Zdaje się, że miałam jeszcze raz sprawdzić ten rozdział, ale cóż... jest jak jest, gdyż moje pulsujące, zapchane zatoki uniemożliwiają mi sprawne funkcjonowanie, a przydałoby się coś w końcu wstawić ^^''
PRZYPOMINAM, ŻE JEST TO SWOISTY "TEST" - JEŚLI POD TYM WPISEM NIE BĘDZIE NALEŻYTEGO ODZEWU, TAK JAK POD POPRZEDNIMI, STARYMI OPOWIADANIAMI, ZAWIESZAM JE (na amen) I BIORĘ SIĘ ZA SYSTEMATYCZNE PISANIE NOWYCH RZECZY!
Więc jest to taki deal "use it or lose it" - jeśli nie będzie zainteresowania to nie będę więcej kontynuować "Księcia z bajki" oraz "Uważaj, czego pragniesz" (aka. "Bóg, chcąc nas ukarać, spełnia nasze marzenia").
“Książę z bajki” cz.11
Naprawdę nie wiem, jak to się stało. Kilka miesięcy jakby wycięto z mojego życia i tak oto obudziłem się pod koniec października. Wiosna i lato dawno przeminęły, a ja nie zwróciłem na to nawet najmniejszej uwagi będąc zaaferowanym przez rewelacje życia codziennego. Właściwie to zapewne dalej trwałbym w letargu w najlepsze, gdyby nie widmo zbliżających się imprez Halloweenowych i kłótnie chłopaków o to, kto w tym roku za kogo się przebierze, kto komu ukradł pomysł, gdzie będziemy pić i tak dalej. Powiedziałbym, że podobny rytuał stał się już coroczną rutyną, gdyby oczywiście ktoś interesował się moją opinią i mnie o nią zapytał. Tak się jednak składało, że nikogo nie trawiła wwiercająca się w mózg ciekawość dotycząca tego, co też mogło skrywać się w moim czerepie. Z tej racji właśnie milczałem, dobitnie boleśnie zdając sobie sprawę, że każde nieroztropnie wypowiedziane przeze mnie słowo mogło zostać użyte przeciwko mnie.
- A ty za kogo przebierzesz się w tym roku? - zapytał ktoś, kto był na tyle łaskaw, aby przypomnieć sobie o mojej egzystencji. Ja jednak okazałem się być skończonym chamem i nawet nie zanotowałem tożsamości rozmówcy. Też jak zwykle zresztą.
W odpowiedzi jedynie wzruszyłem ramionami. W tym roku jakoś wyjątkowo nie miałem ochoty ani robić z siebie pajaca w wymyślnych ciuszkach, ani bawić się z innymi pijąc na umór, mimo iż na ogół lubiłem Halloween i nawet nazywałem je swoim własnym świętem - w końcu koszmarny ze mnie dupek, przerażający ignorant i diabelny buc, nie? No właśnie. A w Halloween świętowało wszystko, co koszmarne, przerażające i diabelne. Rzec zatem można, że to takie moje drugie urodziny, osobliwa Wigilia i Gwiazdka w jednym. Takie combo.
Pomimo tego, że była już jesień, świat nie stracił nic z tego uroku, którym zachwycałem się, kiedy rośliny dopiero budziły się do życia. W tym roku mogliśmy cieszyć się wyjątkowo piękną jesienią. Niebo wciąż było niebieskie i bezkresne. Jedynie gdzieniegdzie wisiały pojedyncze, ciemne obłoki, jednak nie zapowiadało się na to, żeby te mogły okazać się jakimś zagrożeniem dla wysoko wiszącego, złotego talerza słońca, które wciąż dość mocno przygrzewało. Wiatr był silny, ale przyjemny - i właściwie tylko on utwierdzał mnie w przekonaniu, że naprawdę zastała mnie już jesień, że wiosna odeszła. Wszędzie dookoła wciąż było tyle życie, że aż zwyczajnie nie chciało się wierzyć, że pora wiosenna przeminęła.Tym razem wyjątkowo nawet kolorowe liście na drzewach wcale nie kojarzyły mi się z ulotnością życia i jego kruchością, brakiem, lecz wręcz przeciwnie. Ich barwy były tak wyraziste i głębokie w ostrych promieniach słońca jak jeszcze nigdy przedtem.
Przez cały ten czas, w którym moja świadomość postanowiła zrobić sobie wakacje, spotykałem się z Creną. Widywałem się z nim przynajmniej kilka razy w tygodniu. Dużo słuchałem, zdarzało się też, że czasem coś wtrąciłem, choć wciąż uparcie wystrzegałem się chlapania na prawo i lewo tego, co mi ślina na język przyniosła i gryzłem go, kiedy orientowałem się, że palnąłem za dużo. Niemniej jednak, chcąc, nie chcąc powoli otwierałem się przed nim. Raz towarzyszyło mi przy tym przeświadczenie, że robiłem dobrze, innym razem, myślałem, że popełniam ogromny błąd, którego później będę sromotnie żałował. Ostatecznie wciąż starałem się trzymać na wodzy, gdyż ufanie innym nigdy nie przychodziło mi łatwo, jednak nie dało się ukryć, że chłopak powoli i uparcie wyciągał ze mnie kolejne opinie i przemyślenia, którymi nie dzieliłem się z innymi nigdy wcześniej. Zmieniał mnie. Systematycznie budował we mnie zaufanie do swojej osoby.
Może moja nieufność i swoisty wstręt do ludzi mógł być dla niektórych czymś dziwnym, ale mnie było z tym dobrze. Wiedziałem, że prawdopodobnie tylko i wyłącznie dzięki takiemu usposobieniu udało mi się uniknąć wielu rozczarowań w życiu. Z drugiej strony jednak zdawałem sobie sprawę, że mogłem zabrnąć w tym trochę za daleko, przez co powoli zakrawałem na osobę niepełnosprawną w aspekcie socjalnym.
Wokalista Bird as Omen był jedyną osobą, która w jakiś sposób przywiązywała wagę do tego, co myślałem i mówiłem i pytała mnie o moje zdanie, które ewidentnie nie pozostawało mu obojętne… i czasem zwyczajnie z tego powodu nie mogłem się pohamować. Pokusa wypowiedzenia pewnych, szczególnie tych niewygodnych, drażniących myśli była zbyt wielka, żeby cały czas milczeć niczym posąg. Poza tym, niezależnie od tego, co myśleli o mnie inni czy tego, jaki wizerunek próbowałem wykreować sam sobie, ja też byłem jedynie człowiekiem, więc miałem swoje słabości, którym od czasu do czasu ulegałem. Tak jak wszyscy popełniałem czasem błędy lub traciłem nad sobą panowanie, dawałem się ponieść emocjom i chwili. A później nie pozostawało mi już nic innego, jak tylko pokornie błagać wszelkie istoty wyższe, żeby te moje uchybienia nie przyniosły przesadnie katastrofalnych skutków.
***
Gdybym bez żadnych konsekwencji mógł wyeliminować jedną, dowolną rzecz z tego świata, to zdecydowanie byłyby to gołębie. Nienawidziłem szczerze i z całego serca tej szarej, srającej zarazy szerzącej się w mieście. Z początku myślałem o eksterminacji idiotów, którzy je dokarmiali i zwabiali do przylatywania do skupisk ludzkich, ale później zrozumiałem, że dużo lepiej byłoby obrać taktykę, która pozwalała pozbyć się głównej przyczyny niżby leczyć wyłącznie objawy.
Tak, w chwili, kiedy mógłbym prosić o dowolną rzecz na świecie - o pokój na ziemi, zażegnanie głodu i ubóstwa, zatarcie różnic społecznościowych, o cudowny lek na wszystkie możliwe choroby, oświecenie lub chociażby o prywatną wyspę z willą z basenem i ładnym widoczkiem - ja poprosiłbym właśnie o unicestwienie gołębi. Dokładnie. O nic więcej. O nic innego. W dodatku poprosiłbym o to ładnie. Nawet bym się wysilił.
- Od dłuższego czasu wpatrujesz się nienawistnym spojrzeniem w tego gołębia. Zaczynam się martwić. Co ty kombinujesz? - zapytał zaalarmowany Crena
- Masową rzeź jego gatunku - mruknąłem, wskazując palcem ptaka, który spojrzał na mnie bezrozumnie okrągłymi oczami i przekrzywił ciekawsko główkę. Chłopak ledwo powstrzymał się od strzelenia klasycznego “face-palm” na moje słowa. W ostateczności tylko westchnął ciężko.
- Serio? - sapnął, choć ku mojemu zdziwieniu jego kąciki ust zadrżały i powędrowały ku górze w hamowanym uśmiechu. Najwidoczniej go bawiłem, podczas gdy ja pozostawałem całkowicie poważny. Śmiertelnie poważny.
- Serio - odparłem niezrażony, na co Ketsueki zachichotał niczym mała dziewczynka. - Co? - spojrzałem na niego z niezrozumieniem. Nie widziałem nic zabawnego w moich krwawych planach, dlatego nie rozumiałem jego reakcji.
- Może i inni z jakiejś racji mają cię za księcia Mordoru, ale masz swój urok, wiesz? - zaśmiał się.
- Ta, urok to ja mogę na ciebie rzucić, jak ty chcesz - prychnąłem. - Najlepiej jakiś czarnomagiczny. Na takich znam się najlepiej. Jakąś klątwę. Ponoć jestem w te klocki całkiem niezły. Chciałbyś się może o tym przekonać? - zapytałem znudzony, podpierając brodę na dłoni zaciśniętej w pięść.
- Możesz udawać, że nie obchodzi cię to, co inni o tobie myślą, ale ja widzę, że ich opinia bardzo cię dotyka - zauważył. Poruszyłem się niespokojnie na swoim siedzeniu usłyszawszy to niewygodne dla mnie stwierdzenie. - W sumie nie taki diabeł straszny, jak go malują. Ja cię tam lubię. Uważam, że dobry z ciebie gość… znaczy, przyznaję też, że potrafisz być czasem dość gruboskórny, ślepy i masz zakuty łeb, ale w gruncie rzeczy jesteś pocieszny - wyznał.
- Ty weź się zdecyduj czy prawisz mi komplementy, czy mnie obrażasz, co? - spojrzałem na niego nieprzychylnie. Muzyk westchnął ciężko raz jeszcze.
- O tym właśnie mówię… - przewrócił oczyma. Podniosłem jedną brew czekając aż ten rozwinie swoją myśl, jednak ten tylko machnął lekceważąco ręką i postanowił ugryźć temat z innej strony. - Dla mnie nie jesteś księciem Mordoru, a księciem z bajki - wyszczerzył się szeroko i poklepał mnie pokrzepiająco po ramieniu.
- A czy ty przypadkiem nie miałeś jeszcze niedawno jakiegoś innego księcia z bajki, do którego wzdychałeś? - zapytałem, przypominając sobie o tym, jak ten wspominał mi o chłopaku, z którym niezbyt mu się układało w ostatnim czasie.
- No zakuty łeb jak nic… - westchnął ponownie. - Czasami mam wrażenie, że nic do ciebie nie dociera - pokręcił głową z dezaprobatą. - Marudzisz, że ludzie nie są ze sobą szczerzy, że nie interesują się sobą wzajemnie… a nie pomyślałeś, że nie wszyscy potrafią czytać między wierszami? - założył ręce na piersi. - Ty, dla przykładu, jesteś w tym beznadziejny - skwitował. - Nie przeszło ci przez myśl, że może nie wszyscy są jak jeden mąż skończonymi ignorantami, ale ci po prostu nie potrafią dopatrzyć się pewnych rzeczy? - spojrzał na mnie wymownie, może nawet z lekka krytycznie. - Nie o wszystkim mówimy przecież wprost, prawda? Są pewne delikatne tematy, które wolelibyśmy obejść, a najlepiej przemilczeć lub które wymagają specjalnego traktowania. Czasem boimy się mówić o czymś otwarcie, innym razem mamy nadzieję na to, że ta druga osoba zna nas na tyle dobrze, aby zorientować się, że nie jesteśmy z nią do końca szczerzy z jakiegoś konkretnego powodu; aby zorientować się, o co tak naprawdę nam chodzi. Problem polega jednak na tym, że nikt nie jest mentalistą. Wszyscy wymagają, a znacznie mniej dają z siebie. Stąd właśnie biorą się wszelkie nieścisłości, nieporozumienia często odczytywane jako “brak wystarczającego zainteresowania” i błędne interpretacje prowadzące do kłótni lub ogólnego pogorszenia się relacji - stwierdził pewny siebie.
- Czyli… do czego właściwie pijesz? - pogubiłem się w tym jego przeciągającym się wywodzie i w tym, jak miał się on do mojej skromnej osoby.
- Do niczego - sapnął, wywracając oczyma. - Ale następnym razem przynajmniej postaraj się dopatrzeć jakiegoś drugiego, ukrytego dna w czyiś słowach zanim weźmiesz wszystko od razu “na chłopski rozum” tak, jak to zostało ci podane, co? - spojrzał na mnie z politowaniem. - Nie bierz wszystkiego tak, jak ci to prezentują inni, bo ci czasem nie mają odwagi, żeby stanąć twarzą w twarz z prawdą, a tym bardziej, żeby zaprezentować ją innym w pełnej krasie. A prawda jest tym, co cię interesuje, mam rację? - upewnił się.
- Tak… - przytaknąłem niemrawo. Chciałem go jeszcze o coś zapytać, ale ten podniósł się z miejsca po obrzuceniu spojrzeniem zegara naściennego.
- Muszę już iść - poinformował mnie. - Umówiłem się z chłopakami z zespołu - wytłumaczył się. - Na razie - pożegnał się z dziwnie mdłą ekspresją, zupełnie niepodobną do tego roześmianego dzieciaka, za którego go miałem.
- Aha… - wydusiłem z siebie z trudem. - To tak… N-na razie… - wydukałem, rozmyślając nad tym, co ten mi powiedział.
Trzeba było przyznać, że brunet zostawił mnie z niezłym mętlikiem w głowie. To się nazywa efektowne wyjście - nawet dużo bardziej efektowne od kopnięcia z półobrotu w drzwi, które mogłyby się później zamknąć za nim z hukiem.
***
Wciąż rozmyślałem nad tym, co powiedział mi Crena dzisiaj rano. Zgodnie z jego radą próbowałem znaleźć jakiś ukryty, nie tak oczywisty sens w jego słowach. Niestety, bezskutecznie i póki co bezefektywnie. Jedyną możliwością, jaka nasuwała mi się na myśl, było przypuszczenie, że ten wcale nie był jednak z nikim w związku i mówiąc o swoim “ukochanym”, mówił tak naprawdę o mnie. Sam pytał mnie, co ma zrobić, żeby otworzyć mi oczy. To wyjaśnienie brzmiało jednak co najmniej naciąganie, żeby nie powiedzieć głupio i infantylnie nawet w moich własnych uszach. Jak jakiś przerysowany scenariusz mangi albo anime. Chciał wzbudzić we mnie zazdrość wyimaginowanym chłopakiem? Nie. To brzmiało bezsensownie. Ketsueki może i był w jakiś stopniu zdziecinniały, ale nie zachowałby się jak jakiś smarkacz z podstawówki, prawda? Przynajmniej nie do tego stopnia… Przynajmniej taką miałem nadzieję...
Siedziałem zamyślany na kanapie we własnym salonie. Koło mnie niczym honorowy gość miejsce zajmowała laurka narysowana przez Setsuko. Raz za razem wracałem spojrzeniem do rysunku przedstawiającego naszą dwójkę na pierwszym planie oraz różowy zamek wraz z tęczową fosą w tle. Naprawdę nie miałem najmniejszego pojęcia, dlaczego ta mała tak mnie polubiła i zawsze cieszyła się na mój widok. Chociaż jakby z drugiej strony, jakby wziąć to na chłopski rozum, to przecież za każdym razem, kiedy ze mną zostawała, kupowałem jej coś słodkiego, więc byłem zwyczajnie dobrą, wydajną krową mleczną. Smarkula doiła ze mnie, ile wlezie, a ja nie oponowałem. Nie karciłem ani nie prawiłem jej morałów, bo w końcu nie byłem jej rodzicem tylko jakimś "wujkiem" od siedmiu boleści, jakąś częścią mglistej w pojęciu dziecka, "pseudo" rodziny, siódmą wodą po kisielu. Nie dało się ukryć, że dzieci były jednymi z najlepszych socjologów i przy tym najgorszymi materialistami, jaki ten świat widział i nosił na swoim grzbiecie.
Te kurduple przymilały się wyłącznie do osób, od których w danej chwili mogły uzyskać to, czego chciały, a w dodatku robiły to w oczywisty, niewyszukany i łatwy do przejrzenia sposób. W większej mierze było to uwarunkowane ich wiekiem i brakiem doświadczenia w sztukach manipulacji innymi, jednak pewną rolę w tym wszystkim odgrywał też fakt, iż one zwyczajnie nie musiały się z tym kryć. Były akceptowane w pełni takie, jakie były - wraz ze swoją skłonnością do stronienia do pewnych osób, do kierowania się w swojej codzienności czysto materialnymi korzyściami, jakimi była nowa zabawka czy słodki deser. To było dla mnie swoiste, przełomowe odkrycie. Dzieci miały opinię słodkich i niewinnych, wiele osób marzyło o ich posiadaniu i ubiegało się o nie, podczas gdy w istocie były to skurczone wersje najgorszych sukinkotów, jakich mogłeś spotkać na swojej drodze. Były bezczelne, to znaczy szczere niezależnie od sytuacji, chytre, samolubne, zaborcze, zmieniały zdanie na zawołanie, zdradzieckie i wystarczyło jedno "nie", żeby odwróciły się od ciebie plecami. A mimo to my wybaczaliśmy im tą postawę, ich absolutny brak skruchy za prezentowaną, wspomnianą postawę, a nawet więcej! Kochaliśmy je za nią! Pozwalaliśmy im być takimi, jakie te chciały być i godziliśmy się na wszelkie niewygody, jakie się z tym wiązały - chociażby tak prozaiczne, jak kieszenie opróżnione ze wszystkich drobnych. Dopiero później, z czasem zaczynaliśmy wymagać od nich coraz więcej, zaczynaliśmy je ograniczać i oczekiwaliśmy, że te w ostateczności wpasują się w skomplikowany, pełen niejasnych, niepisanych zasad świat dorosłych. Tylko dlaczego? Po jaką cholerę? Nie mogliśmy od początku do końca pozwolić sobie na wygodę bycia tym, kim i w jaki sposób chcieliśmy być? Dlaczego celowo utrudnialiśmy sobie własne życie?
A dlaczego by tak nie odwrócić całej tej sytuacji? Dlaczego od razu nie narzucić dziecku tego, kim i jakie ma być, żeby te z czasem przywykło do narzuconego odgórnie scenariusza, mając czas na zaadaptowanie go, pogodzenie się z nim, a nawet uwierzenie w to, że ten był drogą życiową, którą ono samo sobie wybrało? Wydawało mi się, że dzięki takiemu podejściu moglibyśmy uniknąć wielu przypadków depresji, nerwicy i innych chorób wywołanych poczuciem ograniczenia, niemożliwości wyrażenia samego siebie, bycia zmuszonym do udawania kogoś innego, do zasłaniania się maskami, kiedy graliśmy na kartach naszej codzienności niczym na deskach najlepszego teatru.
A czym tak naprawdę różniły się dzieci od dorosłych? Dlaczego to, co uchodziło płazem Satsuko, nie było już akceptowane w moim wykonaniu? W gruncie rzeczy różniliśmy się tylko wzrostem. Bo przecież oboje mieliśmy dwie ręce, dwie nogi i głowę na karku. Głowę, którą potrafiliśmy czasem dość ostro kombinować, kiedy chcieliśmy dopiąć swego.
Po co w takim razie było mi rosnąć? Było zostać wiecznym kurduplem o wyglądzie uroczego trzylatka. No i wyszło mi teraz bokiem wciskane przez babcię mleko. "Pij, bo nie urośniesz!" - powtarzała. To piłem. I urosłem. Dorosłem. I z wielką chęcią zawróciłbym ten proces.
Było jednak także inne wytłumaczenie powodu, dla którego córka Daichiego mogła lubić ze mną przebywać. Wpatrując się tak w ten dość mocno abstrakcyjny rysunek zdałem sobie sprawę, że sam tak naprawdę zachowywałem się trochę jak dzieciak. Bynajmniej nie mówię tu jednak teraz o tych negatywnych cechach, o których wspomniałem już wcześniej. Bo owszem, byłem zaborczy, często się boczyłem i miałem muchy w nosie, ale gdyby tak pokopać w tym temacie trochę głębiej i spróbować dopatrzeć się przyczyny, dla której tak często chodziłem z pianą na twarzy... to mogliśmy napotkać pewien ciekawy i może niekoniecznie znowu tak oczywisty fakt traktujący o tym, że byłem idealistą. Nigdy się jeszcze do tego nie przyznałem przed żadną osobą trzecią, a nawet samym sobą, ale taka była prawda. W mojej głowie miałem pewne wyobrażenie wyidealizowanego świata, mojej małej idylli, którą koniecznie chciałem ożywić i sprowadzić ją na Ziemię niczym oświecenie i wieczną łaskę bytów wyższych. Irytowałem się, kiedy ktoś zachowywał się lub działał w sposób, który niszczył i podważał moje snute w podświadomości z wielką precyzją, niemal bez użycia woli sny.
W gruncie rzeczy chciałem dla wszystkich jak najlepiej, ale nie każdy potrafił to docenić. Mało tego, nie każdy chciał dla samego siebie to, co najlepsze. Niektórzy mieli jakieś niezrozumiałe dla mnie skłonności masochistyczne lub zwyczajnie lubowali się w graniu ofiary pokrzywdzonej przez los, żeby zdobyć zainteresowanie lub ewentualne wsparcie innych, którzy przecież stawali w obronie słabszych. W takich chwilach byłem bezsilny, bo niezależnie od tego, jak bardzo bym się nie starał, pomóc osobie, która mojej pomocy nie chciała, była niemożliwa. Moje wysiłki pozostawały bezskuteczne tak długo, póki ów osoba z własnej woli nie zdecydowała się sięgnąć po moją wyciągniętą dłoń.
Snując te swoje fantastyczne mrzonki przypominałem dziecko śniące po nocach o ujarzmianiu smoków, pływaniu w morzu z syrenkami i czy co tam jeszcze. Byłem niepoprawnym marzycielem zamkniętym w twardej skorupie łatwo popadającego w furię buca. Bo koniec końców ja też musiałem się jakoś bronić, prawda? Fakt, iż z wielką chęcią zabawiłbym się w zbawiciela tego świata, nie oznaczał, że wszyscy inni też byli tak szlachetni jak ja. Na tej planecie żyły też prawdziwe gnidy, które czerpały radość z czynienia drugiemu człowiekowi krzywdy. W takim wypadku musiałem schować serce, które nosiłem wyciągnięte na dłoni, jeśli nie chciałem pisać się na kłopoty i pewne nieprzyjemności na własne życzenie.
Kolejną sprawą był fakt, iż niezależnie od tego, jakimi wspaniałymi mocami mogącymi uzdrowić nasze społeczeństwo, dysponowałem w mojej głowie, w rzeczywistości wciąż pozostawałem nikim innym jak tylko człowiekiem. Małą, słabą jednostką, która w pojedynkę nie mogła zdziałać zbyt wiele. Która popełniała błędy, myliła się i czasem nieumyślnie sama kogoś raniła, nawet pomimo tych szczerozłotych chęci pomocy, jakie nosiłem zawsze ze sobą i w sobie. Dlatego właśnie mogłem także się zrazić. Mogłem mieć dość bycia odrzucanym raz za razem, kiedy wyciągałem do kogoś tę pomocną dłoń, a ów osoba ostentacyjnie odwracała wzrok i mnie ignorowała. Zniechęciłem się. To chyba stąd wzięła się ta moja ostatnia awersja do ludzi. Zdaje się, że trochę zgorzkniałem przez taki obrót sytuacji.
Zaskakujące, do czego w konkluzji może dojść człowiek, wpatrując się gryzmoły trzylatki. Z bezmyślnego gapienia się w kawałek papieru przejść do głębokich rozmyślań na temat własnego jestestwa, charakteru, zacząć odkrywać siebie i dojść do wniosku... że sam się w tym wszystkim pogubiłem. Pozwoliłem sobie wmówić innym, że byłem zarozumiałym gburem, tracąc przy tym poczucie własnej wartości i świadomość, kim byłem tak naprawdę. Nieomal zatraciłem własną osobę na rzecz tego, co słyszałem na swój własny temat. Po tylu latach walki z wiatrakami byłem bliski poddania się presji wywieranej przez społeczeństwo i prawie uwierzyłem w to, w co otaczający mnie ludzie chcieli, żebym uwierzył. Omal porzuciłem własne idee i wartości na rzecz ich idei i wartości, które miałem zaabsorbować i zaadoptować do własnego stylu życia i myślenia.
Całe szczęście udało mi się obudzić rychło w czas. Otworzyłem oczy i wcisnąłem hamulec wagonika kopalnianego, którym jak do tej pory wesoło i beztrosko podróżowałem z zawrotną prędkością torami w stronę urwiska. Wyglądało na to, że ledwo udało mi się wyhamować.
Kiedy myślałem o tym, jak mało brakowało do tego, żeby doszło do tragedii, aż nie mogłem powstrzymać głębokiego westchnienia ulgi, które samo wyrywało mi się z piersi. Bo w tym wszystkim najgorsza była świadomość, że to była droga tylko w jedną stronę. Jak już raz zlecisz z urwiska, to raczej twoje szanse na powrót na górę są nikłe. No chyba, że ktoś będzie na tyle miły, żeby wyłowić twoje zdewastowane zwłoki i położyć je w pobliżu krawędzi urwiska jako znak ostrzegawczy dla innych...
Mogłem nie lubić dzieci, mogłem im zazdrościć i stronić od nich, ale jednego nie mogłem zaprzeczyć. Byłem dłużnikiem Setsuko. Bo to właśnie jej laurka skłoniła mnie do rozmyślań. Bezsprzecznie musiałem jej za to podziękować w formie jakiegoś wymyślnego deseru lub czegoś innego, co mogłoby przynieść na jej pyzatą buźkę uśmiech - w jakiś awangardowy sposób, który pasowałby do naszych awangardowych charakterów. Awangardowej, młodej malarki i nieco starszego już, mniej udolnego pisarza tworzącego we własnej głowie scenariusze, a nawet fabuły całych książek, ich postacie i wszechświaty na własne potrzeby.
Idąc dalej tropem tych rozmyślań, zdałem sobie sprawę, że z pewnością nie byłem ani pierwszym, ani jedynym, który znajdował się w podobnej sytuacji. Ludzie przecież byli tak różni i niezbadani jak czarne dziury. Niby mogliśmy starać się podejść jak najbliżej do innego człowieka, ale w gruncie rzeczy było to niebezpieczne zadanie, a ponad to i tak w większej mierze wciąż mogliśmy opierać się tylko na własnych założeniach i domysłach. Zbliżenie się do kogoś groziło ryzykiem zacieśnienia więzi, wzrostu wymagań i oczekiwań oraz ewentualnym rozczarowaniem w wypadku niespełnienia ów wymagań i oczekiwań. Mogliśmy oszukiwać się, że znamy kogoś na wylot, jednak prawdą było, że wszyscy przecież nosiliśmy w sobie jakąś niezbadaną, mroczną głębię, którą ciężko było zrozumieć, objąć rozumiem, a tym bardziej spenetrować. Z pewnością mogliśmy mówić tylko o sobie, choć i nawet nie zawsze, bo przecież, kiedy zaczynaliśmy się nad sobą zastanawiać tak głęboko jak ja w tej właśnie chwili, mogliśmy odkryć w sobie pewne cechy lub przekonania, o które nie posądzalibyśmy się wcześniej. Uważając, że znamy drugiego człowieka, byliśmy tak naprawdę ignorantami i narcyzami, wierzącymi we własną nieomylność. Bo koniec końców każdy z nas musiał czasem przemilczeć, zdusić i przełknąć pewne palące i drażniące przełyk niczym żółć słowa, które aż same cisnęły się na usta. Każdy z nas w pewnych momentach zakładał maskę i udawał kogoś innego, prawda? To zdarzało się nawet najbardziej bezczelnym ludziom od czasu do czasu. W końcu mówienie prawdy i tylko prawdy nie było zawsze najlepszym sposobem na ubicie dobrego biznesu. Czasem trzeba było ugiąć ten hardy kark.
Nawet, kiedy darzyliśmy kogoś bezgranicznym zaufaniem, nasz przyjaciel nie miał zazwyczaj okazji w pełni poznać naszego charakteru, gdyż nie trwał przecież przy nas dwadzieścia cztery godziny na dobę, nie obserwował uważnie, bez mrugnięcia okiem każdej naszej pojedynczej reakcji i nie rozmyślał nad tym czy była ona prawdziwa, czy też nie. W pewnych momentach, kiedy wychodziło z nas to, co ukryte, to, czym na ogół nie popisywaliśmy się przed innymi, zwyczajnie odpuszczaliśmy, nawet jeśli w pierwszej chwili mogło to być coś, czym chcielibyśmy podzielić się z ów przyjacielem, żeby zdjąć ten ciężar z własnych barków,. Bywało też tak, że zwyczajnie zapominaliśmy. Machaliśmy lekceważąco ręką i po prostu dawaliśmy za wygraną, chcąc dać męczącej nas sprawie spokój, chcąc od niej odpocząć i trochę się zrelaksować. Nie ujawnialiśmy przed innymi wszystkich swoich twarzy z osobna. Zawsze pozostawało w nas, w środku coś, co było ukryte, coś niezbadanego i owianego swoistą tajemnicą. W takim wypadku wychodziło na to, że mogliśmy wcale nie zdawać sobie sprawy z tego, jaka i kim była osoba, którą uważaliśmy za przyjaciela lub zwyczajnie za kogoś bliskiego.
Jaki ten świat skomplikowany...
Nie ma do niego przypadkiem jakiejś instrukcji? Albo czy przynajmniej każdy z nas nie powinien dostawać takowej na samym początku? Jeśli nie, to przynajmniej jakiś "samouczek" by się przydał albo coś, tak jak to było w grach, kiedy program w telegraficznym skrócie opisywał ci, do czego służą poszczególne przyciski i co oznaczają poszczególne tryby.