Closer to Ideal cz.7

Wybaczcie za taką zwłokę i przerwę w pisaniu, ale same wiecie jak to jest... Testy, szkoła, młodsze rodzeństwo i jakoś tak to samo wyszło. Poza tym mój szanowny Wen ukierunkował się w trochę innych (czyt. bardziej krwawych) klimatach (jednak nie mam tu na myśli sado-maso, a po prosu sceny walk ect.) i popycha mnie w kierunku rysowania niż pisania... także tego... Nie przedłużając już:
Endżoj!



Closer to Ideal” cz.7

- Ty… - wymierzyłem oskarżycielsko palcem w stronę Zero, który rozsiadł się wygodniej na fotelu naprzeciw mnie. – Skąd, do kurwy nędzy, wytrzasnąłeś klucz do mojego mieszkania? – warknąłem.
- Wiesz, uważam, że robótki ręczne są całkiem fajne. Podczas długich zimowych wieczorów niektórzy robią na drutach, a ja ślęczę nad szlifierką kątową i…
- Jeśli zadaję konkretne pytanie, to oczekuję konkretnej odpowiedzi – syknąłem, przerywając mu.
- Nie, Hizu, nie zadałeś konkretnego pytania; zadałeś głupie pytanie. Ostatnio włamałem się do ciebie i musiałem płacić za wymianę zamka, więc tym razem postanowiłem nie przepłacać, zwinąć ci klucze i je sobie dorobić – wzruszył ramionami. – Nic prostszego – założył nogę na nogę.
- Czy ty masz jakieś skłonności przestępcze? – podniosłem jedną brew. – Najpierw jakieś kłamstwa i teatrzyki z Osamu, potem zacząłeś mnie nachodzić, włamałeś mi się do mieszkania, a teraz nawet kradniesz? – spojrzałem na niego karcąco.
- Oj tam, przesadzasz… - machnął lekceważąco ręką.
- A tak poza tym to nie przesiadujesz u mnie zbyt często? Przypominam, że to przez ciebie zostałem bezrobotnym, a obecnie czas, który powinienem przeznaczyć na poszukiwanie pracy marnuję na usilnych próbach wymazania śladów twojej egzystencji z mojego życia. Postanowiłem zacząć od bezceremonialnego wyrzucenia cię za drzwi, jednak za cholerę mocno trzymasz się tego podłokietnika… - cedziłem przez zęby.
- Och, chomiczek nie ma siły? – uśmiechnął się przesłodko. – Proponuję, żebyś zaczął jeść, to może w końcu będziesz w stanie poderwać mnie z fotela – poradził.
- A może czas się wziąć za odchudzanie tej grubej dupy? – warknąłem i kopnąłem go w kostkę. Basista syknął.
- Yoshi-chan, mówię poważnie…
- Nie nazywaj mnie tak – założyłem ręce na piersi i nachyliłem się nad nim w taki sposób, aby czuł się osaczony, a co za tym idzie, aby w końcu pojawiła się w nim samoistna chęć ucieczki z mojego domu. Niestety, odniosłem sromotną porażkę, gdyż Shimizu zdawał się być absolutnym ignorantem i ani znaki werbalne, ani niewerbalne nie mogły zmusić go, żeby ruszył się z miejsca. Westchnąłem ciężko.
Czułem, że pieką mnie policzki ze złości. Zapewne udusiłbym go własnymi rękami, gdyby nie to, że później nie miałbym, gdzie ukryć zwłok, nie wspominając już o tym, że Michi był ode mnie cięższy, a ja z pewnością nie miałbym siły, żeby gdziekolwiek zatachać jego truchło. Taa, cudownie… Od juta zaczynam chodzić na siłownię!
Z drugiej strony jednak interesowało mnie jego zachowanie. Czy był taki naprawdę, czy przywdziewał maskę, tak jak ja? W moich chwilach słabości stawał się zupełnie innym człowiekiem… Więc jaki jest naprawdę? Zdawało się, że ten chłopak zamiast uczuć posiadał rozbudowany i za cholerę skomplikowany układ chłodzący. Szczelnie zamknięty obieg ze sprężarkami powietrza, tak, i wszelkimi innymi ciekawymi elementami klimatyzującej machiny, której nawet ja – ja, który naprawia laptopa młotkiem, telewizor zabójczym spojrzeniem, radio groźbami, a telefon cebulą (nie pytajcie) – nie potrafiłem zrozumieć jej budowy, a co się z tym łączy, odwzorować jej i wszczepić ją we własne ciało. Chciałem się dowiedzieć, co tak naprawdę ten układ Zero studzi…
On się po prostu nie denerwował. Nie potrafiłem go rozwścieczyć, co oczywiście było równoznaczne z tym, że mój plan mający na celu złamanie szatyna, tak jak on to próbował uczynić ze mną, spalił na panewce. W moich wyobrażeniach wściekał się tak, że dostawał piany na pysku… A tu co? Michi siedział sobie wygodnie w moim salonie i czepiał się oparcia fotela z siłą wszystkich ramion ośmiornicy, tylko po to, żebym nie mógł go stąd wyrzucić… Nie działało na niego nic.
W przeciwieństwie do mnie. Kuźwa, on naprawdę robił mi wszystko na złość! Jakby nie mógł już usiąść na kanapie! Założę się, że specjalnie okupował fotel, gdyż doskonale wiedział, że to moje ulubione miejsce, na którym lubiłem przesiadywać i wymyślać kolejne sposoby pozbawienia życia muzyka. O tak, z pewnością to wiedział…
- Mogę chociażby poznać powód, dla którego spędzasz u mnie tyle czasu i nie chcesz się wynieść z mojego mieszkania? – zapytałem, odzyskując rezon.
- Cóż, skoro ostatniego ranka krzyczałeś jak spanikowana dziewica po tym, jak pozwoliłem sobie na niewinny żart, wnioskuję, że przechodzisz przez coś w rodzaju PMS, a w tak trudnym okresie lepiej nie zostawiać dziewcząt samych sobie, gdyż może się to skończyć depresją, hikikomori, a nawet próbą samookaleczenia czy samobójstwa, więc…
„Żart” – to pojedyncze słowo odbiło się w mojej czaszce. – „To, co mówił było… żartem..”. (jeśli nie pamiętacie, co powiedział Zero zapraszam do powtórki poprzedniego rozdziału :D od aut.) Poczułem, jakby ktoś próbował z moich trzewi wyciągnąć drut kolczasty… Nie ukrywam, zabolało.
- Jaja sobie znowu ze mnie robisz? – fuknąłem. – Jakim cudem niby miałbym dostać PMS, skoro jestem facetem? – prychnąłem.
- A kto cię tam wie? – wzruszył ramionami. – Skoro mogłeś zamknąć się w swoich ideałach do TAKIEGO stopnia, żeby doprowadzić się do TAKIEGO stanu – spojrzał na mnie wymownie – to równie dobrze mógłbyś udawać z takim samym powodzeniem mężczyznę – rozłożył ręce.
- Ha, ha – wywróciłem oczyma. – Pozwolę sobie przypomnieć, że spałeś ze mną… w jednym łóżku! – dodałem pospiesznie, żeby ta wypowiedź nie zabrzmiała dwuznacznie. - Czy zauważyłeś, żebym, na przykład, posiadał biust? – spojrzałem na niego z politowaniem.
- Te dziewczyny w dzisiejszych czasach potrafią być takie płaskie… - westchnął teatralnie.
- Nie wiem czy mam ci dziękować za komplement, gdyż poniekąd przyznałeś, że potrafię być naprawdę dobrym aktorem, czy wściekać się za to, że śmiesz podważać moją płeć – zmrużyłem groźnie oczy.
- Zastanów się nad tym, a ja tymczasem zmyję się już – spojrzał na zegarek na swoim przegubie. – Niedługo mam pociąg. Wkrótce wpadnie do ciebie Tsukasa i Karyu; chyba zżerają ich wyrzuty sumienia. Na razie!
I tyle, co go widziałem.
Doprawdy, co za dziwny z niego typ człowieka…

***

- Czego? – spojrzałem srogo na dwóch nowoprzybyłych muzyków, którzy nerwowo przestępowali z nogi na nogę w moim przedpokoju, przy czym wokół nich zdążyła utworzyć się już sporych rozmiarów kałuża. Woda ściekała strugami z ich przemoczonych ubrań; na dworze rozpętała się prawdziwa nawałnica dodając naszemu spotkaniu odpowiedniego charakteru.
„Jeszcze trochę, a mój dom stanie się miejscem spotkań publicznych…” – przeszło mi przez myśl.
- No bo my… - zaczął niepewnie Tsukasa. – Wiesz…
- My nic nie wiedzieliśmy o tym chorym planie Shimizu! – krzyknął Karyu, drżąc przy tym ze złości lub zimna… albo jednego i drugiego. – Nie masz się, co na nas złościć, Hiroshi, bo my nie wiedzieliśmy, że ten pieprzony Osamu to zwykły nieudacznik podstawiony przez Michiego, żeby zrobić ci na złość! – ciągnął z zaciętym wyrazem twarzy.
- I to tak mają wyglądać wasze przeprosiny? – prychnąłem, odwracając się na pięcie i oddalając w stronę salonu. – Jeden mruczy coś pod nosem – rzuciłem, mając na myśli Tsukasę – a drugi wrzeszczy, jakby chciał się ze mną bardziej pokłócić niż pogodzić – dodałem głosem wypranym z wszelkich emocji. – Szczerze powiedziawszy to myślałem, że rzucicie się na kolana błagając mnie o wybaczenie, trochę więcej dramatyzmu… a tu wyszło nieco jak na szkolnym przedstawieniu – odwróciłem się stojąc w progu pokoju w stronę rudego i szatyna, po czym uśmiechnąłem się cierpko.
- Yoshi-kun, rozumiem, że jesteś… cóż, rozczarowany naszym postępowaniem i rozgoryczony zachowaniem Zero, jednak nie licz, że będziemy ci tu urządzać jakieś szopki – skarcił mnie Kenji.
- Poza tym, chyba chcesz wrócić do zespołu, nie? – Matsumura spojrzał na mnie wyniośle, co spowodowało, że coś w mojej głowie nieprzyjemnie huknęło.
Był święcie przekonany, iż to, że pofatygowali się do mnie jest czystą formalnością… Czy myślał, że naprawdę od tak sobie wrócę i wszyscy udamy, że obecna sytuacja w ogóle nie miała miejsca? Naprawdę był tak głupi…?
- Ktoś w ogóle o tym wspomniał? – udałem zdziwienie.
- No… Skoro ty jesteś naszym „byłym” wokalistą, a jego miejsce właśnie się zwolniło to chyba logiczne, że…
- … że z powrotem mam je zająć? – dokończyłem zamiast gitarzysty.
- Tak – przytaknął niczym niezrażony.
- Ale ja nie pytam o to, Karyu. Nie zrozumiałeś mnie. Nie pytam o to, kto wspominał o moim „powrocie”, ale o tym, kto niby powiedział, że ja tego chcę – posłałem rudzielcowi przeszywające spojrzenie, pod którego naciskiem Yoshitaka cofnął się o dwa kroki.
- Więc… nie chcesz? – zdumiał się Tsu.
- Właśnie – kiwnąłem głową. – O to chodzi, że nie chcę.
- Daj spokój, Hizu! – Matsumura wywrócił oczyma. – Nie udawaj jakiejś pieprzonej księżniczki na ziarnku grochu! Atmosfera jest pod zdechłym kotem, rozumiem, że się na nas boczysz, foch z przytupem i te sprawy… ale serio, przecież jakąś robotę w końcu musisz znaleźć, nie? Zero mówił nam, że jak na razie siedzisz w domu i nic nie robisz, więc zrozumieliśmy twoją bierną postawę, jako sygnał, że czekasz, aż to my pierwsi wyciągniemy do ciebie rękę. Fakt, to my zawaliliśmy, dlatego to też my teraz przepraszamy. Więc jak, teraz już wróciła ci ochota grać z nami? – westchnąłem cierpiętniczo.
- Nie – odpowiedziałem twardo. – Wiesz, Karyu, zawsze byłem zdania, że człowiek nie powinien robić tego, czego nie chce. Przykładem może być nauczycielka, która kiedyś mnie uczyła historii; w pierwotnym zamyśle chciała zostać filologiem japońskim, ale przyczepili się do jej wymowy. Fakt, nieco sepleniła. Nie mając innego wyboru poszła na pokrewny wydział studiów; historię Japonii. I wiesz jak to się skończyło? Tak, że została grubą, wredną, starą panną, a właściwie to suką, której wszyscy nie znosili, a ona sama wiecznie była niezadowolona, bo robiła coś, czego nie lubiła. Nie chcę tak skończyć. Co prawda też już mam swoje lata, jestem wredny, wiele osób mnie nie „trawi” i, tak, potrafię być prawdziwym sukinsynem, ale przynajmniej nie jestem gruby. Jakoś nie widzi mi się, żebym miał przybrać na wadze… - prychnąłem rozbawiony.
Posłałem im ostatnie lekceważące spojrzenie, po czym zniknąłem im z pola widzenia w salonie, co miało oznaczać, że ich „audiencja” u mojej szanownej osoby dobiegła końca. Niestety Karyu nie zrozumiał tego niewerbalnego przekazu i z uporem maniaka trwał przy swoim.
- Hiroshi! – huknął, wchodząc do pokoju zaraz za mną. – Czy ciebie do reszty popierdoliło? Dobrze się czujesz? – ostentacyjnie go ignorując zgarnąłem książkę ze stolika do kawy, który stał przed kanapą i rozsiadłem się na sofie. Otworzyłem lekturę na stronie, na której uprzednio skończyłem i nie przejmując się jego słowami ani tym bardziej nie kwapiąc się o odpowiedź, zacząłem czytać. – Nie wiem, co ci się poprzestawiało pod tym deklem – zawisł nade mną i popukał mnie palcem w czoło – ale, do cholery, wróć do rzeczywistości, człowieku! Zamiast opowiadać jakże fascynujące historie ze swoich lat szkolnych, które nijak się do ciebie nie odnoszą w chwili obecnej, zepnij w końcu pośladki i bierz się do roboty! Piosenki same się nie napiszą, a płyta się sama nie nagra! Przedstawienie pod tytułem: „Mały, obrażony książę” już się skończyło! Nie udawaj, że nie wiesz, że w końcu musisz zacząć pracować, bo trzeba czymś zapłacić choćby za czynsz za mieszkanie, nie? – niechętnie podniosłem na niego wzrok.
- Z wykształcenia jestem informatykiem – odparłem, ale po jego minie zdążyłem się zorientować, że znów nie pojął, o co mi chodzi. Do takich ludzi jak Yoshitaka to trzeba prosto… - Nasz zespół nie jest wcale nie wiadomo jak popularny, więc i pensja nie jest zachwycająca, nie wspominając już o tym, że jest ona niepewna; wszystko zależy od sprzedaży płyt, biletów, gadżetów z logiem zespołu… Z tego, jak się zdążyłem już zorientować praca informatyka byłaby dla mnie lepszym źródłem dochodów. Ponad to zmiana pracy oznacza także zrezygnowanie z towarzystwa Shimizu, co bardzo jest mi na rękę. Jak widzisz, odrzucenie waszej nędznej oferty jest dla mnie dużo lepszym wyjściem niż jej przyjęcie.
- Żeby zostać informatykiem najpierw trzeba zostać przez kogoś zatrudnionym – syknął rozzłoszczony gitarzysta.
- Nieprawda – odparłem niewzruszony. – Mogę działać na własną rękę. Poza tym, nie oszukujmy się, kto w dzisiejszych czasach nie jest uzależniony przynajmniej w jakimś stopniu od komputerów? Duże firmy posiadające oddziały w różnych częściach kraju mają zatrudnionych po kilkanaście własnych informatyków. Myślisz, że problemem dla mnie będzie znalezienie pracy? Szczerze powiedziawszy to czekam właśnie na odpowiedź dwóch studiów graficznych, do których zgłosiłem się na miejsce grafika komputerowego.
- Hiroshi, myślisz, że naprawdę będziesz się spełniać jako grafik czy informatyk? – odezwał się w końcu Tsukasa, który stał w progu drzwi opierając się ramieniem o futrynę.
- Owszem – odparłem pewnie. – Technika i elektronika były moją pierwszą miłością; dopiero potem w moim życiu pojawiła się muzyka – wzruszyłem ramionami. – A teraz kończąc już mój wywód… - znów spojrzałem na Matsumurę, który wciąż wisiał nade mną i taksował mnie nienawistnym spojrzeniem. – Mam do ciebie jedną sprawę.
- Jaką? – zdziwił się rudzielec.
- Wyjdź z salonu i wróć na korytarz – muzyk zamrugał kilkakrotnie, nie wiedząc, o co mi chodzi, jednak w końcu wykonał moje polecenie z ociąganiem. – Drugie drzwi na lewo – poinstruowałem go dalej.
- To jest łazienka, Yoshida! – krzyknął.
- Brawo! Dotarłeś do celu! – klasnąłem w dłonie. – Teraz weź ten jakże skomplikowany wynalazek stojący w kącie po twojej prawej. Wiesz w ogóle do czego on służy?
- Chodzi ci o mop? – upewnił się.
- Tak, dokładnie tak.
- Po kiego chuja mam wziąć ten pieprzony mop?! – zirytował się.
- Teraz wróć do salonu i pozmywaj po sobie. Naniosłeś mi błota do mieszkania, wieśniaku… - odparłem, po czym znów skupiłem się na przerwanej lekturze, ignorując siarczyste przekleństwa gitarzysty i wymowne westchnięcie perkusisty.

***

- Spóźnię się! Cholera, spóźnię się! – mruczałem wściekle do siebie biegnąc, co sił w stronę wysokiego biurka, za którym siedziała pielęgniarka w ładnie skrojonym różowym kitlu.
Odetchnąłem dopiero, kiedy opadłem na krzesło w gabinecie. Pan Shinji, który był moim lekarzem prowadzącym od dwóch lat, spojrzał na mnie rozbawiony.
- Od kiedy to do pulmonologa przychodzi się zaraz po ukończeniu maratonu? – nadał swojemu nadal przyjaznemu głosowi nieco karcącego tonu.
- Przepraszam, ale nie chciałem się spóźnić i… - wydusiłem z siebie wciąż ciężko dysząc.
- No nic, spokojnie. Postaraj się uregulować oddech, dopiero potem będziemy mogli ponowić próbę na spirometrze – zasiadł na swoim obrotowym fotelu i wyciągnął ze stosu dokumentów wcześniej przyniesioną moją teczkę z historią choroby. – Wziąłeś ze sobą wyniki z ostatnich badań? – zapytał, a ja pacnąłem się ręką w czoło.
- Zapomniałem! – jęknąłem żałośnie. – Chociaż… Chwila, chyba kopie miały być dołączone do…
- Ach, no tak, są – stwierdził, otwierając teczkę. Wyjął zdjęcie rentgenowskie przedstawiające moje płuca i przyjrzał mu się dokładnie. Zmarszczył brwi, po czym sięgnął po starsze zdjęcie i porównał je. – Spójrz – odezwał się zaniepokojony. – Mimo iż nie palisz coraz większy odsetek pęcherzyków płucnych nie jest zdolny do przeprowadzania wymiany gazowej. Jesteś pewny, że nie przebywasz notorycznie w obecności osoby palącej? Wiesz doskonale, że bierny palacz cierpi jeszcze bardziej niż…
- Jestem tego absolutnie pewien – zaprzeczyłem jego słowom.
„Zero, co prawda, pali, jednak zdarzyło się tylko raz, żebym widział go z papierosem w moim mieszkaniu.” – przeszło mi przez myśl…
- Może powinieneś wyprowadzić się z centrum miasta; myślałeś o tym? Spaliny i smog…
- Ale ja lubię centrum – odparłem pospiesznie. Pan Shinji westchnął, kręcąc głową.
- Czy zauważyłeś jakieś zmiany w swoim stanie zdrowia? Pogarsza się? – dopytywał lekarz.
- Coraz częściej braknie mi oddechu… Nie mówię już, że podczas takich czynności jak bieganie, ale takich zwykłych, bez wysiłkowych… Ostatnio zdarzyło się, że zdenerwowałem się na znajomego i krzyknąłem na niego, przez co potem miałem wrażenie, jakby gardło mi się zaciskało i brakło mi tchu, żeby cokolwiek powiedzieć – wyznałem szczerze.
- Nie śpiewasz już, prawda?
- Tak, skończyłem z tym… - odpowiedziałem znacznie ciszej.
- Wiem, że ci ciężko, Hiroshi, ale dobrze zrobiłeś. Gdybyś nie przestał śpiewać mógłbyś w końcu stracić głos zupełnie. Znamy się już kilka ładnych lat, więc nie będę cię oszukiwać; nie jesteś chory na żadną konkretną chorobę, więc i nie da się tego wyleczyć. Cierpisz na typową przypadłość osób, które w swojej pracy bazują głównie na głosie; wokaliści, nauczyciele, seiyuu… takie osoby często muszą rezygnować ze swoich zawodów ze względu na zdrowie. Twoja niewydolność płuc się pogłębiła, a i słyszę zmiany w twoim głosie, nawet kiedy teraz zwyczajnie mówisz. Masz problemy z artykułowaniem, prawda?
- Tak – przytaknąłem niechętnie.
- Jeśli nie przestałbyś śpiewać te dolegliwości jedynie by się pogarszały. Nasze spotkania są jedynie kontrolami, bo jako takiej kuracji nie mogę ci zalecić. Musimy pozostać przy oszczędzaniu twojego głosu i inhalacjach – rozłożył bezradnie ręce, a ja pokiwałem głową na znak, że rozumiem.
Próba na spirometrze również nie wypadła zbyt pomyślnie – kolejne utwierdzenie w tym, że moje płuca są coraz mniej wydolne.
- Wiesz, że problemy z układem oddechowym stwarzają poważne zagrożenie dla życia, prawda? Jeśli dojdzie do niedotlenienia serca lub mózgu…
- Wiem – uciąłem.
- Ech, może to nie moja sprawa, ale wciąż będę ci powtarzał, że lepiej byłoby, gdybyś z kimś zamieszkał. Jeśli taka seria zasłabnięć i omdleń jak podczas twojej ostatniej trasy koncertowej powtórzy się i będziesz sam w mieszkaniu, a pomoc nie nadejdzie wystarczająco szybko, tym razem może nie skończyć się na utraceniu przytomności, a na…
- Wiem… - warknąłem posępnie.
- Dbaj o siebie i nie poświęcaj się dla kariery – uśmiechem próbował podnieść mnie na duchu, jednak doskonale zdawał sobie sprawę, że w tym momencie mało mogło mi to pomóc.
Po wizycie u lekarza drogę do domu przebyłem w żółwim tempie. Co i rusz wzdychałem, a jedyne na czym mogłem skupić wzrok to betonowe płyty, z których ułożony był chodnik oraz czubki moich butów.
Miałem dość.
Cholernie dość tego wszystkiego.
Leniwie przekręciłem klucz w zamku i wszedłem do mieszkania. Zrzuciłem buty i kurtkę, po czym udałem się do sypialni. Po dawce pesymistycznych informacji na temat mojego pogarszającego się stanu zdrowia byłem wykończony zarówno psychicznie jak i fizycznie. Miałem ochotę paść na materac i zasnąć z miejsca, jednak zamiast tego stanąłem jak wryty w progu pokoju i spojrzałem na pochmurne oblicze Shimizu, który siedział na środku łóżka. Po jego prawej stronie leżały oryginały wyników badań, które zapomniałem uprzednio ze sobą wziąć, a jakie zostawiłem w widocznym miejscu na blacie komody stojącej w przedpokoju tuż przy drzwiach wyjściowych, natomiast po jego lewej stronie stał biały inhalator, który zazwyczaj skrzętnie ukrywałem w czeluściach dolnej szuflady szafki nocnej, co utwierdziło mnie, że basista musiał zrobić przegląd w moich rzeczach.
- Więc mówisz, że NIE CHCESZ znów śpiewać, tak? – zapytał lodowatym tonem głosu. – Może CHCESZ o tym porozmawiać? – dobitnie akcentował odpowiednie słowa, aby jasno dać mi do zrozumienia, że zostałem zdemaskowany oraz postawiony przed faktem dokonanym. Michi westchnął ciężko, po czym wstał i podszedł do mnie. Ciekawsko przechylił głowę na bok i przyjrzał się mojemu zmęczonemu wyrazowi twarzy. – Powiedz mi, Hiroshi, ile jeszcze masek przede mną skrywasz? O jak wielu rzeczach jeszcze nie mam pojęcia?... Ale najważniejsze, po co, do kurwy nędzy, sam się tak katujesz?! – krzyknął. Poczułem się wyczerpany. Spuściłem głowę, moje ciało drżało. Nie umiem opisać towarzyszącego mi w tej chwili uczucia, gdyż nie potrafiłem się na nim skupić, jednak mogę założyć się, że nie było ono niczym miłym. – Dlaczego tak uparcie dążysz do autodestrukcji?! – był zły. Szatyn wściekł się na mnie, choć nie do końca rozumiałem dlaczego. Antagonistycznie do tego, co malowało się na jego twarzy, przyciągnął mnie do siebie i mocno objął. Oparłem czoło na jego ramieniu. – Dasz sobie w końcu pomóc, Yoshi-chan?
- Odwal się – prychnąłem.
- Co proszę? – spojrzał na mnie na wpół zdziwiony, na wpół rozeźlony. Chyba liczył na to, że się przesłyszał…
- Powiedziałem, odwal się – odepchnąłem go. – Mam dość tego, że wiecznie wtrącasz się w nie swoje sprawy – ciągnąłem głosem wypranym z wszelkich emocji. – Uparcie powtarzasz, że chcesz mi pomóc; a ja już ci mówiłem, że nie pomożesz tym, którzy nie chcą twojej pomocy – usiadłem na łóżku i założyłem nogę na nogę.
 - Hiroshi…
- Nie, nie ma żadnego, kurwa, Hiroshi – warknąłem. – No nie patrz tak na mnie! To ty tu zawiniłeś! – wywróciłem oczyma. – Kiedy w końcu zrozumiesz, że nie chcę cię w moim życiu? Nie lubię ludzi. Mało powiedziane, nie potrzebuję ich. Co do jednego miałeś rację; jestem zmęczony tym odgrywaniem roli ideału. Przyznaję się, udawałem, nie jestem wcale święty… dlatego robię sobie wolne od ludzi. Chcę się zaszyć gdzieś i mieć święty spokój. Jeżeli mam dojść do jakiś logicznych wniosków, to muszę zrobić to sam. Nie chcę, żebyś dyktował mi, co ma się znaleźć w mojej głowie, a co nie, szanowny panie psychologu – założyłem ręce na piersi. – Chyba nie proszę to tak wiele, co? Chcę, żebyś po prostu wyszedł stąd i już nigdy nie wracał… - dodałem znacznie ciszej.
- Dlaczego tak bardzo nienawidzisz ludzi?... i w tym samego siebie? – zapytał z wahaniem.
- Oj, to długa i nieciekawa historia… której nie będzie dane ci poznać – spojrzałem na niego spode łba ponaglającym wzrokiem, jednak ten wciąż stał w miejscu jak wmurowany w podłogę.
„No idź już!” – wrzasnąłem w myślach, jednak Shimizu wciąż nie drgnął nawet o milimetr. Jak widać, jego układ chłodzący był doskonały…
- Zdradzę ci pewną tajemnicę – odezwał się po chwili. Spojrzał na mnie uważnie, podczas gdy ja unikałem patrzenia mu w oczy. – Obaj mamy poważny problem ze sobą.
- Jak widać na załączonym obrazku – uśmiechnąłem się cierpko.
Nieodparte wrażenie, że chwila, w której i tak wszystko ze mnie wyciągnie, zbliża się w zastraszającym tempie napawała mnie strachem. Ale cóż mogę zrobić? Co ma być, to będzie. Przeszedłem przez wiele piekieł; jeszcze jedno nie zrobi mi zbyt dużej różnicy…


Nowy świat cz.1

Wybaczcie, ale w dzisiejszym rozdziale dużo wyjaśnień, kto kim jest, dlaczego, skąd się wziął ect. Postać Saitou Ito jest przeze mnie wymyślona, tak samo jego historia - nie jest wzorowana na żadnym życiorysie, więc proszę się niczego nie doszukiwać. Podkreślę także, że ta historia początkowo może wydawać się nierealna i nielogiczna, ale wszystko systematycznie będę wyjaśniać. Pierwsza część może nie jest jakoś nie wiadomo, jak ciekawa, jednak proszę się nie zniechęcać ;_;


Chciałam podkreślić, że w tym opowiadaniu wzoruję się głównie na książkach: (tradycyjnie) „Bezsenność w Tokio” M. Bruczkowskiego, „Japońskie wachlarze – powroty” J. Bator oraz w mniejszym stopniu „W Japonii, czyli w domu” R. Ottawa oraz mapą Tokio, która zajęła honorowe miejsce na mojej ścianie zaraz obok gigantycznego, tradycyjnego wachlarza z orłem w locie i obrazka z przysłowiem zapisanym w hiraganie <3

„Nowy świat” cz.1

Jestem.
Jest godzina czwarta w nocy, a ja po przejażdżce trzema z kolei taksówkami (Japonia to jeden z niewielu krajów, gdzie często to pasażer, a nie kierowca musi wiedzieć, gdzie znajduje się punkt docelowy podróży) w końcu dotarłem pod adres, gdzie powinien mieścić się hotel, w którym wynająłem pokój. No tak, powinien… Problem w tym, że go nie ma. Obecnie w tym miejscu znajduje się biuro rachunkowe na pierwszym piętrze, a na parterze sklep z tofu.
Nie, nie pomyliłem adresów.
Naprawdę!
Zapytacie w takim razie, jakim cudem jest to możliwe? Przecież hotele od tak sobie nie pojawiają się i znikają jak, wedle rasistowskiego powiedzenia, murzyn na pasach.
Fakt, to prawda
Europejska prawda.
Ale nie japońska.
Japońska prawda jest taka, że w ciągu kilku dni jakiś budynek może zniknąć, jakiś się pojawić, nie wspominając już o tym, że jego przeznaczenie i instytucje, które miały w nim swoją siedzibę zdążą się zmienić pięć miliardów razy. Co prawda z hotelami bywa to różnie, gdyż wiadomo, że te pięcio- czy czterogwiazdkowe rządzą się innymi prawami. Te trzygwiazdkowe… cóż bywa z nimi różnie, a to głównie dlatego, że różni są ich właściciele. Jak ktoś ma zamiłowania do hazardu to i trójgwiazdkowy hotel może zniknąć w przeciągu kilku dni, ale jeśli ktoś jest rozważny to hotel może sobie stać i stać w tym samym miejscu zachowując swoje pierwotne przeznaczenie i charakter. Gorzej było z tymi przybytkami niższymi rangą: hotele dwu- czy jednogwiazdkowe, hostele, motele, pensjonaty… Bywa i tak, że jak ktoś ma dość sprzątania cudzych wymiocin z mat tatami czy prania zabrudzonych spermą prześcieradeł to zamyka pensjonat i koniec. W końcu, najczęściej, wynajmuje on pokoje we własnym domu, więc taki interes niekoniecznie może mu być na rękę, szczególnie jeśli lubi porządek, ciszę i spokój. Z resztą przybytków często bywało tak, że nie przynosiły zbyt wysokich dochodów, więc po prostu nie opłacało się ich prowadzić; czasem przynosiły wręcz straty, dlatego zadłużeni właściciele oddawali budynek w ręce banku, od którego następnie budynek zostawał odkupiony przez miasto i wydzierżawiany.
Zdawałem sobie sprawę, że takie rzeczy się zdarzały. Ileż to razy czytałem o tym, że jakiś śmiały podróżnik przyjechał do Japonii, a hotelu już nie było… Właśnie – ale jest różnica wiedzieć o czymś z książki, a wiedzieć coś z własnego doświadczenia. Szczerze powiedziawszy to nawet nie podejrzewałem, że cokolwiek podobnego mogłoby mi się przydarzyć. Naiwnie liczyłem, że kiedy tylko się tu pojawię Tokio radośnie wyciągnie do mnie ramiona i przytuli do swojego nigdy nie przestającego tętnić życiem serca.
Przeliczyłem się.
Włączyłem telefon, który jak do tej pory wciąż leżał na dnie mojego bagażu podręcznego. Zignorowałem nieodebrane połączenia i wiadomości od martwiących się czy w ogóle jeszcze żyję rodziców i połączyłem się z Internetem. Sprawdziłem pocztę. I co? Oczywiście czekała na mnie nieprzeczytana wiadomość z pyszniącym się pogrubionym tematem, który brzmiał: „Przepraszamy za nieudogodnienia”. W krótkim e-mailu właścicielka hotelu poinformowała mnie, że moje pieniądze zostały mi zwrócone, gdyż pobyt został anulowany ze względu na zamknięcie lokalu. Moją szczególną uwagę przykuła data – biorąc poprawkę na różnicę w czasie, wiadomość została wysłana prawie półtora dnia temu. Problem w tym, że nie mogłem jej odczytać, gdyż w tym czasie byłem w samolocie.
Zdziwieni, że w półtora dnia można urządzić sklep z tofu i biuro rachunkowe? W takim razie zdziwi was jeszcze wiele innych rzeczy, gdyż Japonia naprawdę potrafi zaskoczyć zagraniczną gadzinę (gadzin – moje umyślne przekształcenie japońskiego słowa „gaijin” oznaczającego obcokrajowca od aut.). Jest to dowodem na to, że chcieć, to móc – wystarczy trochę popracować nad organizacją. Dalej nieprzekonani? W takim razie przyjrzyjcie się uważniej temu podświetlanemu logo „Tofu World”, które niemalże się ze mnie naśmiewało.
Westchnąłem ciężko. Stolica Kraju Kwitnącej Wiśni rzuciła mi pierwsze wyzwanie. Czy je pokonam?
Szczerze powiedziawszy nie bardzo się zmartwiłem. Poprawiłem torbę na ramieniu, chwyciłem mocniej uchwyty dwóch walizek z całym moim dobytkiem i ruszyłem z powrotem w stronę ulicy głównej. Potrzebowałem jakiegoś taniego lokum, ale z kolei nie hotelu kapsułowego, bo jednak nie zmieszczę się do tego trumno-podobnego-pokoju razem z walizkami, a wolę nie zostawiać tego wszystkiego na widoku. Ponad to nie widziało mi się, żeby mieszkać w jakimś sześcio- czy dwunastoosobowym pokoju, bo z tego, co się naczytałem w takich miejscach sypiali głównie Koreańczycy i Chińczycy, robotnicy, którzy zostali oddelegowani przez swoją firmę w do Japonii lub po prostu szukali tu szczęścia i możliwości lepszego zarobku; rzecz jasna nie chciałem stać się tym drugim, dlatego wolałem nie ryzykować. Tani pokój (bo w końcu znalezienie mieszkania nie zajmie mi dwóch godzin, a trochę więcej, więc nie wiem, ile czasu będę musiał spędzić w hotelu, no a oczywiście moje zasoby pieniężne są ograniczone), nie kapsuła, jednoosobowy. Chyba nie miałem zbyt wielu wymagań prawda?
Otóż okazało się, że moje wymagania są zbyt wygórowane. Przekonała mnie o tym złośliwość rzeczy martwych, kiedy ktoś przepychał się przez tłum ludzi w stronę zejścia do tunelu metra i popchnął mnie. Straciłem równowagę, a reszty dopełniła krzywa płyta chodnikowa i walizka, która mnie przeciążyła. Upadłem, jednak znając moje zakichane szczęście nie mogłem po prostu otrzepać się i wstać jakby nigdy nic. Skręciłem kostkę… a bynajmniej tak mi się wydawało, gdyż cały staw mi spuchł, a z czasem zaczął nawet sinieć. Oczywiście moje możliwości chodzenia zostały znacznie ograniczone, gdyż bolało jak cholera – nieważne czy chodziłem na palcach, pięcie, całej stopie, skakałem na jednej nodze czy siedziałem nieruchomi pod pokrytą białymi kafelkami ścianą stacji metra. Wciąż bolało.
W dodatku się rozpadało, a ja skryłem się na tej stacji metra, żeby chociaż nie przemoknąć do suchej nitki. Siedziałem naburmuszony na jednej z walizek i próbowałem znaleźć jakieś rozwiązanie. Chodzić nie mogę, nie wiem, na której stacji metra miałbym wysiąść, żeby dostać się do szpitala (chociaż od stacji do szpitala i tak musiałbym iść piechotą, więc ta opcja odpadała), a taksówkarz zapewne nie wiedziałby, gdzie jest szpital, bo sam nie potrafiłem mu podać trasy. Żebym chociaż miał przy sobie mapę miasta…
Byłem zmęczony i głodny… no dobra, przyznam też, że byłem wściekły. Na siebie, na tego przepychającego się gościa, na wystającą płytę chodnikową i tę babkę, której niespodziewanie zachciało się zamknąć hotel. Szlag by to wszystko trafił!... bo mnie już trafił.
Westchnąłem po raz kolejny i zastanowiłem się czy przypadkiem próbując udowodnić rodzicom, jaki to ja nie jestem zaradny i w ogóle potrafię odnaleźć się w każdej sytuacji, rzeczywiście ich paplanina się ziści. Może to miejsce jakoś samoistnie próbuje mnie do siebie zniechęcić, odstraszyć, dać mi znać, że nie pasuję tutaj?
Użalałbym się nad sobą dłużej, gdyby nie chłopak, który zaczął mi się przyglądać. Miał farbowane na ciemny blond włosy i wyglądał na nieco młodszego ode mnie. Krążył wokół mnie niczym zaciekawiony szczeniak, aż w końcu przemógł się i przykucnął naprzeciw mnie.
- Mówisz po japońsku? – zapytał łamaną angielszczyzną.
- Tak – odpowiedziałem w jego rodowitym języku.
- Uf, całe szczęście! – wyszczerzył się, prezentując mi w całej krasie swoje krzywe uzębienie. – Wiesz, u mnie to kiepsko z językami obcymi…
- Doprawdy? – żachnąłem. Byłem w fatalnym humorze i nie miałem ochoty na rozmowy o, mówiąc kolokwialnie, dupie maryny… Pewnie chciał się trochę podszkolić angielskiego widząc gadzina; nieraz słyszałem o tym, że Japończycy często zaczepiają obcokrajowców tylko po to, żeby zamienić z nimi kilka krótkich zdań po angielsku dla treningu języka obcego.
- No – przytaknął, nie zważając na moją kwaśną minę i wzrok mówiący: „Gdybym miał przy sobie coś ostrego, zapewne byłbyś już martwy”. – W ogóle cienko mi idzie z nauką. Nie lubię się uczyć. W sumie w sporcie też nie jestem zbyt dobry… Ani rysować nie umiem… Nie mam też jakiegoś wybitnego głosu…
- Rozumiem, że przyszedłeś mnie o tym poinformować? – syknąłem, przerywając jego monolog.
- Nie – zaśmiał się i uniósł ręce w obronnym geście. – Właściwie to… przyszedłem zapytać czy jesteś bezdomny… - spiorunowałem go wzrokiem, jednak na niego to znów nie podziałało. – W sensie, że nie masz się, gdzie zatrzymać – sprostował, a uśmiech nie spełzał mu z twarzy. Matko, czy on jest jakiś ułomny? Czy naprawdę nie docierają do niego te wszystkie niewerbalne znaki, jakie do niego wysyłałem? Mój przekaz był jednoznaczny: „Wypierdalaj!”.
- Może… - burknąłem.
- Ha, tak myślałem! – wykrzyknął triumfalnie. – A pieniądze masz?
Po tym pytaniu w mojej głowie pojawiło się ostrzeżenie i rozległ się alarm. To z pewnością jakiś złodziej! Kto inny zaczepiałby nieznajomego gadzina, który nikomu nie wadząc po prostu sobie siedzi pod ścianą?
- A co cię to interesuje? – warknąłem.
- Ej, spokojnie – znów przyjął pozycję obronną. – Nie chcę cię okraść. Mam dla ciebie propozycję – zaoferował. Oho, jakiś alfons się znalazł… Pewnie zaproponuje mi nocleg, a kiedy będę spał wstrzyknie mi coś albo doda narkotyki do jedzenia i zrobi ze mnie kolejną ze swoich dziwek… - Mieszkam niedaleko stąd. Wynajmuję mieszkanie, jednak czynsz jest trochę za wysoki. Mój… no cóż, opiekun, pomaga mi i dokłada się do opłaty, jednak nie chcę, żeby wykładał za mnie pieniądze do końca swoich dni… albo moich… - zaśmiał się nerwowo. – Szukam współlokatora. Może być nawet na tydzień czy dwa… Wiesz, ustalimy jakąś rozsądną cenę za noc i będziemy kwita. Będziesz miał oddzielną sypialnię, tylko łazienkę i kuchnię będziemy mieć wspólną; co ty na to?
- Żartujesz sobie ze mnie, prawda? – podniosłem nonszalancko jedną brew.

***

Nie żartował. Przekonałem się o tym, kiedy chłopak pomógł mi dokuśtykać do swojego mieszkania i zabrać ze sobą moje bagaże. Owy chłopak nazywał się Saitou Ito i był nieślubnym, najstarszym dzieckiem niedoszłego muzyka, obecnie wykładowcy w wyższej szkole bankowości w Kioto. Saitou opowiadał mi o swoją historię przez całą drogę, która wydłużyła się ze względu na mój stan; łatwo z tego wywnioskować, że i jego opowieść była długa.
Jego ojciec grał w jednym z zespołów, które wydały jeden niezły singiel, by zaraz potem zakończyć swoją działalność. W czasie tych złotych pięciu minut zespołu muzycy szaleli na całego, co oczywiście oznaczało alkohol i podrywanie panienek. W wyniku sumy tych wybuchowych składników i odjęcia najważniejszego elementu, to znaczy zabezpieczeń, powstał blondyn. Młody pan Ito przeżywający rozkwit swojej kariery nawet nie myślał o babraniu się w brudnych pieluchach i zakładaniu rodziny, dlatego propozycję ugodową matki Saitou, która brzmiała w telegraficznym skrócie tak: ożenisz się ze mną i wychowasz tego bachora albo spotkamy się w sądzie, odrzucił. Oczywiście zakończyło się to sprawą sądową. Pan Ito płacił regularnie alimenty, a nawet przesyłał większe sumy pieniędzy, gdyż zżerały go wyrzuty sumienia. Kiedy zespół się rozpadł, znalazł sobie jakieś bardziej przyziemne zajęcie i został ekonomem. Poznał inną kobietę, z którą się ożenił. Kiedy Saitou miał dwa lata jego ojciec dowiedział się, że matka dziecka wcale nie wydaje pieniędzy, które od niego dostawała, na chłopca, a na własne zachcianki. Znów wstąpili na drogę sądowniczą. Blondyn został odebrany matce i po dziś dzień jest pod opieką ojca. Wszystko byłoby pięknie, ładnie, gdyby nie to, że macocha chłopca nie znosiła go – głównie dlatego, że w czasie, w którym pojawił się on w jej domu, ona sama była w ciąży i obawiała się, że pan Ito będzie zwracał więcej uwagi na Saitou niż na jej dzieci. Blondyn doczekał się trójki przybranego rodzeństwa – o dwa lata młodszych bliźniaków o imieniu Ren i Rin oraz o siedem lat młodszej siostry Reiko. Chłopak wychowywał się w otoczeniu toksycznego gangu „3xR” czternaście lat. Kiedy w końcu osiągnął lat szesnaście i przyszedł czas na wybór szkoły średniej, Saitou zdeklarował, że chce się wyprowadzić i zamieszkać w stolicy. Jego ojciec nawet nie protestował, gdyż zdawał sobie z zaistniałej sytuacji od dawna, jednak nie miał na nią żadnego wpływu. Główną promotorką, która podsycała nienawiść „3xR” do Saitou była oczywiście ich matka. Pan Ito odnowił kontakty z przyjacielem z zespołu, byłym wokalistą i gitarzystą, z którym znał się jeszcze z lat szkolnych, dokładniej to z konserwatorium muzycznego. Owy przyjaciel mieszkał w Tokio i to on pomagał Saitou, jednak chłopak miał dość „pasożytowania” na mężczyźnie, jak to sam określił.
Blok, w którym mieszkał chłopak mieścił się nie w centrum Shinbuy’i, w której obecnie się znaleźliśmy, ale na samym obrzeżu. Zgadywałem, że dzięki temu czynsz był dużo niższy niż w środku tej tak rozpoznawalnej dzielnicy, choć sam uważałem, że jeśli chciał zmniejszyć czynsz to wystarczyło się przeprowadzić na Kamitada, szczególnie w okolice cmentarza, gdzie mieszkania ponoć był, potocznie mówiąc, tańsze od barszczu. Nie komentowałem jednak. Ponoć szkoła, do której chodził blondyn mieściła się w pobliżu, więc zapewne po prostu nie chciało mu się dojeżdżać metrem taki kawał drogi. Zwykłe wygodnictwo.
Dokładniej mówiąc to blok mieścił się po wschodniej stronie Hachiman-dori, a mówiąc jeszcze dokładniej to odrobinę dalej, nieco w głębi buszu betonowych budynków, gdyż przy głównych ulicach przede wszystkim mieściły się restauracje, biura, gabinety kosmetyczne, lekarskie ect., a nie budynki mieszkalne.
W końcu udało nam się dojść do celu. Wtarabaniliśmy się do winy (o dzięki ci Buddo za to, że ona tu była!) i wjechaliśmy na siódme piętro. Saitou pociągnął mnie w ciemny korytarz, a następnie przystanął pod drugimi drzwiami po lewej. Szukał kluczy po kieszeniach, gdy nagle drzwi otworzyły się z hukiem, a chłopak został przyciągnięty do siebie przez wyższego o półtorej głowy mężczyznę o półdługich ciemnych włosach i oczach, z których raziły gromy.
- Gdzieś ty był?! – ryknął mężczyzna, wciągając chłopaka do środka. Niepewnie podreptałem za nim. – Nie odbierasz telefonów i nawet nie raczysz drzwi zamknąć na klucz, kiedy wychodzisz z mieszkania! Saitou, czy ty naprawdę chcesz, żeby ktoś cię kiedyś okradł?! – puścił go w końcu. Nieco przestraszony blondyn wygładził bluzkę na torsie, za którą złapał go mężczyzna. – A to kto? – łypnął na mnie podejrzliwie. – Walizki…? – syknął. – No nie! Znów znalazłeś sobie jakiegoś współlokatora od siedmiu boleści?!
- Ale, Daisuke, tym razem to naprawdę co innego! – ripostował młodszy. – Alex jest inny! Hotel, w którym wynajął pokój został zamknięty i… - zamilkł pod naciskiem miażdżącego spojrzenia bruneta.
- Jaki to niby był hotel? – zapytał mnie. Jego głos był lodowaty. Miałem wrażenie, że temperatura spadła o kilka stopni. Przełknąłem głośno ślinę, po czym drżącą ręką wyjąłem złożoną na cztery kartkę z kieszeni, na której zapisany miałem adres hotelu i jego nazwę. – Ach, ten… Cóż, masz szczęście, że o tym słyszałem – warknął.
- Alex ma skręconą kostkę – dodał blondyn.
Daisuke spojrzał na mnie i zwrócił uwagę na moją lewą podkurczoną nogę, którą starałem się odciążyć. Bez zbędnej delikatności przerzucił sobie moją rękę przez ramiona, a następnie złapał mnie pod kolanami i plecami, i zaniósł mnie do salonu niczym pannę młodą. Byłem tak zszokowany, że nawet się nie opierałem czy odezwałem.
Mężczyzna posadził mnie na dwuosobowej kanapie naprzeciw płaskiego telewizora zawieszonego na ścianie. Saitou zajął miejsce na fotelu po mojej lewej, a brunet usiadł obok mnie. Posłał mi kolejne nieprzyjemne spojrzenie (to chyba jego hobby), po czym w końcu odezwał się władczo:
- Rozbieraj się – powiedział po angielsku.
- Co?! – wrzasnąłem po japońsku, aby uświadomić mu, że nie ma potrzeby, aby mówić do mnie w innym języku.
- Och, znasz japoński. Świetnie – odezwał się bez żadnych emocji w głosie. – A teraz rozbierz się i, dobrze ci radzę, nie każ mi się powtarzać, nie wystawiaj mojej cierpliwości na próbę, bo może się to dla ciebie źle skończyć – ostrzegł.
- Nie ma mowy! Nie rozbiorę się! – to jakiś zboczeniec czy co? W co ja się znów wpakowałem?!
- Rozbierz się albo wyrzucę cię na bruk… przez okno – warknął. – Nie żartuję – z jego miny mogłem wywnioskować, że nie jest mu do śmiechu, więc… serio, nie kłamał.
Przełknąłem głośno ślinę i niepewnie wyjąłem ręce z rękawów, by następnie ściągnąć bluzkę przez głowę. Czułem się cholernie skrępowany. Nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać, co on mi zrobi… Zgwałci? Pobije? Wyrzuci przez okno? W dodatku przyglądał mi się uważnie, co jeszcze bardziej mnie krępowało.
Kiedy górna część mojej garderoby wylądowała na oparciu sofy Daisuke złapał mnie za nadgarstek i przyciągnął moją rękę do siebie. Uważnie przyglądał się mojemu przedramieniu. Powtórzył czynności przy drugiej ręce. Sprawdzał wrażenie, jakby szukał czegoś na moim ciele. Nie dotykał mnie w sposób, który mógłby sugerować, że chce mnie wykorzystać seksualnie. Po prostu trzymał mnie za nadgarstki. Pobieżnie obejrzał moją szyję i brzuch, po czym puścił moje ręce i wydał kolejną komendę:
- Ściągnij spodnie.
Spojrzałem spanikowany na Saitou, który starał mi się nie przyglądać. Zarumieniony kiwnął głową, dając mi znak, żebym to zrobił. Zdawał się być nieco zażenowany zaistniałą sytuacją, zupełnie tak, jakby zaplanował to wszystko sobie inaczej…
Z ociąganiem ściągnąłem także dolną część garderoby. Jedynym, na czym tym razem skupił się mężczyzna było miejsce pod kolanami. Kiwnął do siebie głową, jakby będąc usatysfakcjonowany. Myślałem, że to już koniec, jednak przeliczyłem się… znowu.
- Rozsuń nogi – nakazał.
- Co?! – odsunąłem się od niego na tyle, na ile mogłem. – Przepraszam bardzo, ale nie zamierzam tu robić za jakąś zabawkę! Możesz zapomnieć, że cokolwiek takiego zrobię!
- Ostrzegałem cię… - warknął.
- Mam to gdzieś! – przerwałem mu. – Nie pozwolę się obłapiać i nie będę się rozbierał przed nieznajomym! – zaprotestowałem. Dopiero po chwili dotarła do mnie myśl, że i tak siedziałem już przed nim w samej bieliźnie, jednak moja duma kazała mi pominąć ten mało istotny fakt. Sięgnąłem z powrotem po spodnie.
- Narkomani wbijają sobie igły w różne miejsca. Nie tylko w przedramiona, niektórzy pod kolanami, jeszcze inni w pachwiny, żeby nie było widać śladów – wyjaśnił. – Muszę sprawdzić czy w rzeczywistości jesteś taki święty, jak uważa Saitou – dodał.
- Zapomnij, że kiedykolwiek rozsunę przed tobą nogi! – prychnąłem niczym rozjuszony kot. W ekspresowym tempie naciągnąłem na siebie spodnie, a następnie bluzkę.
- W takim razie na pewno nie zagrzejesz tutaj miejsca. Saitou jest pod moją opieką i nie pozwolę, żeby pod jednym dachem mieszkał z nim ktoś, kto jest dla mnie względnie podejrzany. Nie znam cię. W dodatku jesteś obcokrajowcem; po was nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać – przewrócił oczyma. – Skąd mam mieć pewność, że nie podpalisz mieszkania, bo będziesz miał akurat taki kaprys? Albo nie urządzisz sobie tu palarni opium czy czegoś w tym rodzaju?
- Nie obchodzi mnie to! – zerwałem się gwałtownie na nogi, czego oczywiście zaraz pożałowałem. Kuśtykając zacząłem kierować się w stronę przedpokoju, gdzie zostały moje walizki. – Nie ma szans, że zostanę tu ani chwili dłużej!
- Daisuke – zaczął twardo Ito. – Daj spokój. Przecież nie znalazłeś żadnych śladów po nakłuciach, więc po co drążyć temat? Zresztą… Przyznaj, że postąpiłeś zbyt pochopnie. Postaw się na miejscu Alexa. Jest tu po raz pierwszy, pierwszy dzień i nie ma już dachu nad głową, a kiedy ktoś mu proponuje uczciwy układ, pojawiasz się ty, każąc mu się rozbierać, przy czym nawet nic nie wyjaśniłeś! – słusznie zauważył. – Odpowiedz szczerze, czy on ci wygląda na jakiegoś narkomana albo alkoholika? To chłopak, któremu dziś wyjątkowo nie dopisywało szczęście – szybko wstał i zatrzymał mnie. – Nie odchodź. Wyjaśnijmy sobie wszystko – odezwał się błagalnym tonem.
- To wciąż nie zmienia kwestii, że nic o nim nie wiemy – rzucił sucho brunet.
- Opowiedz coś o sobie, choćby po to, żeby Dai się odczepił, a będziesz miał, gdzie spać. Obiecuję – zachęcał mnie blondyn.
Westchnąłem zrezygnowany. W takim stanie daleko nie zaszedłbym i doskonale o tym wiedziałem. Ito pomógł mi dojść do fotela, na którym on uprzednio siedział. Nie musiałem mu nawet dawać żadnych znaków, że nie chcę ponownie znaleźć się blisko mężczyzny.
Opowiedziałem wszystko od początku. Kim jestem, co tu robię, czego chcę… Musiałem pokazać paszport, gdyż Daisuke wciąż pozostawał względem wszystkiego, co mówiłem, sceptyczny. Z jednej strony rozumiałem jego obawy; jego podopieczny sprowadził do mieszkania pierwszego lepszego gościa, którego spotkał na ulicy, co nie było zbyt normalne. Fakt, zarówno jak i poukładanym chłopcem mogłem być także wariantem, złodziejem czy kimkolwiek innym, grunt, że kimś z rodowodem spod ciemnej gwiazdy. Obawiał się o Saitou, co mu się chwaliło, widać, że po prostu się o niego martwił, jednak tak jak ja w pewnym stopniu próbowałem zrozumieć jego, tak i on mógłby zrozumieć mnie i moją obecną sytuację, która nie malowała się różowo.
Kiedy skończyłem mówić Daisuke po prostu wstał i na chwilę wyszedł z pomieszczenia. Blondyn rzucił kilka uwag, typu: „Nie wiedziałem, że chcesz tu zostać na stałe. Myślałem, że jesteś tylko turystą… Chociaż z drugiej strony to jeszcze lepiej!”. Oczywiście przez całą drogę do jego mieszkania to on nawijał, przez co ja zdążyłem się jedynie przedstawić.
Po owej chwili brunet wrócił z woreczkiem z kostkami lodu w ręku. Ułożył kilka ozdobnych poduch na podłodze, a następnie ostrożnie położył na tej wieży moją nogę. Następnie podwinął nogawkę i przyłożył zimny okład na moim opuchniętym stawie. Czując kojący chłód ledwo powstrzymałem się od jęknięcia ulgi. Mężczyzna znów zajął miejsce na kanapie. Założył nogę na nogę i przybrał zamyślony wyraz twarzy. Spoglądał na mnie co i rusz, jednak już nie tak nieprzychylnie. W końcu westchnął i dał za wygraną.
- Zostaniesz tutaj na noc – Saitou już chciał wyskoczyć w powietrze ze szczęścia, jednak pohamował się i zamarł w „kaczej” pozycji, kiedy Daisuke dokończył zdanie – jednak warunkiem jest to, że ja też. Muszę cię trochę poobserwować – mruknął, po czym spojrzał na zegarek na swoim przegubie. – Dochodzi już szósta. W takim razie, co powiecie na śniadanie? – zaproponował, a jego wyraz twarzy złagodniał, przez co w jednej chwili zdawał się odmłodnieć o kilka lat, a i przybyło mu uroku i stał się w moich oczach o wiele przystojniejszy.

***

Po obfitym śniadaniu Daisuke zaniósł mnie do mojego tymczasowego pokoju, a uprzednio pokazał także łazienkę, która mieściła się dokładnie naprzeciwko. Mój dobytek został zatachany przez Saitou. Obydwu im podziękowałem, po czym zostałem sam.
Wyciągnąłem z walizki czyste ubrania, które dziś miały mi służyć za piżamę. O własnych siłach dostałem się do łazienki, gdzie wziąłem szybki prysznic i umyłem zęby. Kiedy wróciłem do pokoju od razu położyłem się na łóżku. Przez moment wpatrywałem się w biały sufit, by następnie przyjrzeć się pomieszczeniu. Pokój był dość obszerny, jak i samo w sobie mieszkanie (podobnych rozmiarów mieszkanie mieściło się w moim rodzinnym mieście, jednak tamto dzieliłem wraz z rodzicami, starszą siostrą i psem, przez co panował „lekki” ścisk). Ściany miały przyjemny odcień, coś pomiędzy granatem a ciemnym niebieskim, podczas gdy sufit, tak jak już wspomniałem, był biały. Podłoga była wyłożona ciemnymi drewnianymi panelami. Na lewo od wejścia mieściło się dwuosobowe łóżko z białą narzutą i błękitną pościelą. Po obu jego stronach mieściły się standardowo szafki nocne wykonane z ciemnego drewna podobnego kolorystycznie do tego, z którego została zrobiona podłoga. Naprzeciw drzwi mieściło się duże okno, w tej chwili zasłonięte już przez ciężkie granatowe zasłony. Pod oknem stało puste biurko przeciętnych rozmiarów. Na kolejnej ścianie, naprzeciw łóżka… nie. W sumie to ta ściana była sama w sobie jednym wielkim regałem na książki. Długie półki zostały zamontowane od sufitu do podłogi. Z boku stała przesuwana drabina na kółkach, aby móc dosięgnąć książek stojących na najwyższych półkach. Ostatnim meblem w tym pokoju była szafa. Znajdowała się ona tuż przy drzwiach i była wbudowana w ścianę. W jej odbijających światło przesuwanych drzwiach o chabrowym kolorze można było się przejrzeć.
Już przysypiałem, kiedy niespodziewanie dobiegła mnie fortepianowa muzyka. Początkowo wmawiałem sobie, że przesłyszałem się, jednak z czasem zrozumiałem, że ktoś naprawdę gra na instrumencie. Zaspany, kierowany instynktem i ciekawością wstałem i opierając się dłonią o ścianę, kuśtykając dotarłem do ostatnich drzwi w korytarzu. Uchyliłem je i przez moment przyglądałem się, jak Daisuke wygrywa jakąś melodię. Ku mojemu rozczarowaniu grał jedynie na pianinie, a nie fortepianie, przez co nie wyglądał tak majestatycznie, jak w moich wyobrażeniach, jednak nie wybrzydzałem.
Kiedy mężczyzna zorientował się, że jest obserwowany spojrzał na mnie z delikatnym uśmiechem i gestem dłoni przywołał mnie do siebie. W tym momencie odzyskałem rezon. Chciałem się wycofać, jednak on nie zamierzał mi na to pozwolić.
- Nie gryzę – odezwał się.
- Ale grozisz, że wyrzucisz za okno – przypomniałem.
- To było tylko głupie gadanie – machnął lekceważąco ręką, jednocześnie przestając grać. – Naprawdę w to uwierzyłeś?
- Szczerze powiedziawszy to nie wiem, czego mógłbym się po tobie spodziewać – prychnąłem i założyłem ręce na piersi, opierając się ramieniem o framugę drzwi. – Chciałeś upewnić się, że nie jestem jakimś postrzeleńcem… A skąd ja mam mieć pewność, że ty jesteś normalny? Szczerze powiedziawszy to nie zrobiłeś na mnie dobrego pierwszego wrażenia – powiedziałem zgodnie z prawdą. Brunet zaśmiał się pod nosem.
- Chodź tu. Usiądź. Nie powinieneś zbyt długo stać, bo noga będzie cię boleć jeszcze bardziej – wiedziałem, że miał racje. Nie chciałem znów znaleźć się tak blisko niego, ale rozmowa jeszcze nie dobiegła końca, a prawdę mówiąc, chciałem dowiedzieć się, co powie lub zrobi w odpowiedzi na moją ciętą ripostę. Usiadłem obok niego na stołku przy pianinie.
Przez moment panowała cisza. Daisuke poprawiał nuty na pięciolinii.
- Przepraszam – odezwał się w końcu. – Zachowałem się wobec ciebie bardzo niestosownie. Wybacz, ale dopiero co zakończyła się awantura z poprzednim współlokatorem, który okazał się dialerem rozprowadzającym ecstasy  i amfetaminę. Było naprawdę nieciekawie… - westchnął ciężko. – Między innymi dlatego jestem taki przewrażliwiony na tym punkcie. Nie chcę, żeby coś stało się Saitou. To roztrzepany i niepoważny dzieciak, ale w gruncie rzeczy jest dobry. Wiem, dlaczego tak bardzo stara się znaleźć sobie współlokatora i wiele razy próbowałem mu wyjaśnić, że to bezsens, ale on jest uparty jak osioł. Jest strasznie ufny i to go może kiedyś zgubić – ponownie westchnął, a ja pokiwałem głową na znak, że rozumiem. – Mam nadzieję, że ty nie będziesz kolejnym rozczarowaniem – uśmiechnął się pod nosem.
- Przecież i tak zostaję tu tylko na jedną noc – wzruszyłem ramionami.
- A nie chciałbyś na dłużej? – zaproponował. – Jakbyś nie wzbudzał żadnych podejrzeń i nie byłoby z tobą żadnych problemów, to w sumie dlaczego nie? Ty miałbyś dach nad głową, a ja spokój od kolejnych współlokatorów z piekła rodem… - nie odpowiedziałem, jednak moje myślenie było wymowne. – Aż tak cię moją osobą zniechęciłem?
- Tak jak mówiłem, nie zrobiłeś na mnie dobrego pierwszego wrażenia… - bąknąłem.
- Mną nie musisz się przejmować. Wpadam tu tylko od czasu do czasu, żeby sprawdzić czy Saitou nie wysadził kuchni albo coś… Nie mieszkam z nim. Mam mieszkanie na Tsukiji; to dzielnica tuż nad Zatoką.
- Aaa… - mruknąłem mało inteligentnie. – Na razie jestem na „nie”. Wolałbym mieć własne mieszkanie, ale jeszcze zobaczę, jak z tym wyjdzie. Najpierw muszę spotkać się z moim sponsą i znaleźć jakąś pracę.
- Myślisz, że tak od razu znajdziesz robotę? Z dnia na dzień? – dopytywał.
- No nie…
- A więc widzisz; przez jakiś czas i tak jesteś skazany na towarzystwo Saitou. Zresztą… zdaje mi się, że cię polubił, więc się tak szybko od ciebie nie odczepi – uśmiechnął się cwaniacko.
Znów zapadła cisza. Brunet poprawił długopisem kilka kolejnych nut, żeby były lepiej widoczne.
- Komponujesz? – zapytałem po chwili.
- Tak.
- Wciąż siedzisz w branży muzycznej w przeciwieństwie do ojca Saitou? – dociekałem.
- O, wiedzę, że zdążył opowiedzieć ci już całą historię – zdziwił się. – Nieczęsto o tym mówi… - dodał ciszej. – Odpowiadając na twoje pytanie: tak, wciąż siedzę w branży muzycznej. Mówiłeś, że interesujesz się Japonią, kulturą i tak dalej… muzyki japońskie też słuchasz? – zaciekawił się.
- Wyłącznie! – powiedziałem z dumą i zaśmiałem się. – Uwielbiam j-rocka!
- Tak? To świetnie! – uśmiechnął się. – W takim razie może mnie kojarzysz? W sumie nawet ci się nie przedstawiłem. Nazywam się Daisuke Ochida* – wyciągnął do mnie dłoń, a ja poczułem, jakby ktoś kopnął mnie w brzuch.
W mojej głowie pojawił się tylko jedno pytanie: Jakim, kurwa, cudem go nie poznałem?! Teraz, kiedy już podał mi swoje nazwisko wszystko wydało się być takie oczywiste…


*wokalista The Suds i Kagerou