Z dedykiem dla Amidamaru :)
Tytuł: „Cholerne pierogi”
Paring: Kyo x Toshiya (Dir
en Grey)
Typ: oneshoot
Gatunek: komedia
Beta: -
- Kyo –
ktoś mnie szturchnął – śpisz?
- Nie,
kurwa, wącham materac… – sarknąłem, jednak on tego nie zrozumiał lub zrozumieć
nie chciał.
-
Wykonujesz dziwne zajęcia z samego rana… - mruknął zamyślony Toshiya.
Jak
matkę, ojca i broń palną kocham, kiedyś go zamorduję…
Ta, jak
się łatwo domyślić po tym krótkim dialogu, od pewnego czasu pomieszkiwałem u
basisty. To nie tak, że zalało mi mieszkanie czy nagle zacząłem odczuwać
dokuczliwą samotność – wręcz przeciwnie! W tej chwili błagałem wszystkie
istniejące i nieistniejące bożki, bożyszcza i bogów o tę chwilę samotności…
jednak zdawało się, że nie byłem ich ulubieńcem, a tatuaż Buddy na plecach nijak
tego nie zmienił… Powodem, dla którego wprosiłem się do cudzego mieszkania było
to, że z kolei do mojego planowała wprosić się rodzina. Święta Bożego
Narodzenia nie były uwzględnione przez naszą religię, jednak fakt, że moja
siostra pracuje w europejskiej firmie (gdzie pracownicy są głównie chrześcijanami,
dzięki czemu dostała na te kilka dni wolne) sprawił, że reszta rodziny wzięła urlop
i postanowiła się „zintegrować”, włączając w to również mnie – a raczej
zmuszając mnie do tego, gdyż kiedy powiedziałem, że nie mam czasu na rodzinne
obiadki, matka postanowiła, że tegoroczną „bazą” spotkania będzie moje
mieszkanie i tak jak ja nie baczyłem na ich prośby, aby pojawić się na zjeździe
rodzinnym, tak ona nie przejmowała się moimi zawziętymi protestami. Właśnie
dlatego, mówiąc wprost, postanowiłem zwiać. Rodzinka pocałuje w klamkę, kiedy
mnie nie będzie i siłą rzeczy będą musieli mnie zostawić w spokoju… jednak ileż
musiałem wycierpieć, żeby mieć ten spokój? Znieść Toshiyę, gdyż tylko on nie
zaczął przedwczesnej sylwestrowej libacji alkoholowej u znajomych za miastem i
tylko do niego mogłem zwrócić się z prośbą… O przewrotny, bezlitosny losie…
Szczerze
powiedziawszy to byłem między młotem a kowadłem, bo basista był złem
koniecznym. Mimo wszystko wolałem go od babci 80+, które będą szczypać mnie za
policzki, głaskać po głowie i powtarzać, że jeśli nie będę pił mleka to na
zawsze zostanę taki niski, zupełnie jakbym znów miał szczęść lat, a mama po
wszystkim wciśnie mi górę żarcia, której nie sposób upchnąć w lodówce – zapewne
to, co udałoby mi się do niej wcisnąć zostałoby w niej już na dobre, a reszta
wylądowała w śmietniku lub pochłonąłby ją Die; teoretycznie darmowe jedzenie
niby jest plusem, jednak biorąc pod uwagę to, że z początkiem stycznia
zaczynamy kolejną trasę koncertową to to, co zostałoby ze świąt prawdopodobnie
samo otworzyłoby sobie drzwi lodówki, wybiło okno, a następnie poszło (czy
raczej popełzło) zdobywać Tokio niczym Godzilla… bynajmniej w moich
wyobrażeniach.
Podsumowując:
święta to zło w każdym calu, a Toshi jest zagrożeniem tylko wtedy, kiedy jest
pijany. Po odpowiedniej ilości sake (lub czegoś mocniejszego) wyśpiewuje takie
dziwne rzeczy, że mózg w poprzek staje i klaszcze uszami, a potem rozwija
wszystkie zwoje w proteście i odmawia zwinięcia ich z powrotem; ale to nic, bo
chłopak kiedyś musi wytrzeźwieć, a nie jest powiedziane, że rodzina będzie na
tyle miła, żeby zwinąć się o przyzwoitej porze (czyt. zanim trafi mnie szlag),
a może nawet zostaną do sylwestra, a potem jeszcze kilka dni… w końcu wyjdzie
na to, że będę musiał ich bezceremonialnie wypieprzyć z własnego domu i, rzecz
jasna, uporać się z syfem, jaki po sobie pozostawią... Ale to wszystko wciąż nic
– wyobraźcie sobie jakim cudem, jakich czarów, uroków i zaklęć musiałbym użyć,
żeby upchnąć na trzydziestu sześciu metrach kwadratowych wszystkie babcie,
dziadków, wujków, ciotki, rodziców, rodzeństwo, kuzynów no i jeszcze moją
szanowną osobę. To, że jestem gwiazdą j-rocka nie oznacza, że mieszkam w willi
z basenem; mieszkam w kawalerce w centrum miasta. Dlaczego? A no dlatego, że
małe mieszkanie równa się szybkie sprzątanie, a duże mieszkanie czy, o zgrozo,
dom równa się długie i wyczerpujące sprzątanie, którego fanem (chyba jak każdy
facet) nie byłem.
-
Dobra, skończyłeś? – właściciel mieszkania znów mnie szturchnął.
- Niby
co? – mruknąłem, niechętnie się podnosząc.
- No
wąchanie materaca.
Pacnąłem
się dłonią w czoło, wzdychając ciężko i ubolewając nad jego ułomnością. Brunet
jednak nic sobie z tego nie zrobił, gdyż tylko wzruszył ramionami.
Niechętnie
podniosłem się na łokciach i spojrzałem na zegarek stojący na szafce nocnej.
Piąta trzydzieści nad ranem! Sapnąłem wściekle.
-
Toshiya?
- Co?
- Jebną
ci ktoś kiedyś? – zapytałem słodko.
- No,
Kaoru – odpowiedział, drapiąc się po głowie.
-
Jasne, powiem mu, żeby zrobił to jeszcze raz – skrzywiłem się. – Idioto! Czy ty
wiesz, która jest godzina?!
- Wiem
– kiwnął głową. – Może nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale umiem odczytywać
godzinę z zegarka.
- I nie
przeszkodziło ci to w obudzeniu mnie?
- No
co? – wydawał się zdziwiony, a jednocześnie trochę naburmuszony. – Idą święta.
To chyba logiczne, że trzeba wstać wcześniej, żeby zająć się przygotowaniami?
-
Jakimi znowu przygotowaniami?! – warknąłem. – Ja nie obchodzę świąt! Jestem
buddystą, gdybyś jeszcze się nie zorientował! – zaprotestowałem.
- Budda
jeden się znalazł! Phi! – prychnął. – Możesz pozować do posążków; głupi wyraz
twarzy i wyregulowane brwi już masz, ale na litość boską, mógłbyś wykazać
trochę zaangażowania! Jesteś w moim domu, więc podlegasz moim zasadom –
wyszczerzył się diabolicznie, a mnie przeszły dreszcze. Opadłem z powrotem na
poduszkę, tłumiąc nią jęk rozpaczy, który z siebie wydałem.
- Nie –
odpowiedziałem po chwili.
Wyraz
twarzy basisty świadczył o tym, że moje zdanie obchodziło go to tak, jak mnie
jego święta. Zdałem sobie sprawę, że będę żałował tego, iż przyszedłem właśnie
do niego….
Hara
zerwał ze mnie kołdrę, po czym pociągnął za bluzkę, w której spałem, siłą
windując mnie do pozycji stojącej. Zaciągnął mnie niczym niewolnika do kuchni, gdzie
na kuchence stało już kilka garnków z uchylonymi pokrywkami, spod których
wydobywały się białe kłęby pary. Toshi wyciągnął z szafek i lodówki kolejno
mąkę, jajka, drożdże i cukier. Nalał do wysokiego kubka trochę ciepłej wody,
dodał cukru, a następnie drożdże. Obserwowałem z niepokojem, jak w zaskakująco
szybkim tempie brązowawa „piana” zaczęła wyglądać na mnie znad kubka.
-
Zagnieciesz ciasto – poinformował mnie.
- A czy
ja ci wyglądam na cukiernika albo piekarza? – prychnąłem, jednak jedno jego
spojrzenie utwierdziło mnie w tym, że nie odpuści. – Wiedz, że się mylisz –
zrobiłem dziwną minę, na co on przewrócił oczyma i zajrzał pod jedną z
pokrywek, po czym wziął garnek i zaczął odcedzać to, co było w środku.
Pokonany
zabrałem się do pracy. Niekoniecznie wiedziałem, co zrobić, co nie umknęło
uwadze basisty, który zachichotał pod nosem. Sam krzątał się po kuchni,
szukając jakiś przypraw, przygotowując kolejne dania, od czasu do czasu
rzucając okiem na to, co robiłem i dając mi instrukcje. Musiałem wyglądać
naprawdę komicznie stojąc w jego kuchni na boso, w czarnych bokserkach i
takowej też koszulce ubabrany ciastem niemalże po same łokcie, co i rusz
spoglądając niepewnie na miękką masę w moich rękach.
Kiedy
skończyłem wyrabiać ciasto, ledwo powstrzymując się od triumfalnego
krzyknięcia: „Victoria!”, myślałem, że to już koniec rewelacji na dziś, jednak,
oczywiście, myliłem się. Toshimasa zlecił mi lepienie pierogów. Spojrzałem na
niego z wielkim znakiem zapytania i wykrzyknikiem wymalowanym na twarzy, mając
ochotę wrzeszczeć w niebogłosy: „Za jakie grzechy?!”, czym rozbawiłem bruneta,
który śmiał się jak opętany.
-
Kompletnie nie radzisz sobie w kuchni! – zaśmiał się. – Czy ty w ogóle umiesz
gotować?
-
Oczywiście, że nie. Niepotrzebna mi ta umiejętność – prychnąłem.
- Nie?
Twoim zdaniem lepiej jest zostawiać pieniądze w restauracjach, barach i
spółkach z cateringiem? – spojrzał na mnie wymownie.
- Nie.
Lepiej jest po prostu nie jeść. Nie umiesz gotować, to nie jesz. Proste –
wzruszyłem ramionami.
Toshiya
przez chwilę wpatrywał się we mnie z niezrozumieniem, jednak w końcu ponownie
się zaśmiał i wrócił do swoich zajęć.
Lepiąc
te cholerne pierogi w mojej głowie pojawiały się bardzo ciekawe wizje, w
których uśmiercałem chłopaka nożem kuchennym, wciskałem go do piekarnika i
piekłem żywcem lub przywaliłem mu rozgrzaną patelnią tak mocno, aż stracił
przytomność, a następnie oskórowałem go, pokroiłem i sprzedałem jako wołowinę…
Tak, ta ostatnia wizja bardzo mi się spodobała, mimo iż nie do końca
wiedziałem, dlaczego to właśnie ona została moim faworytem. Uśmiechnąłem się do
siebie maniakalnie pod nosem, jednak Hara, który wciąż spoglądał na mnie co
jakiś czas, pilnując, abym czegoś nie zepsuł, odebrał to chyba w innym
kontekście, gdyż zobaczyłem w jego oczach blask zwycięstwa i zadowolenia z
tego, że nie dość, iż udało mu się zagonić mnie do roboty, to w dodatku
sprawiało mi to „przyjemność”.
- Skąd
znasz te wszystkie przepisy? – zapytałem w końcu.
- Lata
praktyki – zachichotał pod nosem.
- A… W
sumie, co cię tak wzięło na te święta? Nigdy ich jakoś specjalnie nie
celebrowałeś… - zastanowiłem się.
-
Mylisz się. To, że nie robiłem sobie wolnego od pracy nie oznaczało, że nie
obchodziłem świąt. A „wzięło mnie tak na święta”, bo mimo iż zostałem wychowany
w religii shinto, to w moim domu zawsze obchodziło się Boże Narodzenie; to
przez babcię, która pochodziła z Europy – wyjaśnił.
Spojrzałem
na niego zdziwiony, rozszerzając oczy. Zdałem sobie sprawę, że niekoniecznie
wiem tak wiele o nim, jak mi się początkowo mogło wydawać.
- A…
Aa… - mruknąłem mało inteligentnie, kiwając głową i wracając do swojego
poprzedniego zajęcia.
Czas
mijał naprawdę szybko, w sumie to nawet nie wiem, kiedy tak zleciał i nagle
okazało się, że jest godzina siedemnasta. Na zewnątrz było już niemalże całkiem
ciemno. Gotowanie to pracochłonne i czasochłonne zajęcie, jednak nie jest znowu
aż taką czarną magią ani katuszą, za jakie miałem je w mniemaniu. Ponad to, z
niechęcią, bo z niechęcią, ale muszę przyznać, że obecność drugiej osoby daje
naprawdę dużo – gdybym sam tkwił w swoim mieszkaniu nigdy nie podjąłbym się takiego
karkołomnego zadania, żeby przygotować ucztę, gdyż inaczej tej góry żarcia
nazwać nie można było. Godziny upływały mi szybko na niezobowiązujących
rozmowach z Toshimasą, na moich kurewsko zabawnych żartach z nutą czarnego
humoru, po którym każdym jednym brunet zaprzestawał swojej czynności w trakcie,
żeby odwrócić się i spojrzeć na mnie ni to z niesmakiem, ni to ze zdziwieniem,
na kłótniach o to, na jaką stację ma być ustawione radio, na wymachiwaniu
nożami, na wdychaniu zapachów gotowanych i pieczonych potraw oraz deserów,
krzątaniu się i wyrzucaniu zawartości całych szuflad, żeby znaleźć cynamon czy
ostrą paprykę… Niby infantylne, jednak… nawet przyjemne. Nigdy nie rozumiałem,
na czym niby ma polegać ta niezwykła magia świąt – możliwe, że to dlatego, iż
nie brałem udziału w przygotowaniach do nich… których w moim domu nie było. W
mojej rodzinie święta te obchodziło się typowo po „japońsku”, czyli rodzice
kupowali, nam, dzieciom, ciasto, którego głównym składnikiem była strasznie
słodka bita śmietana i drobne upominki; a dostawaliśmy to dopiero po ich
powrocie z pracy. Nie było choinki, wielkich paczek z prezentami, zrywania się
bladym świtem i wielogodzinnego gotowania, rodzinnej atmosfery – ale za to
zazwyczaj święta kończyły się wizytą u dentysty z powodu dziur w zębach po zbyt
dużej ilości cukru lub u lekarza po ostrej i zawziętej bójce z rodzeństwem o
największy kawałek ciasta; to raczej była rywalizacja niż współdzielenie się.
W
każdym razie… zdawało się, że po tylu latach w końcu byłem bliski zrozumienia
magii świąt, która jeszcze do niedawna była dla mnie komercyjną ściemą
wymyśloną przez spółkę Coca-Coli po to, aby kupić butelkę ich produktu.
Gotowe
jedzenie zapakowaliśmy do hermetycznie zamykanych plastikowych pudełek.
Niekoniecznie widziałem w tym sens, gdyż Hara zarzekał się, że te święta spędzi
samotnie w domu i nie zamierza nigdzie wyjeżdżać. Możliwe, że jedynie
wykorzystał mnie jako tanią siłę roboczą, żeby mieć zapasy na kolejne… pół
roku? Nawet jeśli tak miałoby być, nie zdenerwowałbym się. Ja, choleryk nad
cholerykami, nie zdenerwowałbym się… ludzie, coś się ze mną dzieje! Co Toshiya
ze mną zrobił?! A może to takie proste czynności mnie uspakajają? Ta, może za
chwilę dowiem się jeszcze, że mycie muszli klozetowej mnie odpręża? I pewnie to
również uświadomię sobie za sprawą basisty… Wyobraziłem sobie, jak Toshi jakimś
cudem nakłania mnie do sprzątania w swojej łazience... po czym mocno pacnąłem
się w głowę, chcąc wybić sobie z umysłu tą głupią wizualizację…
- Wiem,
że jesteś ekscentryczny i w ogóle… - mruknął właściciel domu, chichocząc. – Ale
uwierz, nawet ty nie wyglądasz dobrze z ciastem cynamonowym na czole – parsknął
śmiechem, po czym starł mi masę z twarzy.
- Ta? A
myślałem, że jestem przez to przystojniejszy… - mruknąłem wciąż błądząc myślami
gdzieś daleko.
- Idź
się ubierz – polecił. – Przejdziemy się – odpowiedział na mój pytający wzrok.
Lubiłem
zimę, dlatego nie miałem nic przeciwko spacerowi w mrozie. Miałem w zwyczaju
wałęsać się po przedmieściach – podobało mi się otoczenie niskich, przytulnych
domków, z których dobiegało ciepłe, żółte światło. Wszyscy mieszkańcy chronili
się przed zimnem w domach, grzejąc się przy kotaksu, a ja niczym outsider
wdychałem mroźne powietrze brnąc bez celu przed siebie. Ciszę przerywały
jedynie odgłosy przejeżdżających w oddali samochodów i skrzypiącego śniegu pod
moimi nogami – naprawdę to lubiłem. Szczerze powiedziawszy czułem się wtedy tak
inny, wyobcowany, że niemal mogłem porównać się do przybysza z kosmosu. Na myśl
o tym uśmiechnąłem się sam do siebie, zdejmując t-shirt do spania i zakładając
granatowy podkoszulek. Narzuciłem na siebie jeszcze szarą bluzę i tego koloru,
jednak o odcień ciemniejsze spodnie i byłem gotowy. Wróciłem do kuchni, jednak
Toshimasy tam nie było. Zajrzałem do jego sypialni, do łazienki, do salonu…
nigdzie go nie było… Po chwili jednak otworzyły się drzwi wejściowe i do
mieszkania wszedł jego właściciel już w pełni ubrany, trzymając kluczyki auta w
ręku.
- Gdzie
byłeś? – zapytałem, zakładając buty.
-
Zapalić. Wiesz przecież, że nie znoszę palenia w mieszkaniu – odparł.
Spojrzałem
na niego przelotnie. Niezbyt pasowała mi ta odpowiedź ze względu na to, iż Hara
zazwyczaj palił na balkonie. Zresztą, co miał za problem zapalić przy mnie
podczas przechadzki? Zignorowałem to; w końcu nie moja sprawa, kiedy i gdzie chodzi
palić.
Założyłem
także kurtkę i wyszliśmy. Toshi ukrył twarz w szaliku, tak, że było widać tylko
jego oczy. Zimne dłonie wsunął do kieszeni swojego płaszcza.
Windą
zjechaliśmy na podziemny parking, a nie na parter, co również mnie zastanowiło,
jednak nie skomentowałem. Chłopak ruszył w kierunku swojego samochodu, a ja za
nim. Może chciał pojechać właśnie na przedmieścia? A może na punkt widokowy?
Bez słowa zająłem miejsce pasażera, czekając na dalszy rozwój wydarzeń.
Siedząc
w aucie znów odpłynąłem myślami, więc mimo iż mijaliśmy znajome mi ulice i
uliczki, nie skupiałem się na otoczeniu na tyle, aby je rozpoznać. Nie umiem
sprecyzować, czego dokładnie dotyczyły moje myśli, jednak ostatnio miałem tak
coraz częściej. Kaoru mówił, że się „zacinam”, co było szczególnie uciążliwe
podczas prób… W sumie to od prób właśnie się zaczęło, gdyż wyśpiewując kolejne
wersy nagle, w połowie piosenki potrafiłem zamilknąć, zastanawiając się czy
tekst przypadkiem nie potrzebuje znaczącej poprawki; potem ten „nawyk”
przeniósł się na rozmowę i jakoś weszło mi to w krew…
Ocknąłem
się z letargu dopiero wtedy, kiedy samochód ponownie się zatrzymał. Rozejrzałem
się dookoła, orientując się, że…
-
Dlaczego jesteśmy pod moim blokiem? – zapytałem.
-
Wszystkiego dowiesz się w swoim czasie. A teraz… pomożesz mi czy mam się z tym
wszystkim taszczyć sam? – zapytał, wychodząc z auta, a następnie otwierając
bagażnik.
Ta-dam!
Oto właśnie zagadka pakowania jedzenia została rozwikłana; chłopak je tu
przywiózł. Tylko po jakie licho? Ta sprawa zaczynała mi śmierdzieć… W mojej
głowie pojawiły się dziwne domysły i ewentualne plany spisków, które zostały
zawiązane za moimi plecami. Zmrużyłem oczy i przyjrzałem się brunetowi. Jeżeli
zamierza wyciąć mi jakiś kawał albo, o zgrozo, zamierzał rozwalić się w moim
mieszkaniu czy urządzić zespołową wigilię, to jak wszystko, czym można zrobić
drugiej osobie krzywdę kocham, wykastruję go otwieraczem do konserw…
Weszliśmy
do bloku, a następnie wjechaliśmy na odpowiednie piętro. Toshiya szedł przede
mną, a ja obserwowałem każdy jego najdrobniejszy ruch. Stanęliśmy przed
drzwiami do mojego mieszkania, które muzyk otworzył bez żadnego problemu –
jakim cudem?! Byłem pewien, że zamykałem je na klucz!
Kolejna
zagadka została samoistnie rozwiązania, kiedy tylko postawiłem nogę za progiem
mieszkania. On naprawdę mnie wrobił; zgrzytnąłem zębami.
Jak
łatwo się domyślić, cała moja rodzina już czekała przy stole, który przytargali
z kuchni do salonu. Babcie okupywały kanapę, która skrzypnęła złowieszczo,
osoby dorosłe nosiły się z kolejnymi talerzami z potrawami, od których nogi
stołu już niemalże się uginały; ktoś przejął od nas to, co przyrządzałem z Harą
przez cały dzień. Dzieciaki latały to tu, to tam, kręcąc się pod nogami i jeśli
coś zniszczyły, zaraz uciekały z „miejsca zbrodni”, udając, że nic nie zrobiły;
rzecz jasna nikt za to na nie nie krzyczał, bo w końcu były święta i nie wypadało.
Skoro
nie wypadało choćby wydrzeć się na bachory, to tym bardziej nie byłoby na
miejscu, gdybym posłał wszystkich do diabła. W tej chwili to po prostu nie było
już możliwe. Rodzinka zagnieździła się na dobre, a ja miałem ochotę wyskoczyć
przez balkon.
Rozdając
salwy sztucznych uśmiechów na prawo i na lewo udało mi się dotrzeć na ten
nieszczęsny balkon. Odgarnąłem śnieg z barierki i oparłem się o nią,
wygrzebując z kieszeni paczkę papierosów. Zapaliłem jednego z nich i
zaciągnąłem się dymem. Zamknąłem oczy, licząc do dziesięciu, żeby się uspokoić.
Raz…
Dwa…
- Kyo?
Trzy…
Cztery…
- Wiem,
że pewnie jesteś zły, ale uwierz, że nie zrobiłem ci tego na złość.
Pięć…
Jestem
oazą spokoju.
Nie
denerwuj się.
Sześć…
-
Jesteś outsiderem, fakt, ale to nie zmienia tego, że mimo wszystko świąt nie
powinno się spędzać samotnie; tym bardziej, kiedy rodzina sama wychodzi do
ciebie z zaproszeniem. Powinieneś cieszyć się, że w ogóle ją masz.
Siedem…
-
Tooru…
Kurwa,
osiem!
Otworzyłem
oczy i z nienawiścią spojrzałem na Toshimasę, który stał za mną i czekał na
moją reakcję.
-
Zabiję cię… - syknąłem jadowicie. Chyba nawet udało mi się go wystraszyć, bo
zauważyłem jak drgnął niespokojnie. – Mam swoje powody, żeby nie chcieć spędzać
świąt w gronie rodziny; a ty nie baw się w dobrego duszka Kacperka ani tym
bardziej nie wtrącaj się do moich spraw osobistych! Każdy ma swoje powody, by
czegoś unikać… - mruknąłem, odwracając się do niego na powrót tyłem i wpatrując
się w czarne niebo, na którym gwiazdy lśniły niczym drobne odłamki szkła lub
cekiny. – Myślisz, że dlaczego taki jestem; wredny, masochistyczny,
zgorzkniały… Nikt normalny się tak nie zachowuje… A ja nie jestem normalny, bo
nie wychowałem się w normalnej rodzinie – dopowiedziałem znacznie ciszej. – W
moim domu było wiele sytuacji, o których chcę zapomnieć; a najłatwiej jest
zapomnieć odseparowując się… W sumie, nawet nie wiem, dlaczego ci to mówię. I
tak pewnie tego nie zrozumiesz; ty, który wysuwasz nawet cudzą rodzinę na
pierwszy plan – prychnąłem, a zduszone emocje wstrząsnęły moimi ramionami.
-
Tooru, wybacz, że ci to zrobiłem – przysunął się do mnie. – Przepraszam; mimo
iż to nie był mój pomysł.
- A
czyj? Którego bęcwała z tego zespołu ludzi, którzy chcieli pracować w pomocy
społecznej, ale im się nie udało?! Który taki mądry?! – wrzasnąłem. – Shinya?
Die? Kaoru?
- Nie,
żaden z nich. To pomysł twojej siostry – odpowiedział. – Pamiętasz?; uczęszczaliśmy
razem do liceum. Jestem od ciebie o dwa lata starszy; chodziłem z twoją siostrą
do klasy. To dzięki niej w sumie się poznaliśmy… Przez te wszystkie lata miałem
wobec niej pewien dług do spłacenia, o którym jej się przypomniało; w zamian za
to, co zrobiła dla mnie w przeszłości, zażyczyła sobie, żebym ściągnął cię na
ten rodzinny zjazd – wyjaśnił. Prychnąłem.
-
Wychodzę. Daj mi klucze do swojego mieszkania, nie będę tu siedział – założyłem
ręce na piersi, uprzednio wyrzucając niedopałek za balustradę.
- Nikt
ci nie broni – uśmiechnął się nikle. – Obiecałem, że cię sprowadzę i to
zrobiłem; nie było mowy o tym, że miałbyś zostać – wzruszył ramionami i
spojrzał na mnie ze zrozumieniem. – Wracajmy – złapał mnie za rękę i pociągnął
z powrotem w stronę wejścia.
-
Ukartowałeś to od początku do końca – spojrzałem na niego z czymś na kształt
podziwu.
- Można
tak powiedzieć – ponownie wzruszył ramionami.
- A po
co to żarcie?
- Tak z
grzeczności – zaśmiał się. – No i żebyś w końcu choć trochę nauczył się gotować
– uśmiechnął się, a ja wyczułem w tej odpowiedzi jakieś drugie dno, jednak
niespodziewanie słowa uwięzły mi w gardle i już o nic więcej nie zapytałem.
Przemknęliśmy
prawie niezauważeni przez gąszcz osób w moim domu. Niestety moja siostra
dojrzała, jak chcieliśmy się wymknąć, ale Toshi szybko opanował sprawę,
wmawiając jej, że nie wzięliśmy czegoś z samochodu. Dziewczyna spojrzała na
mnie nieufnie, po czym westchnęła ciężko i pokręciła głową, machając na nas
ręką. Zrozumiała, że nie ma sensu na siłę trzymać mnie tutaj, gdyż z czasem
zacznę bardziej przypominać dzikie zwierzę w klatce niż człowieka na
uroczystości rodzinnej.
- Co
roku próbuje… - mruknąłem pod nosem.
-
Zależy jej na utrzymaniu jakiegokolwiek kontaktu z tobą. To zrozumiałe; jest jedną
z osób, które są ci najbliższe.
Wywróciłem
oczyma i nie odpowiedziałem. W ciszy doszliśmy do windy i zjechaliśmy na
parter. Miałem zły humor i byłem obrażony, co obrazowała moja krzywa mina.
Obiecałem sobie, że w następne święta zarygluję się w piwnicy; wtedy będą mogli
sobie robić w moim mieszkaniu, co tylko będą chcieli!
Wsiedliśmy
do auta i dopiero wtedy basista odważył się zacząć rozmowę jeszcze raz.
- W
sumie… O czym tak uparcie chcesz zapomnieć; co miało miejsce w twoim domu?
- Nic
ciekawego ani godnego opowieści – warknąłem. – Nie interesuj się nie swoimi
sprawami.
Chłopak
przysunął się do mnie i spojrzał mi prosto w oczy. Jego wejrzenie było
głębokie, a same jego oczy wydawały mi się być czarne i bezdenne. Był tak
blisko, iż czułem jego oddech na policzku i zapach; mieszankę cynamonu i
mocnych papierosów.
-
Mógłbyś się już trochę rozchmurzyć – rzucił lekko. – Twój pięciominutowy
koszmar już się skończył – uśmiechnął się delikatnie. – Teraz jesteś już tylko
ze mną.
- I co?
Mam się z tego cieszyć? – fuknąłem. – Znając życie to jak tylko wrócimy do
ciebie, to znów mnie zagonisz do jakiejś roboty… ale pierogi będziesz sobie
lepił sam, bo ja mam ewidentnie dość na całe życie! – założyłem ręce na piersi,
a Hara zaśmiał się i przysunął jeszcze bliżej.
Musnął
moje usta. Na początku bardzo delikatnie, jakby obawiał się, że zaraz go
odtrącę. Nie widząc sprzeciwu z mojej strony, złożył kilka kolejnych delikatnych
pocałunków na moich ustach. Przeszedł mnie elektryzujący dreszcz. W końcu
Toshiya przyciągnął mnie do siebie,
kładąc dłoń na mojej szyi. Zacisnąłem kurczowo dłoń na połach jego płaszcza,
jednak stopniowo rozluźniałem uścisk, kiedy on pogłębiał pieszczotę. Wsunął
język do moich ust, a mi przeszło przez głowę, że za taki prezent świąteczny to
mogę lepić te cholerne pierogi nawet i przez cały rok, aż do następnych świąt…
(pierogi
łączą ludzi xD od aut.)