, kiedy łypnął jednym rybim okiem
przysnutym starczym bielmem na czarownicę. Drugiego dawno już nie miał. Ponoć
stracił je w jakiejś walce. A przynajmniej tak twierdził.
- No
proszę, kogo to do nas dziś przywiało? – dotarł do brzegu i zasiadł na
płyciźnie, machając na przywitanie dłonią, której palce były złączone siną błoną
pławną, a jej skóra w niektórych miejscach pokryta była łuskami. – Co to się
stało, że zaszczyciłaś nas swoją obecnością? – zaskrzeczał. Przestraszone
topielce pisnęły krótko i czym prędzej odpłynęły, chowając się w głębinach.
- Nudzę
się – przyznała. – Nie masz tam może jakiś ciekawych plotek, Wodniku? –
zainteresowała się. – Już mi zbrzydło siedzenie w chacie. Muszę z kimś pogadać
– siadła na zimnym, śliskim kamieniu nieopodal.
- Jak
ci samej źle tam, to czemu nie zostaniesz jedną z moich żon? – zapytał,
szczerząc się jeszcze szerzej. – Wtedy nie byłabyś już samotna.
- Wciąż
nie przekonuje mnie wizja zostania topielicą – prychnęła. – Wybacz –
przewróciła oczyma. – Więc jak? Zasłyszałeś coś tam z nurtem rzeki? –
zniecierpliwiła się.
- Póki
co nic się nie dzieje – staruch wzruszył kościstym wieszakiem ramion. – Zima
jest, więc co ma się dziać? – rozłożył bezradnie ręce. – Ludzie z miasta
zatruwają tylko rzeki! – skrzywił się, ściągając gniewnie brwi. – Wylewają do
nich ścieki i odpadki z fabryk! – aż się zatrząsł ze złości. – Moja najstarsza
córka ostatnio przez to nabawiła się obstrukcji, bo wciąż pływa do tego durnego
rybaka z miasta – prychnął z pogardą.
- A ten
wciąż nie zorientował się, że coś jest nie tak, skoro ona cały czas siedzi w
wodzie? – zdziwiła się wiedźma.
- A ja
wiem? – Wodnik machnął lekceważąco ręką. – Pewnie przygłup jakiś. Tłumaczę jej,
że jej związek z tym człowiekiem nie przetrwa, ale ta się uparła i koniec. Nie
przemówisz do rozumu! – pokręcił z politowaniem głową.
- Co
zrobisz? Zakochała się dziewucha. Nic na to nie poradzisz – wzruszyła
ramionami.
-
Próbowałem znaleźć jej innego kandydata na męża, ale żaden jej nie odpowiadał…
- przyznał.
- I
odpowiadać jej nie będzie, skoro zakochała się w rybaku – skwitowała.
Nagle
jednak wpadła na pomysł, żeby zeswatać ze sobą córkę Wodnika i pryszczatego
małolata z wioski… Koniec końców to wciąż był człowiek, jednak staruch z
jeziora byłby znacznie szczęśliwszy, gdyby jego córa pozostawała bliżej domu.
Poza tym oni oboje byli tacy urodziwi, że pasowali do siebie niemal kropka w
kropkę. Albo raczej kropla w kroplę. Musiała zastanowić się nad tym planem. Jak
już to wszystko na spokojnie przemyśli, może powie o swoim pomyśle Wodnikowi…
Wtem
zerwał się wicher. Porywisty podmuch zaczął kołować, jakby tworząc wir lub niewielką
trąbę powietrzną. Ilia osłoniła ręką oczy, chroniąc się przed wzbitymi w
powietrze drobinami z ziemi. Tak samo niespodziewanie jak wicher się zerwał,
tak samo w mgnieniu oka niespodziewanie również ustał.
- Jeśli
szukasz plotek, moja miła, to lepiej zapytać o nie kogoś, kto ma na wszystko widok
z góry. Wszak z góry zawsze wszystko lepiej widać! – z miejsca rozpoznała ten
głęboki, uwodzący głos.
Opuściła
ramię, którym się zasłaniała i spojrzała na postawnego mężczyznę o złotej
skórze i oczach oraz antracytowych, krótkich włosach i takowych też skrzydłach.
Jego muskularne ciało wręcz lśniło refleksami, jakby rozpełzały się po nim
drobniutkie wyładowania elektryczne.
-
Latawiec… - mruknęła zdziwiona. – A ciebie co tu tak nagle przywiało, co? –
zdumiała się. Wszak Syn Wiatru nieczęsto gościł w tych stronach.
- Wieść
o tym, że moja luba czuje się samotna i szuka towarzystwa – uśmiechnął się pięknie
i sięgnął jej dłoni, składając na nim czuły pocałunek.
- Żadna
tam ze mnie twoja luba – prychnęła z pogardą.
Fakt,
że uległa mu kilka razy jeszcze nie robił z niej jego kobiety. Ot po prostu
zdarzyło jej się kilka razy zapomnieć i ulec brunetowi. Nigdy jednak nie
żałowała później swojej chwili słabości. Głównie dlatego, że prawdopodobnie
jako jedna z nielicznych nigdy nie liczyła na nic więcej. Złote Dziecko Wiatru
wszak znane było ze swojej rozwiązłości i upodobania do zmieniania partnerek.
Tam gdzie zagonił go jeden czy drugi powiew wiatru, tam znajdywał sobie
następną kochanicę. Nierzadko zdarzało mu się też znaczyć swoją trasę bękartami
będącymi dziwną krzyżówką człowieka i demona. Koniec końców jedno, czego z
pewnością nie mogła mu odmówić to zdolność czarowania. Syn Wiatru może słabo
znał się na zaklęciach, ale potrafił okręcić sobie wokół palca niemal każdą
dziewuchę. Poza tym był też przystojny. Jeszcze do niedawna powiedziałaby, że
ten był najatrakcyjniejszym mężczyzną, jakiego do tej pory spotkała, jednak
teraz nie była już tego znowu aż taka pewna. W końcu musiała przyznać, że
Kamijo też był niczego sobie… Charakteryzował się zupełnie inną urodą, będąc
niemalże w totalnej opozycji ze swoją bladą cerą, kryształowo niebieskimi
oczami i złotymi włosami, jednak wciąż niezaprzeczalnie miał w sobie coś
ponętnego i nieprzeciętnie atrakcyjnego.
- Nie
bądź taka oziębła, moja miła! – Latawiec uśmiechnął się zawadiacko. – Chyba nie
chcesz mi powiedzieć, że czas naszej rozłąki i pora roku zmieniły twoje serce w
bryłę lodu?
- A
gdzie tam! – machnęła ręką, z rozmachem odchylając się do tyłu, przez co mało
nie spadła z kamienia, na którym siedziała. – Żeby cokolwiek mogło zamienić
moje serce w bryłę lodu czy co tam jeszcze, to najpierw musiałabym je w ogóle
mieć, nie? – zarechotała paskudnie.
- Nie
bądź dla siebie taka surowa, moja luba – posłał jej głębokie spojrzenie.
Wyczuwając, że temat ten może obrócić się na jego niekorzyść, postanowił go
zmienić. – Ponoć byłaś żądna wieści ze świata czy może tylko się przesłyszałem?
– zapytał zaczepnie.
-
Zasłyszałeś coś ciekawego ostatnio? – zainteresowała się.
- Ano –
skinął głową. – Ponoć stary Ferus w końcu kopnął swoim szatańskim kopytem w
kalendarz – wyznał.
-
Znowu? – zapytała z niedowierzaniem wiedźma.
- Tym
razem na pewno – oświadczył pewnie skrzydlaty gość. – Wyprzedają w mieście jego
rupiecie – kontynuował, widząc nieprzekonaną minę kobiety. – Ponoć żadne z jego
dzieci nie odziedziczyło po nim talentu do magii, więc te teraz pozbywają się
jego rzeczy – wyjaśnił.
Ilia
potarła brodę w geście zamyślenia. Ferus był chyba najstarszym magiem, jakiego
kiedykolwiek spotkała. Uściślając, był on czarnoksiężnikiem, który miał
znacznie gorzej na pieńku z kościołem niżby ona z upierdliwym, lokalnym klechą.
W ostatnich latach musiał się nawet ukrywać, gdyż „w imię świętej wojny dobra
ze złem” za jego głowę została wyznaczona spora nagroda. Nie przyznawała się do
tego otwarcie, ale prawdą było, że poniekąd ten stary szarlatan zyskał jej
uznanie. Swego czasu był nawet jej nauczycielem, więc odczuwała śladowe
przejawy sentymentu, które wwiercały jej się w dno serca, którego, jak się
zarzekała, ponoć nie posiadała.
A może
by się tak wybrać na tę wyprzedasz klamotów starego czarnoksiężnika? W końcu
pieniądze wampira wciąż leżały skitrane głęboko pod stertą szmat i szorstkich
koców. Można było zrobić z nich użytek. Na wiejskim targu handlowano głównie
śmieciami po zawyżonych cenach, a na takiej wyprzedaży własności maga wyższej
klasy mogła znaleźć przecież coś przydatnego lub wartościowego. Zresztą i tak
nie miała przecież nic lepszego do roboty, a w samym mieście nie była już od
lat. Może wycieczka dobrze by jej zrobiła?
***
- Nie
rozumiem, dlaczego wybrałaś tę przegniłą łajbę na swój środek transportu… -
nafukany Latawiec zmrużył gniewnie oczy, wbijając urażone spojrzenie w kobietę.
– Przecież mogłaś lecieć ze mną ponad chmurami… - burknął.
- A
ponad chmurami jak jest? – odezwała się równie naburmuszona wiedźma.
-
Pięknie – odparł pewnie brunet.
- Zimno
– argumentowała czarownica. – A ja nie jestem przystosowana do podobnych
temperatur – założyła ręce na piersi.
- Ależ
pani, przecież byłabyś blisko, mógłbym cię ogrzać…
-
Cichaj już lepiej! – zirytowała się. – Widać już zachodnią bramę! Zaraz będziemy
na miejscu! – ucięła temat, nie pozwalając skończyć swojemu towarzyszowi, który
przybrał jedynie jeszcze kwaśniejszą minę.
Syn
Wiatru zaproponował, że dla zaoszczędzenia czasu i zbędnych wydatków, może
polecieć z Ilią w jedną stronę do miasta. Jako że skąpstwo i brak zamiłowania
do marnowania czasu leżały w naturze kobiety, pomysł ten wydawał się całkiem
niegłupi, jednak tej nie widziało się spędzić kilka godzin w przymusowych
objęciach złotego golema. Nie podobało jej się też to, że w tym czasie byłaby
zdana tylko i wyłącznie na niego i jego dobrą wolę, gdyż choć na magii znała
się całkiem nieźle, to przecież żadne zaklęcie nie pozwalało jej swobodnie
fruwać po niebie. Ponad to nie wątpiła, że gdyby przystała na propozycję
Latawca, ten wypominałby jej to w przyszłości niejednokrotnie, a szła nawet o
zakład, że mógłby się to stać jeden z jego ulubionych tematów. Dwójka zaczęła
sprzeczać się na ten temat nad brzegiem jeziorka, jednak całe szczęście w
paradę wszedł im Wodnik, który zaproponował optymalne rozwiązanie – wygrzebał z
szuwar starą łódkę rybacką i poprosił swoją najstarszą córkę, która i tak
pływała regularnie do miasta, żeby zobaczyć się ze swoim lubym, żeby przy
okazji pociągnęła starą łajbę aż do fabrycznej bramy zachodniej, której nikt
nie pilnował. W tej części miasta głównie znajdywały się zakłady i składowiska
złomu, to tutaj fabryki wylewały swoje nieczystości do rzeki. Z racji
powalającego fetoru chemikaliów i butwiejących, gnijących resztek organicznych
strażnicy omijali tę bramę, dzięki czemu wiedźma mogła oszczędzić sobie
nieprzyjemnego procesu legitymacji i przeszukania, któremu poddać musieli się
wszyscy, którzy wkraczali w murowane progi miasta, a nie byli jego oryginalnymi
mieszkańcami.
Przepłynęli
pod ceglanym dziąsłem łuku bramy, z którego sterczały ostre pręty. Z nich z
kolei spływały pojedyncze krople, przez całość przypominała wielki pysk
jakiegoś pokracznego stwora z zębiskami ociekającymi cuchnącą śliną. Rynnami i
rynsztokami, wartkimi i cienkimi strumyczkami do wody spływały szarobure
nieczystości, z których niektóre pieniły się intensywnie. Bestia najwyraźniej
miała także wściekliznę, skoro z gęby toczyła jej się piana…
W
powietrzu unosił się ciężki, węglowy dym, dało czuć się zapach rozgrzanego
żelaza. Ludzie wciąż nawoływali się i pokrzykiwali do siebie, od czasu do czasu
rechocząc paskudnie. Z oddali dochodziły odgłosy kucia metalu i terkot
przeróżnych maszyn stojących w ciasnych rzędach przy taśmach produkcyjnych. Złote
Dziecko Wiatru skrzywiło się jak chyba jeszcze nigdy. Z miejsca pożałował, iż
wpadł na pomysł całej tej wycieczki do miasta. W końcu nie znosił go jak
żadnego innego miejsca na ziemi. Było tu głośno i brudno. Ani skrawka zielonej
trawy, pojedynczego drzewka. Niczego, z czego można byłoby czerpać siłę życia.
Ludzie byli tu jeszcze głupsi od tych, którzy mieszkali na peryferiach, gdyż
dumni mieszczanie już dawno zapomnieli o lokalnych bóstwach, a nawet i
większych bożkach, którym byli winni oddawać cześć i chwałę. Popadli w
samozachwyt ze względu na te brudne kupy złomu, które szumnie nazywali
„innowacjami” i „przełomem w nauce”. Uważali, że żyli w świetlanych czasach
rozwoju przemysłowego, jednak, o zgrozo, nie mieli nawet pojęcia, w jakim
przyszło im tkwić ciemnogrodzie… Pyszne durnie. Dziewki w wioskach już przygotowywały
się do Czarodzielnicy, już wymyślały, w co się przystroją, jakie wianki
zaplotą, jakie ofiary złożą, a ci tu nic. Zero szacunku dla bytów wyższych,
które zdefiniowały rację ich istnienia, nauczyły ich podstawowych zdolności i
wykarmiły z własnej ręki. Oto, co psie dostajesz za swoją wierną służbę…
Najstarsza
córa Wodnika podpłynęła do betonowego koryta, w którym została uwięziona
obrzydliwa, lepka woda. Burta łódki grzmotnęła o przeszkodę, a wiedźma z
miejsca, jak na komendę wyskoczyła z niej, zupełnie jakby obawiała się, że
stara łajba mogła zatonąć w każdej chwili. Kobieta bez chwili zwłoki ruszyła
raźnym krokiem pomiędzy magazynami, zupełnie nie zwracając uwagi na dość mało
urodziwego chłopaczka w białym, zakrwawionym fartuchu, który stał przy
pobliskim, stalowym stole i niedbale filetował ryby, wyrzucając ich zbędne
części do wody. Ten jednak z miejsca zauważył nowoprzybyłych i czym prędzej
podbiegł do krawędzi koryta, żeby przywitać się ze swoją ukochaną. Złotoskóry
brunet w tym czasie wolno gramolił się na ląd, pozostając znacznie w tyle ze
czarownicą, jednak wciąż uważnie ją obserwując, żeby nie stracić jej z pola
widzenia.
Ilia
miała dobrą pamięć, a jeszcze lepszą orientację w terenie. Rzadko kiedy
zdarzało jej się zgubić. Dlatego właśnie, pomimo że nie gościła w mieście już
dłuższy czas, dobrze pamiętała drogę z zachodniej bramy do dziedzińca Zwiędłego
Maku, gdzie mieściło się laboratorium starego Ferusa i gdzie niegdyś pobierała u
niego lekcje. Swego czasu przemierzała tę drogę tak często, że nawet teraz, po
upływie wielu lat, wciąż mogła ją pokonać właściwie z zamkniętymi oczami.
Nazwa
dziedzińca wzięła się od krzywej wieży z białego kamienia, która niebezpiecznie
nachylała się nad deptakiem. Intensywnie czerwone dachówki mocno kontrastowały
z bielą ścian, przez co faktycznie z daleka mogło wydawać się, iż dach
konstrukcji przypominał zwiędnięte, złożone płatki maku. Na szczycie owej wieży
mieściła się pracownia maga.
Teraz
jednak wszystkie jego klamoty zostały wyrzucone na bruk przed budynek. Wzdłuż
ulicy ciągnęły się rzędy krzywych i kulawych, garbatych i słabowatych stołów
zastawionych wszelkiej maści dziwnościami i obrzydlistwami. Najwyraźniej
Latawiec miał rację. Żadne z dzieci szarlatana nie odziedziczyło po nim zapału
do magicznych dziedzin, przez co teraz te, po jego śmierci, chciały pozbyć się
wadzących rupieci i przy okazji, w miarę możliwości, wzbogacić się na tym.
Wśród
tego wszystkiego kręciła się cała chmara narodu – a wśród niego z kolei oprócz
ludzi znajdowali się także inni mieszkańcy okolicznych krain. Każdy liczył na
jakieś ciekawe znalezisko. Nawet panie z dobrych domów, które przechadzały się
w pobliżu z wysoko zadartymi głowami i nosami zmarszczonymi w wyrazie
zniesmaczenia, uważnie lustrowały wystawione produkty, zdając sobie sprawę, że
niektóre z nich mogły okazać się wartościowe dla pewnych strategicznych osób
lub nawet dla nich samych.
Złotoskóry
golem widział przed sobą w większej mierze stertę rupieci zgrzybiałego starca.
Notatnik z podniszczonymi stronicami spisany w obcym języku. Zasuszona,
papuaska główka. Przeróżne naczynia, probówki, kolby, słoiki i flaszki, w
których wciąż znajdywały się resztki kolorowych substancji, o ile tym, którzy
wynosili na ulice skarby starego czarnoksiężnika, udało się nie wylać ich
zawartości. Gnijące resztki jakiejś bliżej niezidentyfikowanej rośliny w
szklanej doniczce. Zegarek z jedną wskazówką. Zestaw igieł różnej długości i
grubości. Słowem, nic, czym mógłby się zainteresować.
Zupełnie
inaczej było z czarownicą. Kobieta przegrzebywała sterty śmieci i co i rusz
wygrzebywała z nich coś nowego. Na niektóre przedmioty spoglądała
sentymentalnie, na inne jakby z odrazą lub wstrętem, jakby te przypominały jej
o czymś niekoniecznie przyjemnym. Niektóre zwyczajnie ją interesowały i fascynowały.
W końcu nawet ona, będąc przez pewien czas uczennicą Ferusa, nie miała nigdy
dotąd takiej wspaniałej możliwości dokładnego przeszukania zbiorów nauczyciela.
Ni
stąd, ni z owąd nagle wyciągnęła zza pazuchy obszerną, płócienną torbę, do
której zaczęła wrzucać przedmioty, które mogły okazać jej się przydatne. Szybko
zapełniła ową torbę i widząc, że więcej się już do niej nie zmieści, wcisnęła
ją w ręce Latawca, a sama zaczęła napełniać drugą. Proces ten powtórzył się
kilkakrotnie, przez co w efekcie Syn Wiatru w krótkim czasie zaczął bardziej
przypominać syna tragarza.
Mężczyzna
wzdychał jedynie co jakiś czas, dając w ten sposób upust swojej rosnącej
irytacji i znudzeniu. Nie mógł jednak otwarcie zacząć narzekać, gdyż koniec
końców wyprawa do miasta była przecież jego pomysłem. Ponad to takim
zachowaniem mógłby jedynie rozwścieczyć wiedźmę, a tego przecież nie chciał. Ta
i tak z jakiś względów w ostatnim czasie wyjątkowo od niego stroniła. Zazwyczaj
pałała większym entuzjazmem na widok jego osoby. Coś musiało się zmienić od
czasu jego ostatniej wizyty w wiedźmiej wiosce – pytanie tylko pozostawało, co
też się stało i dlaczego nie został on poinformowany o tym w czas. W końcu nie
bez powodu układał się z Wodnikiem, żeby ten i wszyscy jego wodni podwładni
mieli oko na jego wybrankę… dobra, jedną z wybranek… ale przynajmniej taką, do
której wracał!... co jakiś czas, jak mu pasowało i jak był w dobrym humorze…
Ilia
rozejrzała się po niemałym tłumie gnieżdżącym się przy wystawionych na sprzedaż
własnościach Ferusa, który teraz pewnie przewracał się z tego powodu w grobie,
szukając kogoś, z kim mogłaby zacząć się targować. W końcu zamierzała kupić
tyle, że należała jej się porządna zniżka!
-
Marge! – zawołała niską blondynkę z włosami splecionymi w mocny warkocz, który
sięgał jej niemal do kolan. Z miejsca poznała krzyżówkę skrzata leśnego i
człowieka, jedno z nieślubnych dzieci jej byłego nauczyciela.
- No
proszę, nawet ciebie przywiało z tej twojej dziury, żeby rozgrzebywać własności
wciąż jeszcze nieostygłego w trumnie trupa? – zakpił pokurcz.
-
Grunt, że to nie ja próbuję na tych własnościach zrobić biznes – wzruszyła
obojętnie ramionami, zupełnie nieprzejęta obelgą. – A pochodzić mogę i z
dziupli, grunt, że mam dokąd wrócić – rozłożyła ręce, po czym wsparła je na
biodrach. Marge wywróciła oczyma, prychając pod nosem.
-
Ciebie to nigdy nie da się przegadać… - pokręciła głową z niedowierzaniem. –
Nadawałabyś się bardziej do miasta – stwierdziła w końcu. – Zadbałabyś trochę o
siebie, ubrała się lepiej i mogłabyś się tu odnaleźć. Zarabiałabyś też bardziej
przyzwoicie, a nie jak w tej twojej dziurze zabitej dechami… - fuknęła.
- Może
zarabiałabym więcej, ale musiałabym też więcej płacić za utrzymanie –
zauważyła. – Więc koniec końców wróciłabym do punku wyjścia – stwierdziła
obojętnie. Poirytowane mruknięcie za plecami przypomniało jej jednak, że nie
przyszła tutaj rozprawiać o głupotach. – Dobra, starczy tego! – machnęła ręką,
ucinając temat. – Ty mnie lepiej powiedz złociuchna, ile ci jestem krewna za
wywóz tych śmieci – wskazała za siebie na obładowanego tobołkami towarzysza. –
No, choć muszę przyznać, że pomysł to wy mieliście przedni. Nie dość, że się
wzbogacicie na rzeczach, jak to określiłaś, „wciąż nieostygłego” starego, to
jeszcze w dodatku ludzie sami wywiozą wam te śmieci i zapłacą za to, więc wy
nie musicie się o nic martwić – zaśmiała się. – Założę się, że to był twój
pomysł. Zawsze miałaś żyłkę do biznesu – parsknęła.
- Nie
uważam, żebym musiała czuć do tego szmelcu jakiś sentyment. To był fatalny
ojciec… - burknęła pod nosem, wbijając spojrzenie w ulicę wyłożoną kocimi
łbami.
- Zdaję
sobie z tego sprawę… - przyznała szczerze.
Ferus
był zafascynowany własnymi eksperymentami i wynalazkami, przez co słabo
kontaktował z otaczającą go rzeczywistością. Był jednym z najlepszych magów i
konstruktorów w okolicy, jednak przy tym tragicznym nauczycielem i
prawdopodobnie jeszcze gorszym ojcem. Wykazywał się niesamowitą cierpliwością
do maszyn czy zaklęć, które nie chciały działać zgodnie z założonym planem,
potrafił spędzać całe miesiące na ich udoskonalaniu i z uporem maniaka
powtarzał, że: „im więcej serca włożysz w projekt, tym więcej miłości otrzymasz
z powrotem od tworu”. Dla równowagi jednak nie miał tego serca ani krzty dla
podmiotów ożywionych. Wpadał w furię, kiedy jego uczennica popełniła chociażby
jeden, malutki błąd przy recytacji inkantacji długiej na dobre kilkanaście
stron, bił po łapach długą linijką aż do krwi, kiedy ta odstawiła jakiś
przedmiot w miejsce inne niż to, które było dla niego przeznaczone, darł się w
niebogłosy i raził skumulowanymi piorunami, kiedy zamieniła metronom w tasiemca
uzbrojonego zamiast w nieuzbrojonego.
Nie miał cierpliwości do pracy z ludźmi, dlatego lubił zamykać się w swojej
samotni na szczycie wieży malowniczo ochrzczonej mianem Zwiędłego Maku. Kobieta
mogła tylko zgadywać, jak surowym rodzicem mógł być Ferus, kiedy był tak
wymagającym nauczycielem. Z pewnością niełatwo przyszedł mu do zrozumienia
fakt, że żadne z jego dzieci nie przejawiało właściwie żadnego talentu w kierunku
magii. W takim wypadku Ilia domyślała się, że kiedy owy fakt w końcu już do
niego trafiał, ten niemal całkowicie wycofywał się z życia dziecka, zostawiając
je samo sobie. Tak, to było bardzo prawdopodobne. I bardzo w jego stylu. Mina
jednej z najmłodszych z jego córek była tego wspaniałym dowodem.
- To
ile mnie policzysz? – zapytała, przywołując blondynkę do rzeczywistości, gdyż
kolejne mruknięcie za jej plecami było już wyraźnie bardziej poirytowane.
-
Naprawdę chcesz to wszystko zabrać? – zdumiała się. – No… - przeciągnęła. –
Trochę tu tego nazbierałaś… To pewnie będzie z dobre… dwie złote monety i
dziesięć srebrnych – rzuciła cenę.
- No
klękajcie narody! – zawołała oburzona wiedźma. – Za taką cenę to ja bym mogła
ubrać się jak można i zjeść obiad z samym księciem! – prychnęła. – Mowy nie ma!
- Sama
wiesz, ile to jest warte…
- Ale
ty nie wiesz – czarownica uśmiechnęła się pobłażliwie. Na drobniutkiej, pyzatej
buzi Marge odmalowało się zmieszanie. Dziewczyna w istocie nie miała zielonego
pojęcia o wartości artefaktów magicznych, które leżały sobie tutaj na ulicy jak
zwykłe śmieci. – A to daje mi przewagę. Nie jesteś w stanie wmówić mi, że coś
ma daną wartość, jeśli w istocie nie wiesz, ile to jest warte – zauważyła.
Blondynka ściągnęła gniewnie brwi i zacisnęła usta. – Dam osiem srebrnych monet
i nie więcej! – zaparła się.
- Już
nie pogrywaj sobie ze mną! Nawet ja wiem, że te rupiecie są więcej warte! Dwie
złote monety i pięć srebrnych, i ani grosza mniej! Znaj dobroć mej łaski,
policzę ci mniej ze względu na dawną znajomość – fuknęła.
-
Patrzcie ją, drodzy państwo, dobrodziejka się znalazła! – Ilia przewróciła
oczyma. – Osiem srebrnych monet i nie dam nic więcej! Wiem, za co płacę, bo
wiem, co sama wybierałam! Nie będę przepłacać za rzeczy codziennego użytku! –
założyła ręce na piersi. Marge wytrzeszczyła na nią oczy. – A coś ty taka
zdziwiona? Myślałaś, że faktycznie masz tu jakieś cuda-wianki na kiju, żeby za
byle co rzucać takie ceny? Ferus nie był głupi! Na wierzchu, czyli tam, gdzie
posprzątaliście, trzymał tylko podstawowe odczynniki i przedmioty, którymi
każdy potrafiłby się posługiwać! To dlatego ciągną tutaj takie tłumy!
Prawdziwie wartościowe rzeczy przebiegły, szczwany lis zawsze chował po kątach,
w skrytkach, wywoził ciemną nocą w odludne miejsca i stawiał ochronne bariery,
żeby nikt się do nich nie dobrał pod jego nieobecność! – wyjaśniła. – Dlatego
powtarzam ci, osiem srebrnych monet i nie więcej! – upierała się przy swoim.
- A ty
wiesz, gdzie ojciec chował te wartościowe rzeczy? – oczy blondynki błysnęły
chciwie.
- A
pewno, że wiem. W końcu sama je z nim zakopywałam, murowałam w ścianach,
owijałam w przekleństwa i zaklęcia ochronne – prychnęła.
- Pokaż
mi, gdzie one są, a dam ci to wszystko – wskazała na obładowanego Latawca – za
darmo! – obiecała. Wiedźma pokręciła głową w niezgodzie. – Co, sama chcesz się
do nich dobrać?! – zawyła piskliwym głosem dziewczyna.
- Im
więcej osób wie o lokalizacji tych przedmiotów, tym gorzej – znów zaczęła
tłumaczyć. – Nie dlatego, że ktoś się do
nich dobierze, ale dlatego, że zaczną dziać się nieszczęścia. Zaczną wyłazić
demony ochronne, ludzie zaczną chorować, ziemia spłynie krwią złodziejaszków o
lepkich rączkach… - westchnęła ciężko. – Więc lepiej, żeby to była tajemnica. A
ja sama też się do tego nie dobiorę, bo choć pomagałam ustawiać pułapki i wiem,
jak one działają, to wciąż nie mogę ich złamać – rozłożyła bezradnie ręce. – Bo
do tego trzeba krwi Ferusa w żywym ciele z bijącym sercem i znać odpowiednie
obrzędy do zdjęcia bariery – zakończyła.
- We
mnie płynie jego krew, a ty pewnie znasz te obrzędy, prawda? Możemy podzielić
się zyskami! – argumentowała młodsza.
- W tobie
płynie jego krew zmieszana z juchą leśnego skrzata – wypomniała jej. Ludzie
dookoła zaczęli się gapić, przez co zawstydzona Marge skuliła się w sobie.
Wszak skrzaty leśne były istotami, które nie cieszyły się zbytnim respektem… -
Więc to na nic – machnęła ręką. – Trzeba byłoby nam zmartwychwstania twojego
ojca, żeby dobrać się do jego najcenniejszych wynalazków – przewróciła oczyma.
– Dobra, my se tu gadu, gadu, a mój tragarz ledwo stoi już na nogach – sama
zauważyła, że był to już najwyższy czas, aby sprowadzić tę rozmowę do puenty. –
Więc osiem srebrnych moment, tak? – upewniła się.
- W
żadnym razie! – młoda znów zaczęła się awanturować. W jej oczach pobłyskiwało
coś na kształt urazy. Najwidoczniej nie spodobał jej się fakt, iż czarownica
wyjawiła wszystkim dookoła jej pochodzenie i mogła odebrać to jako obelgę lub
kpinę, nawet jeśli czarownica nie mogła mieć przecież pojęcia, że ta taiła tę
informację przed światem. – Dwie złote monety i dziesięć srebrnych!
- Było
pięć! – zauważyła kobieta.
-
Podbiłam z powrotem cenę! A co, zabronisz mi?! – prychnęła rozgniewana Marge.
Prawda
była jednak taka, że w torbach dzierżonych przez Syna Wiatru znajdowało się
znacznie więcej niżby tylko przyrządy codziennego użytku średnio utalentowanego
maga. Niemniej, nawet te pośledniej klasy przedmioty zyskiwały na znaczeniu,
kiedy trafiały w ręce, które potrafiły się nimi obsługiwać – czyli na przykład
ręce Ili. Wiedźma specjalnie starała się drastycznie zaniżyć wartość towaru w
oczach sprzedających. Właściwie to sama uważała, że w sumie jej zakupy były
nawet warte więcej niż cenę rzuconą przez blondynkę, ale ta ponownie nie
zamierzała jej o tym mówić. Gdyby targowała się z magiem, który miałby
świadomość tego, co sprzedaje, byłaby nawet zgodna zapłacić więcej, a bo i
przecież zawartość sakiewki podarowanej przez wampira pozwalała jej na to,
jednak nie zamierzała przepuścić okazji do zaoszczędzenia tam, gdzie tylko ona
się pojawiała. Zwyczajnie wychodziła z niej wrodzona skąpość. Poza tym wiedźma
aż za dobrze zdawała sobie sprawę, że pieniądze dobrze tylko się wydawało, a
znacznie ciężej zarabiało. Nie podejrzewała, żeby w najbliższym czasie, ani
właściwie to żadnym innym, miała jeszcze to szczęście spotkać kogoś tak
hojnego, a nawet odrobinę lekkomyślnego jak Kamijo, toteż wolała nie porywać
się na rozrzutność.
- Jak
przekupy na targu… - usłyszała kwaśny komentarz. Na dźwięk znajomego głosu
gwałtownie odwróciła się, żeby stanąć twarzą w twarz z wamiprzą panią w
wybielającym makijażu. – Jak się wkracza między wrony, to i trzeba krakać jak i
one – rzuciła wyniośle. – Nie wiedziałaś o tym? Bądź zatem łaskawa nie wnosić
swoich brudnych, wiejskich obyczajów do cywilizowanego miasta i chociaż udawaj,
że potrafisz się jakoś zachować – skarciła ją.
- A kim
ty jesteś, żeby mnie pouczać, hę? – w kobiecie z miejsca się zagotowało. – Może
i nie jestem z miasta, ale to nie oznacza, że jestem gorsza. Poza tym, jeśli
już nazywasz kogoś brudnym, to lepiej wpierw zerknij na siebie – prychnęła
wściekle. – Bo ja nie muszę maskować swojego odoru drogimi perfumami ani
zakrywać się wapnem, bo miski z wodą akurat się nie boję – fuknęła. – Nie
wspominając już o tym, że nie mam w zwyczaju lądować twarzą w błocie w przeciwieństwie
do innych – wypomniała jej, na co pani z wyższego stanu aż zadrżała ze złości,
a ceglaste wypieki zaczęły przebijać przez niemal idealnie biały makijaż.
- Ty!…
- syknęła wściekle, jednak zaraz zmieniła ton głosu, zauważając przebijającego
się przez tłum ukochanego. – Och, Kamijo! – przytknęła zewnętrzną część dłoni w
teatralnym geście do czoła, niemal omdlewając w ramionach mężczyzny. – Wyszłam
do tej kobiety z czystą chęcią pomocy, a ona zaczęła mi wypominać upokorzenie,
którego i tak zaznałam z jej winy! – jęknęła.
-
Mówiłam już, że to nie była moja sprawka – wiedźma obstawała przy swoim. – Jak
ktoś jest sierotą i ma dwie lewe nogi, to ja już nawet jego szczęściu pomagać
nie muszę – fuknęła.
- Czy
ty słyszysz, kochany, jak ta prostaczka się do mnie odzywa?! – zawołała
oburzona pani przystrojona jak zwykle w futra i koronki. – Zrób coś z tym!
Przecież tutaj to ty jesteś panem!
Ilia
drgnęła na te słowa. Nie stwierdzały one w precyzyjny sposób, jaki urząd Kamijo
piastował i jakim „panem” był w istocie, jednak to brzmiało już wystarczająco
niebezpiecznie. Bądź co bądź czarownica nie chciała przysparzać sobie kłopotów,
a przecież mogło okazać się, że już porwała się na kilka bezczelnych słów zbyt
szybko, przez co kara mogła być nieunikniona…
Rzuciła
niepewne spojrzenie złotowłosemu wampirowi, który wciąż asekuracyjnie
podtrzymywał swoją lubą. Ten również spojrzał na swoją niegdysiejszą
dobrodziejkę. Całe szczęście w jego spojrzeniu nie mogła znaleźć urazy ani
złości, a zamiast tego zdroworozsądkowe podejście i sprawiedliwy osąd.
-
Trzeba ci przyznać, moja miła, że twoja „czysta chęć pomocy” również pozostawia
wiele do życzenia – zauważył. – Nie dziw się, że przed tobą kiełkuje drzewko
niezgody, jeśli sama je tam zasadziłaś – dał jej upomnienie, na co Ilia jedynie
zamrugała kilkakrotnie w niedowierzaniu.
Ten
cały arystokrata wydawał jej się coraz dziwniejszy. Zbyt wiele było w nim
zdrowego rozsądku, zbyt mało pychy. Wszyscy możni zawsze wykorzystywali swoje
statusy i majątek do dyrygowania innymi, ustalania własnych praw i w razie
potrzeby omijania ich, do zrzucania winny na osoby postronne… Robili to z
wielką chęcią, właściwie zawsze, kiedy tylko zdarzyła się ku temu okazja. Chronili
swoich bliskich i samych siebie, definiując przy tym nowe znaczenie słowa
„prawda”. Umiejętnie lawirowali wśród kłamstw i naciąganych faktów,
niejednokrotnie pastwiąc się nad słabszymi. Ten jednak jakby zaprzeczał temu
wszystkiemu swoją postawą i działaniami. Nie dawał się mamić. W jakiś sposób
wydawało się, że mocno ukochał prawdę, przez co trzymał się jej niczym ostatniej
deski ratunku. Nie był przy tym wyniosły i zadowalał się najbardziej
podstawowymi dobrami, które jedynie zaspokajały jego potrzeby. Był uprzejmy i
grzeczny. Zupełnie nie pasował do obrazu wampira, który został wykreowany w
głowie czarownicy wraz z upływem czasu i zasłyszanymi plotkami.
- Witaj
pani – uśmiechnął się delikatnie na widok kobiety i skłonił się w powitaniu,
sięgając przy tym jej dłoni i składając pocałunek na jej grzbiecie. – Cóż za
szczęście widzieć cię ponownie; w dodatku w pełni sił i zdrową – pogłębił
uśmiech, a wiedźma zaniemówiła. Intensywnie myślała nad jakąś wredną lub
zgryźliwą odpowiedzią, jednak w jej głowie zionęła przerażająca pustka. –
Czyżby jakieś problemy z dobiciem targu? – zapytał, przerywając niezręczną
chwilę ciszy.
- Ano
nie zgadzamy się trochę co do ceny… - przyznała, kiwając głową na Marge, która
w jednej chwili zapomniała o roszczeniu jakichkolwiek uraz do wiedźmy; a był to
oczywiście moment, w którym na horyzoncie pojawił się Kamijo. Pół-człowiek,
pół-skrzat wpatrywał się w bladolicego arystokratę jak w najszczerszy cud. No
tak. W ten właśnie sposób reagowała znaczna większość kobiet na widok wampirów…
-
Pozwól mi zatem zapytać, o jaką kwotę się rozchodzi. Może będę mógł ją dla
ciebie pokryć – zaproponował.
- A
niby dlaczego miałbyś to zrobić? – zdziwiła się kobieta.
- Za
twą dobroć, którą okazałaś mi…
- Już
mi się wystarczająco odwdzięczyłeś – machnęła ręką, przerywając mu. – A nawet
bardziej niż było to stosowne – zauważyła.
- Ależ
skąd! Zaledwie zwróciłem ci za koszty, których byłem powodem – wykłócał się.
-
Dobrze wiesz, że nie narobiłeś mi żadnej szkody, a już tym bardziej nie byłeś
mi tyle winien – założyła ręce na piersi. – Nie przyjmę zatem żadnej pomocy od
ciebie, bo potem to ja będę ci jeszcze coś winna…
- Po
prostu przyjmij pomocną dłoń w potrzebie, dobrze? – uśmiechnął się niczym samo
marzenie. – Więc ile wynosiła suma? – zapytał pokurcza.
-
Dobrze, już dobrze, zapłacę, ile trzeba! – zastopowała złotowłosego, który już
sięgał do kieszeni po sakiewkę. – Masz tu, ile chciałaś i niech cię piekło
pochłonie wraz z twoim uroczym ojczulkiem! – sapnęła ciężko, wciskając w rękę
Marge monety. Z chęcią jeszcze by się potargowała i w ostateczności zapewne
dopięłaby swego, jednak nie chciała ryzykować zaciągnięciem sobie długu
wdzięczności u, najwyraźniej, lokalnego dobroczyńcy. – Latawiec, wracamy! –
zarządziła, a w odpowiedzi usłyszała tylko westchnienie pełne ulgi.
- Skoro
dysponowałaś jednak odpowiednią kwotą, pani, to w czym tkwił problem? –
dopytywał Kamijo, pionizując swoją ukochaną i podążając za Ilią, która ruszyła
z miejsca sprężystym krokiem.
- W
tym, że nie wszyscy mogą pozwolić sobie, żeby szastać kasą na prawo i lewo, a
jeszcze więcej ludzi chce cię oszukać i zmusić do zapłacenia majątku za jakiś
szmelc, więc targować się należy, a nawet trzeba! – warknęła.
Zaraz
zdała sobie jednak sprawę z tego, że ten zapewne przywykł do kupowania dóbr w
eleganckich sklepach możnych kupców, gdzie z narzuconą ceną się nie
dyskutowało, dlatego dla niego sam termin „targowania się” mógł brzmieć obco i
niezrozumiale.
-
Rozumiem… Wybacz zatem, pani, że nie okazałem się być przydatny…
- A idź
ty w cholerę, i niech ciebie piekło też pochłonie… - burknęła pod nosem. Wampir
zdawał się usłyszeć ten przytyk, jednak nie skomentował.
-
Pozwól zatem, pani, zadośćuczynić mi mój błąd i uczcić nasze ponowne spotkanie wspólną
kolacją – zaproponował, stając kobiecie na drodze i blokując jej przejście,
gdyż ta z każdą chwilą jedynie przyspieszała kroku, chcąc jak najszybciej
oddalić się od potencjalnych kłopotów.
Pech
jednak chciał, że ta nie zorientowała się w czas i wylądowała twarzą w torsie
wampira. Zaskoczona z miejsca chciała odskoczyć, jednak silne ręce, które
zamknęły ją w asekuracyjnym uścisku, nie pozwoliły jej na to. Ilia podniosła
spojrzenie na przystoją twarz złotowłosego, który obdarzył ją kolejnym z serii
swoich powalających uśmiechów. W tym momencie do akcji wkroczył póki co
mrukliwy i poirytowany Latawiec, który aż do chwili obecnej nie chciał mieszać
się w nieswoje sprawy, żeby dodatkowo nie pogorszyć sytuacji.
- Z
tymi łapami to może z daleka, co? – warknął, z miejsca zrzucając wszystkie
tobołki, którymi był obładowany i przyskakując do wampira.
- A
przepraszam, kimże jest twój towarzysz, pani? Zdaje się, że jeszcze nie
mieliśmy przyjemności się poznać… - warknął nisko, specjalnie adresując swoje
słowa do czarownicy, a nie do głównego zainteresowanego, ostentacyjnie go
ignorując.
Wiedźma
tymczasem zajęta była czymś znacznie poważniejszym niż męskie przepychanki.
Słysząc tylko ten charakterystyczny dźwięk, rzuciła się na kolana i z trwogą
podniosła materiał jednej z toreb. Zajrzała do środka, tylko po to, żeby
przekonać się, że jej najczarniejsze scenariusze się ziściły…
- Latawiec,
ty bezmózgi karaluchu, zaduszę cię! – wrzasnęła, biorąc w ręce smętnie skorupy.
– Zobacz, coś narobił, przygłupie! Mój talerz runiczny! – zawyła. – Rozbiłeś
go, barani łbie! – zatrzęsła się ze złości i już wzięła zamach, żeby cisnąć
jeden z ostro zakończonych części ceramiki w stronę Syna Wiatru, jednak w
ostatniej chwili opamiętała się. Tak długo jak wciąż miała wszystkie kawałki,
mogła przynajmniej spróbować go ponownie skleić…
Złotoskóry
golem zatrzymał się w miejscu, z rezygnacją stwierdzając, że ostatecznie i tak
zdenerwował wiedźmę, więc jego wszelkie poprzednie trudy i wysiłki zachowania
spokoju poszły na marne. To się dopiero nazywa sprawiedliwość… Ty tu próbujesz
być miły i pomocny, a ostatecznie i tak tylko ci się za to obrywa…
W
czasie, w którym Złote Dziecko Wiatru rościło sobie pretensje do świata, „pan
pomocny-jak-cholera”, jak to Syn Wiatru ochrzcił w myślach Kamijo, doskoczył w
dwóch susach do kobiety i przykucnął tuż za nią, kładąc jej rękę w
pocieszającym geście na ramieniu. To tylko dodatkowo zirytowało bruneta, w
którym wręcz aż zawrzało. To, że jego wierność pozostawiała może całkiem sporo
do życzenia, nie oznaczało, że ktoś inny mógł przystawiać się do jego lubej!...
no, jednej z jego lubych…
- Odsuń
się! – warknął, odpychając złotowłosego. – Kim ty w ogóle jesteś, że tak
spoufalasz się z moją czarownicą, co? – fuknął.
Zachowanie
wampira zdradzało, że ta dwójka w ostatnim czasie musiała się bliżej poznać –
to znaczy w okresie, w którym Latawca nie był na miejscu. Brunet nigdy
wcześniej nie słyszał, żeby wiedźma zadawała się z możnymi i miała w dodatku
wśród nich jakiś przyjaciół… chociaż właściwie to licho ją tam wie, bo ta baba
bywała mocno pokręcona i miała swoje tajemnice, o których nie zwykła głośno
rozprawiać. Niemniej jednak zachowanie bladolicego arystokraty wciąż
pozostawało mocno podejrzane. Syn Wiatru miał silne przeczucie, że to właśnie
zawarcie znajomości z Kamijo tak bardzo zmieniło podejście kobiety i sprawiło,
że ta stała się względem niego niemal oschła. Samo to już podejrzenie
wystarczyło złotoskóremu golemowi, żeby zacząć pałać szczerą niechęcią do
teatralnej postaci wampira. Z chęcią z miejsca powyrywałby mu te przydługie
kły… tak chociażby przezornie, nawet jeśli ten w istocie nie miał nic wspólnego
ze zmianą nastawienia czarownicy względem niego. Bo miło by było przecież dać
upust swojej szalejącej niczym zimowa wichura złości, prawda?
- Co za
szkoda… - mruknął arystokrata. – Tak się jednak składa, moja pani, że znam
dobrego konserwatora zabytków, który zajmuje się także naprawianiem
wartościowych, porcelanowych antyków. Może on mógłby się tym zająć? –
zaproponował.
- Ach,
nie! – zaoponowała szybko wiedźma. – To magiczny artefakt! Tu nie potrzeba
historyka a maga! Kiedy talerz się rozbił, cała jego magiczna moc uleciała!
Sama będę musiała zająć się jego naprawą… o ile ta w ogóle jest jeszcze możliwa
– posłała miażdżące spojrzenie swojemu towarzyszowi.
- Ejże!
– Latawiec nie robiąc sobie nic z bazyliszkowego wzroku Ili, szturchnął
wampira, który zdążył już ponownie stanąć na wyprostowanych nogach. – Nie
ignoruj mnie! Zadałem ci pytanie! – warknął ostrzegawczo, zaciskając wielkie
dłonie w pięści.
- Zostaw
go! – oburzyła się kobieta. – Nie dość już napsułeś? – syknęła. – Nie widzisz,
że to możny? Więc zwracaj się, jak należy, bo jak ten – wskazała na
złotowłosego – wezwie straż, to w trymiga zaraz wyniosą nas stąd na kopach!
Tego właśnie chcesz?!
- Spokojnie,
pani, żadne straże nie będą wzywane. Zapewniam, że… - zaczął arystokrata
uspakajającym tonem, jednak nie było dane mu skończyć.
- Ach,
więc tobie to wolno zwracać się do wszystkich i wszystkiego, jak ci się tylko
żywnie podoba, ale ja to już mam uważać, tak?! – naburmuszył się złotoskóry
golem. – Wybacz, ale ty akurat jesteś ostatnią osobą, która mogłaby mi dawać
lekcje dobrego wychowania!
-
Lekcje dobrego wychowania?! – prychnęła wiedźma. – Ciebie już nikt nie wychowa!
Pojawiasz się i znikasz, jak ci się podoba i jak wiatr zawieje! A jak już nawet
pojawisz się od wielkiego dzwona, to jak ten wicher poprzewracasz wszystko,
narobisz harmideru i znów zawijasz manatki! Zupełnie nie można na ciebie
liczyć! – wytknęła mu. Syn Wiatru w odpowiedzi roześmiał się paskudnie.
-
Wybacz zatem, że taka moja natura! – fuknął, po czym w istocie zawinął się wokół
własnej osi i zniknął w wirze dudniącego ogłuszająco wiatru, który zmusił
stojących w pobliżu do osłonienia twarzy rękoma.
- No i
pięknie… - burknęła czarownica. – Z nim to tak zawsze… - sapnęła ciężko.
I tak
oto została ze swoimi bagażami sama. Zrezygnowana sięgnęła po trzy najbliższe
worki i zaczęła zarzucać je sobie na ramiona i plecy. W końcu jakoś musiała to
wszystko przenieść do zachodniej bramy…
W
chwili, kiedy sięgała już po czwartą torbę, wampir ubiegł ją i sam zarzucił ją
sobie na ramię. Zgiął się pod jej ciężarem, jednak próbował udawać, że to nic
wielkiego. Zaraz potem sięgnął po następny tobołek, który narzucił na drugie
ramię dla równowagi.
- Co ty
robisz? – zdziwiła się Ilia.
- Nie
mogę przecież pozwolić, żeby drobna niewiasta zmuszona była nosić takie ciężary
– odparł, jakby to było najoczywistszą rzeczą na świecie.
- Ach,
daj spokój! – machnęła ręką, próbując go zastopować. – Jak ma się gospodarstwo
do obrobienia, to i do dźwigania można się przyzwyczaić! Zostaw to, bo jeszcze
się połamiesz pod tymi ciężarami, przez co twoja rodzina niechybnie będzie
próbowała mnie ukatrupić – zaśmiała się niewesoło. – Sama sobie z tym poradzę.
- Nie
policzę sobie za pomoc, jeśli o to się martwisz, moja pani – odparł złotowłosy.
Znał już czarownicę na tyle dobrze, że był w stanie domyślić się jej obaw. –
Wszak nie wszystko jest dla profitu – zauważył.
- Ta? –
zaskrzeczała wiedźma. – A ja bym się kłóciła – zaśmiała się. – W takim razie,
gdzie ty żyjesz, kochanieńki? Może i ja przeniosę się do twojego wspaniałego
świata, gdzie nie wszystko jest robione dla pieniędzy? – parsknęła, po czym
ostatecznie jednak ruszyła przed siebie, pozwalając wampirowi podążać za sobą.
W końcu
jasno stwierdził, że nie policzy sobie za pomoc, prawda? Więc czemu miałaby
sobie w takiej sytuacji nie ułatwić nieco życia i wysłużyć się dobrodusznym
arystokratą? „Dobroduszny arystokrata” – jakże to zabawnie brzmi! Niemal jak
zestawienie dwóch antonimów!…
Dziwiła
się tylko, że Kamijo sam dźwigał pozostałe torby, a nie wysługiwał się swoimi
pachołkami. Bo takowych z pewnością miał. Co do tego nie miała złudzeń. Bo
nawet jeśli on sprawiał wrażenie osoby, która była przeciwna wysługiwaniu się
innymi, to jego dama w koronkach i futrze z pewnością już nie.
Mimo iż
tak jak powiedziała, Ilia nie była delikatną kobietką, gdyż praca w
gospodarstwie sprawiła, że była znacznie silniejsza niżby pani w wybielającym
makijażu, po zaledwie kilku krokach sama poczuła, że jej łupy ważą niemało.
Zachwiała się na śliskim bruku, jednak w porę odzyskała równowagę. Odwróciła
się przez ramię i rzuciła kontrolne spojrzenie złotowłosemu, który tachał na
plecach znacznie więcej. Szedł wolno i zgięty, jednak dziarsko brnął przed
siebie. Ilia musiała przyznać, że arystokrata, choć smukły i wysoki, to z
pewnością nie był cherlawy. No, chociaż jakby się tak zastanowić to przecież
wspominał coś tam o polowaniach, na które z lubością się tak wybierał, więc nie
mógł znowu być aż taki słabowaty… Nie mógł oczywiście równać się także z
postawnym Latawcem, jednak nie w tym przecież rzecz. Jego postawa sprawiła, iż
kobieta zaczęła spoglądać na niego niemal z podziwem – głównie dlatego, że tak
bardzo odcinał się i nie pasował do grupy społecznej, z której pochodził.
Zaczynała go nawet lubić. Wiedziała jednak, że był to moment, w którym należało
być bardzo ostrożnym, gdyż niektórzy tylko właśnie na to czekali, a potem
zmieniali się drastycznie, ujawniając swoje zepsute wnętrza i próbując
wyciągnąć z ciebie jak najwięcej korzyści. Z tej właśnie racji wciąż
postanowiła nie pokazywać mu w zbyt otwarty sposób, jak dobrze o nim myślała.
Kiedy
wreszcie dotarli do zachodniej bramy, wampir zrzucił z siebie wszystkie tobołki
i odetchnął z ulgą, prostując się z trudem. Otarł perlące się czoło wierzchem
dłoni i poprawił swój kosztowny strój, który teraz był cały zakurzony i
pognieciony. Ten jednak nie wydawał przejmować się tym zbytnio. Doprawdy, gdyby
jeszcze nie ta przystojna facjata i delikatne dłonie to pasowałby lepiej na
chłopa niżby na możnego…
Wampir
rozejrzał się dookoła z ciekawością i niesmakiem wypisanym na twarzy
jednocześnie. Kobieta była pewna, że ten nigdy wcześniej nie zawitał w te
części miasta. W zasadzie nie było się czemu dziwić. Zachodnie dzielnice wcale
nie były piękne i urokliwie. A tym bardziej pachnące. Tylko skończony idiota
mógłby wybrać się tu na spacer z własnej woli. To zdecydowanie nie było miejsce
odpowiednie dla osoby z jego rodowodem.
Rybak i
córa Wodnika pomogli załadować im wszystkie tobołki na wątpliwie wyglądającą
łódkę. Kamijo również wyglądał, jakby miał obiekcje co do jej stanu, jednak nie
odezwał się na ten temat ani słowem.
-
Dziękuję – wydusiła w końcu wiedźma, a słowo to przeszło jej wyjątkowo ciężko
przez gardło. Nie dziękowała nikomu od tak dawna, że niemal już zapomniała, jak
to się robi.
- Ależ
nie ma za co, moja pani – złotowłosy zgiął się we wdzięcznym ukłonie, jednak
podniósł się już ciężko, ledwo powstrzymując się od chwytania za nadwyrężone
plecy. Czarownica zachichotała na ten widok.
- No
właśnie widzę, że nie ma za co – parsknęła. – Jakbyśmy byli bliżej mojej
chałupy, to dałabym ci jakiś specyfik na ten ból pleców, ale tak to jestem tu z
pustą ręką – rozłożyła bezradnie ręce.
- Same
twoje dobre intencje są dla mnie niczym lekarstwo, moja pani – uśmiechnął się
pięknie w odpowiedzi.
-
Oczywiście… - przewróciła oczyma. – Dobre słowo nie leczy bólów – upierała się
przy swoim.
- Nie zabawisz
zatem na dłużej w mieście, pani? – zapytał, zmieniając temat.
- Ano
nie bardzo – przyznała.
- Kiedy
w takim razie planujesz zawitać ponownie do miasta? – zainteresował się.
-
Pewnie nieprędko… - mruknęła w zadumie. – Nie urządzam sobie podobnych
wycieczek zbyt często. W końcu ktoś musi pilnować obejścia – rozłożyła ręce.
- Co za
szkoda – westchnął. – Miałem nadzieję, że jeszcze będziemy mieli okazję się
spotkać, moja pani – posłał jej kolejny uśmiech, który był niczym pierwszy
promień słońca na porannym, szarym niebie. Muszę przyznać, że miałem też
nadzieję, żeby pokazać ci nieco bardziej urokliwe zakątki miasta niż ten tutaj…
- zatoczył dłonią koło. – Może wtedy polubiłabyś miasto bardziej i
odwiedzałabyś je częściej.
-
Wątpliwe… - mruknęła z przekąsem. – Jeśli jednak tak bardzo zależy ci na
spotkaniu, to zawsze możesz zawitać do mnie – zaśmiała się pod nosem. – Jakbyś
był w pobliżu na polowaniu czy co tam… - machnęła ręką. – Jakbyś był też w
jakiś boleściach, to też nie wahaj się do mnie zajrzeć – poleciła, gramoląc się
z powrotem do łajby. – Poza tym w moich okolicach w ostatnim czasie pokazuje
się całkiem sporo dorodnych jeleni, jeśli byłbyś zainteresowany łowiectwem –
dodała.
-
Dziękuję za informację. Z pewnością wezmę to pod uwagę, planując następną
wyprawę – obiecał.
- No,
Serina! – zakrzyknęła do córy Wodnika. – Musim się zbierać, bo zanim dopłyniemy
do naszej wiochy, to nas prawie noc zastanie, a twój tatko zacznie ostatnie
włosy z głowy rwać! – zaśmiała się. Dziewczyna niechętnie przytaknęła i zaczęła
żarliwie żegnać się ze swoim ukochanym. – Dobrze było cię znów widzieć,
darmozjadzie! – zaśmiała się. – Bywaj zdrów i do następnego! – pomachała do
złotowłosego stojącego na brzegu, kiedy Serina ruszyła przed siebie, ciągnąc za
sobą starą łódź rybacką.
-
Spotkać cię ponownie pani to czyta przyjemność! Bywaj zdrowa! – pożegnał się z
ciepłym uśmiechem na bladych ustach, który z jakiejś racji nie mógł wypaść z
myśli czarownicy przez całą drogę powrotną, przez co ta tuliła go w sercu,
szczerząc się do siebie pod nosem. Do wioski, pomimo awantury z Latawcem i
późnej pory, dotarła w wyśmienitym humorze.