Takie sobie coś, co żyje własnym życiem...


Ten pomysł podsunęła mi Amidamaru – dlatego to właśnie jej to dedykuję J

W sumie miał to być już dawno zapowiedziany epilog do "Liceum", jednak niekoniecznie ma to związek z tą serią. To, tak jak już wspomniałam, żyje własnym życiem i jest zbieraniną wszystkiego i niczego; równie dobrze może być one-shotem o... niczym konkretnym w sumie?

Miałam wstawić to już w nowym roku, tak, żebyście mogły się od pierwszego pośmiać z mojej głupoty, jednak postanowiłam, jednak, że dodam ten post dzisiaj, żeby samotni na sylwestra mieli krótką lekturkę, a poza tym teraz zgadza mi się ilość postów napisanych w ciągu całego roku - 69. Wymowne, prawda?
Przypadek?
Nie sądzę xD

Występują (wszyscy są ustawieni w kolejności wokalista-basista-gitarzysta-perkusista):

The GazettE: Ruki, Reita, Uruha, Aoi, Kai.
D’espairsRay: Hizumi, Zero, Karyu, Tsukasa.
Mejibray: Tsuzuku, Koichi, MiA, Meto.
Born: Ryoga, Kifumi, K, Ray, Tomo.
Matenrou Opera: Sono, Yuu (więcej postaci z tego zespołu nie występuje)


LICEUM EPILOG


- Wreszcie skończyła się ta przeklęta seria… - mruknął pod nosem Ruki.
- Daj spokój, mnie się tam podobała – wzruszył ramionami Reita. – Nie oszukujmy się, tobie mało która rola odpowiada… - dodał ciszej, za co został zrugany wzrokiem przez niższego blondyna.
- Swoją drogą to jestem ciekaw, co teraz Kita-pon wymyśli – wokalista zaczął głośno myśleć. – Przydałoby się jakiś one-shot…
- Ta, lepszy one-shot niż seria; na one-shot krócej zrzędzisz, a na dłuższe opowiadanie krzywisz się i narzekasz aż do jego końca – tym razem nie skończyło się jedynie na morderczym wzroku, ale na rękoczynach. Basista oberwał porządnie w głowę. – Ał! – jęknął, rozmasowując obolałe miejsce.
Takanori przyspieszył kroku i pomaszerował przed siebie z zadartą głową do góry. Stanął pod drzwiami prowadzącymi do pokoju Kity. Już chciał nacisnąć na klamkę, jednak zreflektował się i zatrzymał w połowie gestu. Przybrał wizerunek zadowolonego z życia człowieka, gdyż nawiedzanie autorki z kwaśną miną zazwyczaj nie kończyło się dobrze. Matsumoto przypomniał sobie ten piorunujący wzrok przekrwionych oczu od wpatrywania się w ekran laptopa Kity i jej głos, który nie wyrażał absolutnie żadnych emocji: „ZNÓW coś nie odpowiada?”. Wzdrygnął się na samo wspomnienie… A najgorsze w tym wszystkim było to, że autorka wpatrywała się i mówiła do niego, a nie przestawała pisać! Wciąż w szaleńczym tempie stukała w klawiaturę, mimo iż oderwała wzrok od ekranu. To było… dziwne… (to akurat moja prawdziwa zdolność. Wiem, że nie jest może zbyt oryginalna, jednak moich znajomych potrafię tym przerazić xD od aut.)
Ruki w końcu odważył się i wszedł do środka. Widok, który tam zastał, zdziwił go, delikatnie rzecz ujmując. Na łóżku autorki leżał Zero i miał w rękach jej telefon. Grał w jakąś grę, a na nim leżał z kolei Hizumi, który,  zdawało się, przysypiał. Karyu tęsknie wyglądał przez okno, a Tsukasa przepadł w czeluściach internetu i sprawdzał nowe możliwości swojego tableta. Uruha siedział na podłodze, na dywanie usytuowanym przed łóżkiem i oparty plecami o jego ramę, przeglądał rysunki, których autorką również była Kita-pon. Aoi z kolei siedział na szafce i podłączył duże słuchawki nauszne do radia, przesłuchując kolejne płyty stojące na półce. Kai przeglądał zawartość dwóch regałów. Jeden z nich posiadał drzwiczki wykonane z białego, nieprzezroczystego szkła, przez co można było łatwo wywnioskować, że znajdowały się tam prywatne rzeczy, nie przeznaczone do oglądania dla osób postronnych, jednak perkusista miał to w poszanowaniu. Wertował kolejne książki, a kiedy to mu się znudziło, skupił uwagę na żarówiastej żółtej torbie, która rzucała się w oczy. Otworzył ją i ze środka wyjął lustrzankę.
- Hm… W sumie… może się przydać – wzruszył ramionami, przekładając pasek torby przez ramię. Najwyraźniej przywłaszczył sobie już aparat.
Koichi z kolei zadowolił się szafą. Przeglądał różne ubrania, na fotelu nawet leżała sterta, którą zdążył już przymierzyć, jednak nie był tak zachłanny jak perkusista The GazettE – jedynie przymierzał, ale jeszcze niczego nie zdążył zabrać… a bynajmniej nie wyglądało na to. Meto siedział na wielkim misiu pod oknem, który w istocie był fotelem i bawił się jednym z pluszaków, którego zwinął z parapetu. MiA uczepił się grzejnika, domagając się ciepła, a Tsuzuku bawił się wyśmienicie raz zakręcając ogrzewanie, to znów rozregulowując je tak bardzo, jak tylko to było możliwe i naśmiewał się z gitarzysty swojego zespołu. Ryoga wyciągał z szuflady wszystkie kosmetyki i je wypróbowywał.  K zachwycał się wspaniałymi woniami świeczek zapachowych, dlatego w kącie w którym siedział zrobiło się niemal duszno, gdyż chłopak odpalił wszystkie świeczki na raz. Tomo zajmował się leżeniem plackiem na podłodze i wykonywaniem… bliżej nieokreślonej czynności. Z początku wydawało się, że członek zespołu BORN nie żyje, jednak (na nieszczęście Ray’a) nie mogło być tak pięknie. Drugim wyjaśnieniem, jakie nasuwało się na myśl było to, że chłopak po prostu śpi, jednak kiedy dłużej się go poobserwowało, z łatwością można było dostrzec, że on… jedynie leży. Możliwe, że jedynie mu się nudziło i z desperacji zajął podłogę, gdyż Hizu i Zero uprzedzili go, i zagarnęli dla siebie dwuosobowe łóżko. Ray wyżywał się na Tomo wbijając mu palce w plecy czy między żebra, jednak tamten pozostawał na te zaczepki absolutnie niewzruszony, co strasznie irytowało ciemnowłosego. Kifumi siedział nieruchomo pod ścianą i obserwował denerwującą go muchę, która latała pod sufitem. Początkowo miał ochotę rozprawić się z owadem tak jak Yoshida w szóstej części „Closer to Ideal”, jednak nie nosił przy sobie zestawu akcesoriów kuchennych, a Kita-pon także nie przetrzymywała ich w sypialni. Sono zajął się czytaniem książki, która bardzo go wciągnęła i poruszyła, czego dowodziło to, iż na jego twarzy wciąż malowały się nowe miny (niekiedy głupie, jednak to można pominąć) i emocje. Yuu z kolei zasiadł na niskim stołeczku, chwycił pierwszy lepszy długopis i kartkę z biurka autorki, i zaczął uwieczniać dziwaczą pozę Kity na rysunku (to, że w istocie rysunek przedstawiał patyczaka również nie jego godne uwzględnienia w tekście). Reszta zespołu Matenrou Opera była nieobecna.
Jednym słowem panował tutaj spory tłum. Ruki domyślił się, że każdy z muzyków czeka na nowy scenariusz. Kolejka po odbiór tekstów była długa, a Kita-pon… zwyczajnie spała na biurku z głową na klawiaturze laptopa. Wokalista domyślał się, że nikt nie był na tyle zdesperowany, aby igrać ze śmiercią i ją obudzić, dlatego w ciszy i spokoju czekali aż ona sama się wybudzi.
Reita w końcu go dogonił i ogarnął wzrokiem zebrane w pokoju towarzystwo. Dwaj blondyni przez pewien czas stali w progu drzwi i nie bardzo wiedzieli, co myśleć o tym, co właśnie zobaczyli, jednak nie widząc innego wyjścia, również weszli do środka.
Akira szeptem przywitał się ze znajomymi i zajął miejsce obok Uruhy. Matsumoto przez chwilę szukał sobie wzrokiem miejsca, ale nie zostało go już zbyt wiele… Szczerze powiedziawszy to nawet mucha pod sufitem, którą Kifumi wciąż zabijał bezskutecznie spojrzeniem nie miała zbyt wiele przestrzeni dla siebie. Mimo to coś przykuło wzrok blondyna – laptop autorki. Ruszył w jego kierunku i poruszył myszką, dzięki czemu na ekranie pokazał się niezapisany plik z dokumentem tekstowym. Takanori pobieżnie przeczytał początek ficka i wywrócił oczyma, wzdychając cierpiętniczo…
- Znów to samo… - mruknął sam do siebie, po czym zaczął kopiować poszczególne litery, niekiedy całe słowa, budując nowe zdania, dorabiając część tekstu. Nie mógł pisać na klawiaturze, z tej racji, że na niej leżała głowa Kity.
Zdawało się, że wszyscy nagle wstrzymali oddech i spojrzeli z niedowierzaniem na Rukiego, który igrał z ogniem – w przenośni i dosłownie, albowiem Kita-pon posiadała pokaźną kolekcję zapalniczek i zapałek, a także miała destrukcyjne zapędy rzeźnika i pirotechnika-sadysty.
- Zawsze chciałem wymachiwać bronią… - dalej mówił do siebie ryzykant, dopisując kolejne wersy. Słysząc to z podłogi podniósł się rozbudzony Tomo.
- Ja chciałbym prowadzić czołg przeciwpancerny! Weź mnie tam uwzględnij! – odezwał się błagalnie.
- To ja chcę być wampirem!
- A ja chcę mieć swój harem!
- Chcę mieć w opowiadaniu kucyka! (100 punktów dla tej z was, która zgadnie, kto to powiedział xD od aut.).
- W sumie to zawsze zastanawiałem się jak to jest mieć skrzela…
- Chciałbym zagrać rolę podobną do Tarzana! Lubię naturę!
- Życzę sobie wyglądać jak panda! Pandy są takie kawaii!
- Chcę choć raz zamiast iść na spacer, odwiedzić siłownię!
- Napisz, że nasz następny album będzie hitem!
I tak oto padały kolejne życzenia; bezmyślnie jeden zaczął przekrzykiwać drugiego. Takanori starał się nadążyć za wszystkimi i spełnić ich oczekiwania, jednak to nie było takie proste. W wyniku zgiełku i zamieszania, jakie powstało Kita się obudziła. Kiedy tylko drgnęła Ruki odskoczył od niej jak oparzony, zatrzymując się dopiero na przeciwległej ścianie, aby uniknąć kary. Autorka podniosła się powoli i złapała za głowę, w której jej huczało. Ponownie zapadła idealna cisza, nawet mucha nie odważyła się poruszyć i wypełnić pokoju swoim irytującym bzyczeniem. Kita-pon zmierzyła wszystkich obecnych swoim słynnym spojrzeniem jak zwykle przekrwionych oczu, którego tak panicznie chciał uniknąć wokalista The GazettE. Na szczęście tym razem skończyło się jedynie na wykrzykiwaniu wiązek niecenzuralnych słów i wysłaniu wszystkich do diabła (z czego Hizumi wciąż nie rozbudził się, dlatego został bezpardonowo wyniesiony przez Zero). Autorka nie miała nawet zbytnio siły ani ochoty na użeranie się z niewdzięcznymi bohaterami jej fanficków, dlatego nawet się nie ruszyła i poczekała aż wszyscy wyjdą z jej sypialni. Przez chwilę zastanawiała się czy zamierzają wyjść razem z framugą drzwi, gdyż chłopcy zaczęli się przeciskać i wszyscy rzucili się ku wyjściu „na hura”, ale obyło się bez tego i drzwi pozostały na swoim miejscu. Planowała nikogo nie karać, gdyż w końcu goniły ją terminy, jednak zauważyła, jak Kai próbuje wyjść razem z jej torbą z aparatem.
- KKKKKAAAAIIIII~! – wydarła się tak głośno, iż zdawało się, że zadrżały fundamenty budynku; a bynajmniej takie wrażenie miał nieszczęsny perkusista, którego mimo wszystko dosięgła kara w postaci angst’a (bardzo smutnego, depresyjnego opowiadania zazwyczaj kończącego się śmiercią – jakby ktoś nie wiedział od aut.).


A epilogiem okazał się ten wpis dlatego, iż była to ostatnia (z poprawkami Rukiego o wampirze ze skrzelami, który jeździł czołgiem, wymachiwał bronią, miał swój harem i kucyka, przypominał nieco Tarzana z makijażem a’la „panda” i chodził na siłownię, a jego kolejny album muzyczny stał się hitem) praca Kity-pon, gdyż po tym wybryku pracodawca wypowiedział jej umowę o pracę.

Monsters cz.14

Matko, to już czternasta część~! @.@


Szczerze powiedziawszy nie wiem, jak minęła mi droga na lotnisko, lot czy w końcu podróż taksówką z powrotem do mieszkania Zero. Wiem tylko, że raz chyba zasnąłem w samolocie i cały czas ściskałem palce basisty, który gładził nimi wnętrze mojej dłoni. Ten drobny gest dawał mi poczucie bezpieczeństwa, nawet nie wyobrażacie sobie, jak bardzo było mi to potrzebne w tamtej chwili. Co jakiś czas także sprawdzałem czy telefon jest na swoim miejscu w kieszeni – wcale nie bałem się, że ktoś mi go ukradł, ale po prostu chciałem mieć pewność, że jeśli ta kobieta zadzwoni lub odpowie na moją wiadomość, nie przegapię tego. Robiłem tak nawet podczas lotu, mimo iż wtedy komórka była wyłączona. Owszem, chciałem zakończyć wszelki kontakt z „matką”, która mnie okłamywała przez te wszystkie lata, jednak myślałem, że przynajmniej pokwapi się o jakąś odpowiedź…
Z amoku ocknąłem się dopiero, kiedy moja dłoń automatycznie sama przesunęła się po kieszeni, a Michi westchnął ciężko. Zorientował się, czego oczekuję, już dawno. W sumie nie trudno było się domyślić…
Aby mnie rozproszyć Shimizu rzucił nasze torby w kąt, a następnie popchnął mnie na ścianę, po czym naparł na mnie ciężarem swojego ciała. Czułem jego oszołamiający zapach, a mój wzrok utknął w delikatnym uśmiechu, który figurował na jego pięknych ustach. Przesunął dłonią po moim policzku, a następnie gładził mnie po szyi i dekolcie. Jego dłoń zsunęła się przez mój tors i zatrzymała się na brzuchu, by z kolei przesunąć na biodro. Objął mnie mocno i pocałował z pasją. Nie opierałem się; jakbym mógł! Splotłem ręce na jego karku, rozchylając wargi, pozwalając, aby pogłębił pocałunek. Całował mnie gorąco i namiętnie, a ja nie pozostawałem mu dłużny. Złapałem jego dolną wargę zębami i delikatnie pociągnąłem, na co on się uśmiechnął głębiej, a następnie złapał mnie za tyłek i podniósł, biorąc na ręce. Spojrzałem na niego zaskoczony, na co on jedynie zachichotał.
- Cieszę się, że znów kontaktujesz z rzeczywistością – powiedział rozbawiony.
- Jeśli tak ma wyglądać moja rzeczywistość to kontaktowanie z nią to dla mnie czysta przyjemność – posłałem mu ciepły uśmiech, choć nie byłem do końca pewny czy to, co mówiłem było prawdą. Fakt, teraz było naprawdę przyjemnie, jednak to tylko chwila namiętności i zapomnienia w niekończącej się stagnacji rzeczywistości, z którą radziłem sobie coraz gorzej…
Szatyn zaniósł mnie do sypialni i rzucił na łóżko, po czym zawisł nade mną i ponownie mnie pocałował. Znów objąłem go za szyję, tym razem zakładając jeszcze nogę na jego biodro. Przesuwałem dłońmi po jego plecach, starając się nie myśleć o niczym i oddać chwili. Zero skutecznie mi w tym pomagał, tłumiąc nieprzyjemne myśli salwą gorących pocałunków.
Nagle zrobił coś, czego się nie spodziewałem. Wsunął dłoń pod moją bluzkę i zaczął dotykać mojego brzucha i podbrzusza. Nie zastopowałem go, gdyż wiedziałem, że kiedyś będziemy musieli postąpić krok dalej w naszym związku, a poza tym to było naprawdę przyjemne. Ciche westchnienie, które z siebie wydałem zatonęło w jego ustach. Czując się nieco pewniej, również wsunąłem dłonie pod jego koszulkę, wciąż gładząc jego plecy. Dotyk jego ciepłej, aksamitnej skóry był dla mnie niczym lek na najgorsze obawy i lęki. Zsunąłem dłonie na jego klatkę piersiową. Pod palcami czułem jego szczupłe ramiona, obojczyki, mostek oraz płaski brzuch, a w mojej głowie świetlistymi kreskami rysowała się mapa tego cudownego ciała. Uśmiechnąłem się sam do siebie pod nosem, oddając kolejne pocałunki. W końcu jednak nie wytrzymałem i stanowczo szarpnąłem za materiał jego górnej części garderoby. Chłopak pomógł mi nieco i wspólnie pozbyliśmy się jego bluzki. Spojrzałem na niego zadowolony, orientując się, że wygląda zupełnie tak, jak to sobie wyobraziłem… a może jedynie naniosłem pewne poprawki na mapie jego ciała, którą gdzieś głęboko w podświadomości miałem zakopaną jako wspomnienie sprzed wypadku?
Możliwe…
Uśmiechnąłem się szeroko i przesunąłem ręką po jego torsie. Michi posłał mi zawadiacki uśmieszek, po czym przyciągnął mnie do siebie, windując do siadu. Zerwał ubranie również ze mnie. Znów wylądowałem pod nim, z tą małą różnicą, że szatyn tym razem całował moją szyję. Schodził z pocałunkami coraz niżej, obdarzając ich salwą mój tors. Zatrzymał się przy sutkach. Jeden z nich drażnił i podszczypywał dłonią, a wokół drugiego zatoczył językiem koło. Przeszedł mnie elektryzujący dreszcz, a z moich ust wydobył się cichy jęk. Oblałem się rumieńcem i zatkałem sobie usta dłonią, jednak Zero zaraz odwiódł moją rękę patrząc na mnie z naganą i jednocześnie rozbawieniem. Zacisnąłem dłonie na jego ramionach, wyginając się, kiedy Michi drażnił językiem mój sutek. Zdawał się być tym zachęcony, gdyż wzmocnił natężenie pieszczoty. Zadrżałem z przyjemności i ponownie jęknąłem. Zrobiło mi się strasznie gorąco, świat zawirował mi przed oczyma, a otaczająca nas ciemność zamigotała. Ulicą, przy której mieścił się blok Shimizu przejechał samochód, a światła jego reflektorów wpadły do sypialni przez niezasłonięte okna. Na ścianie widziałem przez moment nasz spleciony cień i uśmiechnąłem się. Wplotłem palce w jego włosy i odchyliłem głowę do tyłu, kiedy poczułem zęby na skórze.
Kiedy ta zabawa już się mu znudziła spojrzał na mnie z cwaniackim wyrazem twarzy. Wyglądał niemalże przebiegle, doskonale wiedział jak mnie zmanipulować, aby do tego doszło, a ja nie byłem za to na niego zły. Wręcz przeciwnie; wdzięczny. Ciepło, które teraz wręcz rozsadzało moje ciało było naprawdę miłą odmianą, gdyż zazwyczaj spowijał mnie chłód.
Szatyn wyglądał naprawdę ponętnie. Nie mogłem oderwać od niego wzroku, nawet kiedy straciłem z nim już kontakt wzrokowy, gdyż chłopak na powrót zajął się moim ciałem. Całował mnie po brzuchu, aż dotarł do pępka, w który wsunął język. Mruknąłem, przymykając oczy i oczekując pocałunku, który został złożony na moich ustach chwilę później. Michi musnął moje wargi, po czym wtulił twarz w zagłębienie mojej szyi, zaciągając się moim zapachem. Zrobił mi malinkę sporych rozmiarów tuż nad obojczykiem, po czym ponownie się podniósł i spojrzał mi w twarz.
- Zobaczysz, kiedyś cię do tego nakłonię – zaśmiał się cicho.
- Z pewnością – wzruszyłem ramionami, uśmiechając się i przewalając go.
Shimizu położył się na plecach, a ja ułożyłem głowę na jego torsie, wsłuchując się w rytmiczne bicie jego serca. Chłopak gładził mnie po głownie i karku, przez co po chwili powieki zaczęły mi ciążyć.
Tej nocy nie doszło do niczego więcej między nami. Zdziwieni? Od początku wiedziałem, że to skończy się jedynie niewinną zabawą; byłem tego pewien, że basista nie szarpnie się tak szybko na „głęboką wodę”, nie chcąc mnie wystraszyć. Nie chciał mnie skrzywdzić.

***

Po obfitym śniadaniu, na które składały się dwie pizze (tak to się pisze? O.o’’ od aut.), gdyż w lodówce po tak długiej nieobecności niewiele było produktów zdatnych do spożycia, zajęliśmy się tymi wszystkimi czynnościami, przez które trzeba przebrnąć po wyjeździe – pranie, zakupy, wyrzucanie przeterminowanej żywności, sprzątanie… Żaden z tych obowiązków nie należał do moich hobby, więc nie tryskałem energią i werwą, jednak muszę przyznać, że razem z moim chłopakiem pracowało się znacznie lepiej niż samemu. Zaczepki takie jak ocieranie się dłoni, całusy w policzek oraz klepnięcia w tyłek były naprawdę przyjemnymi przerywnikami.
Kiedy się ze wszystkim uporaliśmy na zewnątrz zaczynało się już robić szaro, ale biorąc poprawkę na porę roku, mogłem zgadywać, że dochodziła godzina szesnasta.
- Zapomniałem czegoś ze sklepu – oświadczyłem ukochanemu, który opadł na kanapę z westchnieniem, rozmasowując dłonie i nadgarstki.
- Niby czego? – podniósł jedną brew, wyczuwając, że kłamię.
- Czegoś – mruknąłem wymijająco, uśmiechając się pod nosem.
- Czego? – powtórzył. – Przyznaj, chcesz ode mnie uciec! – założył ręce na piersi i zrobił obrażoną minę, co widziałem u niego… chyba pierwszy raz.
- Przecież wiesz, że nie – pokręciłem głową z politowaniem  i podszedłem do niego. Nachyliłem się nad szatynem i pocałowałem go w czoło. – Kochanie… - spojrzał na mnie z kwaśną miną. – Obiecuję, że jak wrócę to zrobię ci masaż – próbowałem go przekupić.
- Dlaczego próbowałeś mnie okłamać? – zapytał z wyrzutem. – A teraz próbujesz mnie przekupić!
- Bo chcę iść sam.
- Dlaczego? – dociekał. Nie odpowiedziałem i spojrzałem na niego wymownie. – Nie lubię, kiedy masz przede mną jakieś tajemnice. Im dłużej ze sobą przebywamy, na powrót uczę się coraz lepiej odgadywać twoje myśli i uczucia, więc wiem, że nie mówisz mi jeszcze o wielu istotnych rzeczach… - przerwałem mu pocałunkiem, widząc, że dopiero się rozkręca.
- Kocham cię – szepnąłem mu na ucho. – Po prostu chcę się przejść – spojrzałem mu w oczy. Prychnął.
- A nie możesz ze mną? – założył także nogę na nogę.
- Chcę ułożyć myśli.
- Więc ja cię rozpraszam? – zaciął usta, jednak nie był zły, a bardziej niepocieszony.
- Oczywiście – uśmiechnąłem się szerzej i usiadłem okrakiem na jego kolanach. – Cały czas mnie rozpraszasz… - przesunąłem dłońmi po jego ramionach, a następnie delikatnie zacząłem masować jego kark. Ledwo powstrzymał mruknięcie.
- A tak w gwoli ścisłości, czym cię rozpraszam? – wciąż udawał obrażonego, jednak jego maska powoli opadała.
- Swoją osobą – zaśmiałem się. – Kiedy jestem przy tobie nie potrafię się na niczym innym skupić – zamilkłem na chwilę. – Potrzebuję jeszcze chwili dla siebie… - powiedziałem znacznie ciszej.
- Ale nie znasz okolicy – wciąż ripostował. Objął mnie w pasie, przyciągając, czym wyraźnie zaznaczył, że nie ma już ochoty dłużej bawić się w obrażonego księcia, jednocześnie podkreślając, że chce mieć mnie przy sobie.
- Znam – skłamałem. – Poprzednio kiedy zniknąłeś, szukałem cię i wałęsałem się tu, i tam. „Wycieczka krajoznawcza” do Enyii też poszerzyła moje horyzonty – uśmiechnąłem się dla potwierdzenia swoich słów. Chłopak w końcu skapitulował i mnie puścił, ponownie wzdychając. – Dziękuję – cmoknąłem go jeszcze raz, po czym wstałem i skierowałem się do przedpokoju.
- Tylko wróć szybko, bo zadzwonię na policję! – krzyknął za mną niczym nadopiekuńcza matka, na co ponownie się zaśmiałem.
Ubrałem buty i kurtkę, po czym wyszedłem z mieszkania. Zjechałem na parter, by następnie opuścić budynek.
Dałem ponieść się błędnemu krokowi. Brnąłem przed siebie, a mróz szczypał mnie w policzki i nos, ale nie przeszkadzało mi to. Wręcz przeciwnie, dawało chwilę wytchnienia odwracając uwagę od nieprzyjemnych rozmyślań. Wiatr chłostał mnie niemiłosiernie, czułam jak jest silny, jak powoli spycha mnie w bok. Śniegu było naprawdę dużo, jeśli wziąć pod uwagę, że jeszcze niecały dzień temu znajdowałem się w Ameryce, gdzie ulice Nowego Yorku były pokryte ledwie cienką warstewką białego puchu.
Wiatr przybrał na sile. Podniosłem zaczerwienioną twarz, którą jak do tej pory trzymałem spuszczoną, naciągając niemal na same oczy kaptur, aby chronić się przed zimnem, do którego niezbyt byłem przyzwyczajony. Zorientowałem się, że musiałem znajdować się niedaleko portu. Stałem właśnie na brzegu jednej z dość cienkich rzeczek uwięzionych w betonowym korycie. Po drugiej stronie stały stare, wysokie, teraz bezlistne i nagie sakury, a na łokciach ich gałęzi spoczywał śnieg. Ciemne konary drzew niemal brutalnie odcinały się od białej, wszechobecnej pokrywy, przez co wyglądały niczym las Weirm Edgara Allana Poe. Dość… przerażająco, rzekłbym.
Wystarczyło, żebym się wychylił, a spomiędzy bloków, które stały tuż nad rzeczką wyłaniał się obraz Zatoki Tokijskiej i jej spokojnych, ospale falujących, ciemnych wód.
Przez chwilę rozglądałem się w niemym zachwycie przyprószonym smakiem jakiejś dziwnej i niezrozumiałej obawy, kiedy nagle uświadomiłem sobie, że kompletnie nie wiem, gdzie jestem ani tym bardziej, jak mam wrócić do mieszkania Shimizu. Cóż, wcześniej jakoś nie przerażała mnie wizja zagubienia się; bo wcześniej miałem przy sobie Zero. Przy nim czułem się bezpiecznie, a teraz to uczucie pękło jak bańka mydlana.
- Tokio to wielkie miasto. Nie bój się, że się zgubisz; nie myśl o tym, bo inaczej to naprawdę to się stanie. Zamiast „zgubiłem się”, pomyśl „znalazłem się w nieznanym mi miejscu”. Zgubić można długopis; człowiek dochodzi po prostu do miejsca, w którym wcześniej nie był. Ja się nie gubię, ja po prostu odkrywam nowe piękne miejsca w tym mieście – usłyszałem za sobą delikatny kobiecy głos.
Odwróciłem się i spojrzałem na szczupłą dziewczynę po dwudziestce w fioletowej, pikowanej kurtce, ciemnych spodniach i wysokich kozakach z futerkiem, przez co początkowo skojarzyła mi się z zaprzęgiem reniferów Świętego Mikołaja… naprawdę nie wiem dlaczego…
Kilka brązowych pasm włosów wysunęło jej się spod czapki. Wiatr bawił się nimi, a jej widocznie to nie przeszkadzało. Uśmiechała się delikatnie i wpatrywała we mnie uporczywie dużymi, również brązowymi oczyma.
- Aż tak widać moją nieporadność? – zaśmiałem się, choć sam nie wiem dlaczego. Chyba z własnej głupoty…
- Nie, po prostu się za dużo rozglądasz – odparła, wzruszając ramionami. – Osoba, która znałaby to otoczenie przeszłaby obok nie zwracając uwagi na to, co jest obok. Nazywam to syndromem znieczulenia na codzienne piękno. Człowiek chce otaczać się pięknymi rzeczami, jednocześnie wciąż nowymi, aby przykuwały jego uwagę.
- Słusznie… - mruknąłem. – W sumie… Jak się nazywasz?
- Mów mi Aimer.
- Pseudonim? – zdziwiłem się.
- Artystyczny – dopowiedziała z uśmiechem.
Spojrzała w niebo, które szybko robiło się coraz ciemniejsze. Niektóre latarnie uliczne już się zapaliły, rzucając złoty blask światła oraz jednocześnie długie, czarne cienie na śnieg. Pogłębiła uśmiech, znów zwracając uwagę na mnie.
- A ty jak masz na imię?
- Hizumi.
- Pseudonim?
- Artystyczny – odparłem i oboje się zaśmialiśmy.
- Słyszałam kiedyś, że jeśli dwoje artystów się spotka, to zawsze razem coś stworzą i ich spotkanie będzie dla nich natchnieniem. Chyba jest w tym trochę prawdy, nie uważasz? – kiwnąłem głową. – W każdym razie miło było cię spotkać, Hizumi – pomachała mi na odchodne i odwróciła w swoją stronę. Odchodząc zaczęła śpiewać, a jej głos rozniósł się dookoła niczym magiczne zaklęcie, która sprawiło, że przez chwilę miałem rażenie, iż w całym mieście jesteśmy tylko my dwoje. Tokio wydawało się być teraz takie wyludnione… A może po prostu nie zwracałem uwagi na ludzi, którzy przemijali koło mnie jak cienie?
- „Gdy czuję delikatny uścisk twojej dłoni, wiem, że przetrwam te bezsenne noce.
Sama twoja obecność pomagała mi się szczerze uśmiechnąć pomimo wszelkich ran.
Proszę cię jedynie o odwagę, bym mogła stanąć na nogach o własnych siłach.
Nie usłyszysz słów kłębiących się w mojej głowie i nie zmieni tego czas.
Samotnie spaceruję ulicami tego zimnego miasta.
Zapomniałam już która droga prowadzi do domu.
W tę niekończącą się noc mam tylko jedno życzenie:
Na tym bezgwiezdnym niebie pragnę ujrzeć promień światła.
Zostawiłam za sobą przeszłość i wiem, że już nigdy do niej nie wrócę.
Jutro nadejdzie dzień pełen słońca, w którym się odrodzę.
Zawsze byłeś u mojego boku i z uśmiechem opatrywałeś moje rany.
Twoje uczucia się poza moim zasięgiem i nie zmieni tego czas.
Drżę z zimna i samotności.
I choć blask tej przyćmionej gwiazdy wydaje się być tak odległy, jutro też nastanie noc i odrodzi się na tym niebie.
Próżno szukam śladów naszego spotkania wśród gwiezdnego pyłu.
Przedzieram się przez tłum, lecz nie potrafię już ich dostrzec.
Pod światłem księżyca uronię morze łez, tęskniąc za przeszłością.
Wiem jednak, że to pożegnanie zwiastuje lepsze jutro.
Jestem jedynie drobną konstelacją, dlatego pragnę podziękować ci za to, że mnie dostrzegłeś.”
(~Aimer – Rokutosei no Yoru)

Słowa tej piosenki uderzyły we mnie z siłą rozpędzonej ciężarówki. Ledwo utrzymałem się na słabnących nogach, kiedy doszedłem do wniosku, że ta piosenka jest kwintesencją moich myśli, zachowania, wyborów, tego, co już zrobiłem i tego, co muszę jeszcze zrobić.
Prawda jest taka, że będę nieco tęsknił za spokojną przeszłością, kiedy byłem wszystkiego nieświadomy, jednak faktem jest również, że ani chwili nie wątpiłem w to, że przyszłość z Michim jest o wiele bardziej świetlista, lepsza. Wciąż toczę wojnę sam ze sobą, z własnymi myślami, budując mur wokół samego siebie; utrudniając tym samym dostęp do siebie szatynowi – biada mojej głupocie! Chcę ujrzeć ten promień światła na tym bezgwiezdnym niebie – chcę! Chcę w końcu się cieszyć!... jednak największą przeszkodą do tego, jestem dla siebie ja sam.
Idiota.
Jednak tym, co najbardziej do mnie trafiło to to, że nie podziękowałem Shimizu. Przecież „jestem jedynie drobną konstelacją” podobną do miliona innych – basista już dawno mógł ze mnie zrezygnować i być z kimś innym. Ale on wciąż tkwi przy moim boku, „opatrując moje rany”; zrezygnował ze szczęścia z kimś innym, by cierpieć wraz ze mną. Z pewnością zdawał sobie sprawę, że nie będzie ze mną tak łatwo, a mimo to ze mnie nie skreślił – w przeciwieństwie do tych, których kiedyś uważałem za przyjaciół. Znosił wszystkie moje humory, wybuchy, lamenty…
Niewdzięcznik.
Po mojej twarzy popłynęły łzy; sam nie wiem kiedy. Stałem sztywno analizując wszystko jeszcze raz. Podniosłem dłoń do twarzy, aby obetrzeć ją z łez, kiedy nagle poczułem na policzku ciepłe opuszki palców. Ktoś mnie zwyczajnie uprzedził. Podniosłem wzrok i spojrzałem na zmartwionego szatyna, który stał przede mną. Zmaterializował się niczym duch!; w każdym razie, w jak najlepszym momencie!
Przytuliłem się do niego, obejmując go rękami za szyję. Shimizu był spięty, gotowy znów stać się dla mnie oparciem i pozwolić wypłakać mi się w swoje ramię, kiedy ja niespodziewanie wybuchłem niekontrolowanym śmiechem.
Szczęściarz.
Cholerny ze mnie szczęściarz.
- Dziękuję – szepnąłem mu do ucha, owiewając je ciepłym oddechem. – Dziękuję ci za to, że przy mnie jesteś, zawsze, kiedy cię potrzebuję. Dziękuję, że mnie dostrzegłeś i… przepraszam za to, że wciąż cię ranię – pocałowałem go w zimny policzek, po czym ułożyłem głowę na jego barku, zwracając twarz w jego stronę. Ukryty za zasłoną jego włosów byłem dla niego niewidoczny, jednak ja mogłem obserwować profil jego twarzy. Zdawało się, że początkowo był zdziwiony, jednak zaraz potem uśmiechnął się ciepło, a jego mina zdradzała, że poczuł ulgę. – „W trakcie tej nieskończonej podróży, zawsze, gdy chce się nam już zawrócić, obydwoje głęboko wzdychaliśmy na to pragnienie.
Niby niebo bliżej celu, a znów nam ucieka, lecz teraz żadne z nas nie ma zamiaru porzucić go ani na chwilę.
Nasze serca łączy więź silniejsza niż stal i z pewnością nierozerwalna.
Miejsce, do którego tak dążyliśmy przez wiele lat… Zostaniemy tam na dłuższy czas.
Ciepło wypełnione miłością.
Nie mogę pozwolić tym wspomnieniom, aby zniknęły. (…)
Zbłąkane (marzenia) życzenia (spełnij je)
Wszystkie głoszą w swej pieśni:
Nie odwracamy wzroku od rzeczywistości, bo mamy odwagę stawić jej czoła.
Smutek oraz złość obrócimy w siłę.
Przeznaczenie jest po naszej stronie.
Ponad nami jest niebo;
Rozświetlony jasno świat.
W miejscu, w którym pozostaniemy na dłuższy czas; mając prawdę na wyciągnięcie ręki.”
(~Chemistry – Period)
- szeptałem mu na ucho słowa, które przychodziły mi na myśl.
Moje ciało stopniowo robiło się coraz cięższe, jednak wciąż miałem dobry nastrój. Ostatni raz zaciągnąłem się zapachem ukochanego i z uśmiechem na ustach zdawałoby się, że zamknąłem oczy tylko na chwilkę…



Świąteczny oneshoot "Cholerne pierogi" Kyo x Toshiya (Dir en Grey)

Z dedykiem dla Amidamaru :)

Tytuł: „Cholerne pierogi”
Paring: Kyo x Toshiya (Dir en Grey)
Typ: oneshoot
Gatunek: komedia
Beta: -

- Kyo – ktoś mnie szturchnął – śpisz?
- Nie, kurwa, wącham materac… – sarknąłem, jednak on tego nie zrozumiał lub zrozumieć nie chciał.
- Wykonujesz dziwne zajęcia z samego rana… - mruknął zamyślony Toshiya.
Jak matkę, ojca i broń palną kocham, kiedyś go zamorduję…
Ta, jak się łatwo domyślić po tym krótkim dialogu, od pewnego czasu pomieszkiwałem u basisty. To nie tak, że zalało mi mieszkanie czy nagle zacząłem odczuwać dokuczliwą samotność – wręcz przeciwnie! W tej chwili błagałem wszystkie istniejące i nieistniejące bożki, bożyszcza i bogów o tę chwilę samotności… jednak zdawało się, że nie byłem ich ulubieńcem, a tatuaż Buddy na plecach nijak tego nie zmienił… Powodem, dla którego wprosiłem się do cudzego mieszkania było to, że z kolei do mojego planowała wprosić się rodzina. Święta Bożego Narodzenia nie były uwzględnione przez naszą religię, jednak fakt, że moja siostra pracuje w europejskiej firmie (gdzie pracownicy są głównie chrześcijanami, dzięki czemu dostała na te kilka dni wolne) sprawił, że reszta rodziny wzięła urlop i postanowiła się „zintegrować”, włączając w to również mnie – a raczej zmuszając mnie do tego, gdyż kiedy powiedziałem, że nie mam czasu na rodzinne obiadki, matka postanowiła, że tegoroczną „bazą” spotkania będzie moje mieszkanie i tak jak ja nie baczyłem na ich prośby, aby pojawić się na zjeździe rodzinnym, tak ona nie przejmowała się moimi zawziętymi protestami. Właśnie dlatego, mówiąc wprost, postanowiłem zwiać. Rodzinka pocałuje w klamkę, kiedy mnie nie będzie i siłą rzeczy będą musieli mnie zostawić w spokoju… jednak ileż musiałem wycierpieć, żeby mieć ten spokój? Znieść Toshiyę, gdyż tylko on nie zaczął przedwczesnej sylwestrowej libacji alkoholowej u znajomych za miastem i tylko do niego mogłem zwrócić się z prośbą… O przewrotny, bezlitosny losie…
Szczerze powiedziawszy to byłem między młotem a kowadłem, bo basista był złem koniecznym. Mimo wszystko wolałem go od babci 80+, które będą szczypać mnie za policzki, głaskać po głowie i powtarzać, że jeśli nie będę pił mleka to na zawsze zostanę taki niski, zupełnie jakbym znów miał szczęść lat, a mama po wszystkim wciśnie mi górę żarcia, której nie sposób upchnąć w lodówce – zapewne to, co udałoby mi się do niej wcisnąć zostałoby w niej już na dobre, a reszta wylądowała w śmietniku lub pochłonąłby ją Die; teoretycznie darmowe jedzenie niby jest plusem, jednak biorąc pod uwagę to, że z początkiem stycznia zaczynamy kolejną trasę koncertową to to, co zostałoby ze świąt prawdopodobnie samo otworzyłoby sobie drzwi lodówki, wybiło okno, a następnie poszło (czy raczej popełzło) zdobywać Tokio niczym Godzilla… bynajmniej w moich wyobrażeniach.
Podsumowując: święta to zło w każdym calu, a Toshi jest zagrożeniem tylko wtedy, kiedy jest pijany. Po odpowiedniej ilości sake (lub czegoś mocniejszego) wyśpiewuje takie dziwne rzeczy, że mózg w poprzek staje i klaszcze uszami, a potem rozwija wszystkie zwoje w proteście i odmawia zwinięcia ich z powrotem; ale to nic, bo chłopak kiedyś musi wytrzeźwieć, a nie jest powiedziane, że rodzina będzie na tyle miła, żeby zwinąć się o przyzwoitej porze (czyt. zanim trafi mnie szlag), a może nawet zostaną do sylwestra, a potem jeszcze kilka dni… w końcu wyjdzie na to, że będę musiał ich bezceremonialnie wypieprzyć z własnego domu i, rzecz jasna, uporać się z syfem, jaki po sobie pozostawią... Ale to wszystko wciąż nic – wyobraźcie sobie jakim cudem, jakich czarów, uroków i zaklęć musiałbym użyć, żeby upchnąć na trzydziestu sześciu metrach kwadratowych wszystkie babcie, dziadków, wujków, ciotki, rodziców, rodzeństwo, kuzynów no i jeszcze moją szanowną osobę. To, że jestem gwiazdą j-rocka nie oznacza, że mieszkam w willi z basenem; mieszkam w kawalerce w centrum miasta. Dlaczego? A no dlatego, że małe mieszkanie równa się szybkie sprzątanie, a duże mieszkanie czy, o zgrozo, dom równa się długie i wyczerpujące sprzątanie, którego fanem (chyba jak każdy facet) nie byłem.
- Dobra, skończyłeś? – właściciel mieszkania znów mnie szturchnął.
- Niby co? – mruknąłem, niechętnie się podnosząc.
- No wąchanie materaca.
Pacnąłem się dłonią w czoło, wzdychając ciężko i ubolewając nad jego ułomnością. Brunet jednak nic sobie z tego nie zrobił, gdyż tylko wzruszył ramionami.
Niechętnie podniosłem się na łokciach i spojrzałem na zegarek stojący na szafce nocnej. Piąta trzydzieści nad ranem! Sapnąłem wściekle.
- Toshiya?
- Co?
- Jebną ci ktoś kiedyś? – zapytałem słodko.
- No, Kaoru – odpowiedział, drapiąc się po głowie.
- Jasne, powiem mu, żeby zrobił to jeszcze raz – skrzywiłem się. – Idioto! Czy ty wiesz, która jest godzina?!
- Wiem – kiwnął głową. – Może nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale umiem odczytywać godzinę z zegarka.
- I nie przeszkodziło ci to w obudzeniu mnie?
- No co? – wydawał się zdziwiony, a jednocześnie trochę naburmuszony. – Idą święta. To chyba logiczne, że trzeba wstać wcześniej, żeby zająć się przygotowaniami?
- Jakimi znowu przygotowaniami?! – warknąłem. – Ja nie obchodzę świąt! Jestem buddystą, gdybyś jeszcze się nie zorientował! – zaprotestowałem.
- Budda jeden się znalazł! Phi! – prychnął. – Możesz pozować do posążków; głupi wyraz twarzy i wyregulowane brwi już masz, ale na litość boską, mógłbyś wykazać trochę zaangażowania! Jesteś w moim domu, więc podlegasz moim zasadom – wyszczerzył się diabolicznie, a mnie przeszły dreszcze. Opadłem z powrotem na poduszkę, tłumiąc nią jęk rozpaczy, który z siebie wydałem.
- Nie – odpowiedziałem po chwili.
Wyraz twarzy basisty świadczył o tym, że moje zdanie obchodziło go to tak, jak mnie jego święta. Zdałem sobie sprawę, że będę żałował tego, iż przyszedłem właśnie do niego….
Hara zerwał ze mnie kołdrę, po czym pociągnął za bluzkę, w której spałem, siłą windując mnie do pozycji stojącej. Zaciągnął mnie niczym niewolnika do kuchni, gdzie na kuchence stało już kilka garnków z uchylonymi pokrywkami, spod których wydobywały się białe kłęby pary. Toshi wyciągnął z szafek i lodówki kolejno mąkę, jajka, drożdże i cukier. Nalał do wysokiego kubka trochę ciepłej wody, dodał cukru, a następnie drożdże. Obserwowałem z niepokojem, jak w zaskakująco szybkim tempie brązowawa „piana” zaczęła wyglądać na mnie znad kubka.
- Zagnieciesz ciasto – poinformował mnie.
- A czy ja ci wyglądam na cukiernika albo piekarza? – prychnąłem, jednak jedno jego spojrzenie utwierdziło mnie w tym, że nie odpuści. – Wiedz, że się mylisz – zrobiłem dziwną minę, na co on przewrócił oczyma i zajrzał pod jedną z pokrywek, po czym wziął garnek i zaczął odcedzać to, co było w środku.
Pokonany zabrałem się do pracy. Niekoniecznie wiedziałem, co zrobić, co nie umknęło uwadze basisty, który zachichotał pod nosem. Sam krzątał się po kuchni, szukając jakiś przypraw, przygotowując kolejne dania, od czasu do czasu rzucając okiem na to, co robiłem i dając mi instrukcje. Musiałem wyglądać naprawdę komicznie stojąc w jego kuchni na boso, w czarnych bokserkach i takowej też koszulce ubabrany ciastem niemalże po same łokcie, co i rusz spoglądając niepewnie na miękką masę w moich rękach.
Kiedy skończyłem wyrabiać ciasto, ledwo powstrzymując się od triumfalnego krzyknięcia: „Victoria!”, myślałem, że to już koniec rewelacji na dziś, jednak, oczywiście, myliłem się. Toshimasa zlecił mi lepienie pierogów. Spojrzałem na niego z wielkim znakiem zapytania i wykrzyknikiem wymalowanym na twarzy, mając ochotę wrzeszczeć w niebogłosy: „Za jakie grzechy?!”, czym rozbawiłem bruneta, który śmiał się jak opętany.
- Kompletnie nie radzisz sobie w kuchni! – zaśmiał się. – Czy ty w ogóle umiesz gotować?
- Oczywiście, że nie. Niepotrzebna mi ta umiejętność – prychnąłem.
- Nie? Twoim zdaniem lepiej jest zostawiać pieniądze w restauracjach, barach i spółkach z cateringiem? – spojrzał na mnie wymownie.
- Nie. Lepiej jest po prostu nie jeść. Nie umiesz gotować, to nie jesz. Proste – wzruszyłem ramionami.
Toshiya przez chwilę wpatrywał się we mnie z niezrozumieniem, jednak w końcu ponownie się zaśmiał i wrócił do swoich zajęć.
Lepiąc te cholerne pierogi w mojej głowie pojawiały się bardzo ciekawe wizje, w których uśmiercałem chłopaka nożem kuchennym, wciskałem go do piekarnika i piekłem żywcem lub przywaliłem mu rozgrzaną patelnią tak mocno, aż stracił przytomność, a następnie oskórowałem go, pokroiłem i sprzedałem jako wołowinę… Tak, ta ostatnia wizja bardzo mi się spodobała, mimo iż nie do końca wiedziałem, dlaczego to właśnie ona została moim faworytem. Uśmiechnąłem się do siebie maniakalnie pod nosem, jednak Hara, który wciąż spoglądał na mnie co jakiś czas, pilnując, abym czegoś nie zepsuł, odebrał to chyba w innym kontekście, gdyż zobaczyłem w jego oczach blask zwycięstwa i zadowolenia z tego, że nie dość, iż udało mu się zagonić mnie do roboty, to w dodatku sprawiało mi to „przyjemność”.
- Skąd znasz te wszystkie przepisy? – zapytałem w końcu.
- Lata praktyki – zachichotał pod nosem.
- A… W sumie, co cię tak wzięło na te święta? Nigdy ich jakoś specjalnie nie celebrowałeś… - zastanowiłem się.
- Mylisz się. To, że nie robiłem sobie wolnego od pracy nie oznaczało, że nie obchodziłem świąt. A „wzięło mnie tak na święta”, bo mimo iż zostałem wychowany w religii shinto, to w moim domu zawsze obchodziło się Boże Narodzenie; to przez babcię, która pochodziła z Europy – wyjaśnił.
Spojrzałem na niego zdziwiony, rozszerzając oczy. Zdałem sobie sprawę, że niekoniecznie wiem tak wiele o nim, jak mi się początkowo mogło wydawać.
- A… Aa… - mruknąłem mało inteligentnie, kiwając głową i wracając do swojego poprzedniego zajęcia.
Czas mijał naprawdę szybko, w sumie to nawet nie wiem, kiedy tak zleciał i nagle okazało się, że jest godzina siedemnasta. Na zewnątrz było już niemalże całkiem ciemno. Gotowanie to pracochłonne i czasochłonne zajęcie, jednak nie jest znowu aż taką czarną magią ani katuszą, za jakie miałem je w mniemaniu. Ponad to, z niechęcią, bo z niechęcią, ale muszę przyznać, że obecność drugiej osoby daje naprawdę dużo – gdybym sam tkwił w swoim mieszkaniu nigdy nie podjąłbym się takiego karkołomnego zadania, żeby przygotować ucztę, gdyż inaczej tej góry żarcia nazwać nie można było. Godziny upływały mi szybko na niezobowiązujących rozmowach z Toshimasą, na moich kurewsko zabawnych żartach z nutą czarnego humoru, po którym każdym jednym brunet zaprzestawał swojej czynności w trakcie, żeby odwrócić się i spojrzeć na mnie ni to z niesmakiem, ni to ze zdziwieniem, na kłótniach o to, na jaką stację ma być ustawione radio, na wymachiwaniu nożami, na wdychaniu zapachów gotowanych i pieczonych potraw oraz deserów, krzątaniu się i wyrzucaniu zawartości całych szuflad, żeby znaleźć cynamon czy ostrą paprykę… Niby infantylne, jednak… nawet przyjemne. Nigdy nie rozumiałem, na czym niby ma polegać ta niezwykła magia świąt – możliwe, że to dlatego, iż nie brałem udziału w przygotowaniach do nich… których w moim domu nie było. W mojej rodzinie święta te obchodziło się typowo po „japońsku”, czyli rodzice kupowali, nam, dzieciom, ciasto, którego głównym składnikiem była strasznie słodka bita śmietana i drobne upominki; a dostawaliśmy to dopiero po ich powrocie z pracy. Nie było choinki, wielkich paczek z prezentami, zrywania się bladym świtem i wielogodzinnego gotowania, rodzinnej atmosfery – ale za to zazwyczaj święta kończyły się wizytą u dentysty z powodu dziur w zębach po zbyt dużej ilości cukru lub u lekarza po ostrej i zawziętej bójce z rodzeństwem o największy kawałek ciasta; to raczej była rywalizacja niż współdzielenie się.
W każdym razie… zdawało się, że po tylu latach w końcu byłem bliski zrozumienia magii świąt, która jeszcze do niedawna była dla mnie komercyjną ściemą wymyśloną przez spółkę Coca-Coli po to, aby kupić butelkę ich produktu.
Gotowe jedzenie zapakowaliśmy do hermetycznie zamykanych plastikowych pudełek. Niekoniecznie widziałem w tym sens, gdyż Hara zarzekał się, że te święta spędzi samotnie w domu i nie zamierza nigdzie wyjeżdżać. Możliwe, że jedynie wykorzystał mnie jako tanią siłę roboczą, żeby mieć zapasy na kolejne… pół roku? Nawet jeśli tak miałoby być, nie zdenerwowałbym się. Ja, choleryk nad cholerykami, nie zdenerwowałbym się… ludzie, coś się ze mną dzieje! Co Toshiya ze mną zrobił?! A może to takie proste czynności mnie uspakajają? Ta, może za chwilę dowiem się jeszcze, że mycie muszli klozetowej mnie odpręża? I pewnie to również uświadomię sobie za sprawą basisty… Wyobraziłem sobie, jak Toshi jakimś cudem nakłania mnie do sprzątania w swojej łazience... po czym mocno pacnąłem się w głowę, chcąc wybić sobie z umysłu tą głupią wizualizację…
- Wiem, że jesteś ekscentryczny i w ogóle… - mruknął właściciel domu, chichocząc. – Ale uwierz, nawet ty nie wyglądasz dobrze z ciastem cynamonowym na czole – parsknął śmiechem, po czym starł mi masę z twarzy.
- Ta? A myślałem, że jestem przez to przystojniejszy… - mruknąłem wciąż błądząc myślami gdzieś daleko.
- Idź się ubierz – polecił. – Przejdziemy się – odpowiedział na mój pytający wzrok.
Lubiłem zimę, dlatego nie miałem nic przeciwko spacerowi w mrozie. Miałem w zwyczaju wałęsać się po przedmieściach – podobało mi się otoczenie niskich, przytulnych domków, z których dobiegało ciepłe, żółte światło. Wszyscy mieszkańcy chronili się przed zimnem w domach, grzejąc się przy kotaksu, a ja niczym outsider wdychałem mroźne powietrze brnąc bez celu przed siebie. Ciszę przerywały jedynie odgłosy przejeżdżających w oddali samochodów i skrzypiącego śniegu pod moimi nogami – naprawdę to lubiłem. Szczerze powiedziawszy czułem się wtedy tak inny, wyobcowany, że niemal mogłem porównać się do przybysza z kosmosu. Na myśl o tym uśmiechnąłem się sam do siebie, zdejmując t-shirt do spania i zakładając granatowy podkoszulek. Narzuciłem na siebie jeszcze szarą bluzę i tego koloru, jednak o odcień ciemniejsze spodnie i byłem gotowy. Wróciłem do kuchni, jednak Toshimasy tam nie było. Zajrzałem do jego sypialni, do łazienki, do salonu… nigdzie go nie było… Po chwili jednak otworzyły się drzwi wejściowe i do mieszkania wszedł jego właściciel już w pełni ubrany, trzymając kluczyki auta w ręku.
- Gdzie byłeś? – zapytałem, zakładając buty.
- Zapalić. Wiesz przecież, że nie znoszę palenia w mieszkaniu – odparł.
Spojrzałem na niego przelotnie. Niezbyt pasowała mi ta odpowiedź ze względu na to, iż Hara zazwyczaj palił na balkonie. Zresztą, co miał za problem zapalić przy mnie podczas przechadzki? Zignorowałem to; w końcu nie moja sprawa, kiedy i gdzie chodzi palić.
Założyłem także kurtkę i wyszliśmy. Toshi ukrył twarz w szaliku, tak, że było widać tylko jego oczy. Zimne dłonie wsunął do kieszeni swojego płaszcza.
Windą zjechaliśmy na podziemny parking, a nie na parter, co również mnie zastanowiło, jednak nie skomentowałem. Chłopak ruszył w kierunku swojego samochodu, a ja za nim. Może chciał pojechać właśnie na przedmieścia? A może na punkt widokowy? Bez słowa zająłem miejsce pasażera, czekając na dalszy rozwój wydarzeń.
Siedząc w aucie znów odpłynąłem myślami, więc mimo iż mijaliśmy znajome mi ulice i uliczki, nie skupiałem się na otoczeniu na tyle, aby je rozpoznać. Nie umiem sprecyzować, czego dokładnie dotyczyły moje myśli, jednak ostatnio miałem tak coraz częściej. Kaoru mówił, że się „zacinam”, co było szczególnie uciążliwe podczas prób… W sumie to od prób właśnie się zaczęło, gdyż wyśpiewując kolejne wersy nagle, w połowie piosenki potrafiłem zamilknąć, zastanawiając się czy tekst przypadkiem nie potrzebuje znaczącej poprawki; potem ten „nawyk” przeniósł się na rozmowę i jakoś weszło mi to w krew…
Ocknąłem się z letargu dopiero wtedy, kiedy samochód ponownie się zatrzymał. Rozejrzałem się dookoła, orientując się, że…
- Dlaczego jesteśmy pod moim blokiem? – zapytałem.
- Wszystkiego dowiesz się w swoim czasie. A teraz… pomożesz mi czy mam się z tym wszystkim taszczyć sam? – zapytał, wychodząc z auta, a następnie otwierając bagażnik.
Ta-dam! Oto właśnie zagadka pakowania jedzenia została rozwikłana; chłopak je tu przywiózł. Tylko po jakie licho? Ta sprawa zaczynała mi śmierdzieć… W mojej głowie pojawiły się dziwne domysły i ewentualne plany spisków, które zostały zawiązane za moimi plecami. Zmrużyłem oczy i przyjrzałem się brunetowi. Jeżeli zamierza wyciąć mi jakiś kawał albo, o zgrozo, zamierzał rozwalić się w moim mieszkaniu czy urządzić zespołową wigilię, to jak wszystko, czym można zrobić drugiej osobie krzywdę kocham, wykastruję go otwieraczem do konserw…
Weszliśmy do bloku, a następnie wjechaliśmy na odpowiednie piętro. Toshiya szedł przede mną, a ja obserwowałem każdy jego najdrobniejszy ruch. Stanęliśmy przed drzwiami do mojego mieszkania, które muzyk otworzył bez żadnego problemu – jakim cudem?! Byłem pewien, że zamykałem je na klucz!
Kolejna zagadka została samoistnie rozwiązania, kiedy tylko postawiłem nogę za progiem mieszkania. On naprawdę mnie wrobił; zgrzytnąłem zębami.
Jak łatwo się domyślić, cała moja rodzina już czekała przy stole, który przytargali z kuchni do salonu. Babcie okupywały kanapę, która skrzypnęła złowieszczo, osoby dorosłe nosiły się z kolejnymi talerzami z potrawami, od których nogi stołu już niemalże się uginały; ktoś przejął od nas to, co przyrządzałem z Harą przez cały dzień. Dzieciaki latały to tu, to tam, kręcąc się pod nogami i jeśli coś zniszczyły, zaraz uciekały z „miejsca zbrodni”, udając, że nic nie zrobiły; rzecz jasna nikt za to na nie nie krzyczał, bo w końcu były święta i nie wypadało.
Skoro nie wypadało choćby wydrzeć się na bachory, to tym bardziej nie byłoby na miejscu, gdybym posłał wszystkich do diabła. W tej chwili to po prostu nie było już możliwe. Rodzinka zagnieździła się na dobre, a ja miałem ochotę wyskoczyć przez balkon.
Rozdając salwy sztucznych uśmiechów na prawo i na lewo udało mi się dotrzeć na ten nieszczęsny balkon. Odgarnąłem śnieg z barierki i oparłem się o nią, wygrzebując z kieszeni paczkę papierosów. Zapaliłem jednego z nich i zaciągnąłem się dymem. Zamknąłem oczy, licząc do dziesięciu, żeby się uspokoić.
Raz…
Dwa…
- Kyo?
Trzy…
Cztery…
- Wiem, że pewnie jesteś zły, ale uwierz, że nie zrobiłem ci tego na złość.
Pięć…
Jestem oazą spokoju.
Nie denerwuj się.
Sześć…
- Jesteś outsiderem, fakt, ale to nie zmienia tego, że mimo wszystko świąt nie powinno się spędzać samotnie; tym bardziej, kiedy rodzina sama wychodzi do ciebie z zaproszeniem. Powinieneś cieszyć się, że w ogóle ją masz.
Siedem…
- Tooru…
Kurwa, osiem!
Otworzyłem oczy i z nienawiścią spojrzałem na Toshimasę, który stał za mną i czekał na moją reakcję.
- Zabiję cię… - syknąłem jadowicie. Chyba nawet udało mi się go wystraszyć, bo zauważyłem jak drgnął niespokojnie. – Mam swoje powody, żeby nie chcieć spędzać świąt w gronie rodziny; a ty nie baw się w dobrego duszka Kacperka ani tym bardziej nie wtrącaj się do moich spraw osobistych! Każdy ma swoje powody, by czegoś unikać… - mruknąłem, odwracając się do niego na powrót tyłem i wpatrując się w czarne niebo, na którym gwiazdy lśniły niczym drobne odłamki szkła lub cekiny. – Myślisz, że dlaczego taki jestem; wredny, masochistyczny, zgorzkniały… Nikt normalny się tak nie zachowuje… A ja nie jestem normalny, bo nie wychowałem się w normalnej rodzinie – dopowiedziałem znacznie ciszej. – W moim domu było wiele sytuacji, o których chcę zapomnieć; a najłatwiej jest zapomnieć odseparowując się… W sumie, nawet nie wiem, dlaczego ci to mówię. I tak pewnie tego nie zrozumiesz; ty, który wysuwasz nawet cudzą rodzinę na pierwszy plan – prychnąłem, a zduszone emocje wstrząsnęły moimi ramionami.
- Tooru, wybacz, że ci to zrobiłem – przysunął się do mnie. – Przepraszam; mimo iż to nie był mój pomysł.
- A czyj? Którego bęcwała z tego zespołu ludzi, którzy chcieli pracować w pomocy społecznej, ale im się nie udało?! Który taki mądry?! – wrzasnąłem. – Shinya? Die? Kaoru?
- Nie, żaden z nich. To pomysł twojej siostry – odpowiedział. – Pamiętasz?; uczęszczaliśmy razem do liceum. Jestem od ciebie o dwa lata starszy; chodziłem z twoją siostrą do klasy. To dzięki niej w sumie się poznaliśmy… Przez te wszystkie lata miałem wobec niej pewien dług do spłacenia, o którym jej się przypomniało; w zamian za to, co zrobiła dla mnie w przeszłości, zażyczyła sobie, żebym ściągnął cię na ten rodzinny zjazd – wyjaśnił. Prychnąłem.
- Wychodzę. Daj mi klucze do swojego mieszkania, nie będę tu siedział – założyłem ręce na piersi, uprzednio wyrzucając niedopałek za balustradę.
- Nikt ci nie broni – uśmiechnął się nikle. – Obiecałem, że cię sprowadzę i to zrobiłem; nie było mowy o tym, że miałbyś zostać – wzruszył ramionami i spojrzał na mnie ze zrozumieniem. – Wracajmy – złapał mnie za rękę i pociągnął z powrotem w stronę wejścia.
- Ukartowałeś to od początku do końca – spojrzałem na niego z czymś na kształt podziwu.
- Można tak powiedzieć – ponownie wzruszył ramionami.
- A po co to żarcie?
- Tak z grzeczności – zaśmiał się. – No i żebyś w końcu choć trochę nauczył się gotować – uśmiechnął się, a ja wyczułem w tej odpowiedzi jakieś drugie dno, jednak niespodziewanie słowa uwięzły mi w gardle i już o nic więcej nie zapytałem.
Przemknęliśmy prawie niezauważeni przez gąszcz osób w moim domu. Niestety moja siostra dojrzała, jak chcieliśmy się wymknąć, ale Toshi szybko opanował sprawę, wmawiając jej, że nie wzięliśmy czegoś z samochodu. Dziewczyna spojrzała na mnie nieufnie, po czym westchnęła ciężko i pokręciła głową, machając na nas ręką. Zrozumiała, że nie ma sensu na siłę trzymać mnie tutaj, gdyż z czasem zacznę bardziej przypominać dzikie zwierzę w klatce niż człowieka na uroczystości rodzinnej.
- Co roku próbuje… - mruknąłem pod nosem.
- Zależy jej na utrzymaniu jakiegokolwiek kontaktu z tobą. To zrozumiałe; jest jedną z osób, które są ci najbliższe.
Wywróciłem oczyma i nie odpowiedziałem. W ciszy doszliśmy do windy i zjechaliśmy na parter. Miałem zły humor i byłem obrażony, co obrazowała moja krzywa mina. Obiecałem sobie, że w następne święta zarygluję się w piwnicy; wtedy będą mogli sobie robić w moim mieszkaniu, co tylko będą chcieli!
Wsiedliśmy do auta i dopiero wtedy basista odważył się zacząć rozmowę jeszcze raz.
- W sumie… O czym tak uparcie chcesz zapomnieć; co miało miejsce w twoim domu?
- Nic ciekawego ani godnego opowieści – warknąłem. – Nie interesuj się nie swoimi sprawami.
Chłopak przysunął się do mnie i spojrzał mi prosto w oczy. Jego wejrzenie było głębokie, a same jego oczy wydawały mi się być czarne i bezdenne. Był tak blisko, iż czułem jego oddech na policzku i zapach; mieszankę cynamonu i mocnych papierosów.
- Mógłbyś się już trochę rozchmurzyć – rzucił lekko. – Twój pięciominutowy koszmar już się skończył – uśmiechnął się delikatnie. – Teraz jesteś już tylko ze mną.
- I co? Mam się z tego cieszyć? – fuknąłem. – Znając życie to jak tylko wrócimy do ciebie, to znów mnie zagonisz do jakiejś roboty… ale pierogi będziesz sobie lepił sam, bo ja mam ewidentnie dość na całe życie! – założyłem ręce na piersi, a Hara zaśmiał się i przysunął jeszcze bliżej.
Musnął moje usta. Na początku bardzo delikatnie, jakby obawiał się, że zaraz go odtrącę. Nie widząc sprzeciwu z mojej strony, złożył kilka kolejnych delikatnych pocałunków na moich ustach. Przeszedł mnie elektryzujący dreszcz. W końcu Toshiya przyciągnął mnie  do siebie, kładąc dłoń na mojej szyi. Zacisnąłem kurczowo dłoń na połach jego płaszcza, jednak stopniowo rozluźniałem uścisk, kiedy on pogłębiał pieszczotę. Wsunął język do moich ust, a mi przeszło przez głowę, że za taki prezent świąteczny to mogę lepić te cholerne pierogi nawet i przez cały rok, aż do następnych świąt…


(pierogi łączą ludzi xD od aut.)