"Książę z bajki" cz.11

Zdaje się, że miałam jeszcze raz sprawdzić ten rozdział, ale cóż... jest jak jest, gdyż moje pulsujące, zapchane zatoki uniemożliwiają mi sprawne funkcjonowanie, a przydałoby się coś w końcu wstawić ^^''

PRZYPOMINAM, ŻE JEST TO SWOISTY "TEST" - JEŚLI POD TYM WPISEM NIE BĘDZIE NALEŻYTEGO ODZEWU, TAK JAK POD POPRZEDNIMI, STARYMI OPOWIADANIAMI, ZAWIESZAM JE (na amen) I BIORĘ SIĘ ZA SYSTEMATYCZNE PISANIE NOWYCH RZECZY!

Więc jest to taki deal "use it or lose it" - jeśli nie będzie zainteresowania to nie będę więcej kontynuować "Księcia z bajki" oraz "Uważaj, czego pragniesz" (aka. "Bóg, chcąc nas ukarać, spełnia nasze marzenia").

“Książę z bajki” cz.11

Naprawdę nie wiem, jak to się stało. Kilka miesięcy jakby wycięto z mojego życia i tak oto obudziłem się pod koniec października. Wiosna i lato dawno przeminęły, a ja nie zwróciłem na to nawet najmniejszej uwagi będąc zaaferowanym przez rewelacje życia codziennego. Właściwie to zapewne dalej trwałbym w letargu w najlepsze, gdyby nie widmo zbliżających się imprez Halloweenowych i kłótnie chłopaków o to, kto w tym roku za kogo się przebierze, kto komu ukradł pomysł, gdzie będziemy pić i tak dalej. Powiedziałbym, że podobny rytuał stał się już coroczną rutyną, gdyby oczywiście ktoś interesował się moją opinią i mnie o nią zapytał. Tak się jednak składało, że nikogo nie trawiła wwiercająca się w mózg ciekawość dotycząca tego, co też mogło skrywać się w moim czerepie. Z tej racji właśnie milczałem, dobitnie boleśnie zdając sobie sprawę, że każde nieroztropnie wypowiedziane przeze mnie słowo mogło zostać użyte przeciwko mnie.
- A ty za kogo przebierzesz się w tym roku? - zapytał ktoś, kto był na tyle łaskaw, aby przypomnieć sobie o mojej egzystencji. Ja jednak okazałem się być skończonym chamem i nawet nie zanotowałem tożsamości rozmówcy. Też jak zwykle zresztą.
W odpowiedzi jedynie wzruszyłem ramionami. W tym roku jakoś wyjątkowo nie miałem ochoty ani robić z siebie pajaca w wymyślnych ciuszkach, ani bawić się z innymi pijąc na umór, mimo iż na ogół lubiłem Halloween i nawet nazywałem je swoim własnym świętem - w końcu koszmarny ze mnie dupek, przerażający ignorant i diabelny buc, nie? No właśnie. A w Halloween świętowało wszystko, co koszmarne, przerażające i diabelne. Rzec zatem można, że to takie moje drugie urodziny, osobliwa Wigilia i Gwiazdka w jednym. Takie combo.
Pomimo tego, że była już jesień, świat nie stracił nic z tego uroku, którym zachwycałem się, kiedy rośliny dopiero budziły się do życia. W tym roku mogliśmy cieszyć się wyjątkowo piękną jesienią. Niebo wciąż było niebieskie i bezkresne. Jedynie gdzieniegdzie wisiały pojedyncze, ciemne obłoki, jednak nie zapowiadało się na to, żeby te mogły okazać się jakimś zagrożeniem dla wysoko wiszącego, złotego talerza słońca, które wciąż dość mocno przygrzewało. Wiatr był silny, ale przyjemny - i właściwie tylko on utwierdzał mnie w przekonaniu, że naprawdę zastała mnie już jesień, że wiosna odeszła. Wszędzie dookoła wciąż było tyle życie, że aż zwyczajnie nie chciało się wierzyć, że pora wiosenna przeminęła.Tym razem wyjątkowo nawet kolorowe liście na drzewach wcale nie kojarzyły mi się z ulotnością życia i jego kruchością, brakiem, lecz wręcz przeciwnie. Ich barwy były tak wyraziste i głębokie w ostrych promieniach słońca jak jeszcze nigdy przedtem.
Przez cały ten czas, w którym moja świadomość postanowiła zrobić sobie wakacje, spotykałem się z Creną. Widywałem się z nim przynajmniej kilka razy w tygodniu. Dużo słuchałem, zdarzało się też, że czasem coś wtrąciłem, choć wciąż uparcie wystrzegałem się chlapania na prawo i lewo tego, co mi ślina na język przyniosła i gryzłem go, kiedy orientowałem się, że palnąłem za dużo. Niemniej jednak, chcąc, nie chcąc powoli otwierałem się przed nim. Raz towarzyszyło mi przy tym przeświadczenie, że robiłem dobrze, innym razem, myślałem, że popełniam ogromny błąd, którego później będę sromotnie żałował. Ostatecznie wciąż starałem się trzymać na wodzy, gdyż ufanie innym nigdy nie przychodziło mi łatwo, jednak nie dało się ukryć, że chłopak powoli i uparcie wyciągał ze mnie kolejne opinie i przemyślenia, którymi nie dzieliłem się z innymi nigdy wcześniej. Zmieniał mnie. Systematycznie budował we mnie zaufanie do swojej osoby.
Może moja nieufność i swoisty wstręt do ludzi mógł być dla niektórych czymś dziwnym, ale mnie było z tym dobrze. Wiedziałem, że prawdopodobnie tylko i wyłącznie dzięki takiemu usposobieniu udało mi się uniknąć wielu rozczarowań w życiu. Z drugiej strony jednak zdawałem sobie sprawę, że mogłem zabrnąć w tym trochę za daleko, przez co powoli zakrawałem na osobę niepełnosprawną w aspekcie socjalnym.
Wokalista Bird as Omen był jedyną osobą, która w jakiś sposób przywiązywała wagę do tego, co myślałem i mówiłem i pytała mnie o moje zdanie, które ewidentnie nie pozostawało mu obojętne… i czasem zwyczajnie z tego powodu nie mogłem się pohamować. Pokusa wypowiedzenia pewnych, szczególnie tych niewygodnych, drażniących myśli była zbyt wielka, żeby cały czas milczeć niczym posąg. Poza tym, niezależnie od tego, co myśleli o mnie inni czy tego, jaki wizerunek próbowałem wykreować sam sobie, ja też byłem jedynie człowiekiem, więc miałem swoje słabości, którym od czasu do czasu ulegałem. Tak jak wszyscy popełniałem czasem błędy lub traciłem nad sobą panowanie, dawałem się ponieść emocjom i chwili. A później nie pozostawało mi już nic innego, jak tylko pokornie błagać wszelkie istoty wyższe, żeby te moje uchybienia nie przyniosły przesadnie katastrofalnych skutków.

***

Gdybym bez żadnych konsekwencji mógł wyeliminować jedną, dowolną rzecz z tego świata, to zdecydowanie byłyby to gołębie. Nienawidziłem szczerze i z całego serca tej szarej, srającej zarazy szerzącej się w mieście. Z początku myślałem o eksterminacji idiotów, którzy je dokarmiali i zwabiali do przylatywania do skupisk ludzkich, ale później zrozumiałem, że dużo lepiej byłoby obrać taktykę, która pozwalała pozbyć się głównej przyczyny niżby leczyć wyłącznie objawy.
Tak, w chwili, kiedy mógłbym prosić o dowolną rzecz na świecie - o pokój na ziemi, zażegnanie głodu i ubóstwa, zatarcie różnic społecznościowych, o cudowny lek na wszystkie możliwe choroby, oświecenie lub chociażby o prywatną wyspę z willą z basenem i ładnym widoczkiem - ja poprosiłbym właśnie o unicestwienie gołębi. Dokładnie. O nic więcej. O nic innego. W dodatku poprosiłbym o to ładnie. Nawet bym się wysilił.
- Od dłuższego czasu wpatrujesz się nienawistnym spojrzeniem w tego gołębia. Zaczynam się martwić. Co ty kombinujesz? - zapytał zaalarmowany Crena
- Masową rzeź jego gatunku - mruknąłem, wskazując palcem ptaka, który spojrzał na mnie bezrozumnie okrągłymi oczami i przekrzywił ciekawsko główkę. Chłopak ledwo powstrzymał się od strzelenia klasycznego “face-palm” na moje słowa. W ostateczności tylko westchnął ciężko.
- Serio? - sapnął, choć ku mojemu zdziwieniu jego kąciki ust zadrżały i powędrowały ku górze w hamowanym uśmiechu. Najwidoczniej go bawiłem, podczas gdy ja pozostawałem całkowicie poważny. Śmiertelnie poważny.
- Serio - odparłem niezrażony, na co Ketsueki zachichotał niczym mała dziewczynka. - Co? - spojrzałem na niego z niezrozumieniem. Nie widziałem nic zabawnego w moich krwawych planach, dlatego nie rozumiałem jego reakcji.
- Może i inni z jakiejś racji mają cię za księcia Mordoru, ale masz swój urok, wiesz? - zaśmiał się.
- Ta, urok to ja mogę na ciebie rzucić, jak ty chcesz - prychnąłem. - Najlepiej jakiś czarnomagiczny. Na takich znam się najlepiej. Jakąś klątwę. Ponoć jestem w te klocki całkiem niezły. Chciałbyś się może o tym przekonać? - zapytałem znudzony, podpierając brodę na dłoni zaciśniętej w pięść.
- Możesz udawać, że nie obchodzi cię to, co inni o tobie myślą, ale ja widzę, że ich opinia bardzo cię dotyka - zauważył. Poruszyłem się niespokojnie na swoim siedzeniu usłyszawszy to niewygodne dla mnie stwierdzenie. - W sumie nie taki diabeł straszny, jak go malują. Ja cię tam lubię. Uważam, że dobry z ciebie gość… znaczy, przyznaję też, że potrafisz być czasem dość gruboskórny, ślepy i masz zakuty łeb, ale w gruncie rzeczy jesteś pocieszny - wyznał.
- Ty weź się zdecyduj czy prawisz mi komplementy, czy mnie obrażasz, co? - spojrzałem na niego nieprzychylnie. Muzyk westchnął ciężko raz jeszcze.
- O tym właśnie mówię… - przewrócił oczyma. Podniosłem jedną brew czekając aż ten rozwinie swoją myśl, jednak ten tylko machnął lekceważąco ręką i postanowił ugryźć temat z innej strony. - Dla mnie nie jesteś księciem Mordoru, a księciem z bajki - wyszczerzył się szeroko i poklepał mnie pokrzepiająco po ramieniu.
- A czy ty przypadkiem nie miałeś jeszcze niedawno jakiegoś innego księcia z bajki, do którego wzdychałeś? - zapytałem, przypominając sobie o tym, jak ten wspominał mi o chłopaku, z którym niezbyt mu się układało w ostatnim czasie.
- No zakuty łeb jak nic… - westchnął ponownie. - Czasami mam wrażenie, że nic do ciebie nie dociera - pokręcił głową z dezaprobatą. - Marudzisz, że ludzie nie są ze sobą szczerzy, że nie interesują się sobą wzajemnie… a nie pomyślałeś, że nie wszyscy potrafią czytać między wierszami? - założył ręce na piersi. - Ty, dla przykładu, jesteś w tym beznadziejny - skwitował. - Nie przeszło ci przez myśl, że może nie wszyscy są jak jeden mąż skończonymi ignorantami, ale ci po prostu nie potrafią dopatrzyć się pewnych rzeczy? - spojrzał na mnie wymownie, może nawet z lekka krytycznie. - Nie o wszystkim mówimy przecież wprost, prawda? Są pewne delikatne tematy, które wolelibyśmy obejść, a najlepiej przemilczeć lub które wymagają specjalnego traktowania. Czasem boimy się mówić o czymś otwarcie, innym razem mamy nadzieję na to, że ta druga osoba zna nas na tyle dobrze, aby zorientować się, że nie jesteśmy z nią do końca szczerzy z jakiegoś konkretnego powodu; aby zorientować się, o co tak naprawdę nam chodzi. Problem polega jednak na tym, że nikt nie jest mentalistą. Wszyscy wymagają, a znacznie mniej dają z siebie. Stąd właśnie biorą się wszelkie nieścisłości, nieporozumienia często odczytywane jako “brak wystarczającego zainteresowania” i błędne interpretacje prowadzące do kłótni lub ogólnego pogorszenia się relacji - stwierdził pewny siebie.
- Czyli… do czego właściwie pijesz? - pogubiłem się w tym jego przeciągającym się wywodzie i w tym, jak miał się on do mojej skromnej osoby.
- Do niczego - sapnął, wywracając oczyma. - Ale następnym razem przynajmniej postaraj się dopatrzeć jakiegoś drugiego, ukrytego dna w czyiś słowach zanim weźmiesz wszystko od razu “na chłopski rozum” tak, jak to zostało ci podane, co? - spojrzał na mnie z politowaniem. - Nie bierz wszystkiego tak, jak ci to prezentują inni, bo ci czasem nie mają odwagi, żeby stanąć twarzą w twarz z prawdą, a tym bardziej, żeby zaprezentować ją innym w pełnej krasie. A prawda jest tym, co cię interesuje, mam rację? - upewnił się.
- Tak… - przytaknąłem niemrawo. Chciałem go jeszcze o coś zapytać, ale ten podniósł się z miejsca po obrzuceniu spojrzeniem zegara naściennego.
- Muszę już iść - poinformował mnie. - Umówiłem się z chłopakami z zespołu - wytłumaczył się. - Na razie - pożegnał się z dziwnie mdłą ekspresją, zupełnie niepodobną do tego roześmianego dzieciaka, za którego go miałem.
- Aha… - wydusiłem z siebie z trudem. - To tak… N-na razie… - wydukałem, rozmyślając nad tym, co ten mi powiedział. 
Trzeba było przyznać, że brunet zostawił mnie z niezłym mętlikiem w głowie. To się nazywa efektowne wyjście - nawet dużo bardziej efektowne od kopnięcia z półobrotu w drzwi, które mogłyby się później zamknąć za nim z hukiem.

***

Wciąż rozmyślałem nad tym, co powiedział mi Crena dzisiaj rano. Zgodnie z jego radą próbowałem znaleźć jakiś ukryty, nie tak oczywisty sens w jego słowach. Niestety, bezskutecznie i póki co bezefektywnie. Jedyną możliwością, jaka nasuwała mi się na myśl, było przypuszczenie, że ten wcale nie był jednak z nikim w związku i mówiąc o swoim “ukochanym”, mówił tak naprawdę o mnie. Sam pytał mnie, co ma zrobić, żeby otworzyć mi oczy. To wyjaśnienie brzmiało jednak co najmniej naciąganie, żeby nie powiedzieć głupio i infantylnie nawet w moich własnych uszach. Jak jakiś przerysowany scenariusz mangi albo anime. Chciał wzbudzić we mnie zazdrość wyimaginowanym chłopakiem? Nie. To brzmiało bezsensownie. Ketsueki może i był w jakiś stopniu zdziecinniały, ale nie zachowałby się jak jakiś smarkacz z podstawówki, prawda? Przynajmniej nie do tego stopnia… Przynajmniej taką miałem nadzieję...
Siedziałem zamyślany na kanapie we własnym salonie. Koło mnie niczym honorowy gość miejsce zajmowała laurka narysowana przez Setsuko. Raz za razem wracałem spojrzeniem do rysunku przedstawiającego naszą dwójkę na pierwszym planie oraz różowy zamek wraz z tęczową fosą w tle. Naprawdę nie miałem najmniejszego pojęcia, dlaczego ta mała tak mnie polubiła i zawsze cieszyła się na mój widok. Chociaż jakby z drugiej strony, jakby wziąć to na chłopski rozum, to przecież za każdym razem, kiedy ze mną zostawała, kupowałem jej coś słodkiego, więc byłem zwyczajnie dobrą, wydajną krową mleczną. Smarkula doiła ze mnie, ile wlezie, a ja nie oponowałem. Nie karciłem ani nie prawiłem jej morałów, bo w końcu nie byłem jej rodzicem tylko jakimś "wujkiem" od siedmiu boleści, jakąś częścią mglistej w pojęciu dziecka, "pseudo" rodziny, siódmą wodą po kisielu. Nie dało się ukryć, że dzieci były jednymi z najlepszych socjologów i przy tym najgorszymi materialistami, jaki ten świat widział i nosił na swoim grzbiecie. 
Te kurduple przymilały się wyłącznie do osób, od których w danej chwili mogły uzyskać to, czego chciały, a w dodatku robiły to w oczywisty, niewyszukany i łatwy do przejrzenia sposób. W większej mierze było to uwarunkowane ich wiekiem i brakiem doświadczenia w sztukach manipulacji innymi, jednak pewną rolę w tym wszystkim odgrywał też fakt, iż one zwyczajnie nie musiały się z tym kryć. Były akceptowane w pełni takie, jakie były - wraz ze swoją skłonnością do stronienia do pewnych osób, do kierowania się w swojej codzienności czysto materialnymi korzyściami, jakimi była nowa zabawka czy słodki deser. To było dla mnie swoiste, przełomowe odkrycie. Dzieci miały opinię słodkich i niewinnych, wiele osób marzyło o ich posiadaniu i ubiegało się o nie, podczas gdy w istocie były to skurczone wersje najgorszych sukinkotów, jakich mogłeś spotkać na swojej drodze. Były bezczelne, to znaczy szczere niezależnie od sytuacji, chytre, samolubne, zaborcze, zmieniały zdanie na zawołanie, zdradzieckie i wystarczyło jedno "nie", żeby odwróciły się od ciebie plecami. A mimo to my wybaczaliśmy im tą postawę, ich absolutny brak skruchy za prezentowaną, wspomnianą postawę, a nawet więcej! Kochaliśmy je za nią! Pozwalaliśmy im być takimi, jakie te chciały być i godziliśmy się na wszelkie niewygody, jakie się z tym wiązały - chociażby tak prozaiczne, jak kieszenie opróżnione ze wszystkich drobnych. Dopiero później, z czasem zaczynaliśmy wymagać od nich coraz więcej, zaczynaliśmy je ograniczać i oczekiwaliśmy, że te w ostateczności wpasują się w skomplikowany, pełen niejasnych, niepisanych zasad świat dorosłych. Tylko dlaczego? Po jaką cholerę? Nie mogliśmy od początku do końca pozwolić sobie na wygodę bycia tym, kim i w jaki sposób chcieliśmy być? Dlaczego celowo utrudnialiśmy sobie własne życie? 
A dlaczego by tak nie odwrócić całej tej sytuacji? Dlaczego od razu nie narzucić dziecku tego, kim i jakie ma być, żeby te z czasem przywykło do narzuconego odgórnie scenariusza, mając czas na zaadaptowanie go, pogodzenie się z nim, a nawet uwierzenie w to, że ten był drogą życiową, którą ono samo sobie wybrało? Wydawało mi się, że dzięki takiemu podejściu moglibyśmy uniknąć wielu przypadków depresji, nerwicy i innych chorób wywołanych poczuciem ograniczenia, niemożliwości wyrażenia samego siebie, bycia zmuszonym do udawania kogoś innego, do zasłaniania się maskami, kiedy graliśmy na kartach naszej codzienności niczym na deskach najlepszego teatru.
A czym tak naprawdę różniły się dzieci od dorosłych? Dlaczego to, co uchodziło płazem Satsuko, nie było już akceptowane w moim wykonaniu? W gruncie rzeczy różniliśmy się tylko wzrostem. Bo przecież oboje mieliśmy dwie ręce, dwie nogi i głowę na karku. Głowę, którą potrafiliśmy czasem dość ostro kombinować, kiedy chcieliśmy dopiąć swego.
Po co w takim razie było mi rosnąć? Było zostać wiecznym kurduplem o wyglądzie uroczego trzylatka. No i wyszło mi teraz bokiem wciskane przez babcię mleko. "Pij, bo nie urośniesz!" - powtarzała. To piłem. I urosłem. Dorosłem. I z wielką chęcią zawróciłbym ten proces.
Było jednak także inne wytłumaczenie powodu, dla którego córka Daichiego mogła lubić ze mną przebywać. Wpatrując się tak w ten dość mocno abstrakcyjny rysunek zdałem sobie sprawę, że sam tak naprawdę zachowywałem się trochę jak dzieciak. Bynajmniej nie mówię tu jednak teraz o tych negatywnych cechach, o których wspomniałem już wcześniej. Bo owszem, byłem zaborczy, często się boczyłem i miałem muchy w nosie, ale gdyby tak pokopać w tym temacie trochę głębiej i spróbować dopatrzeć się przyczyny, dla której tak często chodziłem z pianą na twarzy... to mogliśmy napotkać pewien ciekawy i może niekoniecznie znowu tak oczywisty fakt traktujący o tym, że byłem idealistą. Nigdy się jeszcze do tego nie przyznałem przed żadną osobą trzecią, a nawet samym sobą, ale taka była prawda. W mojej głowie miałem pewne wyobrażenie wyidealizowanego świata, mojej małej idylli, którą koniecznie chciałem ożywić i sprowadzić ją na Ziemię niczym oświecenie i wieczną łaskę bytów wyższych. Irytowałem się, kiedy ktoś zachowywał się lub działał w sposób, który niszczył i podważał moje snute w podświadomości z wielką precyzją, niemal bez użycia woli sny. 
W gruncie rzeczy chciałem dla wszystkich jak najlepiej, ale nie każdy potrafił to docenić. Mało tego, nie każdy chciał dla samego siebie to, co najlepsze. Niektórzy mieli jakieś niezrozumiałe dla mnie skłonności masochistyczne lub zwyczajnie lubowali się w graniu ofiary pokrzywdzonej przez los, żeby zdobyć zainteresowanie lub ewentualne wsparcie innych, którzy przecież stawali w obronie słabszych. W takich chwilach byłem bezsilny, bo niezależnie od tego, jak bardzo bym się nie starał, pomóc osobie, która mojej pomocy nie chciała, była niemożliwa. Moje wysiłki pozostawały bezskuteczne tak długo, póki ów osoba z własnej woli nie zdecydowała się sięgnąć po moją wyciągniętą dłoń.
Snując te swoje fantastyczne mrzonki przypominałem dziecko śniące po nocach o ujarzmianiu smoków, pływaniu w morzu z syrenkami i czy co tam jeszcze. Byłem niepoprawnym marzycielem zamkniętym w twardej skorupie łatwo popadającego w furię buca. Bo koniec końców ja też musiałem się jakoś bronić, prawda? Fakt, iż z wielką chęcią zabawiłbym się w zbawiciela tego świata, nie oznaczał, że wszyscy inni też byli tak szlachetni jak ja. Na tej planecie żyły też prawdziwe gnidy, które czerpały radość z czynienia drugiemu człowiekowi krzywdy. W takim wypadku musiałem schować serce, które nosiłem wyciągnięte na dłoni, jeśli nie chciałem pisać się na kłopoty i pewne nieprzyjemności na własne życzenie.
Kolejną sprawą był fakt, iż niezależnie od tego, jakimi wspaniałymi mocami mogącymi uzdrowić nasze społeczeństwo, dysponowałem w mojej głowie, w rzeczywistości wciąż pozostawałem nikim innym jak tylko człowiekiem. Małą, słabą jednostką, która w pojedynkę nie mogła zdziałać zbyt wiele. Która popełniała błędy, myliła się i czasem nieumyślnie sama kogoś raniła, nawet pomimo tych szczerozłotych chęci pomocy, jakie nosiłem zawsze ze sobą i w sobie. Dlatego właśnie mogłem także się zrazić. Mogłem mieć dość bycia odrzucanym raz za razem, kiedy wyciągałem do kogoś tę pomocną dłoń, a ów osoba ostentacyjnie odwracała wzrok i mnie ignorowała. Zniechęciłem się. To chyba stąd wzięła się ta moja ostatnia awersja do ludzi. Zdaje się, że trochę zgorzkniałem przez taki obrót sytuacji.
Zaskakujące, do czego w konkluzji może dojść człowiek, wpatrując się gryzmoły trzylatki. Z bezmyślnego gapienia się w kawałek papieru przejść do głębokich rozmyślań na temat własnego jestestwa, charakteru, zacząć odkrywać siebie i dojść do wniosku... że sam się w tym wszystkim pogubiłem. Pozwoliłem sobie wmówić innym, że byłem zarozumiałym gburem, tracąc przy tym poczucie własnej wartości i świadomość, kim byłem tak naprawdę. Nieomal zatraciłem własną osobę na rzecz tego, co słyszałem na swój własny temat. Po tylu latach walki z wiatrakami byłem bliski poddania się presji wywieranej przez społeczeństwo i prawie uwierzyłem w to, w co otaczający mnie ludzie chcieli, żebym uwierzył. Omal porzuciłem własne idee i wartości na rzecz ich idei i wartości, które miałem zaabsorbować i zaadoptować do własnego stylu życia i myślenia.
Całe szczęście udało mi się obudzić rychło w czas. Otworzyłem oczy i wcisnąłem hamulec wagonika kopalnianego, którym jak do tej pory wesoło i beztrosko podróżowałem z zawrotną prędkością torami w stronę urwiska. Wyglądało na to, że ledwo udało mi się wyhamować.
Kiedy myślałem o tym, jak mało brakowało do tego, żeby doszło do tragedii, aż nie mogłem powstrzymać głębokiego westchnienia ulgi, które samo wyrywało mi się z piersi. Bo w tym wszystkim najgorsza była świadomość, że to była droga tylko w jedną stronę. Jak już raz zlecisz z urwiska, to raczej twoje szanse na powrót na górę są nikłe. No chyba, że ktoś będzie na tyle miły, żeby wyłowić twoje zdewastowane zwłoki i położyć je w pobliżu krawędzi urwiska jako znak ostrzegawczy dla innych...
Mogłem nie lubić dzieci, mogłem im zazdrościć i stronić od nich, ale jednego nie mogłem zaprzeczyć. Byłem dłużnikiem Setsuko. Bo to właśnie jej laurka skłoniła mnie do rozmyślań. Bezsprzecznie musiałem jej za to podziękować w formie jakiegoś wymyślnego deseru lub czegoś innego, co mogłoby przynieść na jej pyzatą buźkę uśmiech - w jakiś awangardowy sposób, który pasowałby do naszych awangardowych charakterów. Awangardowej, młodej malarki i nieco starszego już, mniej udolnego pisarza tworzącego we własnej głowie scenariusze, a nawet fabuły całych książek, ich postacie i wszechświaty na własne potrzeby.
Idąc dalej tropem tych rozmyślań, zdałem sobie sprawę, że z pewnością nie byłem ani pierwszym, ani jedynym, który znajdował się w podobnej sytuacji. Ludzie przecież byli tak różni i niezbadani jak czarne dziury. Niby mogliśmy starać się podejść jak najbliżej do innego człowieka, ale w gruncie rzeczy było to niebezpieczne zadanie, a ponad to i tak w większej mierze wciąż mogliśmy opierać się tylko na własnych założeniach i domysłach. Zbliżenie się do kogoś groziło ryzykiem zacieśnienia więzi, wzrostu wymagań i oczekiwań oraz ewentualnym rozczarowaniem w wypadku niespełnienia ów wymagań i oczekiwań. Mogliśmy oszukiwać się, że znamy kogoś na wylot, jednak prawdą było, że wszyscy przecież nosiliśmy w sobie jakąś niezbadaną, mroczną głębię, którą ciężko było zrozumieć, objąć rozumiem, a tym bardziej spenetrować. Z pewnością mogliśmy mówić tylko o sobie, choć i nawet nie zawsze, bo przecież, kiedy zaczynaliśmy się nad sobą zastanawiać tak głęboko jak ja w tej właśnie chwili, mogliśmy odkryć w sobie pewne cechy lub przekonania, o które nie posądzalibyśmy się wcześniej. Uważając, że znamy drugiego człowieka, byliśmy tak naprawdę ignorantami i narcyzami, wierzącymi we własną nieomylność. Bo koniec końców każdy z nas musiał czasem przemilczeć, zdusić i przełknąć pewne palące i drażniące przełyk niczym żółć słowa, które aż same cisnęły się na usta. Każdy z nas w pewnych momentach zakładał maskę i udawał kogoś innego, prawda? To zdarzało się nawet najbardziej bezczelnym ludziom od czasu do czasu. W końcu mówienie prawdy i tylko prawdy nie było zawsze najlepszym sposobem na ubicie dobrego biznesu. Czasem trzeba było ugiąć ten hardy kark.
Nawet, kiedy darzyliśmy kogoś bezgranicznym zaufaniem, nasz przyjaciel nie miał zazwyczaj okazji w pełni poznać naszego charakteru, gdyż nie trwał przecież przy nas dwadzieścia cztery godziny na dobę, nie obserwował uważnie, bez mrugnięcia okiem każdej naszej pojedynczej reakcji i nie rozmyślał nad tym czy była ona prawdziwa, czy też nie. W pewnych momentach, kiedy wychodziło z nas to, co ukryte, to, czym na ogół nie popisywaliśmy się przed innymi, zwyczajnie odpuszczaliśmy, nawet jeśli w pierwszej chwili mogło to być coś, czym chcielibyśmy podzielić się z ów przyjacielem, żeby zdjąć ten ciężar z własnych barków,. Bywało też tak, że zwyczajnie zapominaliśmy. Machaliśmy lekceważąco ręką i po prostu dawaliśmy za wygraną, chcąc dać męczącej nas sprawie spokój, chcąc od niej odpocząć i trochę się zrelaksować. Nie ujawnialiśmy przed innymi wszystkich swoich twarzy z osobna. Zawsze pozostawało w nas, w środku coś, co było ukryte, coś niezbadanego i owianego swoistą tajemnicą. W takim wypadku wychodziło na to, że mogliśmy wcale nie zdawać sobie sprawy z tego, jaka i kim była osoba, którą uważaliśmy za przyjaciela lub zwyczajnie za kogoś bliskiego.
Jaki ten świat skomplikowany...
Nie ma do niego przypadkiem jakiejś instrukcji? Albo czy przynajmniej każdy z nas nie powinien dostawać takowej na samym początku? Jeśli nie, to przynajmniej jakiś "samouczek" by się przydał albo coś, tak jak to było w grach, kiedy program w telegraficznym skrócie opisywał ci, do czego służą poszczególne przyciski i co oznaczają poszczególne tryby.

Oneshot "Ferelny czwartek" Cion x Kuu (VRZEL), Rushi (ex Killaneth, Jupiter) x Kai (ex Killaneth, TRNTY D:CODE)

Dobra, przyznam szczerze, że zamierzałam publikować częściej, jednak po drodze zadziało się parę rzeczy, które dosłownie zmusiły mnie do zmiany planów na... właściwie całe życie i w ostatnim czasie byłam zajęta próbami poukładania tego całego chaosu, jaki z tego wyniknął i wyjściem z jakimś planem awaryjnym na szybko. Nie ukrywam też, że to znacząco wpłynęło na moje samopoczucie i humor, toteż nie za bardzo miałam chęci pisać. Z tego wszystkiego nawet zapomniałam, że mam zapisanego w czeluściach mojego dysku tego shota ^^'' a jako że już od dluższego czasu nic nie wstawiałam, postanowiłam wrzucić chociażby to, co "kisiło się" w moich "zapasach" ^^''''''''

Dodam też, że kiedy pytałam czy ktoś życzyłby sobie kontynuację starych serii, takich jak "Uważaj, czego pragniesz" (aka. "Bog, chcąc nas ukarać, spełnia nasze marzenia"), "Książę z bajki" etc., i jednoznaczny odzew był: "Hip-hip hurra! Tak, kontynuuj, bo to były moje ulubione serie, na które wciąż czekam!", a jednak nie widać tego jakoś po statysytkach (no 40 odsłon to nawet "ogłoszenia parafialne" mogą więcej nabić x.x), szczególnie po komentarzach, których brakuje. To też odrzuciło mnie w pewien sposób, szczególnie, że w zanadrzu mam nowe serie (napisane już po kilka rozdziałów), które teraz "kiszę", męcząc się pisząc stare gnioty, których niby wszyscy się nie mogli doczekać... a jednak, no patrz, nie. 

To było tak słowem przedwstępu. Postaram się, żeby następnym wpisem był "Książę z bajki" albo "Interesy z diabłem" - ZAPOWIADAM JEDNAK, ŻE JEŚLI "KSIĄŻĘ Z BAJKI" OKAŻE SIĘ TAKĄ SAMĄ LIPĄ JAK POPRZEDNIE STARE SERIE TO JE ZAWIESZAM I BIORĘ SIĘ ZA NOWE RZECZY, bo te wiszą nade mną jak niedoschnięte pranie i, co tu ukrywać, trochę mi tu już zatęchły i śmierdzą... >.<

Tytuł: "Felerny czwartek" (to się nawet trochę trzyma kupy, bo Kai kilka dni temu na twitterze pisał, że ma dwa złe dni pod rząd ^^'')
Paring: Cion x Kuu (Vrzel), Rushi (ex Killaneth, Jupiter) x Kai (ex Killaneth, TRNTY D:CODE)
Typ: oneshot
Gatunek: angst (?)
Beta: -

Słowem wstępu kilka zdjęć: 
Na pierwszy ogień Kai i Rushi:


Cion i Kuu:

I na koniec Cion i Rushi, żeby pokazać pewne podobieństwa między Rushim oraz Kuu (minimalne, ale jednak) oraz fakt, że Cion widział się z Rushim (jakby to miało jakiekolwiek znaczenie, though ^^'')

Otworzyłem drzwi do studia, w którym zazwyczaj nagrywaliśmy z hukiem, wściekły niczym sam diabeł wpadłem do środka. Nihit, który siedział na niewielkiej, wysłużonej kanapie pod ścianą, podskoczył przestraszony na miejscu, łapiąc się za klatkę piersiową gdzieś w okolicach trzepoczącego ze strachu serca. Saku z kolei, który zajmował miejsce na krześle obrotowym przy stole mikserskim, pozostał niewzruszony. Wciąż siedział pochylony, w głębokim rozkroku, wsparty łokciami o własne kolana. Jego nieobecny wzrok wskazywał na to, że ten odpłynął gdzieś daleko myślami i prawdopodobnie nawet nie zauważył mojego "wejścia smoka", mimo iż narobiłem nim niemało hałasu, omal nie doprowadzając przy tym gitarzystę do zwału. Blondyn sztywnym ruchem sięgnął po telefon, który wypadł mu z rąk i zaczął składać jego kolejne części w spójną całość.
- Kai... - zaczął słabym głosem.
- Gdzie on jest?! - wrzasnąłem wściekły. - Gdzie jest ta fioletowa kanalia?! - darłem się jak opętany, obrzucając uważnym spojrzeniem każdy kąt. - Zamorduję... - syknąłem pod nosem.
- Rozumiem, że jesteś zły, ale naprawdę, Kai, postaraj się uspokoić... - zaczął jedyny przytomny umysłowo muzyk, który nie stracił jeszcze nad sobą panowania.
- O nie, mój drogi - wyszczerzyłem się krzywo, paskudnie - ja nie jestem tylko "zły" - prychnąłem. - Ja jestem wkurwiony! - wrzasnąłem raz jeszcze. - I nie, nie uspokoję się! - dodałem, widząc zawczasu uniesione dłonie Nihita w pojednawczym geście. - Przynajmniej dopóki nie wyrwę tej fioletowej wszy nóg z jej kościstego tyłka i nie wepchnę jej ich do gardła, aż te z powrotem wyjdą jej dupą tył na przód! - postawiłem warunek.
Gitarzysta zamarł na moment i spojrzał na mnie z prawdziwym przestrachem. Wyglądał, jakby zastanawiał się czy mógł mnie zostawić na wolności, czy może jednak lepszym pomysłem było rzucenie się na mnie i próba unieruchomienia. Ostatecznie jednak wybrał mądrze, a więc nie zdecydował się na żadne pochopne posunięcia, których oczywiście mógłby szybko pożałować, gdyż niesiony na skrzydłach furii, w afekcie mógłbym zwyczajnie mu przywalić. W końcu westchnął tylko ciężko i rozmasował nasadę nosa, jakby próbując się odgonić od widma nadciągającej migreny.
- Masz naprawdę obrzydliwe, sadystyczne zapędy... - mruknął.
- To dopiero początek! Nie chciej wiedzieć, co jeszcze czai się w mojej głowie! - burknąłem, zakładając ręce na piersi.
- W takim razie radziłbym ci nie wdrażać w życie tego, co tam siedzi - spojrzał na mnie krzywo. - Wiesz, ile dostałbyś za to wyroku? - próbował przemówić mi do rozsądku.
- Wszystko jest warte tej radości - wyszczerzyłem się maniakalnie, prostując dumnie.
- Kai...
- Dobra, nie ma go tu, to idę poszukać go gdzieś indziej - oświadczyłem, machając lekceważąco ręką na mojego rozmówcę. - Nie będę marnował czasu - fuknąłem, po czym wyszedłem z takim samym rabanem, z jakim wszedłem do pomieszczenia.
Właściwie czwartek był moim dniem niepracującym. To właśnie zazwyczaj w czwartki załatwiałem wszystkie sprawy na mieście, zaliczałem obowiązkowe wizyty u lekarza, robiłem zakupy na cały przyszły tydzień, odwiedzałem rodziców, umawiałem się ze znajomymi na spotkanie, a jak starczyło mi czasu to nawet szedłem na masaż albo do łaźni publicznych. To był dzień zarezerwowany dla mnie i moich potrzeb. Nie tym razem jednak. W ten felerny czwartek było zupełnie inaczej. Musiałem odwołać obiad u rodziców oraz gnać do studia na złamanie karku z ów łaźni publicznych, przez co swoją drogą wciąż miałem jeszcze mokre włosy. Jeśli w rezultacie tego wszystkiego nabawię się jakiejś grypy albo innego choróbska, to jak babcię kocham!, to Rushi będzie płacił za moje leki, gdyż była to właśnie jego wina, że musiałem zjawić się w pracy w mój dzień wolny.
I nie zrozummy się źle, to nie było nic w stylu: "Ej, stary, nagrałem super ścieżkę dźwiękową, musisz koniecznie ją obczaić!" albo "Przez przypadek usunąłem pliki, które mi ostatnim razem dałeś. Możesz przyjechać i podrzucić mi je na przenośnym dysku?". Nic tak przyjemnego i mało znaczącego. Sprawa była znacznie większego kalibru. Właściwie była to sprawa życia i śmierci. Być albo nie być. A przynajmniej dla mnie...
Okazało się, że Rushi na boku już od jakiegoś czasu szukał sobie innego zespołu. Killaneth było jego pierwszą grupą, jednak zanim w ogóle zdarzyliśmy rozwinąć skrzydła, ten postanowił uprzejmie nas poinformować, że opuszcza nasz skład na rzecz objęcia pozycji basisty Jupitetera. Fajnie, nie? Od tak sobie postanowił zdezerterować i odejść, jakbyśmy nic dla niego nie znaczyli, bo na horyzoncie pojawiła się potencjonalnie lepsza oferta. To tak, jak z kontem oszczędnościowym. Widzisz lepsze oprocentowanie i w trymiga podejmujesz decyzję o przeniesieniu swoich oszczędności z jednego banku do drugiego, z jednego konta do drugiego. Otwierasz jedno, drugie zamykasz. Proste. Machasz parafkę na cyrografie z niekończącą się listą kruczków i uśmiechasz się zadowolony z siebie, ciesząc się poczuciem zrobienia dobrego interesu.
Dokładnie tak potraktował nas basista. Jak rzeczy. Jak przedmioty bez uczuć. Jak śmieci. Jak stare zabawki, które rzucił w kąt, kiedy już się nimi znudził, kiedy dostał nowe. Myślał, że cała ta sprawa tak łatwo się zakończy? Że od tak po prostu zaakceptujemy jego decyzję i przytakniemy mu, życząc wszystkiego, co najlepsze na dalszej drodze kariery? Niedoczekanie. Jasne, nie myślcie, że byłem idiotą, który wyobrażał sobie, że mógł zatrzymać kogoś przy sobie na siłę. Skoro fioletowowłosy muzyk postanowił odejść i tak odszedłby prędzej czy później, jednak ja przynajmniej zamierzałem w dość znaczący sposób utrudnić mu życie, zanim ten mógłby wyjść z mojego na dobre. Swoim zachowaniem chciałem dać mu do zrozumienia, że ludzi nie traktuje się w ten sposób - w szczególności swoich najbliższych współpracowników, którzy ci ufali, którzy zapatrywali się na ciebie jako na przyjaciela... a może nawet kogoś więcej...
Tak, bo wyobraźcie sobie, że jakby tego wszystkiego wciąż było mało, to ja i Rushi byliśmy dla siebie kimś więcej niżby tylko kolegami z pracy... a przynajmniej ja żyłem w takim przekonaniu aż do dnia dzisiejszego. Zdarzyło nam się kilka razy po koncercie wyjść wspólnie na piwo, zaczęliśmy rozmawiać, gadka kleiła się całkiem nieźle... Doszukiwałem się coraz więcej wspólnych cech, które nas ze sobą łączyły. Czas leciał i jakoś tak wyszło, że zbliżaliśmy się do siebie. Z ów czasem zaczęliśmy nawet wspólnie wychodzić bez potrzeby zasłaniania się wymówkami, że to tylko spotkanie po pracy, że to nic znaczącego, że to przypadek. Zaczęliśmy się umawiać, a w rezultacie nawet wylądowaliśmy wspólnie w łóżku. Nie powiem, między nami wciąż nie padły słowa "kocham cię" ani żaden z nas oficjalnie nie nazywał tego drugiego "swoim chłopakiem" czy "partnerem", ale miałem wrażenie, że to wszystko zmierzało właśnie w tym kierunku. Że to tylko kwestia tego upływającego czasu. W końcu wciąż tak dobrze, ze wszystkimi, najdrobniejszymi szczegółami pamiętałem, kiedy leżeliśmy wspólnie w moim łóżku przytuleni do siebie, rozmawiając o przyszłości naszego zespołu, o naszych osobistych planach, obdarowując się przy tym drobnymi pocałunkami w różnych partiach ciała oraz popijając mocną, czarną kawę. 
Ta, jak łatwo się domyślić, wtedy też był czwartek...
Zaledwie zeszły czwartek.
A już tydzień po tym incydencie basista zdążył o wszystkim zapomnieć, spuścić wszystkie wspomnienia związane ze mną oraz tym pamiętnym dla mnie porankiem w toalecie, do której udał się po skończeniu swojej czarnej, mocnej kawy, którą dla niego przygotowałem. Rezultatem tego było to, że teraz zupełnie bez serca i krzty przyzwoitości zamierzał zostawić Killaneth, a co więcej, zamierzał także zostawić mnie i zwyczajnie odejść.
Świadomość, że muzyk rozpatrywał całą tę sytuację w kategoriach nic nieznaczącej była dla mnie bolesna, gdyż dla mnie to była pierwsza relacja, w którą zaangażowałem się i w którą przede wszystkim chciałem brnąć dalej od dłuższego czasu. Zdawało się, że... że faktycznie obdarzyłem go jakimś uczuciem, a ten bez wahania czy chwili pomyślunku potrafił skreślić mnie i wykopać ze swojego życia, zupełnie tak jakbym nigdy nie był jego częścią.
Bo może i nie byłem. Może to wszystko była tylko piękna iluzja, którą sam sobie stworzyłem, w której chciałem żyć. Może faktycznie od samego początku byłem dla niego nikim. Jakimś idiotą drącym się do mikrofonu pod dyktando jego ścieżek dźwiękowych. Wizją darmowego seksu, noclegu i porannej kawy.
Przemierzałem korytarze studia szybkim, sprężystym krokiem. Byłbym minął klatkę schodową schodów pożarowych, która robiła nam za palarnię, niezainteresowany, gdybym nie dostrzegł w porę szybkiego mignięcia znajomych, fioletowych włosów
- Hej! Stój! - wrzasnąłem i rzuciłem się biegiem w stronę ów schodów.
Wbiegałem po metalowych schodkach po dwa na raz próbując dogonić chłopaka, którego chyba albo ruszyło sumienie, albo zdawał sobie sprawę, że unikanie mnie po tym, co zrobił, było najbezpieczniejszą dla niego opcją, gdyż ten zaczął przede mną uciekać. Wbiegł na pierwsze piętro i chciał kontynuować dalej swoją ucieczkę zacienionym korytarzem, jednak okazałem się być od niego szybszy i udało mi się go złapać. Zacisnąłem dłoń na materiale jego bluzy, zatrzymując go i ciągnąc go w swoim kierunku, mimo iż ten stawiał znaczący opór.
- Co ty sobie wyobrażasz, co?! - ryknąłem na niego. - Uduszę cię, ty gadzie... - syknąłem i odwróciłem go do siebie przodem. 
W ciemności nie widziałem jego twarzy, jednak i tak mogłem zauważyć, że się bał. Czułem, jak całe jego ciało drżało i spinało się pod wpływem mojego dotyku. 
- Jeśli myślisz, że pozwolę ci tak odejść, to grubo się mylisz! - ściągnąłem gniewnie brwi.
- A-ale o co... o co chodzi? - wydukał niemalże płaczliwie. - Przecież ja cię nawet nie znam! - pisnął.
- Jak to "o co chodzi"?! - potrząsnąłem nim, żeby odświeżyć mu pamięć. - Ach, teraz to mnie już nie znasz, tak?! - prychnąłem wściekle. - Pozwól zatem, że cię oświecę! - warknąłem. - Nie zamierzałeś przypadkiem w najbliższym czasie zmienić zespołu?! - zapytałem ironicznie. - Nie zamierzałeś wbić mnie, Nihitowi i Saku noża w plecy, a potem zostawić nas samych sobie i odejść z uśmiechem na ustach?! - burknąłem niskim głosem.
- Nie! - zawołał. 
- Nie kłam, idioto! - zganiłem go. - Dałeś wypowiedzenie managerowi! - szarpnąłem nim raz jeszcze. - Co? Twój pierwszy zespół okazał się być dla ciebie porażką? To było dla ciebie za mało? Postanowiłeś sięgnąć po coś więcej? - zacisnąłem szczęki ze złości.
- Nie, na litość wszystkich bożków shinto, nie! - pisnął. - Vrzel jest moim pierwszym zespołem, a i owszem, ale zamierzam kontynuować w nim grę! - zapewnił.
- To w takim razie niby po cholerę... - urwałem. - Chwila... - zreflektowałem się. - "Vrzel"? - zdumiałem się, na co chłopak energicznie pokiwał głową.
- Hej, co to za wrzaski na korytarzu?! - ktoś wychylił się z jednej z sal. 
Ja w tym czasie pociągnąłem trzymanego za fraki chłopaka do wąskiego snopa światła padającego z wysokiego okna klatki schodowej, aby przyjrzeć mu się uważniej. Dopiero po chwili zorientowałem się, że... przede mną wcale nie stał Rushi. Był to bardzo podobny do niego chłopak, jednak zdecydowanie nie był to basista mojego zespołu we własnej osobie. 
- Co ty robisz z Kuu?! Zostaw go! - nieznajomy wybiegł na korytarz i odtrącił moje ręce od fioletowowłosego, który wpatrywał się we mnie z przerażeniem załzawionymi oczami.
- Ja... - zająknąłem się zdziwiony nie na żarty. - Przepraszam... - wydusiłem z siebie w końcu z trudem. - Wziąłem cię za... za kogoś innego - wytłumaczyłem się.
- I to niby dlatego omal nie złamałeś nosa mojemu gitarzyście? Wyglądałeś, jakbyś szykował się, żeby mu przywalić! - zdesperowany wyrzucił ręce w powietrze.
- Ja... - zacząłem nieskładnie. - Ale to po cholerę uciekałeś przede mną, skoro jesteś niewinny? - spojrzałem na wspomnianego Kuu, który tulił się teraz do boku swojego wybawcy. Chłopak spojrzał na mnie urażony.
- Bo... bo zacząłeś na mnie krzyczeć! Przestraszyłem się! - wytłumaczył piskliwym głosem, po czym w ogóle schował się za plecami drugiego muzyka, którego jeszcze nie znałem. Ten westchnął ciężko.
- Dobra, Kuu, uspokój się, to było nieporozumienie - spróbował załagodzić sytuację. - Jestem Cion - przedstawił się. - Słyszałem, że wspominałeś o Nihicie i Saku, więc wnioskuję, że ty jesteś Kai z Killaneth? - zapytał.
- Zgadza się - przytaknąłem się.
- I szukasz Rushiego? - dopytywał.
- Tak... - warknąłem, mimo iż wcale nie byłem zły na Ciona. Na wspomnienie imienia basisty wciąż krew się we mnie gotowała. - Wiesz, gdzie on jest? - zapytałem.
- Wiem, ale szczerze powiedziawszy to nie jestem przekonany, co do tego czy powinienem ci mówić o tym, gdzie możesz go znaleźć - rzucił mi nieufne spojrzenie. - Jeszcze coś mu zrobisz - wyjaśnił, kiedy spojrzałem na niego wyczekująco, niemo nakazując mu rozwinąć swoją myśl.
- Słuchaj, sorry za tę akcję z twoim gitarzystą, ale nie wtrącaj się w to, co dzieje się w moim zespole, okej? - burknąłem, krzyżując ręce na piersi. - Nic ci do tego. To sprawa między mną a Rushim i im szybciej dojdziemy z nią do ładu, tym lepiej. Więc byłoby mi bardzo miło, gdybyś jednak zechciał współpracować i powiedział mi, gdzie mogę go znaleźć - syknąłem.
- I tu się właśnie mylisz, przyjacielu - uśmiechnął się krzywo, taksując mnie nieprzyjaznym spojrzeniem. - Ta sprawa w pewien sposób mnie dotyczy, gdyż Rushi jest moim przyjacielem - wyjaśnił.
- Oho, jasne - przewróciłem oczyma. - Dać ci dobrą radę? Uważaj, żebyś nie przejechał się na tym stwierdzeniu, bo ja też jeszcze do niedawna nazywałem Rushiego swoim przyjacielem i patrz, jak ten pięknie wypiął się dupą na mnie i na cały mój zespół, zostawiając nas z ręką w nocniku! - zirytowałem się.
Wtem na korytarz wyszła kolejna osoba z tej samej sali. Od razu z daleka poznałem tę drobną postać basisty, który słysząc moje słowa sam postanowił się ujawnić. Najwidoczniej domyślił się, że nie odpuściłbym, aż do momentu, w którym wreszcie udałoby mi się dopiąć swego.
- Kai? - odezwał się cicho, nieśmiało, tak jak to miał w zwyczaju. Nie miałem pojęcia, jak kiedyś mogłem doszukiwać się w tym czegoś uroczego... Teraz to było wyłącznie irytujące. - Co ty tutaj robisz? - zdziwił się. - W końcu jest czwartek. Twój dzień wolny - zauważył.
- No patrz, ktoś mi go zepsuł - prychnąłem, ruszając w jego stronę. 
Fioletowowłosy drgnął i mimowolnie cofnął się o krok do tyłu. Widocznie faktycznie musiałem wyglądać jak sam rozsierdzony demon, skoro wszyscy odczuwali palącą potrzebę pierzchania na boki na mój widok. 
- Nihit zadzwonił do mnie, żeby przekazać mi wiadomości od managera. Myślisz, że w takiej sytuacji mógłbym spokojnie relaksować się podczas masażu? - spojrzałem na niego twardo z góry z racji dzielącej nas różnicy we wzroście.
- Więc już wszystko wiesz? - podrapał się nieporadnie po karku. - Nie rozumiem zatem, dlaczego jesteś zły... - wyznał.
- Jak to nie rozumiesz dlaczego? - spojrzałem na niego jak na idiotę. - Może dlatego, że odchodzisz z zespołu, zostawiając naszą trójkę w potrzasku? Do cholery, Rushi, o co ci chodzi? Przecież dobrze nam szło! - krzyknąłem. - Zdobywaliśmy sławę, nagraliśmy dwa dobre single, mieliśmy wspaniały image, a ty nagle zdecydowałeś się zniszczyć tę sielankę bez powodu! - załamałem ręce. - Chcesz więcej pieniędzy? - zgadywałem. - Proszę bardzo, możesz wciąć wszystkie moje premie i bonusy, nie dbam o to! - prychnąłem. - Chcesz skupiać na sobie więcej uwagi? - kontynuowałem. - Nie ma najmniejszego problemu! Możemy skupić się bardziej na twojej osobie w nagraniach i podczas występów! - zawołałem. - Do cholery, mogę ci dać wszystko, czego chcesz, tylko powiedz mi, o co ci chodzi, a nie ni z gruchy, ni z pietruchy zaczynasz pakować manatki i bez słowa odchodzisz w najmniej oczekiwanym momencie!
- Myślałem, że będziesz się cieszył z tego, że zostałem doceniony przez takich muzyków jak Zin, Hizaki czy Teru i że dostałem ofertę dołączenia do ich składu... - mruknął cicho. - Myślałem, że będziesz cieszył się z mojego sukcesu razem ze mną - spuścił głowę.
- Dlaczego, do ciężkiej cholery, w ogóle chcesz opuścić Killaneth? - dopytywałem. - Co ci w nas nie pasuje? Chcesz po prostu grać z kimś sławniejszym od nas? - spojrzałem na niego z dystansem.
- Ja... po prostu... - dukał. - Kiedy Zin zaproponował mi wspólną grę potraktowałem to jako szansę na osobisty rozwój. Nie mam nic ani do ciebie, ani do Nihita, ani Saku. Lubię was, ale myślę, że Jupiter może mi stworzyć lepsze warunki do rozwinięcia skrzydeł - wytłumaczył tak cicho, że ledwo mogłem go dosłyszeć. 
- A, rozumiem - mruknąłem. - Więc nic do nas nie masz, ale cię ograniczamy, tak? Nie jesteśmy wystarczająco dobrzy dla jegomościa Rushiego - skłoniłem się z udawanym szacunkiem. - Nie to co wielki Zin, Hizaki czy Teru, gwiazdy międzynarodowej sceny, którzy są łatwo rozpoznawalni i wokół których zawsze kwitnie zainteresowanie, prawda? - ironizowałem.
- Kai, to nie tak... - zaczął płaczliwie i pociągnął nosem.
- Nie Rushi, to dokładnie tak - przerwałem mu. - Nie dałeś nam nawet szansy się rozwinąć, pokazać, na co nas stać, tylko z miejsca nas skreśliłeś. Poleciałeś na sławę i kasę całej tej przedpotopowej trójki jak napalona fanka - skrzywiłem się z obrzydzeniem. - Ale dobra. Niech będzie. To twoje decyzja - podniosłem ręce, wymownie pokazując tym samym, że nie chciałem mieć z tą sprawą nic więcej wspólnego. - Rób sobie, co chcesz - prychnąłem. - Powodzenia w życiu i dalszych sukcesów na drodze kariery - sarknąłem, powoli oddalając się od niego. - Wiedz tylko, że to, co zrobiłeś jest w mojej opinii gorzej niż tylko obrzydliwe i gorszące. Naprawdę miałem cię za przyjaciela, wiesz?... może nawet za kogoś więcej... - dodałem ciszej, odwracając od niego wzrok. - Ale w porządku. Ty podjąłeś swoją decyzję. Postanowiłeś wbić mi nóż w plecy i posłać do diabła. Nie ma problemu - rozłożyłem bezradnie ręce. - Jakoś to przeboleję. Nie z takich opresji już wychodziłem. Nie przychodź tylko do mnie zapłakany, kiedy wieki Zin, Hizaki i Teru znudzą się takim żółtodziobem jak ty i wrzucą cię w jakiś zapomniany kąt dokładnie w ten sam sposób, w jaki ty wyrzucasz dziś Killaneth. Nie przychodź potem do mnie błagać na kolanach, żebyś mógł wrócić do składu, jeśli nam powiedzie się bez ciebie - syknąłem. - Bo wierz mi, że dołożę wszelkich starań, nawet jeśli miałbym powyrywać sobie przy tym wszystkie żyły, żebyśmy odnieśli ten pieprzony sukces! BEZ CIEBIE! - wrzasnąłem, po czym odwróciłem się szybko na pięcie i odszedłem.
Zbiegłem schodami na parter i dopiero w momencie, kiedy byłem pewien, że nikt mnie nie widzi, otarłem łzy rękawem bluzy. Te słowa przychodziły mi z trudem i bólem. Bo naprawdę zależało mi na basiście. Doceniałem go nie tylko jako muzyka, ale także jako bliską mi osobę. Obdarzyłem go uczuciem, oddałem mu swoje serce, a ten wyrzucił je do kubła na śmieci z napisem "odpadki organiczne".
Odetchnąłem głęboko, pociągnąłem nosem po raz ostatni, po czym na powrót wyprostowałem się i zamierzałem wrócić do Saku i Nihita, kiedy nagle doszedł mnie odgłos płaczu. Z jakiejś racji mogłem iść o zakład, że wcale nie był to płacz przestraszonego Kuu...
Potrząsnąłem głową. Nie było sensu w tym, abym wmawiał sobie kolejne kłamstwa i budował wokół siebie kolejną, piękną iluzją drżącej mrzonki. Czas było z tym skończyć i wyjść naprzeciw rzeczywistości w jej nieprzychylnej postaci, takiej, jaka przychodziła ona naprawdę. Czas było skończyć z tą słabością i wziąć się ostro do pracy, pokazać, że Rushi wcale nie był mi do niczego potrzebny. Ani w karierze muzyka, ani tym bardziej w szczęściu osobistym. Zamierzałem wyciąć go ze swojego życia w identyczny sposób, w jaki ten zrobił to ze mną. 

*** 

Minęło kilka miesięcy. Kilka długich miesięcy wypełnionych po brzegi żmudną pracą, muszę przyznać. Ale ostatecznie opłacało się. Killaneth bez Rushiego nie przetrwał, ale w ostateczności udało mi się zawiązać nowy projekt z Saku, który nazwaliśmy TRNTY D:CODE oraz do którego dołączyło dwóch nowych muzyków - Shio oraz Masato znany pod pseudonimem MST. Obaj przeszli oni przez nasz bardzo szczegółowy plan sprawdzający potencjalnych kandydatów na naszych współpracowników pod każdym możliwym aspektem - nie tylko umiejętności grania na instrumentach, znajomości branży, ale także ludzkich odruchów, konkretnych zachowań w danych, ukartowanych sytuacjach oraz wiele innych. Przyznam, że tym bardziej "socjologicznym" zapleczem zajmował się Saku, gdyż on interesował się i znał się na tym temacie znacznie lepiej niż ja. Ja jedynie wymagałem posiadania pod ręka ludzi, którzy nie zdezerterują mi przy pierwszej lepszej okazji. Chciałem mieć wreszcie przy sobie osoby, którym mogłem ufać i na których mogłem się wesprzeć w razie potrzeby. Były perkusista po rozwiązaniu Killaneth dowiódł mi swojej wierności, dlatego od tej pory zapatrywałem się na niego jak na prawdziwego przyjaciela i całkowicie mu ufałem.
Po długich przygotowaniach oraz negocjacjach z wytwórnią w końcu mogliśmy zacząć właściwa pracę. Mieliśmy już look, nazwę i obecnie skończyliśmy nasz pierwszy singiel, który w moim własnym mniemaniu brzmiał naprawdę dobrze. Wyjątkowo postarałem się nad "Gravity", gdyż chciałem, żeby ta piosenka wypadła jeszcze lepiej od "Apocrypha" Killaneth, nad którą zarywałem całe noce, żeby dopracować ją w każdym najmniejszym calu i aspekcie. W przyszłym tygodniu mieliśmy zacząć nagrania i zdjęcia do video. Nie mogłem się już doczekać, żeby zaprezentować fanom, co dla nich przygotowałem. Właściwie to byłem pozytywnie zaskoczony tym, że pewni ludzie pomimo stosunkowo długiej przerwy, jaka powstała między disbandem Killaneth a zawiązaniem TRNTY D:CODE oraz zapowiedzeniem pierwszego singla, wciąż interesowali się moją działalnością i czekali z niecierpliwością na wiadomości. To mnie budowało. W takich właśnie chwilach cieszyłem się najbardziej, że wybrałem w życiu zawód muzyka.
Siedziałem właśnie w kawiarni w naszym studiu czekając na Saku, który się spóźniał. Muzyk rano chodził na siłownię, więc czasem zdarzało mu się spóźnić na poranną kawę, którą zazwyczaj mu kupowałem, aby po ćwiczeniach nie wylądował czołem w mikserze - a przynajmniej tak to sobie tłumaczyłem. Prawdą jednak było to, że nawet w tak drobny i nic nieznaczący sposób starałem mu się jakoś, chociażby minimalnie odpłacić za jego wierność oraz wsparcie, którego mi udzielał. Chciałem mu w jakiś sposób pokazać, że to doceniam, że ten coś dla mnie znaczy jako przyjaciel - że nie rzucę go w kąt niczym starą, szmacianą lalkę tak jak zrobił to Rushi - chociażby przez kupno kawy i zrywanie się wcześniej z łóżka tylko po to, aby kupić mu tą przeklętą kawę.
Westchnąłem ciężko nachylając się nad własnym napojem i wdychając jego przyjemny aromat. Byłem zziębnięty po spacerze w zimnicy, na dworze wciąż było ciemno, a ja byłem niewyspany jak diabli i nie marzyłem o niczym innym jak ponownym zakopaniu się pod pierzyną we własnym łóżku. Niestety, wylegiwaniem się na materacu nie dało się osiągać sukcesów w tej branży... a szkoda.
Wtem usłyszałem szuranie towarzyszące odsuwaniu krzesła. Podniosłem spojrzenie, będąc pewnym, że to Saku nareszcie się pojawił i dosiadł się do mnie, jednak pomyliłem się. Naprawdę zdziwiłem się, kiedy naprzeciw siebie zobaczyłem Rushiego, który nie miał już wcale fioletowych, a ciemnobrązowe włosy. Niemniej, pomimo tej zmiany wciąż go rozpoznałem i nie miałem żadnych złudzeń, co do tego, kim była osoba siedząca naprzeciwko mnie.
- Dzień dobry - przywitał się z delikatnym uśmiechem, obejmując wypielęgnowanymi dłońmi swój własny kubek z kawą.
- No zobaczymy czy będzie on znowu taki dobry... - mruknąłem, krzywiąc się.
- Dalej jesteś na mnie zły? - spojrzał na mnie zmartwiony.
- Zgadza się - uparłem się. - Myślisz, że jak minęło parę tygodni to o wszystkim zapomnę? Podejrzewasz mnie o sklerozę czy o bycie łaskawą osobą? - fuknąłem. - Niezależnie od tego, który wariant jest tym prawdziwym, oba są błędne - dodałem, nie czekając na jego odpowiedź. - Czego chcesz? - burknąłem, upijając łyk swojego napoju, który ewidentnie nie był mi już potrzebny. Moje serce zaczęło bić znacznie szybciej przez złość, która pomogła mi otrząść się z resztek snu, jaki zalegał mi na powiekach.
- Chciałem tylko porozmawiać - zawstydzony spuścił wzrok. - Przywitać się...
- Jasne. Mission complete, możesz odejść. Krzyżyk na drogę - odprawiłem go oschle. Chłopak podniósł spojrzenie raz jeszcze i zrobił smutną minę. - To na mnie nie zadziała - uprzedziłem go, krzyżując ręce na piersi.
- Ech, wcale nie chcę wkupywać się w twoje łaski ani wcale naiwnie nie liczyłem na to, że wrócimy do momentu, w który nasza znajomość zatrzymała się przed moim odejściem - odezwał się. - Niemniej, pomyślałem, że przekażę ci pewną wiadomość, która może poprawić ci humor - dodał. Milczałem, pozwalając mu kontynuować. - Zin odchodzi z Jupitera - oświadczył prosto z mostu, na co ja wytrzeszczyłem na niego oczy w niedowierzaniu. - Nie upubliczniliśmy jeszcze tej wiadomości, ale chciałem, żebyś wiedział jako pierwszy.
- Dlaczego mi o tym powiedziałeś? - zdziwiłem się.
- Nie wiem... Myślałem, że ucieszy cię fakt, że niejako wróciła do mnie karma czy jakkolwiek inaczej zechciałbyś to nazwać - wzruszył szczupłymi ramionami. - Kiedyś ja zostawiłem ciebie, teraz Zin zostawia mnie i przyszłość Jupitera jest niepewna. Hizaki i Teru znów angażują się w sprawy Versailles, jak i solowy projekt Hizakiego, więc właściwie hiatus, jeśli nie disband Jupitera byłby im całkiem na rękę. Ściągnęłoby to z ich barków trochę obowiązków, przez co mogliby odetchnąć z ulgą - zauważył.
- Więc zostałeś na lodzie? - westchnąłem.
- Poniekąd... - przytaknął niechętnie. - Nie przyszedłem jednak błagać, żebyś pozwolił mi grać w swoim nowym zespole. Wiem, że masz już nowy, pełny skład i mnie nie potrzebujesz - uśmiechnął się sztucznie.
- Dlaczego pomyślałeś, że wiadomość o twoim nieszczęściu mnie uszczęśliwi? - spojrzałem na niego poważnie.
- Ja... - zająknął się. - Nie wiem... Po prostu pomyślałem, że... Sam nie wiem... Wtedy, kiedy ostatni raz cię widziałem byłeś taki zły na mnie... Myślałem, że... - motał się we własnej wypowiedzi.
- Nie czerpię radości z cudzego niepowodzenia - postawiłem sprawę jasno. W tym momencie do kafejki wszedł Saku z torbą sportową przewieszoną przez ramię. - Nie cieszę się z tego, co ci się przytrafiło, ale nie zamierzam ci także pomóc. W pewnym sensie masz rację. Karma do ciebie wróciła - skwitowałem. - A teraz wybacz, ale mój przyjaciel już na mnie czeka. Musimy zająć się pracą - zakończyłem dość chłodno, po czym odszedłem od stolika do zdziwionego chłopaka, który stanął niczym kołek wmurowany w podłogę w drzwiach lokalu i wpatrywał się we mnie z niedowierzaniem.
- Czy to był Rushi? - zapytał, żeby się upewnić.
- Obecnie Rucy, choć, jak widać, nie na długo... - poprawiłem go, wręczając mu jego kawę.
- Dzięki... - mruknął. - Czego chciał? - dociekał
- Pogadać - zbyłem go.
- Pogadać o czym? - nie dawał za wygraną. - Chciał do ciebie wrócić?
- Na tyle głupi jeszcze nie jest - prychnąłem, ruszając w kierunku naszej sali. - Poza tym tak naprawdę nigdy nie byliśmy razem, więc nie ma, do czego wracać - sprostowałem.
- Kai - Saku zastąpił mi drogę, lustrując mnie bacznie od stóp do głów. - Nie daj mu się znów omotać, co? - zmarszczył brwi.
- Nie zamierzam - zapewniłem, po czym wyminąłem go lekkim krokiem, udając nieprzejętego całą tą sytuacją.
Potraktowanie basisty w taki sposób było dla mnie w pewny sposób strzałem w stopę. Próbowałem utwierdzić sam siebie w przekonaniu, że nie potrzebuję go, żeby być szczęśliwym, jednak nie umiałem zaangażować się w żadną inną znajomość czy relację z drugim człowiekiem. Wręcz na siłę próbowałem sobie kogoś znaleźć, chociażby jakąś "zapchajdziurę", jednak moje starania spełzły na niczym. Może i mogłem funkcjonować bez niego jako muzyk, ale jako człowiek... Ech, nie chciałem się do tego przyznać, ale w jakiś sposób nie potrafiłem się bez niego obejść. Wciąż darzyłem go jakimś uczuciem nawet pomimo tego, jaki ten wyciął mi świński numer. Wciąż go kochałem, jednak nie zamierzałem drugi raz dać sobie wejść na głowę. Chciałem w jakiś sposób go ukarać. Chciałem pokazać mu, że nie wszystko mógł osiągnąć dzięki spojrzeniu zbitego psa lub niewinnemu uśmieszkowi. Chciałem dać mu nauczkę, pomimo tego, że przy tym karałem i raniłem sam siebie, posługując się obusiecznym mieczem - wyrywałem sobie te wcześniej wspomniane festony żył, jednak nie z powodu przepracowania, a wysiłku, jaki musiałem włożyć w to, aby pozostać wobec niego chłodnym i obojętnym, żeby nie wejść drugi raz do tej samej rzeki jak ten skończony idiota.
A może byłem zbyt surowy w swojej opinii? Wszyscy w końcu byliśmy tylko ludźmi, a popełnianie błędów jest rzeczą ludzką. Może wreszcie nadszedł ten pamiętny czas, w którym powinienem nauczyć się przebaczać i puszczać pewne zdarzenia w niepamięć? Może... Z drugiej strony jednak Saku widocznie był takiemu scenariuszowi przeciwny. Wolał mnie skupionego na sukcesie TRNTY D:CODE, maniakalnie oddanego pracy. 
Co zatem było właściwym rozwiązaniem? I czy ta sytuacja posiadała w ogóle jakiekolwiek "właściwe" rozwiązanie, które pozwoliłoby na to, aby i wilk był syty, i owca cała?