Opowiadanie z Kamijo (Versailles) - Rozdział II

Wciąż jeszcze nie wymyśliłam żadnej porządnej nazwy dla tego opowiadania ^^'' Muszę się w końcu nad tym zastanowić >.< Mam nadzieję, że ktoś się tym jeszcze zainteresuje, bo muszę przyznać, że w ostatnim czasie całkiem nieźle pisze mi się tego ficka (nie żebym postronnie odkryła też, że jak się nie głodzę to mam więcej energii i mój również lepiej pracuje, więc pisanie W OGÓLE jakoś z powrotem zaczęło mi iść ^^'' poza tym wydzielają się też endorfiny, więc może moja sięgająca w ostatnich dniach zenitu depresja trochę zelżała C'': )
Mam nadzieję, że wciąż są tu jacyś fani fantasy! ♥ Liczę na wasze wsparcie w komentarzach! ♥♥♥


Rozdział II

Ilia przełknęła gumowy kawałek suchej kiełbasy, którą dostała w ramach podziękowania od rzeźnika z wioski za pomoc z puchnącymi stawami. Oblizała się i pokiwała z uznaniem głową dla umiejętności i wyrobów starego masarza. Spuściła wzrok i spojrzała na karzełkowatego smoka, który wpatrywał się w nią błagalnie, a ślina gęsto ciekła mu z pyska.
- Nie dla psa kiełbasa – burknęła do pupila, którego ślepia niemal się zaszkliły.
Cóż, może i lubiła tego małego gada, ale nie oznaczało to, że zamierzała marnować takie rarytasy i karmić nimi zwierzęta. Jeszcze zaraz oburzone kury gotowe zacząć stukać jej w okna, gdyby dowiedziały się o niesprawiedliwości, która miała miejsce w niedostępnych dla nich czterech ścianach i o faworyzowaniu przygłupiego smoka…
Jej rozmyślania przerwało walenie do drzwi. Zawinęła mięso w pergamin i położyła na półce za ścianą szkła alchemicznego, które ostrzegłoby ją trzaskiem, gdyby pupil zaczął dobierać się do tego, co nie było dla niego przeznaczone. Obróciła się na pięcie i z furkotem sukni odemknęła odrzwia.
- Czego tam? – burknęła bez zainteresowania.
Przed nią stał młody chłopaczek, chłystek z rozoraną mordą. Nie wyglądało jednak na to, żeby się bił. Bardziej prawdopodobnym było, że próbował walczyć z młodzieńczymi wypryskami na własną rękę albo, co gorsza, matka z babką i całym wianuszkiem „uczonych” koleżanek dopadły go, radząc, co zrobić, żeby mieć piękną i gładką skórę.
- Pomóż! – jęknął żałośnie. – Ojciec głowę mi suszy, że to już najwyższy czas, żebym żonę sobie znalazł, bo nie ma kto obejściem się opiekować, a mnie z taką gębą żadna nie chce! – niemal chlipnął. Bezceremonialnie z miejsca wyciągnął otwartą dłoń, na której leżała pojedyncza, srebrna moneta.
- Znowu żeś z ojca sakwy podprowadził? – zgadywała z krzywym uśmiechem. – Aj, oberwie ci się za to, oberwie… - mruknęła, gdyż znała ojca dzieciaka, którym był zwalisty chłop, który wiecznie szukał zwady i pierwszy wyciągał pięści. – Ale niech będzie – machnęła lekceważąco ręką, zgarnęła zapłatę i sprawdziła ją między zębami. Wyglądała jak prawdziwa. Metaliczny posmak utwierdził ją w tym przekonaniu. Sięgnęła po jeden ze specyfików z regału, które przygotowywała na zapas, gdyż wiedziała, że te akurat zawsze zejdą. – Dwa razy dziennie smaruj – pouczyła młodzieniaszka zanim wręczyła mu słoiczek z żółtawą substancją. – Jak smarujesz, to miodu nie pij i ostrych przypraw unikaj – poinstruowała. – Jak po tygodniu nie będzie poprawy, to przyjdź jeszcze raz. Wtedy będziem myśleć dalej – obiecała.
Roztrzęsiony chłopaczek skinął głową i kompulsywnie zacisnął palce na słoiczku. Zawrócił i bez słowa podziękowania ruszył w drogę powrotną. Ukrył zakup w głębokiej kieszeni i zwiesił niekształtną głowę między chuderlawymi ramionami. Pewnie mentalnie już przygotowywał się na wymierzenie kary przez ojca, który wpadnie w furię, kiedy odkryje, że nie będzie miał, za co balować w karczmie dzisiejszego wieczoru – a na krzywy ryj przecież nikt mu już nic nie da, bo wiadomo było, że awanturnik nie spłacał długów. Wiedźma westchnęła ciężko, opierając się ramieniem o framugę drzwi i obserwując, jak młodzian powoli brnie przez rozmokły śnieg i błoto do domu. Szkoda dzieciaka…
W końcu wzruszyła ramionami i wróciła do środka. Siadła na wysłużonym, zdezelowanym zydlu i podparła głowę na brodzie. Co by tu zrobić? Bo prawdą było, że od dłuższego czasu nudziło jej się niemiłosiernie. Była zima, a więc nie mogła zająć się pracami w ogrodzie. W zimę też rzadko kto ją odwiedzał, a jak już nawet, to zazwyczaj ograniczał się do prozaicznej prośby. Sporządzenie prostego smarowidła czy napitku wedle tych samych receptur, których używała od lat, nie zajmowało jej więcej niż pół godziny. A teraz i tak już przygotowała się zawczasu, toteż regał ze specyfikami na zapas prezentował się całkiem przyzwoicie. W jego arsenał wchodziła: maść na trądzik, na ból pleców czy głowy, pachnidło na cieknący nos, syrop na bolące gardło i kaszel, roztwór na rozwolnienie i problemy trawienne… Czego mogłaby jeszcze potrzebować? Na razie nic nie przychodziło jej do głowy.
Zwierzęta w zagrodzie były już nakarmione. Obiad ugotowany. W chacie sprzątała już trzy razy, żeby tylko się czymś zająć. W końcu stwierdziła jednak, że lepiej będzie jak zostawi wszystko tak, jak jest, gdyż jej porządki kończyły się tym, że potem nie mogła znaleźć różnych bibelotów i drobnych przedmiotów, gdyż zwyczajnie nie mogła spamiętać, gdzie je przeniosła ze swoich wieloletnich, stałych miejsc. To z kolei niezmiernie ją irytowało. Wszystkie księgi z zaklęciami znała już na pamięć. Będąc zabezpieczoną finansowo dzięki wampirzemu arystokracie, który zawitał do niej już dobre kilka miesięcy temu, nie musiała fatygować się, żeby wywoływać żadnej katastrofy w wiosce, żeby się wzbogacić. Na targu była już w tym tygodniu dwukrotnie, a częściej pokazywać się nie wypadało, żeby nikt nie zwietrzył, że wiedźma niespodziewanie się wzbogaciła. Poza tym tam i tak sprzedawali sam szmelc. Natchniony kaznodzieja wciąż latał za nią z posrebrzanymi krzyżykami, ale już nawet nie zwracała na niego uwagi. Upierdliwy klecha uporczywie trzymał się swojej niezachwianej wiary, jednak czarownicę w ostatnim czasie jakoś mało to obchodziło. Nie zamierzała niepotrzebnie tracić na niego nerwów. Zwyczajnie nie był tego wart. Poza tym słyszała, że niedawno i tak nabawił się poważnego zapalenia płuc przez to latanie za nią po mrozie z misą z wodą święconą i żadne specyfiki wiejskich bab, a nawet medyka z miasta nie pomagały, więc pewnie niedługo już zwróci się do niej z pokorną prośbą o pomoc.
Więc właściwie było cicho i spokojnie. Wszystko szło ku dobremu, choć kobieta musiała przyznać, że było zwyczajnie nudno. I choć nie chciała się do tego sama przed sobą przyznać, to z czasem, siedząc w zamknięciu niczym księżniczka w podupadającej wierzy, zaczynała czuć potrzebę czyjejś obecności. Coraz częściej wracała myślami do osoby Kamijo, który spędził u niej kilka dni. Musiała przyznać, że nie był znowu aż taki uciążliwy. Nie żarł za dużo, nie chrapał, nie ruszał specyfików… Odnosił się do niej grzecznie i z wdzięcznością. Ale przede wszystkim, mając go przy sobie, miała do kogo otworzyć gębę. Teraz głównie gadała do smoka, ale ileż można było biadolić do karzełka, który niezależnie od tego, jakby chciał, nie mógł odpowiedzieć? Od czasu do czasu zamieniła też kilka słów z którymś z wieśniaków. Głównie dawała im tylko instrukcje, jak używać specyfików, tak jak przed chwilą. Ludzie spieszyli się i nie chcieli zatrzymywać się u niej na zbyt długo, gdyż wciąż było zimno i każdy chciał się ogrzać przy palenisku w domu. Nie mogła ich za to winić. Zresztą… o czym mogłaby z nimi rozmawiać? Wszak nie dało się ukryć, że nie miała zbyt wielu wspólnych tematów z prostym chłopstwem…
Z tego wszystkiego, a już w szczególności z doskwierającej samotności, ubrała się cieplej i wyszła z chaty, uprzednio pouczając gada, żeby nikogo nie wpuszczał. Ten z początku był obrażony, jednak ostatecznie zachęcony wizją kawałka kiełbasy, staną na posterunku w pobliżu drzwi.
Ilia ruszyła w las, przedzierając się przez zaspy śniegu, które rozpuszczały się w niechętnie rosnącej temperaturze. Mokra plucha szybko przemoczyła materiał jej sukni, który naciągnął wodą aż do połowy wysokości jej łydek. Wiatr nie był nazbyt zimny, jednak wciąż mocny, przeszywający, przez co czarownicy szybko zrobiło się zimno i zaczęła niemal dygotać. Mimo to dziarsko brnęła przed siebie po grząskim, rozmokłym podłożu w kierunku zarośniętego stawu. Wśród gnijących szuwar ganiały rusałki, a ich wysokie śmiechy brzmiały jak dźwięk dzwoneczków. W pobliżu kręciły się także strzygi zajęte jakąś niezobowiązującą rozmową. Na brzegu plackiem leżały wiecznie smętne topielce, które jęczały potępieńczo. Wszyscy oni zwrócili uwagę na przybycie kobiety, jednak nie przejęli się nim zbytnio. Trójka rusałek pomachała jej szybko w geście przywitania, mignęła gołymi tyłkami i zaraz zanurkowała w brunatnej wodzie pełnej gnijących szczątków organicznych i unoszących się nań resztek lodu. Wiedźma zastanowiła się, jak tym maluchom mogło nie być zimno, mimo iż latały przez cały rok nago. To dopiero była zagadka… Strzygi z kolei nadal nie przerwały rozmowy i wymieniały się swoimi mądrościami i spostrzeżeniami, podczas gdy topielce jak zwykle zaczęły biadolić o tym, jakie to wielkie nieszczęście spotkało je w życiu i za jakie grzechy. Nim ta zdążyła dojść do brzegu jeziorka, z jego dnia wzbił się muł i piach, a chwilę potem z jego toni wychynął zgrzybiały staruch przyozdobiony w zielone i brązowe koronki glonów i szuwar. Uśmiechnął się prezentując swoje niepełne, pożółkłe, w niektórych miejscach już nawet sczerniałe uzębienie, kiedy łypnął jednym rybim okiem przysnutym starczym bielmem na czarownicę. Drugiego dawno już nie miał. Ponoć stracił je w jakiejś walce. A przynajmniej tak twierdził.
- No proszę, kogo to do nas dziś przywiało? – dotarł do brzegu i zasiadł na płyciźnie, machając na przywitanie dłonią, której palce były złączone siną błoną pławną, a jej skóra w niektórych miejscach pokryta była łuskami. – Co to się stało, że zaszczyciłaś nas swoją obecnością? – zaskrzeczał. Przestraszone topielce pisnęły krótko i czym prędzej odpłynęły, chowając się w głębinach.
- Nudzę się – przyznała. – Nie masz tam może jakiś ciekawych plotek, Wodniku? – zainteresowała się. – Już mi zbrzydło siedzenie w chacie. Muszę z kimś pogadać – siadła na zimnym, śliskim kamieniu nieopodal.
- Jak ci samej źle tam, to czemu nie zostaniesz jedną z moich żon? – zapytał, szczerząc się jeszcze szerzej. – Wtedy nie byłabyś już samotna.
- Wciąż nie przekonuje mnie wizja zostania topielicą – prychnęła. – Wybacz – przewróciła oczyma. – Więc jak? Zasłyszałeś coś tam z nurtem rzeki? – zniecierpliwiła się.
- Póki co nic się nie dzieje – staruch wzruszył kościstym wieszakiem ramion. – Zima jest, więc co ma się dziać? – rozłożył bezradnie ręce. – Ludzie z miasta zatruwają tylko rzeki! – skrzywił się, ściągając gniewnie brwi. – Wylewają do nich ścieki i odpadki z fabryk! – aż się zatrząsł ze złości. – Moja najstarsza córka ostatnio przez to nabawiła się obstrukcji, bo wciąż pływa do tego durnego rybaka z miasta – prychnął z pogardą.
- A ten wciąż nie zorientował się, że coś jest nie tak, skoro ona cały czas siedzi w wodzie? – zdziwiła się wiedźma.
- A ja wiem? – Wodnik machnął lekceważąco ręką. – Pewnie przygłup jakiś. Tłumaczę jej, że jej związek z tym człowiekiem nie przetrwa, ale ta się uparła i koniec. Nie przemówisz do rozumu! – pokręcił z politowaniem głową.
- Co zrobisz? Zakochała się dziewucha. Nic na to nie poradzisz – wzruszyła ramionami.
- Próbowałem znaleźć jej innego kandydata na męża, ale żaden jej nie odpowiadał… - przyznał.
- I odpowiadać jej nie będzie, skoro zakochała się w rybaku – skwitowała.
Nagle jednak wpadła na pomysł, żeby zeswatać ze sobą córkę Wodnika i pryszczatego małolata z wioski… Koniec końców to wciąż był człowiek, jednak staruch z jeziora byłby znacznie szczęśliwszy, gdyby jego córa pozostawała bliżej domu. Poza tym oni oboje byli tacy urodziwi, że pasowali do siebie niemal kropka w kropkę. Albo raczej kropla w kroplę. Musiała zastanowić się nad tym planem. Jak już to wszystko na spokojnie przemyśli, może powie o swoim pomyśle Wodnikowi…
Wtem zerwał się wicher. Porywisty podmuch zaczął kołować, jakby tworząc wir lub niewielką trąbę powietrzną. Ilia osłoniła ręką oczy, chroniąc się przed wzbitymi w powietrze drobinami z ziemi. Tak samo niespodziewanie jak wicher się zerwał, tak samo w mgnieniu oka niespodziewanie również ustał.
- Jeśli szukasz plotek, moja miła, to lepiej zapytać o nie kogoś, kto ma na wszystko widok z góry. Wszak z góry zawsze wszystko lepiej widać! – z miejsca rozpoznała ten głęboki, uwodzący głos.
Opuściła ramię, którym się zasłaniała i spojrzała na postawnego mężczyznę o złotej skórze i oczach oraz antracytowych, krótkich włosach i takowych też skrzydłach. Jego muskularne ciało wręcz lśniło refleksami, jakby rozpełzały się po nim drobniutkie wyładowania elektryczne.
- Latawiec… - mruknęła zdziwiona. – A ciebie co tu tak nagle przywiało, co? – zdumiała się. Wszak Syn Wiatru nieczęsto gościł w tych stronach.
- Wieść o tym, że moja luba czuje się samotna i szuka towarzystwa – uśmiechnął się pięknie i sięgnął jej dłoni, składając na nim czuły pocałunek.
- Żadna tam ze mnie twoja luba – prychnęła z pogardą.
Fakt, że uległa mu kilka razy jeszcze nie robił z niej jego kobiety. Ot po prostu zdarzyło jej się kilka razy zapomnieć i ulec brunetowi. Nigdy jednak nie żałowała później swojej chwili słabości. Głównie dlatego, że prawdopodobnie jako jedna z nielicznych nigdy nie liczyła na nic więcej. Złote Dziecko Wiatru wszak znane było ze swojej rozwiązłości i upodobania do zmieniania partnerek. Tam gdzie zagonił go jeden czy drugi powiew wiatru, tam znajdywał sobie następną kochanicę. Nierzadko zdarzało mu się też znaczyć swoją trasę bękartami będącymi dziwną krzyżówką człowieka i demona. Koniec końców jedno, czego z pewnością nie mogła mu odmówić to zdolność czarowania. Syn Wiatru może słabo znał się na zaklęciach, ale potrafił okręcić sobie wokół palca niemal każdą dziewuchę. Poza tym był też przystojny. Jeszcze do niedawna powiedziałaby, że ten był najatrakcyjniejszym mężczyzną, jakiego do tej pory spotkała, jednak teraz nie była już tego znowu aż taka pewna. W końcu musiała przyznać, że Kamijo też był niczego sobie… Charakteryzował się zupełnie inną urodą, będąc niemalże w totalnej opozycji ze swoją bladą cerą, kryształowo niebieskimi oczami i złotymi włosami, jednak wciąż niezaprzeczalnie miał w sobie coś ponętnego i nieprzeciętnie atrakcyjnego.
- Nie bądź taka oziębła, moja miła! – Latawiec uśmiechnął się zawadiacko. – Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że czas naszej rozłąki i pora roku zmieniły twoje serce w bryłę lodu?
- A gdzie tam! – machnęła ręką, z rozmachem odchylając się do tyłu, przez co mało nie spadła z kamienia, na którym siedziała. – Żeby cokolwiek mogło zamienić moje serce w bryłę lodu czy co tam jeszcze, to najpierw musiałabym je w ogóle mieć, nie? – zarechotała paskudnie.
- Nie bądź dla siebie taka surowa, moja luba – posłał jej głębokie spojrzenie. Wyczuwając, że temat ten może obrócić się na jego niekorzyść, postanowił go zmienić. – Ponoć byłaś żądna wieści ze świata czy może tylko się przesłyszałem? – zapytał zaczepnie.
- Zasłyszałeś coś ciekawego ostatnio? – zainteresowała się.
- Ano – skinął głową. – Ponoć stary Ferus w końcu kopnął swoim szatańskim kopytem w kalendarz – wyznał.
- Znowu? – zapytała z niedowierzaniem wiedźma.
- Tym razem na pewno – oświadczył pewnie skrzydlaty gość. – Wyprzedają w mieście jego rupiecie – kontynuował, widząc nieprzekonaną minę kobiety. – Ponoć żadne z jego dzieci nie odziedziczyło po nim talentu do magii, więc te teraz pozbywają się jego rzeczy – wyjaśnił.
Ilia potarła brodę w geście zamyślenia. Ferus był chyba najstarszym magiem, jakiego kiedykolwiek spotkała. Uściślając, był on czarnoksiężnikiem, który miał znacznie gorzej na pieńku z kościołem niżby ona z upierdliwym, lokalnym klechą. W ostatnich latach musiał się nawet ukrywać, gdyż „w imię świętej wojny dobra ze złem” za jego głowę została wyznaczona spora nagroda. Nie przyznawała się do tego otwarcie, ale prawdą było, że poniekąd ten stary szarlatan zyskał jej uznanie. Swego czasu był nawet jej nauczycielem, więc odczuwała śladowe przejawy sentymentu, które wwiercały jej się w dno serca, którego, jak się zarzekała, ponoć nie posiadała.
A może by się tak wybrać na tę wyprzedasz klamotów starego czarnoksiężnika? W końcu pieniądze wampira wciąż leżały skitrane głęboko pod stertą szmat i szorstkich koców. Można było zrobić z nich użytek. Na wiejskim targu handlowano głównie śmieciami po zawyżonych cenach, a na takiej wyprzedaży własności maga wyższej klasy mogła znaleźć przecież coś przydatnego lub wartościowego. Zresztą i tak nie miała przecież nic lepszego do roboty, a w samym mieście nie była już od lat. Może wycieczka dobrze by jej zrobiła?

***

- Nie rozumiem, dlaczego wybrałaś tę przegniłą łajbę na swój środek transportu… - nafukany Latawiec zmrużył gniewnie oczy, wbijając urażone spojrzenie w kobietę. – Przecież mogłaś lecieć ze mną ponad chmurami… - burknął.
- A ponad chmurami jak jest? – odezwała się równie naburmuszona wiedźma.
- Pięknie – odparł pewnie brunet.
- Zimno – argumentowała czarownica. – A ja nie jestem przystosowana do podobnych temperatur – założyła ręce na piersi.
- Ależ pani, przecież byłabyś blisko, mógłbym cię ogrzać…
- Cichaj już lepiej! – zirytowała się. – Widać już zachodnią bramę! Zaraz będziemy na miejscu! – ucięła temat, nie pozwalając skończyć swojemu towarzyszowi, który przybrał jedynie jeszcze kwaśniejszą minę.
Syn Wiatru zaproponował, że dla zaoszczędzenia czasu i zbędnych wydatków, może polecieć z Ilią w jedną stronę do miasta. Jako że skąpstwo i brak zamiłowania do marnowania czasu leżały w naturze kobiety, pomysł ten wydawał się całkiem niegłupi, jednak tej nie widziało się spędzić kilka godzin w przymusowych objęciach złotego golema. Nie podobało jej się też to, że w tym czasie byłaby zdana tylko i wyłącznie na niego i jego dobrą wolę, gdyż choć na magii znała się całkiem nieźle, to przecież żadne zaklęcie nie pozwalało jej swobodnie fruwać po niebie. Ponad to nie wątpiła, że gdyby przystała na propozycję Latawca, ten wypominałby jej to w przyszłości niejednokrotnie, a szła nawet o zakład, że mógłby się to stać jeden z jego ulubionych tematów. Dwójka zaczęła sprzeczać się na ten temat nad brzegiem jeziorka, jednak całe szczęście w paradę wszedł im Wodnik, który zaproponował optymalne rozwiązanie – wygrzebał z szuwar starą łódkę rybacką i poprosił swoją najstarszą córkę, która i tak pływała regularnie do miasta, żeby zobaczyć się ze swoim lubym, żeby przy okazji pociągnęła starą łajbę aż do fabrycznej bramy zachodniej, której nikt nie pilnował. W tej części miasta głównie znajdywały się zakłady i składowiska złomu, to tutaj fabryki wylewały swoje nieczystości do rzeki. Z racji powalającego fetoru chemikaliów i butwiejących, gnijących resztek organicznych strażnicy omijali tę bramę, dzięki czemu wiedźma mogła oszczędzić sobie nieprzyjemnego procesu legitymacji i przeszukania, któremu poddać musieli się wszyscy, którzy wkraczali w murowane progi miasta, a nie byli jego oryginalnymi mieszkańcami.
Przepłynęli pod ceglanym dziąsłem łuku bramy, z którego sterczały ostre pręty. Z nich z kolei spływały pojedyncze krople, przez całość przypominała wielki pysk jakiegoś pokracznego stwora z zębiskami ociekającymi cuchnącą śliną. Rynnami i rynsztokami, wartkimi i cienkimi strumyczkami do wody spływały szarobure nieczystości, z których niektóre pieniły się intensywnie. Bestia najwyraźniej miała także wściekliznę, skoro z gęby toczyła jej się piana…
W powietrzu unosił się ciężki, węglowy dym, dało czuć się zapach rozgrzanego żelaza. Ludzie wciąż nawoływali się i pokrzykiwali do siebie, od czasu do czasu rechocząc paskudnie. Z oddali dochodziły odgłosy kucia metalu i terkot przeróżnych maszyn stojących w ciasnych rzędach przy taśmach produkcyjnych. Złote Dziecko Wiatru skrzywiło się jak chyba jeszcze nigdy. Z miejsca pożałował, iż wpadł na pomysł całej tej wycieczki do miasta. W końcu nie znosił go jak żadnego innego miejsca na ziemi. Było tu głośno i brudno. Ani skrawka zielonej trawy, pojedynczego drzewka. Niczego, z czego można byłoby czerpać siłę życia. Ludzie byli tu jeszcze głupsi od tych, którzy mieszkali na peryferiach, gdyż dumni mieszczanie już dawno zapomnieli o lokalnych bóstwach, a nawet i większych bożkach, którym byli winni oddawać cześć i chwałę. Popadli w samozachwyt ze względu na te brudne kupy złomu, które szumnie nazywali „innowacjami” i „przełomem w nauce”. Uważali, że żyli w świetlanych czasach rozwoju przemysłowego, jednak, o zgrozo, nie mieli nawet pojęcia, w jakim przyszło im tkwić ciemnogrodzie… Pyszne durnie. Dziewki w wioskach już przygotowywały się do Czarodzielnicy, już wymyślały, w co się przystroją, jakie wianki zaplotą, jakie ofiary złożą, a ci tu nic. Zero szacunku dla bytów wyższych, które zdefiniowały rację ich istnienia, nauczyły ich podstawowych zdolności i wykarmiły z własnej ręki. Oto, co psie dostajesz za swoją wierną służbę…
Najstarsza córa Wodnika podpłynęła do betonowego koryta, w którym została uwięziona obrzydliwa, lepka woda. Burta łódki grzmotnęła o przeszkodę, a wiedźma z miejsca, jak na komendę wyskoczyła z niej, zupełnie jakby obawiała się, że stara łajba mogła zatonąć w każdej chwili. Kobieta bez chwili zwłoki ruszyła raźnym krokiem pomiędzy magazynami, zupełnie nie zwracając uwagi na dość mało urodziwego chłopaczka w białym, zakrwawionym fartuchu, który stał przy pobliskim, stalowym stole i niedbale filetował ryby, wyrzucając ich zbędne części do wody. Ten jednak z miejsca zauważył nowoprzybyłych i czym prędzej podbiegł do krawędzi koryta, żeby przywitać się ze swoją ukochaną. Złotoskóry brunet w tym czasie wolno gramolił się na ląd, pozostając znacznie w tyle ze czarownicą, jednak wciąż uważnie ją obserwując, żeby nie stracić jej z pola widzenia.
Ilia miała dobrą pamięć, a jeszcze lepszą orientację w terenie. Rzadko kiedy zdarzało jej się zgubić. Dlatego właśnie, pomimo że nie gościła w mieście już dłuższy czas, dobrze pamiętała drogę z zachodniej bramy do dziedzińca Zwiędłego Maku, gdzie mieściło się laboratorium starego Ferusa i gdzie niegdyś pobierała u niego lekcje. Swego czasu przemierzała tę drogę tak często, że nawet teraz, po upływie wielu lat, wciąż mogła ją pokonać właściwie z zamkniętymi oczami.
Nazwa dziedzińca wzięła się od krzywej wieży z białego kamienia, która niebezpiecznie nachylała się nad deptakiem. Intensywnie czerwone dachówki mocno kontrastowały z bielą ścian, przez co faktycznie z daleka mogło wydawać się, iż dach konstrukcji przypominał zwiędnięte, złożone płatki maku. Na szczycie owej wieży mieściła się pracownia maga.
Teraz jednak wszystkie jego klamoty zostały wyrzucone na bruk przed budynek. Wzdłuż ulicy ciągnęły się rzędy krzywych i kulawych, garbatych i słabowatych stołów zastawionych wszelkiej maści dziwnościami i obrzydlistwami. Najwyraźniej Latawiec miał rację. Żadne z dzieci szarlatana nie odziedziczyło po nim zapału do magicznych dziedzin, przez co teraz te, po jego śmierci, chciały pozbyć się wadzących rupieci i przy okazji, w miarę możliwości, wzbogacić się na tym.
Wśród tego wszystkiego kręciła się cała chmara narodu – a wśród niego z kolei oprócz ludzi znajdowali się także inni mieszkańcy okolicznych krain. Każdy liczył na jakieś ciekawe znalezisko. Nawet panie z dobrych domów, które przechadzały się w pobliżu z wysoko zadartymi głowami i nosami zmarszczonymi w wyrazie zniesmaczenia, uważnie lustrowały wystawione produkty, zdając sobie sprawę, że niektóre z nich mogły okazać się wartościowe dla pewnych strategicznych osób lub nawet dla nich samych.
Złotoskóry golem widział przed sobą w większej mierze stertę rupieci zgrzybiałego starca. Notatnik z podniszczonymi stronicami spisany w obcym języku. Zasuszona, papuaska główka. Przeróżne naczynia, probówki, kolby, słoiki i flaszki, w których wciąż znajdywały się resztki kolorowych substancji, o ile tym, którzy wynosili na ulice skarby starego czarnoksiężnika, udało się nie wylać ich zawartości. Gnijące resztki jakiejś bliżej niezidentyfikowanej rośliny w szklanej doniczce. Zegarek z jedną wskazówką. Zestaw igieł różnej długości i grubości. Słowem, nic, czym mógłby się zainteresować.
Zupełnie inaczej było z czarownicą. Kobieta przegrzebywała sterty śmieci i co i rusz wygrzebywała z nich coś nowego. Na niektóre przedmioty spoglądała sentymentalnie, na inne jakby z odrazą lub wstrętem, jakby te przypominały jej o czymś niekoniecznie przyjemnym. Niektóre zwyczajnie ją interesowały i fascynowały. W końcu nawet ona, będąc przez pewien czas uczennicą Ferusa, nie miała nigdy dotąd takiej wspaniałej możliwości dokładnego przeszukania zbiorów nauczyciela.
Ni stąd, ni z owąd nagle wyciągnęła zza pazuchy obszerną, płócienną torbę, do której zaczęła wrzucać przedmioty, które mogły okazać jej się przydatne. Szybko zapełniła ową torbę i widząc, że więcej się już do niej nie zmieści, wcisnęła ją w ręce Latawca, a sama zaczęła napełniać drugą. Proces ten powtórzył się kilkakrotnie, przez co w efekcie Syn Wiatru w krótkim czasie zaczął bardziej przypominać syna tragarza.
Mężczyzna wzdychał jedynie co jakiś czas, dając w ten sposób upust swojej rosnącej irytacji i znudzeniu. Nie mógł jednak otwarcie zacząć narzekać, gdyż koniec końców wyprawa do miasta była przecież jego pomysłem. Ponad to takim zachowaniem mógłby jedynie rozwścieczyć wiedźmę, a tego przecież nie chciał. Ta i tak z jakiś względów w ostatnim czasie wyjątkowo od niego stroniła. Zazwyczaj pałała większym entuzjazmem na widok jego osoby. Coś musiało się zmienić od czasu jego ostatniej wizyty w wiedźmiej wiosce – pytanie tylko pozostawało, co też się stało i dlaczego nie został on poinformowany o tym w czas. W końcu nie bez powodu układał się z Wodnikiem, żeby ten i wszyscy jego wodni podwładni mieli oko na jego wybrankę… dobra, jedną z wybranek… ale przynajmniej taką, do której wracał!... co jakiś czas, jak mu pasowało i jak był w dobrym humorze…
Ilia rozejrzała się po niemałym tłumie gnieżdżącym się przy wystawionych na sprzedaż własnościach Ferusa, który teraz pewnie przewracał się z tego powodu w grobie, szukając kogoś, z kim mogłaby zacząć się targować. W końcu zamierzała kupić tyle, że należała jej się porządna zniżka!
- Marge! – zawołała niską blondynkę z włosami splecionymi w mocny warkocz, który sięgał jej niemal do kolan. Z miejsca poznała krzyżówkę skrzata leśnego i człowieka, jedno z nieślubnych dzieci jej byłego nauczyciela.
- No proszę, nawet ciebie przywiało z tej twojej dziury, żeby rozgrzebywać własności wciąż jeszcze nieostygłego w trumnie trupa? – zakpił pokurcz.
- Grunt, że to nie ja próbuję na tych własnościach zrobić biznes – wzruszyła obojętnie ramionami, zupełnie nieprzejęta obelgą. – A pochodzić mogę i z dziupli, grunt, że mam dokąd wrócić – rozłożyła ręce, po czym wsparła je na biodrach. Marge wywróciła oczyma, prychając pod nosem.
- Ciebie to nigdy nie da się przegadać… - pokręciła głową z niedowierzaniem. – Nadawałabyś się bardziej do miasta – stwierdziła w końcu. – Zadbałabyś trochę o siebie, ubrała się lepiej i mogłabyś się tu odnaleźć. Zarabiałabyś też bardziej przyzwoicie, a nie jak w tej twojej dziurze zabitej dechami… - fuknęła.
- Może zarabiałabym więcej, ale musiałabym też więcej płacić za utrzymanie – zauważyła. – Więc koniec końców wróciłabym do punku wyjścia – stwierdziła obojętnie. Poirytowane mruknięcie za plecami przypomniało jej jednak, że nie przyszła tutaj rozprawiać o głupotach. – Dobra, starczy tego! – machnęła ręką, ucinając temat. – Ty mnie lepiej powiedz złociuchna, ile ci jestem krewna za wywóz tych śmieci – wskazała za siebie na obładowanego tobołkami towarzysza. – No, choć muszę przyznać, że pomysł to wy mieliście przedni. Nie dość, że się wzbogacicie na rzeczach, jak to określiłaś, „wciąż nieostygłego” starego, to jeszcze w dodatku ludzie sami wywiozą wam te śmieci i zapłacą za to, więc wy nie musicie się o nic martwić – zaśmiała się. – Założę się, że to był twój pomysł. Zawsze miałaś żyłkę do biznesu – parsknęła.
- Nie uważam, żebym musiała czuć do tego szmelcu jakiś sentyment. To był fatalny ojciec… - burknęła pod nosem, wbijając spojrzenie w ulicę wyłożoną kocimi łbami.
- Zdaję sobie z tego sprawę… - przyznała szczerze.
Ferus był zafascynowany własnymi eksperymentami i wynalazkami, przez co słabo kontaktował z otaczającą go rzeczywistością. Był jednym z najlepszych magów i konstruktorów w okolicy, jednak przy tym tragicznym nauczycielem i prawdopodobnie jeszcze gorszym ojcem. Wykazywał się niesamowitą cierpliwością do maszyn czy zaklęć, które nie chciały działać zgodnie z założonym planem, potrafił spędzać całe miesiące na ich udoskonalaniu i z uporem maniaka powtarzał, że: „im więcej serca włożysz w projekt, tym więcej miłości otrzymasz z powrotem od tworu”. Dla równowagi jednak nie miał tego serca ani krzty dla podmiotów ożywionych. Wpadał w furię, kiedy jego uczennica popełniła chociażby jeden, malutki błąd przy recytacji inkantacji długiej na dobre kilkanaście stron, bił po łapach długą linijką aż do krwi, kiedy ta odstawiła jakiś przedmiot w miejsce inne niż to, które było dla niego przeznaczone, darł się w niebogłosy i raził skumulowanymi piorunami, kiedy zamieniła metronom w tasiemca uzbrojonego zamiast  w nieuzbrojonego. Nie miał cierpliwości do pracy z ludźmi, dlatego lubił zamykać się w swojej samotni na szczycie wieży malowniczo ochrzczonej mianem Zwiędłego Maku. Kobieta mogła tylko zgadywać, jak surowym rodzicem mógł być Ferus, kiedy był tak wymagającym nauczycielem. Z pewnością niełatwo przyszedł mu do zrozumienia fakt, że żadne z jego dzieci nie przejawiało właściwie żadnego talentu w kierunku magii. W takim wypadku Ilia domyślała się, że kiedy owy fakt w końcu już do niego trafiał, ten niemal całkowicie wycofywał się z życia dziecka, zostawiając je samo sobie. Tak, to było bardzo prawdopodobne. I bardzo w jego stylu. Mina jednej z najmłodszych z jego córek była tego wspaniałym dowodem.
- To ile mnie policzysz? – zapytała, przywołując blondynkę do rzeczywistości, gdyż kolejne mruknięcie za jej plecami było już wyraźnie bardziej poirytowane.
- Naprawdę chcesz to wszystko zabrać? – zdumiała się. – No… - przeciągnęła. – Trochę tu tego nazbierałaś… To pewnie będzie z dobre… dwie złote monety i dziesięć srebrnych – rzuciła cenę.
- No klękajcie narody! – zawołała oburzona wiedźma. – Za taką cenę to ja bym mogła ubrać się jak można i zjeść obiad z samym księciem! – prychnęła. – Mowy nie ma!
- Sama wiesz, ile to jest warte…
- Ale ty nie wiesz – czarownica uśmiechnęła się pobłażliwie. Na drobniutkiej, pyzatej buzi Marge odmalowało się zmieszanie. Dziewczyna w istocie nie miała zielonego pojęcia o wartości artefaktów magicznych, które leżały sobie tutaj na ulicy jak zwykłe śmieci. – A to daje mi przewagę. Nie jesteś w stanie wmówić mi, że coś ma daną wartość, jeśli w istocie nie wiesz, ile to jest warte – zauważyła. Blondynka ściągnęła gniewnie brwi i zacisnęła usta. – Dam osiem srebrnych monet i nie więcej! – zaparła się.
- Już nie pogrywaj sobie ze mną! Nawet ja wiem, że te rupiecie są więcej warte! Dwie złote monety i pięć srebrnych, i ani grosza mniej! Znaj dobroć mej łaski, policzę ci mniej ze względu na dawną znajomość – fuknęła.
- Patrzcie ją, drodzy państwo, dobrodziejka się znalazła! – Ilia przewróciła oczyma. – Osiem srebrnych monet i nie dam nic więcej! Wiem, za co płacę, bo wiem, co sama wybierałam! Nie będę przepłacać za rzeczy codziennego użytku! – założyła ręce na piersi. Marge wytrzeszczyła na nią oczy. – A coś ty taka zdziwiona? Myślałaś, że faktycznie masz tu jakieś cuda-wianki na kiju, żeby za byle co rzucać takie ceny? Ferus nie był głupi! Na wierzchu, czyli tam, gdzie posprzątaliście, trzymał tylko podstawowe odczynniki i przedmioty, którymi każdy potrafiłby się posługiwać! To dlatego ciągną tutaj takie tłumy! Prawdziwie wartościowe rzeczy przebiegły, szczwany lis zawsze chował po kątach, w skrytkach, wywoził ciemną nocą w odludne miejsca i stawiał ochronne bariery, żeby nikt się do nich nie dobrał pod jego nieobecność! – wyjaśniła. – Dlatego powtarzam ci, osiem srebrnych monet i nie więcej! – upierała się przy swoim.
- A ty wiesz, gdzie ojciec chował te wartościowe rzeczy? – oczy blondynki błysnęły chciwie.
- A pewno, że wiem. W końcu sama je z nim zakopywałam, murowałam w ścianach, owijałam w przekleństwa i zaklęcia ochronne – prychnęła.
- Pokaż mi, gdzie one są, a dam ci to wszystko – wskazała na obładowanego Latawca – za darmo! – obiecała. Wiedźma pokręciła głową w niezgodzie. – Co, sama chcesz się do nich dobrać?! – zawyła piskliwym głosem dziewczyna.
- Im więcej osób wie o lokalizacji tych przedmiotów, tym gorzej – znów zaczęła tłumaczyć.  – Nie dlatego, że ktoś się do nich dobierze, ale dlatego, że zaczną dziać się nieszczęścia. Zaczną wyłazić demony ochronne, ludzie zaczną chorować, ziemia spłynie krwią złodziejaszków o lepkich rączkach… - westchnęła ciężko. – Więc lepiej, żeby to była tajemnica. A ja sama też się do tego nie dobiorę, bo choć pomagałam ustawiać pułapki i wiem, jak one działają, to wciąż nie mogę ich złamać – rozłożyła bezradnie ręce. – Bo do tego trzeba krwi Ferusa w żywym ciele z bijącym sercem i znać odpowiednie obrzędy do zdjęcia bariery – zakończyła.
- We mnie płynie jego krew, a ty pewnie znasz te obrzędy, prawda? Możemy podzielić się zyskami! – argumentowała młodsza.
- W tobie płynie jego krew zmieszana z juchą leśnego skrzata – wypomniała jej. Ludzie dookoła zaczęli się gapić, przez co zawstydzona Marge skuliła się w sobie. Wszak skrzaty leśne były istotami, które nie cieszyły się zbytnim respektem… - Więc to na nic – machnęła ręką. – Trzeba byłoby nam zmartwychwstania twojego ojca, żeby dobrać się do jego najcenniejszych wynalazków – przewróciła oczyma. – Dobra, my se tu gadu, gadu, a mój tragarz ledwo stoi już na nogach – sama zauważyła, że był to już najwyższy czas, aby sprowadzić tę rozmowę do puenty. – Więc osiem srebrnych moment, tak? – upewniła się.
- W żadnym razie! – młoda znów zaczęła się awanturować. W jej oczach pobłyskiwało coś na kształt urazy. Najwidoczniej nie spodobał jej się fakt, iż czarownica wyjawiła wszystkim dookoła jej pochodzenie i mogła odebrać to jako obelgę lub kpinę, nawet jeśli czarownica nie mogła mieć przecież pojęcia, że ta taiła tę informację przed światem. – Dwie złote monety i dziesięć srebrnych!
- Było pięć! – zauważyła kobieta.
- Podbiłam z powrotem cenę! A co, zabronisz mi?! – prychnęła rozgniewana Marge.
Prawda była jednak taka, że w torbach dzierżonych przez Syna Wiatru znajdowało się znacznie więcej niżby tylko przyrządy codziennego użytku średnio utalentowanego maga. Niemniej, nawet te pośledniej klasy przedmioty zyskiwały na znaczeniu, kiedy trafiały w ręce, które potrafiły się nimi obsługiwać – czyli na przykład ręce Ili. Wiedźma specjalnie starała się drastycznie zaniżyć wartość towaru w oczach sprzedających. Właściwie to sama uważała, że w sumie jej zakupy były nawet warte więcej niż cenę rzuconą przez blondynkę, ale ta ponownie nie zamierzała jej o tym mówić. Gdyby targowała się z magiem, który miałby świadomość tego, co sprzedaje, byłaby nawet zgodna zapłacić więcej, a bo i przecież zawartość sakiewki podarowanej przez wampira pozwalała jej na to, jednak nie zamierzała przepuścić okazji do zaoszczędzenia tam, gdzie tylko ona się pojawiała. Zwyczajnie wychodziła z niej wrodzona skąpość. Poza tym wiedźma aż za dobrze zdawała sobie sprawę, że pieniądze dobrze tylko się wydawało, a znacznie ciężej zarabiało. Nie podejrzewała, żeby w najbliższym czasie, ani właściwie to żadnym innym, miała jeszcze to szczęście spotkać kogoś tak hojnego, a nawet odrobinę lekkomyślnego jak Kamijo, toteż wolała nie porywać się na rozrzutność.
- Jak przekupy na targu… - usłyszała kwaśny komentarz. Na dźwięk znajomego głosu gwałtownie odwróciła się, żeby stanąć twarzą w twarz z wamiprzą panią w wybielającym makijażu. – Jak się wkracza między wrony, to i trzeba krakać jak i one – rzuciła wyniośle. – Nie wiedziałaś o tym? Bądź zatem łaskawa nie wnosić swoich brudnych, wiejskich obyczajów do cywilizowanego miasta i chociaż udawaj, że potrafisz się jakoś zachować – skarciła ją.
- A kim ty jesteś, żeby mnie pouczać, hę? – w kobiecie z miejsca się zagotowało. – Może i nie jestem z miasta, ale to nie oznacza, że jestem gorsza. Poza tym, jeśli już nazywasz kogoś brudnym, to lepiej wpierw zerknij na siebie – prychnęła wściekle. – Bo ja nie muszę maskować swojego odoru drogimi perfumami ani zakrywać się wapnem, bo miski z wodą akurat się nie boję – fuknęła. – Nie wspominając już o tym, że nie mam w zwyczaju lądować twarzą w błocie w przeciwieństwie do innych – wypomniała jej, na co pani z wyższego stanu aż zadrżała ze złości, a ceglaste wypieki zaczęły przebijać przez niemal idealnie biały makijaż.
- Ty!… - syknęła wściekle, jednak zaraz zmieniła ton głosu, zauważając przebijającego się przez tłum ukochanego. – Och, Kamijo! – przytknęła zewnętrzną część dłoni w teatralnym geście do czoła, niemal omdlewając w ramionach mężczyzny. – Wyszłam do tej kobiety z czystą chęcią pomocy, a ona zaczęła mi wypominać upokorzenie, którego i tak zaznałam z jej winy! – jęknęła.
- Mówiłam już, że to nie była moja sprawka – wiedźma obstawała przy swoim. – Jak ktoś jest sierotą i ma dwie lewe nogi, to ja już nawet jego szczęściu pomagać nie muszę – fuknęła.
- Czy ty słyszysz, kochany, jak ta prostaczka się do mnie odzywa?! – zawołała oburzona pani przystrojona jak zwykle w futra i koronki. – Zrób coś z tym! Przecież tutaj to ty jesteś panem!
Ilia drgnęła na te słowa. Nie stwierdzały one w precyzyjny sposób, jaki urząd Kamijo piastował i jakim „panem” był w istocie, jednak to brzmiało już wystarczająco niebezpiecznie. Bądź co bądź czarownica nie chciała przysparzać sobie kłopotów, a przecież mogło okazać się, że już porwała się na kilka bezczelnych słów zbyt szybko, przez co kara mogła być nieunikniona…
Rzuciła niepewne spojrzenie złotowłosemu wampirowi, który wciąż asekuracyjnie podtrzymywał swoją lubą. Ten również spojrzał na swoją niegdysiejszą dobrodziejkę. Całe szczęście w jego spojrzeniu nie mogła znaleźć urazy ani złości, a zamiast tego zdroworozsądkowe podejście i sprawiedliwy osąd.
- Trzeba ci przyznać, moja miła, że twoja „czysta chęć pomocy” również pozostawia wiele do życzenia – zauważył. – Nie dziw się, że przed tobą kiełkuje drzewko niezgody, jeśli sama je tam zasadziłaś – dał jej upomnienie, na co Ilia jedynie zamrugała kilkakrotnie w niedowierzaniu.
Ten cały arystokrata wydawał jej się coraz dziwniejszy. Zbyt wiele było w nim zdrowego rozsądku, zbyt mało pychy. Wszyscy możni zawsze wykorzystywali swoje statusy i majątek do dyrygowania innymi, ustalania własnych praw i w razie potrzeby omijania ich, do zrzucania winny na osoby postronne… Robili to z wielką chęcią, właściwie zawsze, kiedy tylko zdarzyła się ku temu okazja. Chronili swoich bliskich i samych siebie, definiując przy tym nowe znaczenie słowa „prawda”. Umiejętnie lawirowali wśród kłamstw i naciąganych faktów, niejednokrotnie pastwiąc się nad słabszymi. Ten jednak jakby zaprzeczał temu wszystkiemu swoją postawą i działaniami. Nie dawał się mamić. W jakiś sposób wydawało się, że mocno ukochał prawdę, przez co trzymał się jej niczym ostatniej deski ratunku. Nie był przy tym wyniosły i zadowalał się najbardziej podstawowymi dobrami, które jedynie zaspokajały jego potrzeby. Był uprzejmy i grzeczny. Zupełnie nie pasował do obrazu wampira, który został wykreowany w głowie czarownicy wraz z upływem czasu i zasłyszanymi plotkami.
- Witaj pani – uśmiechnął się delikatnie na widok kobiety i skłonił się w powitaniu, sięgając przy tym jej dłoni i składając pocałunek na jej grzbiecie. – Cóż za szczęście widzieć cię ponownie; w dodatku w pełni sił i zdrową – pogłębił uśmiech, a wiedźma zaniemówiła. Intensywnie myślała nad jakąś wredną lub zgryźliwą odpowiedzią, jednak w jej głowie zionęła przerażająca pustka. – Czyżby jakieś problemy z dobiciem targu? – zapytał, przerywając niezręczną chwilę ciszy.
- Ano nie zgadzamy się trochę co do ceny… - przyznała, kiwając głową na Marge, która w jednej chwili zapomniała o roszczeniu jakichkolwiek uraz do wiedźmy; a był to oczywiście moment, w którym na horyzoncie pojawił się Kamijo. Pół-człowiek, pół-skrzat wpatrywał się w bladolicego arystokratę jak w najszczerszy cud. No tak. W ten właśnie sposób reagowała znaczna większość kobiet na widok wampirów…
- Pozwól mi zatem zapytać, o jaką kwotę się rozchodzi. Może będę mógł ją dla ciebie pokryć – zaproponował.
- A niby dlaczego miałbyś to zrobić? – zdziwiła się kobieta.
- Za twą dobroć, którą okazałaś mi…
- Już mi się wystarczająco odwdzięczyłeś – machnęła ręką, przerywając mu. – A nawet bardziej niż było to stosowne – zauważyła.
- Ależ skąd! Zaledwie zwróciłem ci za koszty, których byłem powodem – wykłócał się.
- Dobrze wiesz, że nie narobiłeś mi żadnej szkody, a już tym bardziej nie byłeś mi tyle winien – założyła ręce na piersi. – Nie przyjmę zatem żadnej pomocy od ciebie, bo potem to ja będę ci jeszcze coś winna…
- Po prostu przyjmij pomocną dłoń w potrzebie, dobrze? – uśmiechnął się niczym samo marzenie. – Więc ile wynosiła suma? – zapytał pokurcza.
- Dobrze, już dobrze, zapłacę, ile trzeba! – zastopowała złotowłosego, który już sięgał do kieszeni po sakiewkę. – Masz tu, ile chciałaś i niech cię piekło pochłonie wraz z twoim uroczym ojczulkiem! – sapnęła ciężko, wciskając w rękę Marge monety. Z chęcią jeszcze by się potargowała i w ostateczności zapewne dopięłaby swego, jednak nie chciała ryzykować zaciągnięciem sobie długu wdzięczności u, najwyraźniej, lokalnego dobroczyńcy. – Latawiec, wracamy! – zarządziła, a w odpowiedzi usłyszała tylko westchnienie pełne ulgi.
- Skoro dysponowałaś jednak odpowiednią kwotą, pani, to w czym tkwił problem? – dopytywał Kamijo, pionizując swoją ukochaną i podążając za Ilią, która ruszyła z miejsca sprężystym krokiem.
- W tym, że nie wszyscy mogą pozwolić sobie, żeby szastać kasą na prawo i lewo, a jeszcze więcej ludzi chce cię oszukać i zmusić do zapłacenia majątku za jakiś szmelc, więc targować się należy, a nawet trzeba! – warknęła.
Zaraz zdała sobie jednak sprawę z tego, że ten zapewne przywykł do kupowania dóbr w eleganckich sklepach możnych kupców, gdzie z narzuconą ceną się nie dyskutowało, dlatego dla niego sam termin „targowania się” mógł brzmieć obco i niezrozumiale.
- Rozumiem… Wybacz zatem, pani, że nie okazałem się być przydatny…
- A idź ty w cholerę, i niech ciebie piekło też pochłonie… - burknęła pod nosem. Wampir zdawał się usłyszeć ten przytyk, jednak nie skomentował.
- Pozwól zatem, pani, zadośćuczynić mi mój błąd i uczcić nasze ponowne spotkanie wspólną kolacją – zaproponował, stając kobiecie na drodze i blokując jej przejście, gdyż ta z każdą chwilą jedynie przyspieszała kroku, chcąc jak najszybciej oddalić się od potencjalnych kłopotów.
Pech jednak chciał, że ta nie zorientowała się w czas i wylądowała twarzą w torsie wampira. Zaskoczona z miejsca chciała odskoczyć, jednak silne ręce, które zamknęły ją w asekuracyjnym uścisku, nie pozwoliły jej na to. Ilia podniosła spojrzenie na przystoją twarz złotowłosego, który obdarzył ją kolejnym z serii swoich powalających uśmiechów. W tym momencie do akcji wkroczył póki co mrukliwy i poirytowany Latawiec, który aż do chwili obecnej nie chciał mieszać się w nieswoje sprawy, żeby dodatkowo nie pogorszyć sytuacji.
- Z tymi łapami to może z daleka, co? – warknął, z miejsca zrzucając wszystkie tobołki, którymi był obładowany i przyskakując do wampira.
- A przepraszam, kimże jest twój towarzysz, pani? Zdaje się, że jeszcze nie mieliśmy przyjemności się poznać… - warknął nisko, specjalnie adresując swoje słowa do czarownicy, a nie do głównego zainteresowanego, ostentacyjnie go ignorując.
Wiedźma tymczasem zajęta była czymś znacznie poważniejszym niż męskie przepychanki. Słysząc tylko ten charakterystyczny dźwięk, rzuciła się na kolana i z trwogą podniosła materiał jednej z toreb. Zajrzała do środka, tylko po to, żeby przekonać się, że jej najczarniejsze scenariusze się ziściły…
- Latawiec, ty bezmózgi karaluchu, zaduszę cię! – wrzasnęła, biorąc w ręce smętnie skorupy. – Zobacz, coś narobił, przygłupie! Mój talerz runiczny! – zawyła. – Rozbiłeś go, barani łbie! – zatrzęsła się ze złości i już wzięła zamach, żeby cisnąć jeden z ostro zakończonych części ceramiki w stronę Syna Wiatru, jednak w ostatniej chwili opamiętała się. Tak długo jak wciąż miała wszystkie kawałki, mogła przynajmniej spróbować go ponownie skleić…
Złotoskóry golem zatrzymał się w miejscu, z rezygnacją stwierdzając, że ostatecznie i tak zdenerwował wiedźmę, więc jego wszelkie poprzednie trudy i wysiłki zachowania spokoju poszły na marne. To się dopiero nazywa sprawiedliwość… Ty tu próbujesz być miły i pomocny, a ostatecznie i tak tylko ci się za to obrywa…
W czasie, w którym Złote Dziecko Wiatru rościło sobie pretensje do świata, „pan pomocny-jak-cholera”, jak to Syn Wiatru ochrzcił w myślach Kamijo, doskoczył w dwóch susach do kobiety i przykucnął tuż za nią, kładąc jej rękę w pocieszającym geście na ramieniu. To tylko dodatkowo zirytowało bruneta, w którym wręcz aż zawrzało. To, że jego wierność pozostawiała może całkiem sporo do życzenia, nie oznaczało, że ktoś inny mógł przystawiać się do jego lubej!... no, jednej z jego lubych…
- Odsuń się! – warknął, odpychając złotowłosego. – Kim ty w ogóle jesteś, że tak spoufalasz się z moją czarownicą, co? – fuknął.
Zachowanie wampira zdradzało, że ta dwójka w ostatnim czasie musiała się bliżej poznać – to znaczy w okresie, w którym Latawca nie był na miejscu. Brunet nigdy wcześniej nie słyszał, żeby wiedźma zadawała się z możnymi i miała w dodatku wśród nich jakiś przyjaciół… chociaż właściwie to licho ją tam wie, bo ta baba bywała mocno pokręcona i miała swoje tajemnice, o których nie zwykła głośno rozprawiać. Niemniej jednak zachowanie bladolicego arystokraty wciąż pozostawało mocno podejrzane. Syn Wiatru miał silne przeczucie, że to właśnie zawarcie znajomości z Kamijo tak bardzo zmieniło podejście kobiety i sprawiło, że ta stała się względem niego niemal oschła. Samo to już podejrzenie wystarczyło złotoskóremu golemowi, żeby zacząć pałać szczerą niechęcią do teatralnej postaci wampira. Z chęcią z miejsca powyrywałby mu te przydługie kły… tak chociażby przezornie, nawet jeśli ten w istocie nie miał nic wspólnego ze zmianą nastawienia czarownicy względem niego. Bo miło by było przecież dać upust swojej szalejącej niczym zimowa wichura złości, prawda?
- Co za szkoda… - mruknął arystokrata. – Tak się jednak składa, moja pani, że znam dobrego konserwatora zabytków, który zajmuje się także naprawianiem wartościowych, porcelanowych antyków. Może on mógłby się tym zająć? – zaproponował.
- Ach, nie! – zaoponowała szybko wiedźma. – To magiczny artefakt! Tu nie potrzeba historyka a maga! Kiedy talerz się rozbił, cała jego magiczna moc uleciała! Sama będę musiała zająć się jego naprawą… o ile ta w ogóle jest jeszcze możliwa – posłała miażdżące spojrzenie swojemu towarzyszowi.
- Ejże! – Latawiec nie robiąc sobie nic z bazyliszkowego wzroku Ili, szturchnął wampira, który zdążył już ponownie stanąć na wyprostowanych nogach. – Nie ignoruj mnie! Zadałem ci pytanie! – warknął ostrzegawczo, zaciskając wielkie dłonie w pięści.
- Zostaw go! – oburzyła się kobieta. – Nie dość już napsułeś? – syknęła. – Nie widzisz, że to możny? Więc zwracaj się, jak należy, bo jak ten – wskazała na złotowłosego – wezwie straż, to w trymiga zaraz wyniosą nas stąd na kopach! Tego właśnie chcesz?!
- Spokojnie, pani, żadne straże nie będą wzywane. Zapewniam, że… - zaczął arystokrata uspakajającym tonem, jednak nie było dane mu skończyć.
- Ach, więc tobie to wolno zwracać się do wszystkich i wszystkiego, jak ci się tylko żywnie podoba, ale ja to już mam uważać, tak?! – naburmuszył się złotoskóry golem. – Wybacz, ale ty akurat jesteś ostatnią osobą, która mogłaby mi dawać lekcje dobrego wychowania!
- Lekcje dobrego wychowania?! – prychnęła wiedźma. – Ciebie już nikt nie wychowa! Pojawiasz się i znikasz, jak ci się podoba i jak wiatr zawieje! A jak już nawet pojawisz się od wielkiego dzwona, to jak ten wicher poprzewracasz wszystko, narobisz harmideru i znów zawijasz manatki! Zupełnie nie można na ciebie liczyć! – wytknęła mu. Syn Wiatru w odpowiedzi roześmiał się paskudnie.
- Wybacz zatem, że taka moja natura! – fuknął, po czym w istocie zawinął się wokół własnej osi i zniknął w wirze dudniącego ogłuszająco wiatru, który zmusił stojących w pobliżu do osłonienia twarzy rękoma.
- No i pięknie… - burknęła czarownica. – Z nim to tak zawsze… - sapnęła ciężko.
I tak oto została ze swoimi bagażami sama. Zrezygnowana sięgnęła po trzy najbliższe worki i zaczęła zarzucać je sobie na ramiona i plecy. W końcu jakoś musiała to wszystko przenieść do zachodniej bramy…
W chwili, kiedy sięgała już po czwartą torbę, wampir ubiegł ją i sam zarzucił ją sobie na ramię. Zgiął się pod jej ciężarem, jednak próbował udawać, że to nic wielkiego. Zaraz potem sięgnął po następny tobołek, który narzucił na drugie ramię dla równowagi.
- Co ty robisz? – zdziwiła się Ilia.
- Nie mogę przecież pozwolić, żeby drobna niewiasta zmuszona była nosić takie ciężary – odparł, jakby to było najoczywistszą rzeczą na świecie.
- Ach, daj spokój! – machnęła ręką, próbując go zastopować. – Jak ma się gospodarstwo do obrobienia, to i do dźwigania można się przyzwyczaić! Zostaw to, bo jeszcze się połamiesz pod tymi ciężarami, przez co twoja rodzina niechybnie będzie próbowała mnie ukatrupić – zaśmiała się niewesoło. – Sama sobie z tym poradzę.
- Nie policzę sobie za pomoc, jeśli o to się martwisz, moja pani – odparł złotowłosy. Znał już czarownicę na tyle dobrze, że był w stanie domyślić się jej obaw. – Wszak nie wszystko jest dla profitu – zauważył.
- Ta? – zaskrzeczała wiedźma. – A ja bym się kłóciła – zaśmiała się. – W takim razie, gdzie ty żyjesz, kochanieńki? Może i ja przeniosę się do twojego wspaniałego świata, gdzie nie wszystko jest robione dla pieniędzy? – parsknęła, po czym ostatecznie jednak ruszyła przed siebie, pozwalając wampirowi podążać za sobą.
W końcu jasno stwierdził, że nie policzy sobie za pomoc, prawda? Więc czemu miałaby sobie w takiej sytuacji nie ułatwić nieco życia i wysłużyć się dobrodusznym arystokratą? „Dobroduszny arystokrata” – jakże to zabawnie brzmi! Niemal jak zestawienie dwóch antonimów!…
Dziwiła się tylko, że Kamijo sam dźwigał pozostałe torby, a nie wysługiwał się swoimi pachołkami. Bo takowych z pewnością miał. Co do tego nie miała złudzeń. Bo nawet jeśli on sprawiał wrażenie osoby, która była przeciwna wysługiwaniu się innymi, to jego dama w koronkach i futrze z pewnością już nie.
Mimo iż tak jak powiedziała, Ilia nie była delikatną kobietką, gdyż praca w gospodarstwie sprawiła, że była znacznie silniejsza niżby pani w wybielającym makijażu, po zaledwie kilku krokach sama poczuła, że jej łupy ważą niemało. Zachwiała się na śliskim bruku, jednak w porę odzyskała równowagę. Odwróciła się przez ramię i rzuciła kontrolne spojrzenie złotowłosemu, który tachał na plecach znacznie więcej. Szedł wolno i zgięty, jednak dziarsko brnął przed siebie. Ilia musiała przyznać, że arystokrata, choć smukły i wysoki, to z pewnością nie był cherlawy. No, chociaż jakby się tak zastanowić to przecież wspominał coś tam o polowaniach, na które z lubością się tak wybierał, więc nie mógł znowu być aż taki słabowaty… Nie mógł oczywiście równać się także z postawnym Latawcem, jednak nie w tym przecież rzecz. Jego postawa sprawiła, iż kobieta zaczęła spoglądać na niego niemal z podziwem – głównie dlatego, że tak bardzo odcinał się i nie pasował do grupy społecznej, z której pochodził. Zaczynała go nawet lubić. Wiedziała jednak, że był to moment, w którym należało być bardzo ostrożnym, gdyż niektórzy tylko właśnie na to czekali, a potem zmieniali się drastycznie, ujawniając swoje zepsute wnętrza i próbując wyciągnąć z ciebie jak najwięcej korzyści. Z tej właśnie racji wciąż postanowiła nie pokazywać mu w zbyt otwarty sposób, jak dobrze o nim myślała.
Kiedy wreszcie dotarli do zachodniej bramy, wampir zrzucił z siebie wszystkie tobołki i odetchnął z ulgą, prostując się z trudem. Otarł perlące się czoło wierzchem dłoni i poprawił swój kosztowny strój, który teraz był cały zakurzony i pognieciony. Ten jednak nie wydawał przejmować się tym zbytnio. Doprawdy, gdyby jeszcze nie ta przystojna facjata i delikatne dłonie to pasowałby lepiej na chłopa niżby na możnego…
Wampir rozejrzał się dookoła z ciekawością i niesmakiem wypisanym na twarzy jednocześnie. Kobieta była pewna, że ten nigdy wcześniej nie zawitał w te części miasta. W zasadzie nie było się czemu dziwić. Zachodnie dzielnice wcale nie były piękne i urokliwie. A tym bardziej pachnące. Tylko skończony idiota mógłby wybrać się tu na spacer z własnej woli. To zdecydowanie nie było miejsce odpowiednie dla osoby z jego rodowodem.
Rybak i córa Wodnika pomogli załadować im wszystkie tobołki na wątpliwie wyglądającą łódkę. Kamijo również wyglądał, jakby miał obiekcje co do jej stanu, jednak nie odezwał się na ten temat ani słowem.
- Dziękuję – wydusiła w końcu wiedźma, a słowo to przeszło jej wyjątkowo ciężko przez gardło. Nie dziękowała nikomu od tak dawna, że niemal już zapomniała, jak to się robi.
- Ależ nie ma za co, moja pani – złotowłosy zgiął się we wdzięcznym ukłonie, jednak podniósł się już ciężko, ledwo powstrzymując się od chwytania za nadwyrężone plecy. Czarownica zachichotała na ten widok.
- No właśnie widzę, że nie ma za co – parsknęła. – Jakbyśmy byli bliżej mojej chałupy, to dałabym ci jakiś specyfik na ten ból pleców, ale tak to jestem tu z pustą ręką – rozłożyła bezradnie ręce.
- Same twoje dobre intencje są dla mnie niczym lekarstwo, moja pani – uśmiechnął się pięknie w odpowiedzi.
- Oczywiście… - przewróciła oczyma. – Dobre słowo nie leczy bólów – upierała się przy swoim.
- Nie zabawisz zatem na dłużej w mieście, pani? – zapytał, zmieniając temat.
- Ano nie bardzo – przyznała.
- Kiedy w takim razie planujesz zawitać ponownie do miasta? – zainteresował się.
- Pewnie nieprędko… - mruknęła w zadumie. – Nie urządzam sobie podobnych wycieczek zbyt często. W końcu ktoś musi pilnować obejścia – rozłożyła ręce.
- Co za szkoda – westchnął. – Miałem nadzieję, że jeszcze będziemy mieli okazję się spotkać, moja pani – posłał jej kolejny uśmiech, który był niczym pierwszy promień słońca na porannym, szarym niebie. Muszę przyznać, że miałem też nadzieję, żeby pokazać ci nieco bardziej urokliwe zakątki miasta niż ten tutaj… - zatoczył dłonią koło. – Może wtedy polubiłabyś miasto bardziej i odwiedzałabyś je częściej.
- Wątpliwe… - mruknęła z przekąsem. – Jeśli jednak tak bardzo zależy ci na spotkaniu, to zawsze możesz zawitać do mnie – zaśmiała się pod nosem. – Jakbyś był w pobliżu na polowaniu czy co tam… - machnęła ręką. – Jakbyś był też w jakiś boleściach, to też nie wahaj się do mnie zajrzeć – poleciła, gramoląc się z powrotem do łajby. – Poza tym w moich okolicach w ostatnim czasie pokazuje się całkiem sporo dorodnych jeleni, jeśli byłbyś zainteresowany łowiectwem – dodała.
- Dziękuję za informację. Z pewnością wezmę to pod uwagę, planując następną wyprawę – obiecał.
- No, Serina! – zakrzyknęła do córy Wodnika. – Musim się zbierać, bo zanim dopłyniemy do naszej wiochy, to nas prawie noc zastanie, a twój tatko zacznie ostatnie włosy z głowy rwać! – zaśmiała się. Dziewczyna niechętnie przytaknęła i zaczęła żarliwie żegnać się ze swoim ukochanym. – Dobrze było cię znów widzieć, darmozjadzie! – zaśmiała się. – Bywaj zdrów i do następnego! – pomachała do złotowłosego stojącego na brzegu, kiedy Serina ruszyła przed siebie, ciągnąc za sobą starą łódź rybacką.

- Spotkać cię ponownie pani to czyta przyjemność! Bywaj zdrowa! – pożegnał się z ciepłym uśmiechem na bladych ustach, który z jakiejś racji nie mógł wypaść z myśli czarownicy przez całą drogę powrotną, przez co ta tuliła go w sercu, szczerząc się do siebie pod nosem. Do wioski, pomimo awantury z Latawcem i późnej pory, dotarła w wyśmienitym humorze.

"Nowy Świat" cz.16

Przyznaję, że napisałam tę część już jakiś czas temu, ale trochę mi zeszło z jej publikacją... dlaczego? W sumie dobre pytanie ^^''
W ostatnim czasie przeżywam prawdziwy zachwyt osobą Kamijo, co może w pewien sposób odbić się na blogu (znając jednak moje ostatnie tempo pracy wszelkie odczucia z waszej strony mogą mieć opóźnienie od kilku miesięcy do ponad roku >.<''), więc tak na zapas uprzedzam jakby co C'':
Pamiętam również o tym, że dużo osób chciało, żebym napisała coś z paringiem Zero x Hizumi. Status: in progress. Pisze się. Oneshot. Jak zwykle realny do bólu, gdyż Hizumi jest moim alternatywnym ego żyjącym w tej samej rzeczywistości - to pewnie jakieś niedopatrzenie Stwórcy i dlatego wylądowaliśmy w jednym realium świata ^^'' Więc czekajcie cierpliwie, a ja postaram się opublikować owy twór możliwie nie aż tak późno (choć przyznam, że ilość komentarzy jest również czynnikiem motywującym do pracy ^^'').
Poza tym tempem galopującego żółwia produkuję sobie od czasu do czasu coś z demonami albo wampirami (z wampirami to raczej męczę kontynuację "opowiadania Halloweenowego" z Kamijo, które oryginalnie wcale opowiadaniem tego sortu być nie miało, ale... pisze mi się to całkiem nieźle C: ). Ktoś zainteresowany czytaniem w takich tematykach?



Wysiadłem w końcu z auta (…). Będąc już za szklanymi drzwiami klatki schodowej obejrzałem się, oglądając jak mój ukochany [Hiro] odjeżdża. Oparłem się plecami o ścianę, oddychając głęboko. Poczułem w nogach jakąś dziwną słabość.
Kiedy przekroczyłem próg mieszkania z salonu powitał mnie Karma, który jak zwykle przesiadywał po nocach i czytał tomy poezji. (…)
- Co tak długo? – burknął. – Nie lubię, kiedy nie ma cię tak długo w domu… (…)
- Tyle się zdarzyło! – wyrzuciłem ręce w powietrze. – Musisz mi pomóc! Mam ci mnóstwo do opowiedzenia! – uwiesiłem się na jego ramieniu. Brunet odłożył tonik na stół i wbił we mnie swoje firmowe spojrzenie, które z grubsza nie wyrażało nic.
- Zatem słucham – rozłożył ręce.

„Nowy Świat” cz.16

Karma przez dłuższą chwilę milczał, bębniąc długimi, ostro spiłowanymi paznokciami o blat stołu. Wpatrywał się we mnie uporczywie, a jego jałowy wyraz twarzy był rozciągnięty, jakby rozjechany za sprawą dłoni, na której podpierał się w niedbałej pozie. Przez to też odniosłem wrażenie, jakby brunet w jakiś dziwny sposób mógł być czymś poirytowany. Ta uwaga z kolei zaskoczyła mnie, a może nawet nieco wystraszyła, gdyż przyzwyczaiłem się już do nieokazującego emocji wokalisty AvelCain. Siedziałem więc tak przed nim niemal struchlały niczym dzieciak, który coś spsocił i w napięciu oczekiwał na wydanie kary. A ja przecież byłem już dorosły. W dodatku nie zrobiłem niczego źle. Czego więc się obawiałem? Cóż, możliwe, że sama osoba Karmy nieco napawała mnie niepokojem. Myślałem o nim jako o przyjacielu, jednak pomimo tego, a nawet pomimo wysłuchania jego dość nieciekawej historii dzieciństwa, wciąż nie mogłem pojąć, jak można było być znowu AŻ tak pozbawionym wszelkich uczuć i ich zrozumienia – w tym wypadku oznaczało to wyzbycie się ich wszystkich.
Przełknąłem głośno, a chłopak niespiesznie otworzył usta, jakby wciąż jeszcze myślał nad tym, co ma powiedzieć, jakby jeszcze nie zdążył ułożyć sobie w głowie całej mowy, którą zamierzał wygłosić, a nie chciał rzucić czegoś niestosownego.
- Nie jedziesz – zawyrokował w końcu… zupełnie jakby mógł o czymś decydować i jakbym pytał go o pozwolenie.
- Co proszę? – zdziwiłem się.
- Nie pojedziesz w trasę koncertową z Hiro – oświadczył bez ogródek.
- Chwila… - spojrzałem na niego z niezrozumieniem, ściągając brwi. – Zakazujesz mi z nim jechać?
- Poniekąd? – bardziej zapytał niż stwierdził, wzruszając przy tym kościstymi ramionami. W odpowiedzi parsknąłem zduszonym śmiechem.
- Ale ja cię nie pytałem o przyzwolenie – wyjaśniłem. – Raczej przedstawiłem ci kilka możliwości, które pojawiły się na mojej drodze i zapytałem o twoją opinię – uściśliłem, gdyż nagle wpadłem na myśl, iż chłopak mógł opacznie zrozumieć moje zwierzenia, którymi go uraczyłem, gdyż, jak sam mawiał, słabo mu szło, jeśli chodziło o relacje międzyludzkie i zrozumienie innych.
- Zgadza się – przytaknął. – Ale to nie oznacza, że nie mogę ci tego zabronić – uparcie trwał przy swoim.
- Możesz mi co najwyżej poradzić, żebym zrezygnował – z niepokojem stwierdziłem, że ta rozmowa zaczęła zmierzać w co najmniej dziwnym kierunku.
Brunet nagle poczuł jakąś dziwną wyższość względem mojej osoby, która odbijała się w jego postawie i która niekoniecznie przypadła mi do gustu. Czy on zapatrywał się na mnie jak na rzecz, która do niego przynależała?
- Mógłbym – znów się zgodził. – Ale wtedy to nie miałoby takiego dramatycznego wydźwięku – rzucił tym swoim wypranym z wszelkich emocji głosem, co kontrastowało z jego wypowiedzią, która zahaczyła o tematy „dramaturgii”.
- Nie rozumiem… - przyznałem szczerze.
- Nie chcę, żebyś wyjeżdżał z Hiro na kilka miesięcy – postawił sprawę jasno. – Jak już mówiłem, lubię cię mieć przy sobie i nie podoba mi się, kiedy zbytnio się oddalasz – założył ręce na piersi. – Ponad to nie myślę, żeby Hiro był typem osoby, której poszukujesz, więc chcę oszczędzić ci straty tych kilku miesięcy na bezsensowne próby bratania się z kimś, kto nie jest dla ciebie odpowiedni – na te słowa przewróciłem oczyma. Jemu akurat wolno było określać, kto najlepiej nadawał się na mojego chłopaka… - Poza tym nie możesz od tak sobie teraz wyjechać – ponownie wzruszył ramionami. – Tym bardziej właśnie teraz – podkreślił.
- Co masz przez to na myśli? – dociekałem.
- Alex, lubię cię i w ogóle, ale muszę przyznać, że nawet ja zauważyłem, że narobiłeś rabanu jak nikt inny – westchnął ciężko. – Jeżeli teraz wyjedziesz, zostawiając za sobą nieuporządkowane relacje same sobie, to się w przyszłości na tobie zemści – zaczął niemal „wieszczyć”, uskuteczniając czarnowidztwo. – Ludzie odwrócą się od ciebie, bo poczują się zdradzeni. Nie pomogą ci, kiedy wpadniesz w tarapaty. A wiesz, że kiedyś będziesz miał kłopoty. Jakieś na pewno. Wszyscy je mamy. W końcu nie da się ich uniknąć. Takie jest życie. W takim wypadku jednak lepiej jest rozszerzać siatkę przychylnych ci ludzi niżby tych, którzy żywią do ciebie jakąś urazę, prawda? – rozłożył ręce, jakby podkreślając, że zakończył już swoją głęboką myśl.
- A… A ty niby skąd to wiesz? – wydukałem zbity z tropu. – Ponoć nie rozumiesz ludzi i tego, na jakich zasadach opierają się ich relacje… - wypomniałem mu. – Przeczytałeś o tym w jakiejś książce? – zgadywałem.
- Nie, to chyba wyniosłem z jakiegoś anime – przyznał się bez wstydu, na co ja miałem ochotę pacnąć się otwartą dłonią w twarz. – Ale to nieważne – machnął lekceważąco ręką. – Mądrości tego typu są uniwersalne.
- Życie to nie anime – przypomniałem mu.
- Ale większość anime bazuje na realnym życiu – odparł niezrażony. – Poza tym ludzie starają się odwzorować relacje między bohaterami na podstawie własnych przemyśleń i doświadczeń, a więc są to niejako cudze słowa. W ten sam sposób przedstawiane są również związki międzyludzkie w książkach – wzruszył ponownie ramionami. – Więc co to za różnica czy przeczytałem o tym w książce, czy wyniosłem to w anime? Czy gdybym powiedział ci, że to cytat z książki, to zabrzmiałbym dla ciebie mądrzej? A może bardziej wiarygodnie? – podniósł nonszalancko jedną brew, a ja zaniemówiłem. – Widzisz, wiele rzeczy działa w identyczny lub bardzo podobny sposób, jednak jedne z nich są cenione, a drugie bagatelizowane lub nawet potępiane przez społeczeństwa. Nie bój się, nie jesteś pierwszym takim hipokrytą – skwitował beznamiętnie.
- To już twoje własne obserwacje? – syknąłem jakoś dziwnie urażony.
- Nie bocz się – fuknął. – Przedstawiam ci tylko fakty… choć zdaję sobie sprawę, że stanięcie z niektórymi z nich twarzą w twarz może być wyzwaniem – kontynuował jałowo. – A co do pytania to tak, to już moje obserwacje i przemyślenia – przyznał. – Ponoć to źródło jest jednym z najbardziej respektowanych i cenionych przez ludzi. Czy teraz zabrzmiałem dla ciebie wystarczająco wierzytelnie? – uśmiechnął się minimalistycznie, jednak w tym cieniu uśmiechu błysnęło mi coś podejrzanie. I owe coś śmierdziało mi tu… arogancją…? - Koniec końców piję do tego, że nie możesz wszystkiego zostawić samemu sobie, licząc, że twoje problemy i niejasne sytuacje rozwiążą się same. Ludzie to niesamowicie skomplikowane istoty, z którymi prędzej czy później trzeba się rozprawić – poprawił się w swojej niedbałej pozycji. – O tym też wiem, z własnego doświadczenia – dodał jakby… zaczepnie…?
Serio, czy Karma właśnie stał się arogancki i wyniosły, czy tylko mi się zdawało? Czyżby w końcu zaczął rozumieć ludzi i zaczął się z nimi jednoczyć? A może w końcu przestał udawać lalkę z pustym wnętrzem? Chyba od samego początku jakoś mu niedowierzałem, jeśli chodziło o tę sprawę z niepojmowaniem ludzkich uczuć i emocji…
Niemniej jednak najbardziej istotnym faktem w tym wszystkim na chwilę obecną było to, że wokalista AvelCain radził mi coś zupełnie odwrotnego od tego, co poradził mi Yuuki. Wokalista Lycaon, czy też raczej InitialL, jak to też kazali się teraz nazywać, radził, żebym znalazł sobie jedną bliską osobę i skupił się na uczuciach do niej, a wtedy relacje z pozostałymi osobami same już się sklarują. Taka była jego opinia. Tymczasem brunet chciał, żebym rozprawił się ze wszystkimi pojedynczo. Metoda Yuukiego była szybka i wygodna, ale trąciła nieco tchórzostwem. Z kolei rozwiązanie Karmy było czasochłonne, bolesne, ale prawdopodobnie warte zachodu. Poza tym nie dało się ukryć, że, jak to określił mój rozmówca, sam narobiłem rabanu, więc teraz musiałem wziąć odpowiedzialność za własne czyny. Albo przynajmniej wypadałoby, żebym tak zrobił. Obie z tych metod miały swoje wady i zalety. Pytanie teraz tylko, która z nich faktycznie była tą właściwą?

***

Siedziałem na jednym z blatów zawalonych kosmetykami, ciesząc się krótką przerwą. Ogrzewałem dłonie papierowym kubkiem z kawą, wpatrując się w martwą powierzchnię wyświetlacza telefonu. Czułem, że miałem mętlik w głowie, a jednak z drugiej strony w jakiś irracjonalny sposób rozciągała się tam jedynie idealna i niczym niezmącona pustka oraz cisza. Czy powinienem zadzwonić do Yuukiego, żeby ten przekonał mnie do swojego pomysłu? A może powinienem napisać do Karmy, żeby ten utwierdził mnie w przekonaniu, że to on miał rację? Albo spotkać się z Hiro… Brunet już z samego rana uprzedził mnie, że dziś z pewnością nie będziemy mieli okazji spotkać się w studiu, gdyż ten pojechał na plenerową sesję zdjęciową – w takim razie może wypadało, żebym zapytał czy znalazłby dla mnie czas po pracy? W końcu jasno stwierdziłem, że chcę się do niego zbliżyć. Powiedziałem mu o tym. A on odpowiedział mi podobnie. Z drugiej strony czy nie byłbym jednak nachalny? Poza tym nie byłem do końca przekonany co do tego czy faktycznie mogłem tak beztrosko wciskać się w jego ramiona, kiedy wciąż byłem niepewny… na dobrą sprawę wszystkiego – moich relacji z innymi osobami, tego czy pisałem się na tę trasę koncertową po Europie, czy też nie… Ponad to wszystko dochodziła jeszcze dość tajemniczo brzmiąca w moich uszach sprawa niezadowolenia wokalisty AvelCain wynikająca z powodu mojego zaciśnięcia znajomości z drugim muzykiem. Karma zarzekał się, że Hiro nie był dla mnie odpowiednim typem i z wciąż nieznanych mi powodów zupełnie było mu to nie na rękę, żebym się z nim prowadzał. Tylko dlaczego? Na bezpośrednio zadane pytanie nie dostałem odpowiedzi, więc wychodziło na to, że musiałem zdobyć informacje w nieco inny, bardziej podstępny sposób.
- Alex! – zawołała mnie jedna z moich współpracownic. – Możesz zająć się Isamim? – zapytała.
- Isamim? – powtórzyłem zdziwiony. – A nie miałem przypadkiem pracować z Aryu? – przypomniałem sobie.
- Sesja Morrigan została przełożona na inny dzień – poinformowała mnie zdawkowo i rzuciła mi wyczekujące spojrzenie. Ukradkiem spojrzałem na zegarek na ścianie. Pięknie. Ucięła mi pięć minut przerwy. Znowu.
- Idę – zakomunikowałem, starając się zamaskować swoje niezadowolenie wynikające z faktu skrócenia przerwy.
Zsunąłem się z blatu i odebrałem wszelkie potrzebne informacje o modelu, z którym miałem pracować. Jego imię nic mi nie mówiło. Okazało się, iż w grafiku lukę po Morrigan wypełnił stosunkowo nowy zespół Archemi., który został założony przez Yukiego, ex-basistę Biosphia. Isami był wokalistą. Cóż za przypadek. Dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę, że jakimś dziwnym zrządzeniem losu niemalże za każdym razem trafiałem na jakiegoś wokalistę…
Przejrzałem kilka zdjęć chłopaka, które współpracownica wcisnęła mi w ręce. Kolejny zespół Visual-kei. Dużo czerni, trochę czerwieni, ewentualnie gdzieniegdzie różowy akcent. W sumie nic wielkiego. Przyzwyczaiłem się już do tego. Szczerze powiedziawszy dopiero pracując jako wizażysta zrozumiałem, jak ciężko było być oryginalnym na scenie muzycznej pod względem wizualnym i przy tym nie wyjść na durnia. Z drugiej strony jednak V-kei był nurtem, więc musiał charakteryzować się jakimiś powtarzającymi się elementami i schematami. Z dwojga złego wolałem już jednak, żeby makijaże muzyków były do siebie podobne niżby ich single. W tym momencie nabrałem także jakiegoś respektu, niemalże szacunku do twórczości The GazettE, która potrafiła szokować raz za razem pod wszelkimi względami – prezencji członków zespołu jak i ich utworami. Ponad to projekt „Dark Age”, którym w swoim czasie się zainteresowałem, był niejako hołdem i wyrazem wdzięczności złożonym przez zespół tym wszystkim, którzy wspierali ich przez lata – wizażystom, grafikom, stylistom i całej reszcie… To było… po prostu miłe. Doceniałem ten gest, mimo iż przecież nie zaliczałem się do grona ludzi, którzy mogli pchać się w kolejce po owe podziękowania. Mimo iż nie wiedziałem, jak wyglądała praca z tak rozsławionym zespołem i jak jego członkowie zachowywali się na co dzień, nagle zapłonęła we mnie jakaś chęć obracania się w podobnym gronie. To przyjemne, kiedy ktoś potrafił docenić twoją pracę i powiedzieć „dziękuję” za twoje codzienne trudy – a nie da się ukryć, że w tym wypadku gazettowe „dziękuję” zostało wyniesione niemalże do wyższej rangi.
Zamyślony ruszyłem przed siebie. Ocknąłem się dopiero w chwili, kiedy nieomal uderzyłem udami o oparcie krzesła, na którym siedział młody, długowłosy brunet. Dla upewnienia obrzuciłem spojrzeniem zdjęcia raz jeszcze, szukając podobieństwa. Jak na moje oko to była to właściwa osoba…
- Isami-san? – zapytałem, siląc się na uśmiech. Chłopak piszący coś na telefonie z zawrotną prędkością oderwał wzrok od ekranu i spojrzał na mnie zdziwiony, po czym uśmiechnął się delikatnie i skinął głową.
- Dlaczego tak oficjalnie? – wyszczerzył się, prezentując mi ładne, białe i proste zęby. Odezwał się przy tym niesamowicie głębokim i mocnym, niemniej wciąż bardzo melodycznym głosem. Zdziwiony aż zamrugałem kilka razy, gdyż nie spodziewałem się, że tak drobna osoba mogła dysponować takim barytonem.
- Eee… - zająknąłem się zbity z tropu nie tylko przez jego szybką chęć spoufalenia się, ale głównie wciąż będąc pod wrażeniem jego głosu, który odbijał się gdzieś echem w mojej głowie i hipnotyzował.
- Wystarczy Isami – wzruszył ramionami i spojrzał na mnie przychylnie. A to nowość.
- Ach, tak… - mruknąłem nieskładnie i ponownie zmusiłem się do uśmiechu. – Jestem Alex – wyciągnąłem do niego rękę w geście powitania. Uścisk miał tak samo mocny jak i głos. – Zajmę się dziś twoim wizażem… - poinformowałem go, na co ten przytaknął mi skinieniem głowy.
Zabrałem się do niemal już rutynowej pracy, używając ulubionych i sprawdzonych kosmetyków. Cóż, musiałem przyznać, że nieczęsto spotykałem się z kimś, kto od razu pozwalał sobie na przyjacielskie pominięcie grzecznościowego „san”. Japończycy lubili być formalni. W końcu byliśmy jedynie współpracownikami, takimi samymi, jacy byli ludzie siedzący w biurze, których oddzielała od siebie jedynie cienka, papierowa ścianka boksu. Różnica między nami polegała jedynie na tym, że my obracaliśmy się w kreatywnych mediach, więc nasza rzeczywistość była nieco bardziej kolorowa – między innymi za sprawą fantazyjnych makijaży, fryzur czy ubiorów. Musiałem też przyznać, że czasami odnosiłem nieprzyjemne wrażenie, iż pewne osoby były do mnie uprzedzone ze względu na moje dość oczywiste, nie-japońskie pochodzenie. Inni z kolei byli uprzedzeni nie tyle co do moich gaijinskich rysów samych w sobie, ale do faktu, iż wciąż byłem stosunkowo nowy w tej branży. Rozumiałem, że każdy mógł mieć swoich ulubionych współpracowników, z którymi praca szła mu najlepiej i którym ufał, ale ta podejrzliwość z ich strony czasami mnie dobijała. Zupełnie jakby za każdym razem oczekiwali w napięciu, kiedy odwracałem się, żeby sięgnąć po odpowiednie narzędzie lub produkt, że akurat tym razem skoczę im z nożem do gardła. Czyżby ktoś tu przesadził z ilością horrorów na dobranoc?
Brunet, którego włosy były poprzetykane fioletowymi pasmami, był zrelaksowany i spokojny, co mogłem wyczytać z jego rozluźnionych rysów twarzy. Miał piękną cerę o jednolitym kolorze, nie miał worów ani sińców pod oczami, a same oczy miał stosunkowo duże, więc nie trzeba było jakoś szczególnie się natrudzić, żeby optycznie je powiększyć. Usta miał pełne, a nos drobny i lekko zadarty. Był wręcz idealnym modelem do współpracy. Właściwie nie musiałem dużo nad nim pracować, gdyż sam w sobie wyglądał dobrze. Bardzo dobrze. Moje zadanie ograniczyło się jedynie do nadania mu tego charakterystycznego dla japońskiego rocka „pazura” i „mrocznej aury”. Wbrew pozorom nie wszyscy japońscy idole prezentowali się bez makijażu tak dobrze jak on.
- Skończone – zakomunikowałem.
Chłopak sięgnął po lusterko i przejrzał się. Dokładnie obejrzał się z każdej strony i niemal pod każdym kątem, po czym zadowolony skinął głową i uśmiechnął się. Złożył dłonie jak do modlitwy i skłonił mi się dość płytko.
- Dziękuję za twoją pracę – znów odezwał się tym głosem, przez co poczułem jakąś dziwną słabość w nogach.
Zdziwił mnie jego gest. Z jednej strony mógł zostać wzięty za bardzo formalne podziękowanie, ale z drugiej… było w nim także coś niewymuszonego i naturalnego dla jego osoby. Nie wyglądało także na to, jakoby wokalista Archemi. naśmiewał się w ten sposób ze mnie.
- Nie ma… za co?... – wydusiłem z siebie z trudem.
Muzyk zachichotał i wstał z fotela, podchodząc do mnie. Położył dłoń na moim policzku i delikatnie pogładził mnie po nim kciukiem. Spojrzał na mnie przejmująco głęboko szarymi oczami, w których tkwiły kolorowe soczewki. Ich spojrzenie było zaskakująco ciepłe i przyjazne.
- Faktycznie taki jesteś… - mruknął do siebie, po czym posłał mi ostatni uśmiech w geście pożegnania i odszedł w kierunku pozostałych muzyków.
Jeszcze przez dłuższą chwilę stałem w miejscu i próbowałem zrozumieć, co tak właściwie miało miejsce przed chwilą. Dotknąłem własnego policzka, przypominając sobie dotyk Isamiego. Coś było w nim dziwnie znajome, co mnie do niego przyciągało… Z niepokojem odnotowałem, że on z jakiejś racji mógł poczuć do mnie coś podobnego – to wyjaśniałoby jego chęć zbliżenia się, zaprzestania tytułowania „san” oraz tę fizyczną bliskość, na którą dopiero co sobie pozwolił. Japończycy w miarę możliwości unikali kontaktu fizycznego z nieznajomymi. To zachowanie nie było na miejscu, a więc coś musiało być na rzeczy. Sięgnąłem po zdjęcia bruneta, które odłożyłem na jedną z szafek. Przejrzałem je raz jeszcze i wpatrywałem się w tego mrocznego typa, który wcale nie wyglądał na takiego, który lubił posyłać uśmiechy wszystkim i za nic. A jednak było to błędne wrażenie.
Ta sprawa nie dawała mi spokoju aż do końca zmiany.

***

- Wróciłem! – krzyknąłem, zrzucając buty w genkanie.
- Nareszcie… - usłyszałem burknięcie z salonu.
- A może by tak „witaj w domu”? – zajrzałem do pomieszczenia, które zazwyczaj okupował mój ciemnowłosy współlokator i gdzie najprawdopodobniej spędzał więcej czasu niż we własnym pokoju.
Brunet już nie odpowiedział. Jak zwykle wbił we mnie swoje firmowe spojrzenie, które z grubsza nie wyrażało nic i bezwstydnie wpatrywał się tak we mnie z ekspresją marmurowego posągu. Przeszły mnie dreszcze. Nie lubiłem, kiedy tak intensywnie taksował mnie tym spojrzeniem.
- Cześć, Yuuki – przywitałem się z drobnym chłopakiem, który siedział w niewielkiej odległości od swojego skrytego obiektu westchnień i zdawało się, że aktualnie próbował przełknąć frustrację związaną z faktem niemożności przełamania bariery powstałej między nim a wokalistą AvelCain razem z chrupkami, którymi się zapychał. Szatyn odmachał mi w odpowiedzi, gdyż zajęty był przeżuwaniem niebotycznej ilości flipsów na raz.
Obrzuciłem dwójkę przyjaciół spojrzeniem. A potem jeszcze raz i następny. W końcu zawiesiłem wzrok na dłużej na Karmie. Chłopak czując na sobie moje wypalające dziury spojrzenie uniósł brwi w pytającym geście, jednak zamiast zabrać się za zadawanie pytań, ja najpierw zacząłem desperacko przegrzebywać własną torbę, którą wciąż miałem zawieszoną na ramieniu. Wyciągnąłem z niej nieco zgniecione zdjęcia Isamiego. Przymknąłem jedno oko i odsunąłem od siebie jedno ze zdjęć na odległość wyciągniętego ramienia. Porównywałem dwóch brunetów ze sobą – tego wydrukowanego na papierze i tego realnego. I wtem mnie olśniło! Już wiedziałem, skąd wzięło się we mnie to poczucie bliskości!
- Co ty robisz? – zainteresował się wokalista InitialL.
W pierwszej chwili nie odpowiedziałem, będąc zbyt zaaferowanym znaleziskiem, które dopiero co odkryłem. A było nim niebanalne podobieństwo Karmy i Isamiego. Te oczy, pełne usta, linia szczęki… no dobra, mój współlokator był nieco bardziej pucołowaty, ale to wciąż nie robiło znowu aż takiej wielkiej różnicy. Ponad to wyglądało na to, że nawet ich zespoły nie różniły się od siebie znowu aż tak dramatycznie, gdyż mając przed sobą zdjęcia z poprzedniej sesji Archemi. mogłem zauważyć nawiązania do tradycyjnego, japońskiego stylu i szat, zamiłowanie do ubrań pokrytych znakami, a nawet kaligrafowanie ich na nagiej skórze, sympatię do papierowych wachlarzy…
- Karma, znasz go? – zapytałem w końcu, pokazując zdjęcie głównemu zainteresowanemu.
Brunet wziął do ręki wydruk i przyjrzał mu się uważnie. Szatyn rzucił mu okiem przez ramię i wzruszył ramionami.
- Ja tam gościa nie kojarzę – przyznał szczerze. Drugi muzyk w zamian pokiwał jednak głową.
- To mój brat – odezwał się w końcu, a ja aż zakrztusiłem się powietrzem z wrażenia. Yuuki zareagował podobnie, gdyż nieomal wylądował na podłodze po zasłyszeniu tej rewelacji. – Przyrodni brat – sprostował. – Mówiłem ci, że mój ojciec zostawił moją matkę zanim jeszcze się urodziłem, prawda? – rzucił mi kontrolne spojrzenie, na co ja przytaknąłem. Wydawało mi się, że chyba nigdy nie uda mi się zapomnieć jego pokręconej historii dzieciństwa… - No właśnie. Ojciec znalazł sobie drugą kobietę i założył z nią rodzinę. Nie widywałem się z nim prawie wcale, ale wiedziałem, że z nią też ma syna. To właśnie Isami – wyjaśnił.
- Utrzymywałeś z nim jakiś kontakt? Znasz się z nim w ogóle? – dociekałem.
- Znam – skinął głową. – Znam się z nim całkiem dobrze, choć może nie aż tak dobrze jak rodzeństwo powinno – rozłożył bezradnie ręce. – Niemniej, czasem się z nim spotykam i wciąż utrzymuję z nim kontakty. To dobry dzieciak – skwitował.
Wokalista InitialL z trudem z powrotem wgramolił się na kanapę, wpatrując się w swoją miłość, jakby ta dopiero co oświadczyła, że jest przybyszem z kosmosu, ale nie musimy się jej obawiać, gdyż nie obchodzi jej nic innego jak grzyby shitake.
- Nigdy nie mówiłeś mi, że masz przyrodniego brata… - szatyn odezwał się niemalże z urazą w głosie. Cóż, po tylu latach bliskiej znajomości też bym się zdziwił, gdyby ktoś zataił przede mną tak istotny fakt.
Niezbyt przejęty Karma jedynie wzruszył bezdusznie ramionami i nic nie zrobił sobie ze stanu, w jakim znajdował się drugi wokalista. To chyba zabolało go nawet bardziej niż sama świadomość, że ten tak naprawdę nigdy mu nie powiedział o sobie wszystkiego.
I wtem olśniło mnie drugi raz tego samego dnia…
- Wspominałeś mu może o mnie? – zainteresowałem się.
- O tobie? – wtrącił się nieco naburmuszony Yuuki, który z trudem maskował swój prawdziwy humor. – A niby po co Karma miałby mu o tobie mówić? – prychnął.
- Mówiłem mu o tobie – wyznał brunet naprzeciw drobnemu chłopakowi siedzącemu obok. – Czy to źle? – zapytał głosem wypranym z wszelkich emocji.
- Nie, nie… - uniosłem dłonie w obronnym geście i zamachałem nimi w powietrzu. – Po prostu… spotkałem dziś Isamiego po raz pierwszy, ale… odniosłem takie wrażenie, jakby ten już wiedział, czego ode mnie oczekiwać… a potem wyglądał, jakbym te oczekiwania spełnił… - zafrasowałem się. – Przynajmniej tak to wyglądało w mojej ocenie… - mruknąłem.
Wokalista AvelCain uśmiechnął się nikle pod nosem, co zdziwiło mnie nie na żarty, gdyż zmienienie wyrazu twarzy zdarzało mu się niesamowicie rzadko. Nasz gość wyglądał na niemniej zaskoczonego. Zaraz jednak jego zdziwienie ustąpiło wilczemu spojrzeniu, którym z jakiś względów zostałem obdarzony właśnie ja.
- Rozmawiałeś z przyrodnim bratem o Alexie, z którym znasz się zaledwie… jakieś kilkanaście tygodni?... – prychnął. – …a nie wspomniałeś mu o mnie, mimo iż znamy się od lat i nie raczyłeś mi też nawet napomknąć o jego istnieniu? – ściągnął gniewnie brwi. – Zamierzałeś mi w ogóle kiedyś powiedzieć, że masz brata? – zapytał z wyrzutem.
- Nie było potrzeby, żeby ci o tym mówić – mój współlokator ponownie wzruszył ramionami i to wystarczyło, żeby przelać czarę goryczy szatyna.
Yuuki nerwowo poderwał się z miejsca, po czym zgarnął swoje rzeczy i w ekspresowym tempie ruszył do wyjścia. Szturchnął mnie przy tym w ramię, co zrobił celowo, prowokacyjnie, jednak w tej chwili nie miałem mu tego za złe. Zdążyłem jeszcze odwrócić się za nim i krzyknąć: „Czekaj!”, jednak chwilę później dało się już tylko słyszeć trzaśnięcie drzwiami, które sprawiło, że aż ściany zadrżały.
A brunet spokojnie dalej zajmował swoje miejsce i nawet mu powieka nie drgnęła. Powolnym, niemal znudzonym ruchem dłoni sięgnął po herbatę, która stała na stoliku przed nim i upił łyk naparu jakby nigdy nic.
- Nie pójdziesz za nim?! – zdziwiłem się.
- A po co? – mój towarzysz był równie zdziwiony jak i ja.
- Bo Yuuki jest wściekły! – wyjaśniłem.
- A o co? – ściągnął minimalnie brwi w niezrozumieniu.
Widząc to westchnąłem ciężko i pacnąłem się otwartą dłonią w czoło. Czasami serio miałem wrażenie, że on nie pojmował ludzkich uczuć i emocji zupełnie w taki sam sposób, w jaki robiły to maszyny…
- Wygląda na to, że Yuuki jest… zazdrosny… - westchnąłem raz jeszcze i dosiadłem się do chłopaka. Pod naciskiem jego spojrzenia kontynuowałem. – Wiesz… On uważa się za twojego wieloletniego przyjaciela, więc pewnie oczekiwał, że już dawno temu zdradziłeś mu wszystkie swoje sekrety… a tu wyszło na to, że nie wiedział nawet o tym, że masz brata, co wydawałoby się dość prozaiczną wiedzą, żadną wielką tajemnicą, prawda? – próbowałem mówić jasno i przystępnie, aby mój rozmówca, który staną na poziome emocjonalnym trzylatka mógł za mną nadążyć. – Poza tym… - zająknąłem się.
Nie wiedziałem czy naprawdę chciałem mu to powiedzieć. Nie wiedziałem czy powinienem i czy miałem do tego prawo, ale szczerze mówiąc miałem już trochę dość tych podchodów, w które bawił się wokalista InitialL. Szatyn kochał się w moim współlokatorze od dawna, ale nie miał odwagi mu się do tego przyznać, bo do Karmy trzeba było mówić wielkimi literami…
 A dobra tam, raz koziego! W końcu ktoś musiał zrobić coś z tą sprawą; a jeśli żaden z tej dwójki nie garnął się do zrobienia pierwszego kroku, to oznaczało, że musiał pomóc im ktoś z zewnątrz!
– Poza tym – zacząłem raz jeszcze, nabierając tchu – wydaje mi się, że to nie koniec listy rzeczy, o które Yuuki jest zazdrosny. Wiesz… on cię lubi… - zacząłem delikatnie, uważnie obserwując jego reakcje… lub ich brak.
- Też go lubię – wyznał otwarcie.
- Ale on nie lubi cię jak przyjaciela… - próbowałem delikatnie naprowadzić go na poprawny trop, jednak w oczach mojego rozmówcy lśniło czyste niezrozumienie.
- To można inaczej? – zdziwił się nie na żarty.
- Można – sapnąłem. – Widzisz, ludzkie relacje można stopniować… Można kogoś lubić jako kolegę z pracy, jako znajomego, jako przyjaciela albo… albo jako kogoś więcej… - urwałem.
- Co to znaczy „kogoś więcej”? – dopytywał.
- To znaczy, że na kimś bardzo mocno ci zależy i że ten ktoś jest ci bardzo bliski…
- Na przyjaciołach też powinno ci zależeć i oni też powinni ci być bliscy, prawda? – upewnił się.
- Prawda, ale… - zawiesiłem głos. – On cię po prostu kocha, okej? Teraz rozumiesz? – palnąłem prosto z mostu.
- To nie można było tak od razu? – przewrócił oczyma. – Ty i te twoje „lubienie”… - machnął ręką. – Mącisz mi w głowie – wytknął mi, na co teraz to ja z kolei przewróciłem oczyma.
- Yuuki podkochuje się w tobie już od dłuższego czasu, ale bał ci się o tym powiedzieć. Teraz jednak mógł pomyśleć, że ty uznajesz mnie za osobę bardziej zaufaną niż jego… albo, mówiąc inaczej, mógł pomyśleć, że ty podkochujesz się we mnie albo ja w tobie… albo że w ogóle coś między nami iskrzy, więc on poczuł się odrzucony, no! – sapnąłem, opadając ciężko na oparcie kanapy. Mówienie o tym wszystkim w tak dobitny i trywialny sposób było nieco zawstydzające. – Musisz coś z tym zrobić – zaznaczyłem.
- Dlaczego? Przecież to jego uczucia i myśli, a nie moje – zauważył.
- Może i tak, ale ludzie na podstawie swoich uczuć i myśli o innych wystawiają im oceny i zachowują się wobec nich w określony sposób – argumentowałem. – Chyba nie chcesz stracić przyjaciela? – Karma wyglądał na nieprzekonanego. – Sam przecież jeszcze niedawno mówiłeś mi, że muszę sprostować swoje relacje z innymi – przypomniałem mu. – Dlaczego poradziłeś mi, aby się tym zająć, a nie zostawić wszystko samemu sobie, skoro kiedy sam znalazłeś się w podobnej sytuacji, nie widzisz w tym najmniejszego sensu? – próbowałem go podejść, tym samym próbując udowodnić, że przynajmniej w jakiś stopniu musi rozumieć ludzkie uczucia.
- Hm… - zastanowił się. – Powiedziałem ci tak chyba dlatego, że to ty czułeś się z tym źle – wyjaśnił, a ja zamrugałem kilka razy w zdumieniu. – Niezależnie od tego, co w istocie zrobiłeś innym i co cię z nimi łączy, to nie dawało spokoju tobie a nie im. Powiedziałem ci, żebyś uporządkował swoje relacje, żeby było ci łatwiej i żebyś już się tym nie zadręczał – wyznał, a ja aż uchyliłem usta ze zdziwienia. – Łatwo cię przejrzeć i zgadnąć o czym myślisz, Alex – rozłożył ręce.
- Więc uważasz, że Yuuki sam powinien poradzić sobie z uczuciem do ciebie, a ty możesz sobie biernie czekać i siedzieć z założonymi rękami? – spojrzałem na niego karcąco. – Sięgnij po te swoje mądrości z książek, mang, anime czy z czego tam jeszcze! Kto ci powiedział, że o relacje międzyludzkie można nie dbać? – szturchnąłem go dość mało delikatnie w bok.
- Nikt – odparł bez emocji w głosie. – Jednak wydaje mi się, że to właśnie on powinien wziąć odpowiedzialność za swoje uczucia. Tak działa ten świat. Bierzesz odpowiedzialność za swoje czyny. Jeśli zostaniesz przyłapany na kradzieży, to ty odpowiadasz przed sądem, a nie twój sąsiad. Jeśli wygrasz nagrodę w konkursie, to ty odbierasz nagrodę, a nie twój kuzyn. W takim wypadku on również powinien sam uporać się ze swoimi problemami – oświadczył bezdusznie. – A ty nie powinieneś się do tego wtrącać – upomniał mnie. – Jeśli Yuuki ma do mnie jakiś biznes, to powinien mi o tym powiedzieć.
- Karma – jęknąłem – uczucia nie są takie prozaiczne. Ich nie determinuje kilka prostych zasad, które sprawdzałyby się w każdym wypadku – pokręciłem głową. – Poza tym cudza pomoc jest czasami wskazana. I… i weź już nie zgrywaj takiego nieporuszonego, co? – ponownie go szturchnąłem, na co ten pozostał statyczny jak manekin. – A ty nigdy nie czułeś się zakochany? Albo przynajmniej bliski temu stanowi? – dociekałem. – Co byś zresztą odpowiedział, gdyby Yuuki wyznał ci swoje uczucia w bezpośredni sposób? – nie dawałem mu spokoju.
- Co bym odpowiedział? – mruknął i zamyślił się na moment. – Nie wiem… - wzruszył ramionami w końcu. – A co do miłości… Wydaje mi się, że kocham Seiko – wskazał na swoją nieodłączną lalkę. – Sentyment, przywiązanie, wspólna przeszłość, chęć ochrony i bliskości… to chyba to, co wy nazywacie miłością, prawda? – zapytał. Już chciałem odpowiedzieć, jednak ten mnie ubiegł. – To jednak miłość do przedmiotu. To co innego niż miłość do drugiej osoby. Wiem. Czytałem o tym – wyjaśnił i machnął na mnie uspakajająco ręką. – Więc jeśli chodzi o ludzi… - ponownie się zamyślił. – Hm… - odetchnął głęboko. – Myślę, że chyba mniej więcej czułem kiedyś coś, co można byłoby ochrzcić mianem miłości… albo nadal czuję… tak, chyba nadal to czuję – pokiwał głową do siebie w zadumie, a kiedy ocknął się już z letargu wbił we mnie świdrujące spojrzenie.
- I co? Miałbyś odwagę bezpośrednio powiedzieć tej bliskiej ci osobie, że ją kochasz? – spojrzałem na niego z powątpiewaniem.
- Chyba nie… ale to głównie dlatego, że wciąż nie jestem pewien czy to aby na pewno miłość. Musiałbym się nad tym zastanowić… - oblizał spierzchnięte wargi koniuszkiem języka. – Ale jak już będę pewny, to z pewnością to zrobię – obiecał.
- Zobaczymy, jak przyjdzie co do czego – mruknąłem. – No… ale mimo wszystko… tą osobą, którą możliwe, że kochasz… tą osobą nie jest Yuuki, tak? – upewniłem się.
- Nie, to nie Yuuki – zapewnił mnie, spoglądając na mnie tak, jakby chciał przewiercić mnie na wylot.
Pod naciskiem jego spojrzenia spiąłem się i zadrżałem. Przełknąłem z trudem. Podniosłem się z lekka spanikowany w momencie, kiedy chłopak chciał się do mnie przysunąć. Brunet potrafił mnie niekiedy mocno nastraszyć…
Karma nie kochał Yuukiego. Świetnie. No i co ja teraz miałem z tym zrobić? Jak ja miałem go pocieszyć?

***

Sam do końca nie wiedziałem, jak znalazłem się w tym miejscu. Tuż przed fajrantem wpadłem na Aryu na jednym z korytarzy w studiu, pobieżnie opowiedziałem mu o tym, co miało miejsce wczorajszego wieczora… a w następnej chwili ocknąłem się już w mieszkaniu blondyna. Zamyśliłem się nad tym wszystkim raz jeszcze, mimo iż zarwałem już całą noc z powodu tej sprawy i najwidoczniej biernie dałem się poprowadzić coraz ciaśniejszymi uliczkami do domu muzyka. Podejrzewałem, że musiałem zgodzić się na wizytę u niego, gdyż od czasu do czasu jedynie kiwałem głową, udając, że go słucham, podczas gdy w rzeczywistości byłem gdzieś daleko myślami. Musiałem przyznać, że trochę się wkopałem, ale skoro powiedziałem już „A”, to teraz musiałem powiedzieć „B”, nawet jeśli moje wcześniejsze słowa zostały wypowiedziane z niepełną świadomością ich znaczenia i konsekwencji, które te ze sobą niosły.
- Więc jeszcze raz – wokalista Morrigan usiadł naprzeciw mnie przy stole, stawiając przede mną kubek z kawą. – Yuuki się wściekł, bo uznał, że Karma na ciebie leci i ma brata, o którym do tej pory nie wspomniał mu ani słowem, między tobą a Karmą w istocie nic nie ma, ale nagle w przypływie emocji wspomniałeś naszemu „panu opornemu na wiedzę”, że Yuuki się w nim podkochuje… na co ten obojętnie wzruszył ramionami, tak? Dobrze to rozumiem? – upewnił się.
- No niejako tak… - zgodziłem się.
- Po cholerę ty mu o tym mówiłeś? – przewrócił oczyma. – Miłosne wzloty i upadki Yuukiego to jego własna sprawa. Nie powinieneś się do tego mieszać – pouczył mnie.
- Myślałem, że jak się o tym dowie, to przynajmniej ruszy się z miejsca, ale ten uznał, że Yuuki jest dla niego jedynie przyjacielem i owszem, lubi go, ale nie w taki sposób, w jaki Yuuki lubi jego, więc w sumie to on nie widzi żadnego problemu, bo problem leży po stronie Yuukiego, więc ten sam powinien się z tym uporać – westchnąłem ciężko, wyrzucając z siebie potok słów z prędkością karabinu maszynowego. – Poza tym Yuuki nosił się z tym już tak długo i wyglądało na to, że nie miał wystarczająco odwagi, żeby…
- Alex – Aryu przerwał mi dość ostro. – Nie wiem czy życie jeszcze cię nie nauczyło, żeby nie pchać nogi między drzwi, ale mnie tak, więc z dobrego serca poradzę ci, żebyś zostawił tę sprawę tej dwójce – pokręcił głową. – Nawet jeśli Yuuki w istocie nie miał wystarczająco odwagi, żeby przyznać się do uczucia przed Karmą to to faktycznie jego problem i niczyj inny. Twoja chęć pomocy może zostać opacznie odczytana… w zasadzie tak jak teraz to wyszło, prawda? Z twojej wersji wydarzeń wychodzi na to, że Yuuki żywi do ciebie urazę za to, iż, w jego mniemaniu, Karma woli ciebie od niego i wynosi cię na piedestał – upił łyk swojego napoju, posyłając mi długie spojrzenie znad kubka.
- Znaczy… To ja to tak odczytałem… - przyznałem się. – Nie miałem jeszcze okazji rozmawiać z Yuukim, żeby potwierdzić swoje domysły, ale miałem wrażenie, jakby ten się na mnie obraził – wyznałem.
- Cóż, Karma to jego długoletnia miłość, więc nie może się na niego gniewać za to, że ten obdarzył uczuciami kogoś innego. On nie umie się na niego złościć. Niemniej jednak na kimś wyładować się musi, więc to całkiem możliwe, że cały swój gniew skieruje przeciwko tobie – rozłożył bezradnie ręce.
- Super… - burknąłem. – Najgorsze jednak w tym wszystkim jest to, że wydaje mi się, że Yuuki jest dość upartym człowiekiem… Wiesz, boję się, że wyprostowanie tej sprawy i przemówienie mu do rozsądku może mi trochę zająć – westchnąłem raz jeszcze.
- Ano zgadza się – przytaknął. – Poza tym Yuuki jest ślepo zapatrzony w Karmę od lat; jego zauroczenie nazwałbym raczej małą obsesją niżby zdrowym uczuciem, ale co mi do tego…? – wzruszył ramionami.
- Dobijasz mnie… - jęknąłem, kładąc głowę na stole.
- Spokojnie – zaoponował chłopak, delikatnie głaszcząc mnie po głowie. – Coś na to zaradzimy – obiecał i uśmiechnął się delikatnie, co mogłem zauważyć kątem oka, kiedy przekręciłem głowę.
- To znaczy, że masz jakiś plan? – zainteresowałem się, ponownie podnosząc się z blatu i wbijając w niego świdrujące, ponaglające spojrzenie.
- Póki co raczej zalążek planu, ale od czegoś trzeba zacząć, nie? – pogłębił uśmiech. Niemo nakazałem mu kontynuować. – Jeżeli sprawa maluje się tak dramatycznie jak to przedstawiłeś, to w najbliższym czasie żadne słowa nie trafią do Yuukiego – pokręcił głową, a ja ściągnąłem brwi w niezrozumieniu. – Musisz mu to pokazać.
- Co pokazać? – dalej nie rozumiałem, o co mu chodziło.
- To, że nie jesteście z Karmą parą albo że przynajmniej ty nie jesteś nim zainteresowany, więc nawet jeśli ten obdarzył cię jakimś uczuciem, to ma pecha – wzruszył ramionami i zachichotał diabolicznie. Spiąłem się, słysząc ten śmiech. Wiedziałem, co on oznaczał. Blondyn zdecydowanie coś kombinował.
- W jaki sposób mogę to zrobić? – dociekałem. – Mam na pokaz odpychać od siebie Karmę albo go unikać? – skrzywiłem się. – Nie chcę tego…
- I nie musisz tego robić – ciągnął niezrażony. – Jest inny, łatwiejszy sposób – zakomunikował. – Wystarczy, że pokażesz mu, że jesteś zainteresowany kimś innym. Najlepiej z wzajemnością. Wtedy nie będzie miał wątpliwości co do tego, że nie zejdziecie się z Karmą – szeroki uśmiech rozjaśnił jego przystoją twarz.
Jeszcze raz przeanalizowałem jego słowa. Cóż, musiałem przyznać, że w tym szaleństwie była jakaś metoda i nie brzmiało to znowu aż tak bezsensownie. Czy w takim wypadku powinienem zaangażować w to wszystko Hiro? Z drugiej strony nie chciałem jednak, żeby brunet poczuł się wykorzystywany albo żeby pomyślał, że obnoszę się z naszym wciąż ostatecznie nieprzypieczętowany związkiem na prawo i lewo, aby popisać się przed osobami trzecimi. Może więc w takim razie wyjazd w trasę koncertową z Nocturnal Bloodlust nie był zły? Może powinienem się na to zdecydować? W trakcie tych kilku miesięcy byłbym jedynie blisko Hiro, więc siłą rzeczy nasze stosunki musiałby się zacieśnić. Ponad to Yuuki miałby Karmę tylko dla siebie, co dawałoby mu pole do popisu. Wokalista InitialL sam radził mi, żebym pojechał z brunetem w trasę, jeśli chciałem zacząć się z nim umawiać, więc zastosowując się do jego woli niejako zaprezentowałbym tym także fakt, iż nie interesowałem się Karmą. Może to wszystko pozwoliłoby mu przejrzeć na oczy, że nie miał wcale we mnie rywala w gonitwie do serca mojego współlokatora.
W chwili kiedy ja próbowałem sobie to wszystko jakoś poukładać i wyjść z jakimś chociażby względnym planem działania na najbliższy czas, Aryu nachylił się nad stołem i ujął moje dłonie, którymi oplatałem ciepły kubek. Delikatnie gładził moje palce i kostki w czułym geście. Zdziwiony podniosłem na niego spojrzenie, na co ten w odpowiedzi uśmiechnął się do mnie przepięknie, niczym sam anioł.
- To chyba dobry plan, prawda? – odezwał się wesoło. – Nawet nie musisz daleko szukać osoby, która chętnie pomogłaby ci go zrealizować – pogłębił uśmiech, po czym zamknął moje ręce w swoich obu dłoniach i uniósł je, aby następnie je ucałować. Zdębiały zamrugałem jedynie kilkakrotnie, nie mogąc wydusić z siebie nawet pojedynczego dźwięku. – Yuuki już widział nas razem – przypomniał mi. – Wtedy, w metrze – dodał, na co ja speszony spuściłem głowę, pozwalając, żeby długie włosy zakryły ceglaste wypieki, które powstały na mojej twarzy.
Tak jak podejrzewałem wcześniej, wspomnienie tego, jak upokorzony musiałem paradować w damskich ciuszkach do cosplayu po tokijskim metrze w dwóch kucykach, a przy tym będąc także obłapianym przez siedzącego naprzeciwko mnie muzyka było dla mnie niczym skaza na honorze, niczym rana, która nigdy nie miała się zagoić… Blondyn zachichotał i przesiadł się, zajmując miejsce obok mnie. Jedna z jego dłoni wylądowała na moim ramieniu, które zaczął delikatnie masować, a druga na kolanie. Momentalnie spiąłem się i założyłem nogę na nogę, czując się niemniej speszony niż wtedy, kiedy zostałem zmuszony do wciśnięcia się w kieckę. Tym razem miałem ten komfort noszenia spodni, jednak pod wpływem dotyku wokalisty Morrigan wciąż czułem się dziwnie niepewny.
- Ten fakt mógłby przemówić na twoją korzyść – przysunął się do mnie. Z łatwością mogłem wyczuć przyjemny zapach jego perfum oraz ciepły oddech na moim policzku. – Mógłby sprawić, że byłbyś bardziej wiarygodny – zachęcał. – Prawda? – uśmiechnął się ciepło, po czym pocałował mnie w policzek.
W odpowiedzi potrafiłem jedynie zarumienić się jeszcze intensywniej, na co chłopak zaśmiał się krótko i przyciągnął mnie do siebie, obejmując jedną ręką za ramiona, a drugą wciąż błądząc po jednym z moich ud.
Siedziałem w jego objęciach jak słup soli. Głównie dlatego, że nie wiedziałem czy ten sobie ze mnie żartuje, czy mówi na poważnie. Nie rozumiałem czy w ten sposób chciał mi pokazać, że był mną zainteresowany i faktycznie chciał się zacząć ze mną spotykać, czy po prostu szukał chwilowej rozrywki. A jeśli już chciał się zabawić, to czyim kosztem? Moim? Czy może chciał po prostu wkurzyć Yuukiego? Motywy Aryu jak zwykle pozostawały dla mnie niejasne. Chłopak o dwóch twarzach – jednej dobroczynnego przyjaciela oraz drugiej perwersyjnego manipulatora – pozostawał dla mnie zagadką i nie byłem pewien co do tego czy mogłem mu ufać. Z jakiejś racji obawiałem się, że ten mógł chcieć zrobić ze mnie durnia. Nie wiedziałem, skąd wzięło się we mnie takie przekonanie, jednak było ono wystarczająco silne, żeby wzbudzić we mnie silny niepokój.
Widząc moją bierną postawę muzyk zdecydował się na kolejny, tym razem bardziej odważny ruch. Nachylił się nade mną i odgarnął moje włosy do tyłu, po czym zaczął składać delikatne, drobne pocałunki na mojej szyi, tuż pod linią szczęki. Zaskoczony drgnąłem i spiąłem się jeszcze bardziej. Dłonią, którą wcześniej gładził mnie po ramionach i plecach ujął moją rękę i ścisnął moje palce. Chciałem zaprotestować i odepchnąć go od siebie, jednak w tej samej chwili chłopak dotarł do mojego słabego punktu tuż pod uchem, przez co zamiast słów przygany z mojego gardła wydostał się cichy jęk przyjemności. To nie była moja wina! Nie mogłem tego kontrolować! Zawsze tak reagowałem, kiedy ktoś całował mnie w tym miejscu! Do rzeczywistości ponownie przywrócił mnie usatysfakcjonowany chichot blondyna, który od razu zdał sobie sprawę z mojej słabości i kontynuował pieszczotę w tym konkretnym miejscu. Po chwili poczułem na skórze także jego język, przez co zadrżałem. Aryu przesunął się na krawędź własnego siedzenia, a zaraz potem chwycił mnie za ramiona i zmusił mnie, żebym położył się na zsuniętych ze sobą siedziskach dwóch krzeseł. Przymknąłem powieki, kiedy nie przestawał. Czułem jak cała moja świadomość i silna wola odpływają gdzieś daleko w zapomnienie, zupełnie jakby nigdy nie istniały. Odruchowo objąłem go za szyję i odchyliłem głowę do tyłu, aby ułatwić mu do siebie dostęp. Było mi wręcz błogo i na tę obecną chwilę naprawdę nie miałem ochoty, żeby przestawał, nawet jeśli jakiś cieniutki głosik rozsądku brzmiał na alarm w mojej głowie, wykrzykując, że już niedługo solidnie pożałuję tej chwili słabości.
I wtem nagle coś do mnie trafiło. Zdałem sobie sprawę, że Karma mógł mieć rację, kiedy mówił o tym, że Hiro nie był dla mnie odpowiednim chłopakiem. Bo gdyby nim był, to nie oddawałbym się w ręce kogoś innego, niemo błagając, żeby nie przestawał, prawda?
Czyżbym tak naprawdę pragnął kogoś innego?