miniaturka "Lód stopniał" Hizumi x Zero (D'espairsRay)

Może trochę późno jeśli chodzi o lód, ale cóż... mówiłam, że będę starać się powrócić do mojego ukochanego paringu H x Z, pomimo jego wrednej Zerowatości...



Tytuł: „Lód stopniał”
Paring: Hizumi x Zero (D’espairsRay)
Gatunek: ?
Typ: miniaturka
Beta: -

Mróz. Biały obłok mojego oddechu unosił się w powietrzu, zawisł w nim niczym materialny, namacalny przedmiot. Uśmiechnąłem się do siebie pod nosem, zagrzebując się jeszcze bardziej w szaliku, który pachniał jego perfumami; zasłoniłem się tak, iż widać mi było niemalże same oczy.
- I czego się cieszysz? – burknął Zero.
Michi był uważnym obserwatorem. Zawsze dostrzegał najdrobniejsze zmiany w moim wyglądzie czy zachowaniu i potrafił wyciągnąć z nich trafne wnioski, dlatego też teraz  umiał stwierdzić, że się uśmiecham, obserwując jedynie moje oczy, które lekko się zmrużyły. Choćbym nie wiem jak się starał, nigdy nie potrafiłem ukryć przed nim swoich prawdziwych uczuć… więc od pewnego czasu po prostu przestałem się kryć. Zrozumiałem, że to i tak bezcelowe – on i tak już o wszystkim wie, wszystkiego się domyślił.
- Bo pada śnieg – chwyciłem go mocniej pod ramię, kiedy wspólnie przekraczaliśmy bramę uniwersytetu, kierując się w stronę stacji metra.
- To nie jest powód do radości – prychnął. – Zacznie się teraz… - westchnął. – Korki, skrobanie aut…
- Przecież ty nawet nie masz samochodu! – roześmiałem się, na co szatyn jedynie wywrócił oczyma i mruknął coś do siebie pod nosem.
Właściwie to nie wiem, dlaczego padło akurat na Shimizu. Byłem od niego starszy o rok, a więc kontynuowałem już mój szósty semestr na uczelni, podczas gdy szatyn dopiero czwarty. Chodziliśmy na różne kierunki, nigdy nie mieliśmy wspólnych wykładów, więc teoretycznie szansa na nasze spotkanie w szkole była zerowa, żeby nie powiedzieć ujemna. Uniwersytet Tokijski to olbrzymia kondygnacja budynków, ogrom masy ludzkiej lawirującej wśród siebie nawzajem, co najmniej kilkaset rwących potoków bezimiennych, nieznajomych sobie ludzi ciągnących w różne strony – a jednak stało się.
Niemożliwe czasem bywa możliwe.
Właściwie to wszystko zaczęło się od tego, że zainteresowałem się plotką o chłopaku, który ponoć potrafi zabijać wzrokiem, dlatego zapewne jest seryjnym mordercą, ale jako że nauka jeszcze nie udowodniła, iż można pozbawić życia za pomocą spojrzenia, a on skrzętnie ukrywa zwłoki w swojej szafie, policja wciąż go nie złapała. Wciąż słyszałem, że od niego lepiej trzymać się z daleka. Wszyscy dookoła z uporem maniaka powtarzali, że jestem masochistą albo nawet samobójcą, skoro zamierzam się do niego zbliżyć, co niezmiernie mnie irytowało.
„Dlaczego?”
To pytanie wciąż pobrzmiewało w mojej głowie, kiedy wspinałem się po schodach prowadzących do najwyższej loży ławek w sali wykładowej numer sto trzy. Pamiętam to jak dziś. Serce waliło mi jak młotem. Ekscytowałem się i denerwowałem jednocześnie – choć do tej pory nawet nie potrafię powiedzieć dokładnie dlaczego.
Pchała mnie ciekawość. Chciałem sprawdzić na własnej skórze czy ten chłopak o anielskiej twarzyczce, choć wiecznie skrzywionej w brzydkim grymasie, jest naprawdę taki zły. Ciekawiło mnie, dlaczego jest taki oschły, dlaczego próbuje odseparować się od innych, dlaczego jest taki nieprzyjazny… W zasadzie na większość tych pytań wciąż nie dostałem odpowiedzi.
Życie to nie telenowela czy harlequin, dlatego kiedy tylko się przysiadłem, zostałem obrzucony miażdżącym spojrzeniem, którym do dziś Zero lubi mnie traktować. Michi nie zmienił się w księcia z bajki. To również nie jest anime czy też manga, toteż Shimizu w istocie okazał się najbardziej opryskliwym typem, z jakim do tej pory miałem do czynienia i nic nie wskazywało na to, jakoby miał się zmienić choćby odrobinę. Nie przeszedł rewelacyjnej metamorfozy, dzięki której miałby być we mnie szaleńczo zakochany w zamian za to, że się nim zainteresowałem w „normalny” sposób w przeciwieństwie do reszty studentów, być mi oddanym czy choćby miłym, a dla reszty świata wciąż niezmiennie ostrzyć swoje kolce niczym piękna róża.
Zero nie był różą.
Zero kłuł jak oset.
Wszystko i wszystkich.
Miałem wrażenie, że kłuje mnie nawet teraz, ale w zasadzie nie przeszkadzało mi to. Może w istocie jestem w jakimś stopniu masochistą? W każdym razie przylgnąłem do niego niczym rzep. Właściwie to fascynowało mnie to, jak bardzo jest inny od reszty – z tego samego powodu wiele osób go unikało, stroniło od niego, ale ja widziałem w nim coś, co mnie przyciągało. Sprawiało, że chodziłem za nim niemalże krok w krok niczym stalker. Uzależniłem się. Zawsze szukałem go wzrokiem w tłumie, często też do niego podchodziłem, próbowałem się zbliżyć, mimo iż on wciąż mnie od siebie odpychał – ale ja po prostu nie mogłem inaczej. Musiałem go chociaż zobaczyć raz dziennie; inaczej dostawałem jakichś dziwnych tików nerwowych, byłem rozeźlony, rozkojarzony.
Rzep i oset – dobrana para, prawda?
W końcu jednak Michi dał za wygraną. Pozwolił mi stać przy swoim boku. Zaakceptował irytującą świadomość mojego istnienia dryfującą w bezładzie rzeczywistości tak blisko swojego żywota – jak to sam powiedział. Zaśmiałem się cicho na to wspomnienie.
- Śnieg jest piękny – stwierdziłem, przyglądając się jak drobne płatki białego puchu leniwie spadają na ziemię.
- Widziałem piękniejsze rzeczy… - mruknął, a ja oparłem głowę o jego ramię.
- Nie wydziwiaj – przymknąłem powieki, pozwalając prowadzić się szatynowi. – Jest już grudzień, a to dopiero pierwszy śnieg, więc to chyba nic dziwnego, że się nim cieszę, prawda?
- Nie, to jest dziwne – zaprzeczył ostro. – Dla mnie nie jest ważnym, kiedy on spadnie; najlepiej, żeby nie padał w ogóle. Nie lubię śniegu… A ty cieszysz się z takich irracjonalnych rzeczy jak głupi, wiesz? – fuknął.
- Oj tam – machnąłem ręką. – Po prostu kiedy nie ma śniegu, nie czuję tej magii świąt.
- Yoshida, możesz mi wytłumaczyć od kiedy zostałeś Chrześcijaninem? – spojrzał na mnie jak na osobę niespełna rozumu. – Albo chociaż amatorem Bożego Narodzenia?
- Zwyczajnie lubię, kiedy reklamy Coca-Coli w jakimś stopniu pokrywają się z rzeczywistością – zaśmiałem się. Shimizu znów wywrócił oczyma i sapnął ciężko. Zeszliśmy do podziemia. Chłopak odruchowo spojrzał w stronę przeciwnego peronu, gdyż mieszkał w innej części miasta. – Jedziemy do mnie?
- Niech ci będzie – zgodził się.
- Dziękuję – stanąłem na palcach i cmoknąłem go w policzek, na co chłopak nie zareagował w żaden sposób.

***

- Zeeroo… - jęknąłem żałośnie.
- Nie drzyj się – warknął szatyn. – Leżę koło ciebie, gdybyś nie zauważył – poinformował mnie zachrypniętym głosem.
Niechętnie podniosłem się na łokciach i z trudem uniosłem głowę. Otworzyłem zapuchnięte, podrażnione i zaropiałe oczy, aby zweryfikować czy mówi prawdę. Ze zdziwieniem zorientowałem się, że nie żartował. Shimizu leżał na boku odwrócony do mnie plecami. Przykryty był kołdrą mniej więcej do wysokości żeber, dzięki czemu mogłem podziwiać jego nagie plecy. Jego skóra wydawała się być taka gładka i aksamitna… ledwo powstrzymałem się, aby nie przesunąć po niej dłonią.
- Punkt dla ciebie za spostrzegawczość – mruknąłem niewyraźnie.
- Chciałeś ode mnie coś konkretnego czy po prostu postanowiłeś mnie torturować swoim gadulstwem, kiedy mam migrenę stulecia? – zapytał nieprzyjaźnie.
- Migrenę to ma królowa Bon; ciebie po prostu łeb napierdala – zaśmiałem się, po czym ponownie padłem na poduszki, gdyż nie miałem zbytnio siły utrzymywać się dłużej w pozycji półleżącej. – Tak właściwie to mam do ciebie prośbę… - mruknąłem znacznie ciszej.
- Co, mam ci niby skoczyć po tabletki przeciwbólowe i najlepiej jeszcze coś do picia, tak? – odwrócił się w moją stronę. Nie wyglądał lepiej niż ja; podkrążone, zapuchnięte oczy, blada, przesuszona cera, spierzchnięte usta poznaczone ranami od zagryzania ich. – Tyle mam ci do powiedzenia – pokazał mi środkowy palec i z powrotem ułożył się w tej samej pozycji, co wcześniej.
- A myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi… - próbowałem wziąć go na litość.
- Daj mi spokój – burknął. – Jak taki z ciebie przyjaciel, to sam przynieś te cholerne tabletki i wodę, a ja poczekam.
- Wiesz… W tą stronę to to raczej nie przejdzie…
Michi w odpowiedzi burknął coś pod nosem i szczelniej przykrył się kołdrą. Mimo jego wrednych odzywek niezrażony przysunąłem się do niego i objąłem go od tyłu. Moja dłoń spoczęła na jego brzuchu.
- Co ty robisz? – mruknął.
- Wiesz, co jest najlepsze na ból głowy? – uśmiechnąłem się perwersyjnie.
- Studencki obiad stulecia; koktajl bananowy i kanapka z tłustym boczkiem?
- Nie – zaśmiałem się. – Seks.
- Mało ci w nocy było? – uniósł jedną brew i odwrócił się do mnie przodem. Przesunął dłonią po mojej szyi, zatrzymał ją na klatce piersiowej, a następnie delikatnie popchnął mnie do tyłu. Położyłem się pod nom. Chłopak oparł się po obu stronach mojej głowy i zawisł nade mną. Jak zwykle uważnie mnie lustrował, jakby zastanawiając się nad moją propozycją. – Później nie będziesz mógł chodzić – cmoknął mnie w czoło i odsunął się z powrotem.
Usiadł, a następnie podciągnął się nieco wyżej i odsłonił zasłony. Zmrużyłem oczy, kiedy do sypialni wpadł snop oślepiającego światła. Zero wyjrzał za okno.
- Śnieg stopniał – oświadczył.
- Co? Niee… - jęknąłem niezadowolony i przysunąłem się do niego, aby zajrzeć mu przez ramię i przekonać się czy szatyn nie kłamie. – To niedobrze…
- Dobrze – zaprzeczył Shizmizu.
- Niedobrze – nie ustępowałem.
Zero zmierzył mnie przeszywającym spojrzeniem, po czym rzucił się na mnie. Ponownie mnie przewalił, jedynak tym razem znacząco zmniejszył dystans między nami. Pocałował mnie w usta – krótko, lecz czule. To był pierwszy raz, kiedy chłopak z własnej woli mnie pocałował; zawsze to ja inicjowałem pocałunki, które i tak były bardzo rzadką przyjemnością, na jaką mogłem sobie pozwolić.
- Lód stopniał – uśmiechnął się pięknie, przez co w tej chwili naprawdę wyglądał niczym sam anioł. – To dobrze.
- Lód… stopniał… - wydukałem. – Aa! – wykrzyknąłem, zrozumiawszy, o co mu chodzi. – Lód stopniał!

Objąłem go za szyję, kiedy ponownie mnie pocałował – tym razem naprawdę gorąco i namiętnie, ponieważ wraz ze śniegiem stopniały wszystkie lody; naprawdę wszystkie.

"Monsters" cz.15


OBOWIĄZKOWO PRZECZYTAJ PRZED ROZPOCZĘCIEM CZĘŚCI WŁAŚCIWEJ:
Boże, hańba mi! Spalić mnie na stosie, skazać na łamanie kości kołem… Jak ja tak mogłam? Jak?! Tyle czasu od ostatniej części „Monsters”! Faktem jest, że przez ten czas zastanawiałam się od czasu do czasu nad tą serią, jednak nie miałam żadnego konkretnego pomysłu, a wolałam nie pisać z przymusu, bo wtedy rozdział wyszedłby pożal-się-boże… Nie, wcale się nie tłumaczę, nie! Chciałam jedynie sama przeprosić za ten karygodny czyn, którego się dopuściłam – bo zawsze karcę autorów, którzy wstawiają części opowiadań raz na kilka miesięcy, bo potem czytelnicy nic nie pamiętają.
Aby odświeżyć sobie pamięć przeczytałam część czternastą i szczerze powiedziawszy nie wiem dlaczego, ale pod koniec zaczęłam płakać i to chyba to zmusiło mnie do napisania takiego długiego wywodu. Czuję się potwornie, że na tak długi czas uśmierciłam tę historię, jednak wskrzeszę ją! Obiecuję!
KONIEC CZĘŚCI OBOWIĄZKOWEJ.

„Monsters” cz.15



Moje ciało stopniowo robiło się coraz cięższe, jednak wciąż miałem dobry nastrój. Ostatni raz zaciągnąłem się zapachem ukochanego i z uśmiechem na ustach zdawałoby się, że zamknąłem oczy tylko na chwilkę…

            Kiedy otworzyłem oczy… cóż, nie było zbyt wielkiej różnicy niż wtedy, kiedy miałem je zamknięte. Przez moment leżałem i próbowałem zrozumieć, co się stało i dlaczego tak słabo widzę. Ponad to nie rozpoznawałem miejsca, w którym się znajdowałem. Pamiętam spotkanie z Aimer, ale wtedy spotkaliśmy się niemal nad samą zatoką, a potem przyszedł Zero i… właśnie Zero!
Poczułem ciepły oddech na karku i w tej chwili wszystko jakby nabrało sensu. Najwidoczniej musiałem stracić przytomność. Obudziłem się dopiero w środku nocy, o czym uświadomił mnie cyfrowy zegarek stojący na szafce nocnej. Obróciłem się delikatnie w objęciach kochanka i spojrzałem na jego śliczną twarz. W miękkim, nikłym świetle dochodzącym jedynie spomiędzy wąskiej szpary między zasłonami wyglądał tak spokojnie… Przesunąłem kciukiem po jego policzku, po czym złożyłem na nim delikatny pocałunek i wyswobodziłem się z jego objęć. Chłopak mruknął coś przez sen. Ściągnął brwi, przez co miałem wrażenie, iż jej niezadowolony z tego, że go opuściłem. Uśmiechnąłem się pod nosem na tę myśl i przeczesałem palcami jego włosy w czułym geście. Szatyn natychmiast uspokoił się, odetchnął głęboko, a jego mina znów zdradzała jedynie stoicki spokój.
Wstałem dość chwiejnie i wyszedłem z sypialni, cicho zamykając za sobą drzwi.


Zazwyczaj słowo „pobudka” kojarzy się z czymś nieprzyjemnym, jednak jeśli to błogie uczucie bezpieczeństwa, ciepła i rozleniwienia ma towarzyszyć mi podczas każdego przebudzenia, to mogę się nawet porwać się na tak masochistyczny krok, jakim jest zezwolenie na kilkunastokrotne budzenie mnie w środku nocy tylko po to, aby poczuć się właśnie tak jak w tej chwili; w tej wspaniałej chwili.
Przeciągnąłem się, mając wciąż zamknięte oczy i mruknąłem sennie pod nosem. Światło dzienne usilnie próbowało wedrzeć się pod moje powieki i choć wiedziałem, że widok, jaki zastanę po ich rozchyleniu będzie cudowny, to słodkie lenistwo było silniejsze i kazało mi jeszcze chwilkę poleżeć.
- Dzień dobry, śpiący królewiczu – usłyszałem nad sobą miękki głos ukochanego.
Rozanielony mruknąłem raz jeszcze, po czym instynktownie zadarłem głowę do góry. Oczekiwałem pocałunku, który został złożony na moich ustach chwilę później. Niestety, nie był to jakiś długi, pasjonujący pocałunek, a jedynie zwykły całus, niemniej, przyjemny. Oblizałem dolną wargę, po czym ją zagryzłem i uśmiechnąłem się do siebie, by dopiero po tym w końcu otworzyć oczy. Początkowo mrużyłem je, gdyż panująca w sypialni jasność oślepiła mnie, jednak od razu rozpoznałem tuż przed sobą ten delikatny uśmieszek, za którym Zero zawsze skrywał swoje prawdziwe uczucia.
- Dzień dobry – odpowiedziałem zachrypniętym od snu głosem, po czym za karę uszczypnąłem go w policzek tak mocno, aż został na nim czerwony ślad, a chłopak jęknął żałośnie.
- Za co to?! – naburmuszył się.
- Za ten uśmiech… Nie znoszę go…
- Nie lubisz, kiedy się uśmiecham? – zdziwił się.
- Nie w ten sposób – w ramach rekompensaty pogładziłem go po policzku, który przed chwilą zmaltretowałem. – Znów się martwisz, a ja nie rozumiem dlaczego. Przecież jestem z tobą, nigdzie ci nie ucieknę, mamy zespół, jako-tako ustabilizowaną sytuację finansową, mieszkanie… czego ty byś jeszcze chciał?  - spojrzałem na niego wyzywająco.
- Żebyś przestał mi mdleć w ramionach – spojrzał na mnie ganiąco. – To już nie pierwszy raz, Yoshi-chan – znów uśmiechnął się w ten sposób, za co ponownie go uszczypnąłem. – Au! – zawył.
- Nic mi nie jest – wywindowałem się do siadu. – Biorąc pod uwagę, w jak krótkim czasie moje życie zostało wywrócone do góry nogami to i tak musisz przyznać, że trzymałem się całkiem nieźle… pod względem fizycznym… - dodałem znacząco.
- Taa… - mruknął. – Mam nadzieję, że więcej takich stanów depresyjnych i desperackich zachowań nie będę miał nieprzyjemności doświadczyć z twojej strony – znów chciał się uśmiechnąć, jednak zaraz przybrał neutralny wyraz twarzy, kiedy tylko zauważył, że podnoszę dłoń do jego twarzy.
- Ech… - westchnąłem ciężko. Usiadłem do Shimizu plecami w siadzie skrzyżnym, podczas gdy on leżąc na boku i podpierając głowę na ręku wbijał nieprzyjemne spojrzenie w mój kark, co czułem jako lodowate dreszcze przebiegające wzdłuż kręgosłupa. – Czy ty zawsze musisz wszystko skopać? – spojrzałem na niego z wyrzutem. – Taki ładny, romantyczny poranek… a ty? A ty jak zawsze od rana tylko marudzisz… - wywróciłem oczyma.
- Martwię się o ciebie – również podniósł się do siadu i objął mnie od tyłu. – Czy to źle, że chcę dla ciebie jak najlepiej? – ułożył głowę na moim ramieniu.
- Oczywiście, że dobrze – odchyliłem głowę na jego bark. – Ale czy musimy dbając o siebie być wiecznie smutni? Po tych wszystkich łzach i wrzaskach chyba przyszedł w końcu czas na uśmiech, co? – próbowałem dostrzec jego twarz, jednak skutecznie skrywał się za zasłoną z włosów. – Ale taki… normalny… Wiesz, w sensie nie ten twój wymuszony… - zaznaczyłem. Michi podniósł głowę i spojrzał mi w oczy.
- W takim razie postaram się, aby mój uśmiech już nigdy nie wydawał ci się złamany* – w głębokim uśmiechu wyszczerzył zęby.
- No nie! – zmierzyłem go ostrym spojrzeniem i przybrałem obrażoną minę. – Czytałeś moje teksty! – odpowiedział mi jedynie wzruszeniem ramion, po czym jeszcze raz sięgnął moich ust.
- Było nie wychodzić w środku nocy i nie gryzmolić albo przynajmniej nie zostawiać notatek na środku stołu – wytknął mi język.
Basista usadził mnie między swoimi nogami. Oparłem się o jego tors, a głowę odchyliłem na jego bark. Całowaliśmy się niespiesznie. Szatyn jedną ręką odszukał w pościeli moją dłoń, na której ją zaciskałem. Drugą gładził moją wyciągniętą szyję, co sprawiało, że od czasu do czasu z mojego gardła wydobywały się głębokie mruknięcia aprobaty. Ja natomiast drugą wolną dłoń położyłem na jego udzie i powoli nią przesuwałem, co chłopakowi widocznie odpowiadało, bo uśmiechał się nawet podczas pocałunków.
Rozkoszując się ustami ukochanego zatracałem się w ich smaku i przestawałem myśleć racjonalnie. Obróciłem się w objęciach Zero przodem do niego, aby następnie popchnąć go na poduszki i zawisnąć nad nim. Opierałem dłonie na wysokości jego skroni po obu stronach jego głowy i mierzyłem go spojrzeniem spod półprzymkniętych powiek. Delikatny uśmiech figurował na moich ustach, co nadawało mojej minie cwaniackiego wyrazu. Powoli ugiąłem ręce w łokciach, kładąc się na nim. Ułożyłem się na szatynie, przygniatając go własnym ciężarem. Shimizu nie protestował, co bardzo mnie cieszyło, bo przyjemnie było poczuć, że między naszymi niemalże nagimi ciałami, osłoniętymi jedynie bielizną (Michi musiał mnie najwyraźniej rozebrać do snu), nie było żadnej wolnej przestrzeni. Jego gorąca, delikatna skóra przyjemnie pieściła moją samym swoim dotykiem, świadomością, że bezpośrednio przylega do mojej. Ująłem jego twarz w dłonie i ponownie złączyłem nasze wargi. Basista zaplótł dłonie na moich lędźwiach, jednak nie pozostały tam długo, gdyż zaraz zsunęły się w dół. Szatyn zaczął ugniatać moje pośladki, a ja mruknąłem wprost w jego rozchylone usta, okazując w ten sposób moje zadowolenie. Delikatnie pociągnąłem zębami za jego dolną wargę, by zaraz potem pozwolić mu przejąć kontrolę nad pocałunkiem i spleść nasze języki w erotycznym tańcu. Shimizu przesunął palcem (wciąż przez materiał bokserek) po mojej kości ogonowej, przez co przeszły mnie przyjemne dreszcze. Wygiąłem się niczym kot, na co mój ukochany zachichotał.


- Przyjemnie było, prawda? – Michi spojrzał na mnie znacząco.
Chciałem od razu mu odpowiedzieć, ale nie pozwolił mi na to mój wciąż przyspieszony oddech, nad którym nie mogłem zapanować. Ciężko dyszałem, uparcie próbując zapanować nad sobą. Muzyk również oddychał ciężko, jednak nie aż tak jak ja. Uśmiechał się szeroko; widocznie był z siebie zadowolony.
Przyjemnie? Też mi coś!… Szczerze to ledwo czułem nogi… No i kręgosłup mnie napieprzał…
- Ja… - wziąłem głęboki wdech. – Ja cię… zamorduję… - syknąłem. – Tylko zaśnij… Tylko zaśnij… - warknąłem ciszej do siebie.
- Oj daj spokój, Hizu – wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Trochę ruchu jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
- Ruchu? – spojrzałem na niego jak na idiotę. – Toć przecież ty urządziłeś mi maraton z przeszkodami! – odgarnąłem z czoła mokre od potu włosy.
Wreszcie udało mi się zsunąć buty. Kopnięciem posłałem je pod ścianę, uprzednio jeszcze mierząc je nienawistnym spojrzeniem, zupełnie tak, jakby to one były źródłem wszelkiego zła, a nie Michi. Tak, mój kochany chłopak w ramach troski o moje samopoczucie postanowił zadbać o moje zdrowie, a więc od dziś miałem się zdrowo i regularnie odżywiać oraz zacząć się ruszać, bo obiecał mi, że jeśli następnym razem zemdleję, to nie będzie tachał mnie taki kawał drogi do domu (nawet jeśli by się to zdarzyło to i tak wiedziałem, że przyniósłby mnie choćby i paręnaście kilometrów, jeśli byłaby taka potrzeba, ale cii… Musiałem dać mu się wygadać i poudawać przez chwilę, jakiż to jestem przejęty jego okrucieństwem i bezdusznością względem mojej szanownej osoby).
- Piękny poranek, miło, przyjemnie… - mruczałem pod nosem. – Ty naprawdę potrafisz wszystko skopać, wiesz? – fuknąłem. – Czy ten dzień nie mógł być przyjemny, aż do samego wieczora? – spojrzałem na niego z wyrzutem. – Moglibyśmy przecież zostać w domu i… - podszedłem do niego i dotknąłem palcem wskazującym jego mostka, robiąc przy tym zalotną minę. - …i może zrobić przy okazji coś niecenzuralnego? – oblizałem lubieżnie usta. Shimizu złapał mnie za nadgarstek i odpowiedział mi podobnym uśmiechem.
- Teraz możemy zrobić coś niecenzuralnego – chciał mnie pocałować, jednak ja szybko się od niego odsunąłem, wyrywając rękę z jego uścisku.
- Ha, ha; nieśmieszne – burknąłem.
- Co znowu? – podniósł jedną brew. Na jego twarzy malowało się niezrozumienie.
- Teraz to sobie możesz pomarzyć – wytknąłem mu język.
- Obraziłeś się? – wywrócił oczyma.
- Jestem zmęczony – założyłem ręce na piersi. – A ja nie wyobrażam sobie, żeby… hm… jakby to nazwać?... nasz drugi pierwszy raz miał być szybkim numerkiem – spojrzałem na niego karcąco.
- „Drugi pierwszy raz”? – roześmiał się. – Fajna nazwa – oparł się ramieniem o ścianę. – Chociaż jakby nie patrzeć, cieszę się, że będę miał okazję drugi raz cię rozdziewiczyć – przesunął językiem po zębach w wulgarnym geście, a ja w tym momencie się speszyłem. Zarumieniłem się i wyminąłem go, kierując się do łazienki.
Szczerze powiedziawszy, to tą gadaniną jedynie chciałem mu… hm… narobić smaku na własną osobę i jednocześnie sprawić, że mógłby jedynie obejść się tym smakiem? Coś w ten deseń… Mam nadzieję, że jeśli jeszcze kiedykolwiek wpadnie na tak durny pomysł, aby wyciągnąć mnie na biegi, jogging czy jakimkolwiek innym, diabelskim słowem to określi, jeszcze jedno takie zagranie wystarczy. Najpierw trochę ułudy, obietnica seksu, a potem i tak wykręcę się stałą wymówką, że to on jest tym złym i niedobrym człowiekiem, który chciał mnie zmusić do uprawiania sportu, za co strzelę focha na pięć minut, Zero zrozumie, że z przyjemności nici i poprzestaniemy na pocałunkach. Taa… plan spanikowanej dziewicy, która jednocześnie chce stracić swoje dziewictwo, ale się boi. Zresztą… ze mną to już w ogóle była zakręcona sprawa, bo przecież „dziewicą” byłem jedynie w sensie psychicznym, gdyż w sensie fizycznym już dawno temu kochaliśmy się z Michim… jednak ja przez amnezję nie pamiętam tego – a od tamtej pory nie oddawałem się nikomu… Kuźwa, o czym ja w ogóle myślę? Zresztą… mniejsza o to…
Zrzuciłem z siebie przepocone ubrania. Zimne kafelki przyjemnie chłodziły moje stopy; dodatkowym luksusem stała się lodowata woda, którą odkręciłem, kiedy już wszedłem pod prysznic. Oparłem się plecami o ścianę i pozwoliłem, aby woda spływała po mojej rozgrzanej twarzy i dalej po niemniej gorącym ciele. Zamknąłem oczy i ledwo powstrzymałem się od westchnienia ulgi. Ta, biegi naprawdę nie są moją dziedziną sportu…
Ogłuszony szumem wody, która oprócz oczu zalewała mi także uszy, nie usłyszałem, kiedy drzwi do łazienki zostały otwarte. Zorientowałem się, że Shimizu wszedł dopiero, kiedy odczułem, że woda przyjmuje jeszcze niższą temperaturę, tym razem zbyt niską jak dla mnie. Zakręciłem wodę i przez mleczne szkło kabiny prysznicowej dostrzegłem rozmazaną postać basisty, który paradował bez koszulki w samych dresach, nachylającą się nad umywalką. Przez to, że odkręcił wodę, ta, w której ja się kąpałem stała się zbyt zimna, jednak nie to zmartwiło mnie najbardziej.
- Michi? – odezwałem się łagodnie. – Mogę się dowiedzieć, co ty robisz, kochanie?
- Myję twarz – odparł, nie rozumiejąc mojego pytania właściwego.
- A mogę się dowiedzieć, dlaczego właśnie teraz?
- A ileż można czekać, aż skończysz się kąpać? – byłem pewny, że przewrócił oczyma. Westchnąłem.
- Rzuć mi ręcznik – poprosiłem.
- Sam go sobie weź – odpowiedział niewzruszony. – Co ja służący jestem, czy jak?
- Michi… - westchnąłem tym razem łagodniej.
Chłopak zastygł w bezruchu. Byłem pewien, że wpatruje się we mnie przez nieprzezroczyste szkło, a jego nachalne spojrzenie, które jakby chciało mnie siłą wyciągnąć zza dzielącej nas przeszkody, peszyło mnie.
- Aa… - mruknął. – Rozumiem.
- Co „rozumiesz”? – zapytałem, sięgając jedocześnie po ręcznik, który przerzucił przez górną krawędź drzwi kabiny prysznicowej.
- Rozumiem, że moja cnotka nic się nie zmieniła – zachichotał. – Szczerze powiedziawszy, to zastanawiałem się, skąd nagle u ciebie tyle wulgarności… Teraz rozumiem; obiecywałeś mi gruszki na wierzbie! Tymi kuszącymi gadkami chciałeś mnie odciągnąć od pomysłu treningów, zrobić nadzieję na chwilę przyjemności, a potem jakoś zgrabnie się od tego wywinąć, prawda? – uśmiechnął się cwaniacko pod nosem.
Bez słowa owinąłem się ręcznikiem w pasie i wyszedłem spod prysznica. Zero taksował mnie rozbawionym spojrzeniem, podczas gdy ja, choć wściekle próbowałem temu zaprzeczyć, czułem, że się rumienię. Kiedy chciałem po prostu koło niego szybko przemknąć, ten objął mnie w pasie i mocno do siebie przyciągnął, więżąc w swoich objęciach. Spojrzał mi w oczy i uśmiechnął się ciepło, niewymuszenie; w ten sposób, który kochałem najbardziej i który, niemniej, teraz mnie peszył.
- Jesteś słodki, wiesz? – cmoknął mnie w policzek. – Ale pamiętaj, że przede mną nie musisz się niczego wstydzić – przeczesał palcami moje mokre włosy.
- Wiem… - mruknąłem cicho pod nosem.
Shimizu znów chciał coś powiedzieć, ale zagłuszył go dzwonek jego własnego telefonu, który zaczął dziko wibrować w stojącej wodzie na umywalce. Ekran rozświetlił się, ukazując zdjęcie rudzielca w głupiej pozycji z jeszcze głupszą miną, kiedy ewidentnie nie był w stanie trzeźwości, a nad nim widniały duże białe znaki układające się w jego przezwisko: „Karyu”. Tego, czego zawsze odmawiałem Matsumurze było wyczucie czasu, gdyż chłopak miał tę wkurzającą tendencję do pojawiania się lub dzwonienia w najbardziej nieodpowiednim momencie – teraz niemniej rzewnie mu dziękowałem i układałem pieśni pochwalne pod jego adresem w duchu za to, że nie dał się dłużej pastwić Zero nade mną.
- Jeśli nie masz dobrego powodu by dzwoni… - zaczął groźnie szatyn, jednak nagle urwał w połowie słowa. – Co? Teraz?! – uniósł wysoko brwi. – Zaraz będziemy! – wykrzyknął i rozłączył się. – Hizu, no co tak stoisz! Ubieraj się! Jedziemy w tej chwili do studia! – ponaglał mnie.


- Dalej nie mogę w to uwierzyć… - powtarzał z uporem Yoshitaka, pochylając się nad swoim kuflem z piwem i wpatrując się w nie tak intensywnie, jakby zaraz miał w nim znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania.
- Powtarzasz to już siedemdziesiąty drugi raz podczas tej godziny – mruknąłem jakoś dziwnie wyprany z wszelkich emocji.
- Serio?! Liczyłeś to?! – odezwał się Tsu „nieco” za głośno tuż przy moich uchu, przez co mało nie dostałem zawału, a mój słuch został trwale przytępiony. Nasz perkusista „nieco” już za dużo wypił, dlatego miał „nieco” problemów z intonacją… „nieco”…
- Tak, serio – wywróciłem oczyma i odepchnąłem Tsukasę od siebie, zrzucając go na ramię gitarzysty. – Zero… - jęknąłem. – Odezwij się, proszę – przysunąłem się do niego bliżej i ująłem pod rękę. – Odkąd wyszliśmy ze studia słowem się nie odezwałeś… - spojrzałem na niego nieco zmartwiony.
Michi wyglądał jakby był w ciężkim szoku. Basista wciąż trzymał wysoko uniesione brwi i miał szeroko otwarte oczy, jakby jego twarz zastygła w wiecznym wyrazie bezbrzeżnego zdziwienia. Od dłuższego czasu stukał paznokciami w ściankę pustej już szklanki, na której dnie pozostała jedynie kolorowa „kałuża” po drinku, którego w siebie wlał.
- Yoshi… - odezwał się drżącym głosem. – Ja też wciąż nie mogę uwierzyć, że podpisaliśmy kontrakt z Delicious Deli Records… Wiesz… zdaje mi się, że jesteś w najlepszym stanie z naszej czwórki, toteż mam do ciebie prośbę, skarbie… - spojrzał na mnie prosząco. Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej zwitek pieniędzy. – Proszę, pójdź do baru i weź nam coś mocnego… albo nie. Weź od razu całą butelkę whisky. Najlepszą i najdroższą jaką mają. Cena teraz nie gra roli. Nieważne, że zapłacimy dużo więcej niż w sklepie – uprzedził, zanim zdążyłem się odezwać i wtrącić, że to zbędne marnowanie pieniędzy. – Trzeba to oblać czymś dobrym… Ale cholera… Za nic to wciąż nie może do mnie dotrzeć… - mruknął ciszej do siebie.
Spojrzałem na ukochanego niepewnie, ale przyjąłem pieniądze i spełniłem jego prośbę – bo cóż innego mogłem zrobić?

kilka lat później

- Pamiętacie, jak podpisaliśmy nasz pierwszy kontrakt? – zagadnął rudzielec.
- To było dziwne… - mruknął Zero.
- Racja – przytaknąłem. – Z początku nasze oblewanie tego wyglądało jak stypa – zaśmiałem się na to wspomnienie. – Dopiero po kilku głębszych poszliśmy w „tango” – zaśmiałem się głośniej i klepnąłem basistę w ramię.
- To nasze „tango” trochę później nas kosztowało – przypomniał Karyu. – Trochę nas… poniosło z tej radości – próbował stłumić uśmiech.
Wypominaliśmy jeden drugiemu, co w ten wieczór odwaliliśmy śmiejąc się z siebie nawzajem i docinając. Jedynym, który milczał niczym zaklęty był Kenji, który jedynie uśmiechał się nikle pod nosem i przenosił zdezorientowane spojrzenie po wszystkich muzykach po kolei, co oczywiście nie umknęło mojej uwadze.
- Tsuśku – zagadnąłem – nic z tego nie pamiętasz?
- Noo… - przeciągnął. – Tak jakby… - przyznał z oporem, na co Matsumura wybuchnął gromkim śmiechem.
- Boś zaczął świętować wcześniej niż nasza trójka – spojrzał z politowaniem na kochanka. – Kilka lat temu to myśmy cię holowali pijanego do łóżka, to teraz w ramach rekompensaty my się spijemy, a ty będziesz się nami zajmował! – klasnął w dłonie i zaśmiał się jeszcze głośniej.
- Co?! – oczy perkusisty zrobiły się wielkie niczym spodki od filiżanek. – To nie fair! Trzech na jednego?! – wydawał się być przerażony myślą sprawowania opieki nad trzema nachlanymi facetami.
- Sprawiedliwości musi stać się zadość! – zawołał entuzjastycznie Shimizu i uniósł szklankę z alkoholem w górę, a ja z Yoshitaką zawtórowaliśmy mu.
- Nie ma mowy! Ej no, chłopaki… - jęknął Oota, którego sprzeciw został ostentacyjnie zignorowany.
- Pomyślelibyście, że kiedyś zdobędziemy taką sławę? Sword Records to już nasza trzecia wytwórnia… - odezwałem się na wpół rozmarzony, na wpół zanurzony we wspomnieniach.
- Tyle wytwórni… a ile to już kontraktów? – zaśmiał się Matsumura.
- Kto by to liczył? – szatyn wzruszył ramionami. Przysunął się do mnie i cmoknął mnie w policzek. – Grunt, że mamy siebie i nasze D’espairsRay! – zakrzyknął.
- Za D’espairsRay! – wznieśliśmy wspólnie toast.

*dokładnie to chodziło mi o fragment: „Twój uśmiech wydawał się złamany… To to, co zobaczyłem pierwsze…”, który pochodzi z piosenki „Yami ni furu kiseki”.

(po tak długim oczekiwaniu na ostatnią część)
THE END


KOLEJNA LEKTURA OBOWIĄZKOWA:
To teraz jeszcze walne PS.’a:
;_;
Tak, płakusiam sobie, bo D’espów już nie ma; no właściwie to niby są, ale tylko w sercach fanów, Hizumiego, Karyu i Tsuśka, a Zero-zdrajca opowiedział się za TMH4N’S, za co ma wpierdol. Uwielbiałam Zero, dlatego kiedy przeczytałam, że na pytanie czy jest za reaktywacją D’espairsRay odpowiedział, iż jest tak „niekoniecznie”, gdyż woli skupić się na obecnym zespole, miałam ochotę iść z buta do Tokio, znaleźć go (nie wiem jakim cudem, tego mój genialny plan już nie przewidywał) i spalić mu mieszkanie, a najlepiej od razu zaszantażować go, ale cóż… mogę sobie o tym tylko pisać, myśleć, ewentualnie pogadać o tym ze ścianą (tak, rozmawiam z przedmiotami nieożywionymi) no i przede wszystkim mieć nadzieję, że kiedyś może zrobią jakąś reaktywację, chociażby na jeden występ… Długo się zastanawiałam nad tą „blokadą”, która mnie dopadła jeśli chodzi o to opowiadanie, ale w końcu doszłam do wniosku, że to chyba wina tej wypowiedzi Zero. Strasznie się wtedy do niego uprzedziłam, a jak łatwo się domyślić ciężko jest pisać o kimś, kto jest jednym z głównych bohaterów, a jednocześnie patrzy się na niego nieco krzywo. Z tegoż samego powodu, jak pewnie zauważyłyście, od dłuższego czasu nie pisałam już nic z D’espami, ale to jeszcze może się zmienić, gdyż D’espairsRay to mój ukochany zespół (jeśli chodzi o yaoi też).
Idę płakusiać dalej.
Skończyłam „Monstersy”… Moje życie straciło sens ;_;
Idę pociąć się masłem… (/.-)’’

KONIEC KOŃCÓW.

OSTATNIE POŻEGNANIE Z „MONSTERS”.