"Uważaj, czego pragniesz" cz.7

Ten rozdział powstał w bólu i znoju ^^'' Mam nadzieję, że docenicie ten gest z mojej strony i uraczycie mnie jakimiś komentarzami, tym bardziej, że wiele osób domagało się kontynuacji tej serii C'':

Krótkie streszczenie poprzednich wydarzeń: Kouyou nie jest zadowolony z życia, jakie prowadzi jako chłopak. Uważa, że bycie dziewczyną ma wiele zalet i jakimś cudem akurat w dzień, w którym przynosi rodzicielce kolejną naganę za podrobione zwolnienie z zajęć wychowania fizycznego, dostaje to, czego chce. Następnego dnia budzi się jako Kiyoko i nikt nie pamięta jego poprzedniego "wcielenia" z wyjątkiem jego najlepszego przyjaciela, Rukiego. Takanori oraz uwięziony w damskim ciele Takashima zaczynają panikować, a Uruha z czasem odkrywa coraz więcej minusów przynależenia do płci pięknej. Największym z nim okazuje się jednak fakt, że jego przyjaciel najwidoczniej przestraszył się jego dziwnej przemiany, w szczególności, kiedy zorientował się, że Kiyoko może żywić do niego jakieś cieplejsze uczucia wykraczające poza stopę przyjacielską. Po drodze napatocza się kapitan drużyny koszykarskiej, Aoi, który widocznie jest zainteresowany Uruhą. Jego kuzynka, Yui, chodząca do klasy z Takashimą, próbuje pomóc mu w zdobyciu jego serca, jednak ten jest wyjątkowo oporny. Z czasem Yuu orientuje się, że jego działania są nieefektywne ze względu na blondyna pojawiającego się na horyzoncie, w którego zapatrzona jest jego wybranka serca. Niemniej, to nie zraża go do dalszych prób, a wraz z tym, jak Matsumoto staje się tylko coraz bardziej mglistym wspomnieniem, Shiroyama staje się położonemu w bardzo nietypowej sytuacji chłopakowi coraz bliższy, jednocześnie odkrywając jego sekrety...

"Uważaj, czego pragniesz" cz.7
(aka. "Bóg, chcąc nas ukarać, spełnia nasze marzenia")

- Nareszcie jesteś! - usłyszałem podniesiony głos rodzicielki, kiedy tylko przekroczyłem próg domu i nie zdążyłem nawet poinformować o swoim powrocie pozostałych domowników donośnym krzykiem. - Tata powiedział, że poszłaś uczyć się z koleżanką do biblioteki, ale na miłość pańską, ileż można spędzać czasu poza domem? - matka posłała mi zmartwione spojrzenie.
Po tym, jak kobieta zaciągnęła mnie siłą do ginekologa, będąc święcie przekonana, że zacząłem sypiać z Takanorim, przezornie wolałem nie mówić jej o żadnych spotkaniach z płcią przeciwną - bo prawdą było, że dzisiejsze popołudnie spędziłem na randce z Aoim. Wolałem przemilczeć tę kwestię i poinformować drugiego rodzica o późniejszym powrocie do domu, wykręcając się jakąś tanią wymówką... tak przezornie. Bo przezorny zawsze ubezpieczony, prawda?
Na usta cisnęła mi się burkliwa odpowiedź: "Długo.", bo w istocie nie spieszyło mi się jakoś specjalnie do domu, jednak całe szczęście udało mi się opanować i ugryźć w język, zanim chlapnąłem coś głupiego, czego później mógłbym srogo żałować.
Nawet ojciec, który zazwyczaj pracował od rana do nocy, przez to tak naprawdę nie miałem zbyt wiele okazji, żeby się z nim widzieć, był już w domu, co świadczyło o tym, że moje spotkanie z brunetem faktycznie trochę przeciągnęło się w czasie. Nie żałowałem jednak tego, w jaki sposób spędziłem dzisiejsze popołudnie. Nie rozpatrywałem go w kategoriach czasu straconego. Ani trochę. Właściwie to nawet nie pamiętałem, kiedy ostatnio czułem się tak dobrze przy drugiej osobie - tak swobodnie, beztrosko, bezpiecznie...
Tata siedział przy stole w jadalni i czytał gazetę po dopiero co skończonym posiłku, o czym świadczyły wciąż stojące przed nim brudne naczynia. Ojciec rzucił mi znudzone spojrzenie znad lektury, które niby w żaden sposób nie wyrażało dezaprobaty względem mojego późniejszego powrotu, jednak jego mina mówiła mi, że już mnie rozgryzł. Wiedział, że wcale nie poszedłem się uczyć tylko zasłaniałem się zakuwaniem jako wymówką. Dał mi to jasno do zrozumienia szybkim, chłodnym spojrzeniem, jednak nie skomentował w żaden sposób mojej postawy ani nie wyglądało na to, żeby zamierzał wyciągnąć wobec mnie żadnych, późniejszych konsekwencji. Ot po prostu domyślił się mojego małego kłamstewka. Niemniej, sam fakt, iż zostałem tak szybko zdemaskowany dowodził tego, że byłem słabym kłamcą... albo zwyczajnie nasze męskie jaźnie i podświadomości wciąż umiały się ze sobą jakoś podprogowo porozumiewać i działały na jednych falach, nawet jeśli moja męska jaźń była uwięziona w kobiecym ciele, i z tej racji mężczyzna szybko domyślił się prawdy.
- Daj jej spokój - fuknął rodzic, który wyglądał na równie poirytowanego przesadną troską matki w ostatnich dniach jak i ja sam. - Przecież uprzedziła, że wróci później i powiedziała, gdzie będzie. Poza tym dziewczyna też musi mieć jakiś znajomych - stanął po mojej stronie, za co miałem wielką ochotę podejść do niego i wyściskać, wymownie zajmując miejsce za jego plecami, pokazując tym samym kobiecie, że stanowiliśmy dla niej opozycję.
- No tak, ale... - rodzicielka chciała kontynuować, jednak jej małżonek nie dał dojść jej do słowa.
- Mówię ci przecież, żebyś dała spokój. Nie możesz zamykać Kiyoko w domu niczym ptaka w złotej klatce! - prychnął. - Ona też musi od czasu do czasu wyjść i spotkać się z przyjaciółmi - upierał się przy swoim.
- Właśnie! - w końcu nie wytrzymałem i włączyłem się do rozmowy. - Bo tak się jakoś złożyło, że po ostatniej twojej aferze jednego, a właściwie to jedynego przyjaciela, jakiego miałem, już straciłem... - spojrzałem na matkę z urazą.
- Pokłóciliście się z Takanorim? - zdziwiła się.
- Nie, on mnie unika - wyjaśniłem. - Zwiewa na mój widok, jakbym roznosiła trąd - westchnąłem ciężko, jednak postanowiłem nie brnąć w ten temat zbyt daleko, gdyż na twarzy rodzicielki mogłem dopatrzeć się prawdziwej skruchy. 
Dobra, co się stało, to się nie odstanie. Chowanie wiecznej urazy nie pozwoli mi zawrócić czasu ani tym bardziej Matsumoto, który zdawał się zacząć ode mnie stronić wcale nie z powodu mojej nagłej i niewyjaśnionej zmiany płci ani też tego, że moja matka mogła wziąć nas za parę, podobnie jak i większa część szkoły, ale zwyczajnie faktu, iż zapewne domyślił się, że zaczął mi się podobać w sposób, w jaki chłopcy podobają się dziewczynom. Musiałem w końcu zakopać wspomnienia o tym moim małym, traumatycznym piekle, które prawdopodobnie już na zawsze pozostanie skazą na mojej pamięci i psychice, zgotowanym mi przez własną matkę. Musiałem nauczyć się z tym jakoś żyć i być ponad to.
- Ale teraz tyle mówi się o tym, że samotne podróże dla dziewcząt są takie niebezpieczne! A co, jakby cię ktoś zaczepił? Albo wciągnął do jakiegoś ciemnego zaułka? - ściągnęła brwi zmartwiona, na co ja ledwo powstrzymałem się od teatralnego wywrócenia oczyma. - Obiecaj mi tylko, że będziesz ostrożna - poprosiła.
- Będę - zgodziłem się, po czym chwyciłem ponownie swoją torbę, która uprzednio zostawiłem na podłodze, kiedy zdejmowałem buty i kurtkę, i ruszyłem do swojego pokoju.
Rzuciłem torbę z książkami na łóżko i zamknąłem drzwi nogą, gdyż zamierzałem się przebrać. Zrzuciłem spódnicę i zacząłem rozpinać guziki koszuli wchodzącej w skład mundurka szkolnego, kiedy nagle zatrzymałem się przed lustrem. Obrzuciłem uważnym, krytycznym spojrzeniem swoje odbicie. Po jaką cholerę ktoś niby miałby mnie zaczepiać? Że niby mógłbym wpaść komuś w oko? Miałem za małe oczy, za duże usta, krótką szyję... Rozchyliłem poły koszuli, żeby przyjrzeć się własnemu ciału. No tak, widocznie ciągłe wymigiwanie się od zajęć sportowych, wahania hormonalne oraz pocieszanie się znacznie przekraczającymi normę ilościami czekolady nie wpływały zbawczo na moją sylwetkę. Przydałoby mi się trochę zgubić. Skrzywiłem się, zastanawiając się, jak mogłem doprowadzić się do takiego stanu. W ostatnim czasie przez rozchwianie emocjonalne faktycznie nie przywiązywałem zbytniej uwagi do tego, co i ile jadłem. Jeśli byłem smutny, to zwyczajnie zagłuszałem swoje emocje czymś słodkim, co teraz wyszło mi bokiem - dosłownie, bo teraz dodatkowy wałek tłuszczu kładł się na moim biodrze, a przecież mógłbym przysiąc, że wcześniej go tam nie było! Sapnąłem ciężko niezadowolony sam z siebie. Trzeba będzie coś z tym zrobić. Mimo wszystko wziąć się za jakieś ćwiczenia i dietę. 
Niestety, jako kobieta miałem wolniejszy metabolizm, który był dodatkowo spowalniany przez hormony, estrogen i progesteron, i ich wahania, które sprzyjały odkładaniu się tkanki tłuszczowej. Dla odmiany, testosteron w ciele mężczyzny przyspieszał proces spalaniu tłuszczu, podobnie jak i kortyzol, hormon stresu. Z tej racji nigdy wcześniej, aż do teraz nie musiałem zawracać sobie głowy swoją wagą oraz tym, jak wyglądałem bez ubrań. Jako chłopak nigdy nie miałem problemów z wagą czy wyglądem, nawet jeśli nie byłem typem sportowca. Teraz jednak byłem dziewczyną i jakby tego wszystkiego wciąż było mało i niewystarczająco, kortyzol wywierał na mnie zupełnie odwrotne działanie niż wcześniej. Dodatkowo ułatwiał odkładaniu się kolejnych wałeczków w różnych częściach mojego ciała, nie wspominając już o tym, że zostałem także pozbawiony zasobów zbawczego testosteronu, przez co przybrało mi się tu i ówdzie.
Teraz skończyło się to, co dobre i trzeba było stanąć oko w oko z brutalną rzeczywistością. I coś na nią zaradzić. Bo przecież wiosenna przerwa już tuż, tuż, a co jeśli klasa zorganizuje wyjazd na plażę? Albo jeśli wybierzemy się tam z rodziną? Jak ja się pokażę jako taki pączek w stroju kąpielowym?
Odwróciłem się, oglądając dokładnie każdy kawałek mojego ciała, kiedy nagle moją uwagę zwróciło... o mój ty smutku, czy to właśnie celulit zaczął mi się odkładać na tyłach ud?! No jeszcze tylko tego brakowało mi do pełni szczęścia! Nie ma co, niemal z każdym kolejnym dniem utwierdzałem się tylko w przekonaniu, że bycie dziewczyną wcale nie było ani takie łatwe, ani takie przyjemne, jak to pierwotnie zakładałem. To była jakaś porażka. Cholerna, sromotna porażka. Chciałem już swoje stare ciało z powrotem.
Szczerze załamany przebrałem się w jakieś luźne ciuchy, które mogły ukryć moje zdecydowanie zbyt "krągłe" kształty. Zaraz po tym zakradłem się do łazienki, gdzie dopadłem wagi, chcąc mieć świadomość tego, jak katastrofa, jakiej dopatrzyłem się w lusterku, prezentowała się w liczbach.
No to, to już przechodziło wszelkie, ludzkie pojęcie! Jeszcze nigdy w życiu tyle nie ważyłem! I ja miałem uwierzyć, że ktoś niby mógłby się zainteresować takim spaślakiem, jak ja? Że niby ktoś mógłby się zacząć do mnie zalecać w metrze albo zaciągnąć mnie za jakiś ciemny załom muru ze sprośnymi intencjami? I co jeszcze? Może jeszcze mam uwierzyć w to, że świnie latały po niebie? Pff, dobre sobie!... 
No, dobra... ale w takim razie pozostawało pytanie, czego też mógł dopatrzyć się we mnie kapitan szkolnej drużyny koszykarskiej i nie dość, że chciał się ze mną umawiać, to w dodatku był w tym taki nieustępliwy i zaciekły. Co on we mnie widział? A może miał zwyczajnie jakąś wadę wzroku i uciekały mu jakieś szczegóły? Z drugiej strony, gdyby ta teoria była jednak prawdziwa, prawdopodobnie kiepsko by mu szło z celowaniem piłką do kosza, toteż z całą pewnością nie zostałby kapitanem drużyny koszykarskiej, prawda?
Niezależnie od tego, co widział lub czego chciał dopatrzyć się we mnie Shiroyama, postanowiłem wziąć się za siebie. Chociażby dlatego, że sam nie byłem zadowolony z tego, jak wyglądałem. Jeżeli zamierzałem poczynić jakieś zmiany odnośnie mojego trybu i stylu życia oraz diety, musiałem być w tym stosunkowo dyskretny, żeby matka znów się nie przyczepiła. Jeszcze gotowa byłaby bezpodstawnie zarzucić mi, że się głodzę albo zacząć kłaść mi do głowy takie dyrdymały jak to, że mając "trochę więcej" na sobie mogłem czuć się bezpieczniej podróżując w pojedynkę. Niby w jakiś sposób była to prawda, jednak ja wciąż nie uważałem się za wystarczająco urodziwego i atrakcyjnego, żeby ktokolwiek mógł zacząć mnie zagadywać w miejscu publicznym, żeby nie mówić już o tym, że ów osoba mogłaby posunąć się dalej, do jakiś bardziej radykalnych zagrywek, które przecież były bardzo źle postrzegane przez większość społeczeństwa. Poza tym, koniec końców ponoć mieszkaliśmy w najbezpieczniejszym kraju na świecie, prawda? No właśnie. To o czymś świadczyło. Nie było się, czego obawiać. O jakiś porwaniach czy gwałtach słyszało się sporadycznie, a to i tak zawsze były wiadomości dotyczące jakiś dalekich, postronnych osób trzecich. Nigdy nie spotkałem w cztery oczy żadnej osoby, która mogłaby mieć podobne przejścia za sobą, przez co w mojej własnej opinii zagrożenia czekające na niewinne, słodkie i bezbronne panienki podróżujące na własną rękę były zwyczajnie rozdmuchane przez media. I przez moją matkę. Takie rzeczy nie działy się przecież na porządku dziennym, prawda?

*** 

- I jak było na randce z Yuu-kun? - zapytała podekscytowana kuzynka chłopaka, wpatrując się we mnie błyszczącymi oczami.
- Bardzo miło - przyznałem zgodnie z prawdą, uśmiechając się do własnych wspomnień. - A czy... czy on ci o czymś wspominał? Albo mówił czy mu się podobało? - zapytałem nieco zawstydzony.
- No właśnie nic mi, głupek jeden, nie powiedział! - naburmuszyła się. - Powiedział, że to wasza sprawa i że mam się nie wtrącać, ale przez cały wieczór szczerzył się jak głupi do sera do siebie, więc myślę, że jemu tez się podobało - wyjaśniła, uspakajając mnie trochę. - No właśnie... umówiliście się już na następne spotkanie? - zapytała ciekawsko.
- Nie, jeszcze nie - mruknąłem. - Ale będziemy mieć przecież jeszcze okazję spotkać się i przedyskutować to w szkole, prawda? - próbowałem uspokoić tym pomysłem zarówno ją, jak i siebie. Brunetka w odpowiedzi pokiwała mi głową, przyznając mi rację. - A właśnie, Yui... - zająknąłem się zakłopotany. - Słyszałaś może o jakiś dobrych i skutecznych dietach? - zapytałem przyciszonym głosem, żeby inni nas nie usłyszeli.
- Co? - zdziwiła się. - Ach, nie... - westchnęła. - Nigdy nie interesowałam się takimi rzeczami - wyznała. - A co? Po co ci dieta? Chcesz się odchudzać? - spojrzała na mnie jak na kosmitę.
- Noo... - przyznałem niechętnie, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok. - Wydaje mi się, że to by mi nie zaszkodziło. Przydałoby mi się zrzucić parę kilo. W ostatnim czasie pozwalałam sobie na trochę zbyt wiele - cmoknąłem niezadowolony sam z siebie.
- Ach, rozumiem... - dziewczyna wyszczerzyła się cwaniacko, spoglądając na mnie z miną, jakby była pewna, że już mnie rozszyfrowała.
- Co takiego niby rozumiesz? - ściągnąłem brwi w niezrozumieniu.
- Widzę, że w takim razie naprawdę zależy ci na tym, żeby zrobić na Yuu dobre wrażenie, skoro już po pierwszej randce z nim zaczynasz myśleć o dietach i takich sprawach - parsknęła śmiechem.
- To wcale nie przez niego ani nie dla niego! - naburmuszyłem się, zakładając ręce na piersi. - Robię to sama dla siebie! Żeby lepiej wyglądać! Żeby być zdrowsza! - wyliczałem na palcach.
- Jasne, tak sobie wmawiaj - zaśmiała się brunetka. - Więc rozumiem, że nie zamierzasz ominąć dzisiejszych zajęć sportowych? - spojrzała na mnie z ukosa.
- Cóż... na to wygląda - sapnąłem ciężko.

*** 

Może to było trochę głupie z mojej strony, ale jeśli chciałem szybko uzyskać pewne rezultaty, musiałem się trochę poświęcić i pchnąć się w stronę nieco bardziej radykalnych rozwiązań niżby tych zdroworozsądkowych. W tym wypadku zdecydowałem się w ogóle zrezygnować z lunchu. Byłem wykończony po zajęciach wychowania fizycznego. Nie ćwiczyłem już od tak dawna, że moja kondycja była absolutnie zerowa. Dodatkowo fakt, że postanowiłem zrezygnować z całego, jednego posiłku przekładał się na to, że nie miałem zbyt wiele energii. Byłem głodny, jednak postanowiłem to zignorować, poświęcając się dla celów wyższych. Żeby uniknąć wszelkich pokus i nie wystawiać się na niepotrzebne próby siły charakteru i stalowej siły woli postanowiłem ominąć stołówkę szerokim łukiem. Podczas długiej przerwy udałem się zatem na dach budynku. 
Dziś na zewnątrz było wyjątkowo ładnie i słonecznie, choć wciąż dość chłodno, dlatego zdecydowałem się zabrać ze sobą kurtkę. Postanowiłem zaczerpnąć trochę świeżego powietrza przed kolejnymi godzinami spędzonymi na siedzeniu sztywno w ławce. Ponad to, fakt, iż zdecydowałem się ominąć kantynę, do której skierowały się wszelkie tłumy, pozwalał mi trochę odpocząć. Całkiem przyjemnie było przechadzać się niemal całkowicie wyludnionymi korytarzami, a już tym bardziej cieszyć się ciszą i spokojem na dachu liceum, na którym zaszyły się zaledwie dwie grupki przyjaciół dzielących się bento.
Przysiadłem pod jedną ze ścian wejścia prowadzącego z powrotem do betonowych trzewi budynku, wystawiając twarz do słońca. Porywisty wiatr szarpał moimi wciąż mokrymi od potu włosami, jednak ten nie okazał się zbyt szorstki w obyciu. Był przyjemny i niósł ze sobą ten charakterystyczny, wciskający delikatny uśmiech na usta zapach powoli zbliżającej się wiosny. To dobrze, bo miałem już serdecznie dość szarugi i słoty jesieni i zimy.
Zacząłem już przysypiać na słońcu, kiedy nagle do rzeczywistości przywrócił mnie odgłos krztuszenia się lub kaszlu. Zaalarmowany otworzyłem z powrotem oczy i rozejrzałem się dookoła tylko po to, żeby dojrzeć w odległości kilku metrów Rukiego, który najwyraźniej jakoś feralnie zaciągnął się swoim papierosem i teraz zginał się w pół, zanosząc się kaszlem, od którego aż załzawiły mu oczy.
- W prządku? - zapytałem, podnosząc się ze swojego miejsca i podchodząc do niego. Chłopak tylko wyciągnął rękę w uspakajającym geście i wyprostował się. Uderzył się jeszcze kilka razy pięścią w pierś, przełykając z trudem i ocierając łzy, które spłynęły mu po twarzy rękawem marynarki. - Coś się stało? - zaniepokoiłem się.
- Nie, wszystko w porządku - machnął lekceważąco ręką. Spojrzałem na niego podejrzliwie, nie będąc przekonanym, co do jego prawdomówności. - Słyszałem, że w końcu dałaś się namówić, żeby wyjść z tym całym Shiroyamą... - burknął, chcąc zmienić temat, żebym dał mu już spokój.
- Ach, tak... zgadza się - przytaknąłem, jednak nie zamierzałem zagłębiać się w żadne szczegóły, gdyż wydawało mi się, że Takanori wcale nie byłby zadowolony, gdyby musiał wysłuchiwać przedłużającej się opowieści o mojej randce.
- Wciąż nie rozumiem, co ci się w nim podoba... - prychnął, przewracając oczyma, na co ja tylko wzruszyłem ramionami. 
Właściwie to chciałem mu powiedzieć, że przede wszystkim w brunecie podobało mi się to, że ten cały czas był blisko i uczepił się mnie jak rzep psiego ogona, co początkowo było dość uciążliwe, ale potem... potem, jak Matsumoto właściwie zostawił mnie na własną rękę samego, Aoi stał się dla mnie wielką pomocą i wsparciem. Chciałem zarzucić stojącemu przede mną chłopakowi, że moja obecna sytuacja go przerosła, że się przestraszył i wycofał... ale cóż, najwyraźniej wyglądało na to, że dochodziłem do wprawy, jeśli chodziło o gryzienie się w język w odpowiednim momencie, zanim powiedziałem zdecydowanie za dużo. Lepiej, żeby moje pewne myśli nigdy nie ujrzały światła dziennego i pozostały w ciemnicy mojego umysłu.
- A ty znalazłeś już sobie kogoś? - zapytałem, chcąc podtrzymać jakoś rozmowę i przy okazji skierować ją na jakieś inne tory niżby temat kapitana drużyny koszykarskiej, gdyż to nie mogłoby się dobrze skończyć.
- Ja? - blondyn spojrzał na mnie zdziwiony oczami wielkimi jak spodki wchodzące w zestaw do herbaty. - Ja... nie... przecież wiesz, że nie... - wydukał, speszony spuszczając spojrzenie na ziemię, na która następnie rzucił niedopałek i przydeptał go nogą.
- Wydaje mi się, że, odkąd nie spędzamy już ze sobą tyle czasu, plotki o tym, jakoby mielibyśmy być parą ucichły, więc nie myślę, żeby mógł to być dla ciebie jakiś problem - rzuciłem dość luźno. Chłopak na te słowa aż cofnął się o krok, zupełnie tak, jakbym go uderzył i spojrzał na mnie dziwnie. - Mam przez to na myśli... no wiesz, możesz umawiać się, z kim chcesz - rozłożyłem ręce, tym samym chcąc dać mu do zrozumienia i próbując przekonać go, że jego wcześniejsze przeświadczenie o tym, jakobym mógł obdarzyć go jakimiś głębszymi uczuciami, było błędne, nawet jeśli w istocie było ono bardzo adekwatne i na miejscu. 
Nie mogłem mu jednak tego powiedzieć. Nie mogłem mu wyznać prawdy, nawet jeśli w przeszłości Taka był jedyną osobą, przed którą nie miałem żadnych tajemnic, przed którą nic nie kryłem i której zawsze wszystko mogłem powiedzieć, bo... no właśnie, bo co? Bo wiedziałem, że ten nie będzie mnie osądzał. Nie wyciągnie żadnych konsekwencji wobec mnie, niezależnie od tego, na co się porwałem. Bo ten słuchał, czasem stroił sobie ze mnie żarty, wspierał. I tyle. Teraz jednak sytuacja się zmieniła. Musiałem udawać i grać najlepiej jak potrafiłem. 
Nie nie było, po co dłużej się oszukiwać. Jeśli nie chciałem być raniony w nieskończoność, to prawdopodobnie musiałem zapomnieć o moich uczuciach żywionych do Rukiego i skupić się na Yuu lub kimkolwiek innym. Koniec końców Takanori mocno mnie rozczarował. Uciekł i zostawił mnie samego sobie, kiedy ja go potrzebowałem. To bolało. Miałem go za przyjaciela, a ten odwrócił się ode mnie jakby nigdy nic, kiedy zaczęło robić się gorąco i pod górkę. Wciąż miałem mu to trochę za złe, tym bardziej, że ten nie wyrażał swoją postawą żadnej skruchy lub chęci zrekompensowania mi swojej winy, jednak zmuszony byłem przełknąć swój gniew i żal. 
- Chyba powinieneś powoli zacząć myśleć o tych sprawach, prawda? - zauważyłem. - Masz już przynajmniej kogoś, kto ci się podoba? - dociekałem.
- Cóż... nie... - przyznał cicho.
- Rozchmurz się - szturchnąłem go, uśmiechając się na pocieszenie. - Wystarczy się tylko trochę rozejrzeć! Dookoła jest wiele ładnych i miłych dziewczyn! - zapewniłem go. Akurat w momencie, kiedy chciałem dodać coś jeszcze, odezwał się mój telefon. - Halo? - odebrałem bez uprzedniego patrzenia na wyświetlacz, kto też do mnie dzwonił.
- Gdzieś ty się zaszyła, co? Szukam cię po całej szkole, a ty wsiąknęłaś jak kamień w wodę! - rozpoznałem głos bruneta po drugiej stronie. Już same brzmienie jego głosu w słuchawce wprawiało mnie w dobry nastrój. 
- Jestem na dachu szkoły - wyznałem. - A gdzie ty jesteś? Może zdążymy się jeszcze spotkać przed końcem przerwy...
- Jestem na głównym hallu.
- Już schodzę - zapewniłem, po czym nie czekając, rozłączyłem się. - Muszę już iść - rzuciłem przepraszające spojrzenie Matsumoto.
- Znowu Aoi, tak? - fuknął, przewracając oczyma.
- Tak - przytaknąłem i wcale nie czując się winny skierowałem się w stronę schodów. 
Przyjemnie było choć raz być tym, który odchodzi, a nie tym, który ogląda czyjeś plecy. Może to nie było zbyt miłe zagranie z mojej strony, jednak blondyn musiał w końcu zrozumieć, że nie byłem wiecznie do jego dyspozycji, niezależnie od tego, co by się stało. Jeżeli on nie traktował mnie poważnie i z należytym szacunkiem, to ja nie zamierzałem traktować go w żaden inny sposób. Choć raz chciałem dać mu posmakować tego, czym ten karmił mnie przez ostatnich kilka tygodni i wiedziałem, że udało mi się osiągnąć zamierzony cel przez jego krzywą, marsową minę. Nie mniej mi tego za złe, Taka! Odpłacam się tylko pięknym za nadobne!

*** 

Siedziałem właśnie we własnym pokoju z niemniej skrzywioną miną niż mój zdradziecki przyjaciel tego popołudnia. Pomimo zamkniętych drzwi wciąż dolatywały mnie smakowite zamachy dochodzące z kuchni na parterze, co nie poprawiało mi humoru w żaden sposób. Byłem niesamowicie głodny, jednak podjąłem mocne postanowienie poprawy i zamierzałem wytrwać w swojej diecie. Próbowałem dodatkowo motywować się, myśląc o tych wszystkich szczupłych, pięknych gwiazdach, którym chciałem dorównać, jednak głód był okropny. Zarezerwował dla siebie znaczącą część moich zdolności umysłowych, skutecznie ograniczając moją produktywność do... niemalże zupełnego zera. Huh, i jak ja mogłem kiedykolwiek myśleć, że bycie dziewczyną może być w jakikolwiek sposób proste i przyjemne?
To było jak wieczne, niekończące się katusze...
Siedząc tak na materacu mogłem kątem oka dostrzec własne odbicie w lustrze. Z braku laku i chęci odwrócenia własnej uwagi od donośnego burczenia w brzuchu skupiłem się na właśnie na nim - tym razem nie zamierzałem jednak wytykać sobie żadnych, choć niezaprzeczalnie tak licznych niedociągnięć i niedoskonałości w moim wyglądzie. Wciąż nie przyzwyczaiłem się jeszcze do oglądania dziewczęcej twarzy i sylwetki za każdym razem, kiedy przechodziłem koło jakiejś witryny sklepowej lub właśnie lustra. To po prostu... było w jakiś sposób złe... niepoprawne. A przynajmniej w moim odczuciu. Bo przecież byłem chłopakiem. Wiedziałem to. Moja mentalność nie zmieniła się ani trochę, a jednak mimo wszystko wciąż pozostawałem zamknięty, uwięziony w kobiecym ciele.
Przyjrzałem się sobie dokładnie. Miałem nieprzyjemne wrażenie, jakbym, zamiast spoglądać w zwierciadło, natknął się na wyjątkowo upierdliwego babsztyla, który uparł się, żeby skrupulatnie kopiować każdy mój ruch czy najmniejszy gest. Bo, kiedy ja podnosiłem rękę, ona robiła to samo. Kiedy ja marszczyłem czoło, ona mnie papugowała. W jakiś sposób wciąż nie mogłem przyzwyczaić się i przyjąć do wiadomości sytuacji, w której przyszło mi się znaleźć. Starałem się o tym zbyt wiele nie myśleć, jednak faktem pozostawało, że po powierzchni mojej podświadomości wciąż pływało jedno pytanie: "Kiedy to szaleństwo wreszcie się skończy?".
Do tej pory jako chłopak byłem dość zniewieściały, pragnąłem stać się kobietą no i oto za sprawą przewrotności losu lub złośliwości jakiś istot wyższych dostałem to, czego chciałem. Jako mężczyzna miałem długie włosy, malowałem się, malowałem paznokcie, farbowałem i spędzałem całkiem niemało czasu na układaniu włosów, interesowałem się modą, stroniłem od sportów i wszelakich wysiłków fizycznych, lubowałem się w tandetnych romansach... Robiłem wszystkie te rzeczy, którym ogół społeczeństwa przykleił łatkę "niemęskich". Czy wystarczyło zatem odwrócić cały ten proces, żebym odzyskał swoje dawne ciało?
Chwyciłem za własne włosy i zawinąłem je wokół palców, próbując wyobrazić sobie, jak mógłbym wyglądać, gdybym ściął je co najmniej do ramion albo i jeszcze krócej. W końcu krótkie obcięcie było "chłopięce", prawda? 
Może tak, może nie, ale jeśli nawet, to ja jakoś nie widziałem siebie w krótkich włosach. Lubiłem je w takiej długości, w jakiej były. W końcu musiałem długo czekać, żeby te w końcu tak urosły. Nie zamierzałem poświęcić tego orgomu cierpliwości i kroci wydanych na specyfiki pielęgnacyjne ze względu na jakiś przelotny kaprys i pomysł, który przypadkiem wpadł mi do głowy.
Może byłoby zatem lepiej, gdybym wziął się za własną szafę? Gdybym zaczął nosić się bardziej "męsko"? Niemniej, mój styl w najkrótszy i najbardziej pobieżny sposób można było określić jako rockowy - a z tego, co mi się wydawało, ten nie posiadał dalszych odnóg, które mogłyby sprecyzować, co było typowo "kobiece", a co "męskie" w czarnych skórach i srebrnych ozdobach, prawda?
Więc co mi pozostawało? Zachowywanie się jak tomboy i liczenie na najlepsze - w tym wypadku na to, że mój plan jakimś cudem jednak wypali? No cóż, obiecałem sobie, że wezmę się trochę za sport, więc przynajmniej tyle w tym wszystkim dobrego...
Westchnąłem ciężko, mając tego wszystkiego już po dziurki w nosie. W chwilach takich jak ta, to znaczy, kiedy nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, zazwyczaj sięgałem po gitarę i tym razem nie było inaczej. Zacząłem improwizować, nie mając ochoty ćwiczyć żadnych konkretnych utworów. Tkwiłem w głębokim przekonaniu, że gdybym wziął się za covery, zapewne nic by z tego nie wyszło, gdyż nie mógłbym się skupić ani na nutach, ani na wymagających chwytach i szybkich przejściach. Nie mając prawie żadnej energii dostarczonej z jedzenia czułem się w jakiś sposób... spowolniony. Nie tylko moje reakcje oraz refleks na tym wszystkim ucierpiały, ale także... moje procesy myślenia. Czułem się jak przestarzały model komputera, który z całych sił starał się odtworzyć nowoczesną, wymagającą pod względem graficznym i prędkości przetwarzania danych grę, jednak kiepsko mi to szło. CPU osadzone w mojej czaszce przegrzewało się, przez co niemal czułem swąd spalenizny i wcale wielce bym się nie zdziwił, gdyby z moich uszu zaczęły wytaczać się właśnie kłęby siwego dymu. Niewystarczająca ilość pamięci RAM sprawiała, że pewne procesy i pliki musiały zostać przeniesione do pamięci stałej i wędrowały tak w tą i z powrotem, przez co w rezultacie co chwila zacinałem się i traciłem wątek, orientując się, że nawet nie pamiętałem już, o czym tak właściwie myślałem. Nie mogłem się skupić i skoncentrować. Pięknie. Przypatrzcie się uważnie, drodzy widzowie, oto pierwszy w historii ludzkości przypadek, kiedy możemy zauważyć zjawisko nazwane "paging" u żywej, niezmechanizowanej istoty!
Moje rozmyślania zostały ponownie przerwane, tym razem za sprawą mojego telefonu. Znudzonym spojrzeniem obrzuciłem wyświetlacz, spodziewając się kolejnej wiadomości od Yui, ewentualnie Yuu, toteż zdziwiłem się, kiedy zorientowałem się, że właśnie dzwonił do mnie Tanabe.
- Halo? - odezwałem się niemrawo.
- Cześć, Kiyoko - przywitał się gospodarz klasy. - Wiesz, właściwie to dzwonię do ciebie z pewną sprawą, więc pozwolisz, że od razu przejdę do sedna sprawy, co? - rzucił bez owijania w bawełnę, na co ja przytaknąłem mu głową, mimo iż ten nie mógł tego zobaczyć. Chłopak nie czekał i od razu kontynuował. - W szkole będzie organizowany dzień otwarty i oprócz tego, że każda klasa musi przygotować coś specjalnego na tę okazję, na początku, zaraz po powitaniu odbędzie się mały pokaz muzyczny. Z tej racji nauczyciele szukają uczniów, którzy grają na jakiś instrumentach. Zdaje mi się, że ty grasz na gitarze, prawda? - upewnił się.
- No niby tak... - przyznałem z ociąganiem. Nie widziało mi się występować przez tłumem zasmarkanych gimnazjalistów i ich rodzicami... Poza tym w ogóle nie byłem raczej osobą, która pchała się na deski sceny, jeśli rozchodziło się o jakieś wystąpienia publiczne. - Ale nie rozumiem... Po co dzwonisz z tym do mnie? Czy uczniowie z klubu muzycznego nie powinni się tym przypadkiem zająć? - zauważyłem.
- Byłoby miło, gdyby ktoś z nich faktycznie mógłby zainteresować się tematem - prychnął. - Problem polega jednak na tym, że to nasz rocznik jest odpowiedzialny za pomyślny przebieg dni otwartych, a tak się jakoś złożyło, że wśród nas nie ma zbyt wielu muzyków - westchnął ciężko. - Więc jak, myślisz, że mogłabyś pomóc? Mogłabyś się dzięki temu zerwać bezkarnie z kilku lekcji, a ja daję ci moje słowo, że to przedstawienie dla dobra mojego, twojego, jak i całego ogółu zostanie zredukowane do rozmiarów nieuniknionego zła koniecznego - zapewnił.
Właściwie to branie sobie na głowę tych dni otwartych było mi potrzebne jak druga dziura w dupie. Miałem wystarczająco własnych obowiązków i umiałem skutecznie wypełnić wszelkie możliwe chwile wolnego czasu, jednak faktycznie widmo pominięcia kilku lekcji sprawiało, że musiałem zastanowić się i przekalkulować wszystkie "za" i "przeciw" raz jeszcze. Co jak co, ale trzeba było przyznać, że Yutaka był bardzo bezpośrednim gościem i potrafił odpowiednio dobierać argumenty, kiedy faktycznie mu na czymś zależało... lub kiedy był do czegoś zwyczajnie zmuszony, lub zobowiązany ze względu na pełnioną funkcję.
- No dobra - zgodziłem się.
- No i świetnie! - usłyszałem jak ucieszony klasnął w dłonie. - Takich ludzi właśnie potrzebujemy! Którzy nie gadają, nie wymigują się, a biorą się do roboty! - sapnął. Jego słowa naprowadziły mnie na trop, że zapewne nie byłem pierwszą osobą, do której dzwonił w tej sprawie i wyglądało na to, że większość moich poprzedników zostawiła chłopaka z negatywną odpowiedzią... co w jego szczególnym wypadku równało się z zostawieniem go z ręką w nocniku. - Dzięki wielkie i sorry za zawracanie ci głowy o tak późnej porze! Dam ci jutro znać, jak mniej więcej będą wyglądać próby, kiedy skompletuję już grupę! - obiecał.
- W porządku. W takim razie do jutra - pożegnałem się.
Przewodniczący klasy odpowiedział mi tym samym i rozłączył się. Musiałem przyznać, że nie znałem się zbyt dobrze z Tanabe, jednak wyglądał na bardzo pracowitego, zorganizowanego i w gruncie rzeczy całkiem fajnego gościa. Lubiłem w nim jego bezpośredniość. Życzyłbym sobie, żeby więcej ludzi potrafiło w tak jasny i precyzyjny sposób określić, czego ode mnie oczekiwali, tak jak potrafił to zrobić Yutaka. Życzyłbym też sobie, żebym to ja sam potrafił w dokładnie ten sam sposób sprecyzować, czego oczekiwałem od innych i samego siebie.
No, to w takim razie nie pozostawało mi już nic innego jak tylko czekanie na nadejście następnego dnia, żeby przekonać się o tym, co ten mógł ze sobą przynieść i jak oraz czym zaowocują podjęte przeze mnie już dziś decyzje... to znaczy, jak bardzo będę pluć sobie w brodę i przeklinać własną głupotę.
...a może nie? Może nie będzie znowu aż tak źle?

Oneshot "Czas pokaże" Noah x Isami, Isami x Maya (Archemi.)

Przyznam szczerze, że w ostatnim czasie nie miałam tyle czasu, ile bym chciała na pisaniu, a nie chcę ruszać moich "zapasów" (serii, której jeszcze nie zaczęłam publikować), żeby nie zrobić tu pomieszania z poplątaniem. Pisanie "Księcia z bajki" i "Uważaj, czego pragniesz" idzie mi jak krew z nosa, ale obiecuję się, że postaram się i następnym wpisem będzie już "Uważaj, czego pragniesz" - mam nadzieję jednak, że dzięki temu doczekam się jakiegoś odzewu, gdyż ponoć ta seria cieszyła się dużą popularnością C'':
Swoją droga, spis zespołów, z którymi napisałam fanficki ma już 38 pozycji O.o Myślicie, że jak dobiję do 40 to powinnyśmy to jakoś czcić odcinkiem specjalnym albo coś? Jakieś pomysły lub życzenia? ^^''

Tymczasem macie tu coś takiego pisane na odchodne dla Noah (to już niedługo stanie się moją tradycją, że pisze shoty, kiedy jakiś muzyk ma opuścić zespół, który lubię ^^''):

Tytuł: "Czas pokaże"
Paring: Noah x Isami, Isami x Maya (Archemi.)
Typ: oneshot
Gatunek: dramat
Beta: -

Oglądałem dwójkę siedzącą na kanapie z głazem ciążącym mi w klatce piersiowej w postaci serca. Uciążliwy kamulec przebierał na wadze z każdym kolejnym, rytmicznym odgłosem wydawaniem przez zegar naścienny, który uparcie przypominał mi o upływie czasu. Czasu, którego nie dało się zawrócić, który należało wykorzystać "tu i teraz", żeby później nie obudzić się, przysłowiowo, z ręką w nocniku. Tykanie zegara mówiło mi, że to wreszcie najwyższa pora, żeby zabrać się za jakieś konkretne działania. Ja jednak potrafiłem tylko siedzieć i wsłuchiwać się w ten wwiercający się boleśnie w mój udręczony umysł dźwięk. Siedziałem i obserwowałem, i nie potrafiłem się zmusić, żeby porwać się na coś więcej. Nawet nie miałem pomysłu na to, co mógłbym zrobić innego. W takim wypadku nie pozostawało mi nic innego jak obserwowanie.
Maya i Isami rozmawiali o czymś niezobowiązującym. Perkusista jak zwykle wymachiwał rękami, raz był bliski krzyku, innym razem niemal szeptał. Naśladował odgłosy wydawane przez różne przedmioty i parodiował przypadkowych, napotkanych na swojej drodze ludzi, a wokalista siedział zasłuchany z delikatnym uśmiechem przyplajstrowanym do facjaty i kiwał od czasu do czasu głową. Śmiał się pod nosem, kiedy najnowszy członek zespołu ekscytował się czymś za bardzo i stawał się komiczny. Z nim zdecydowanie nie dało się nudzić.
A przecież on, do cholery, nie mówił o niczym więcej niż o swojej porannej drodze z domu do studia! Uch, to było takie irytujące - oglądać, jak takie błahostki rozśmieszały i poprawiały humor wokaliście! To było irytujące, gdyż w gruncie rzeczy obserwowałem, jak ktoś robił coś, czego ja nie potrafiłem. Maya miał niebywałą zdolność i łatwość do jednania sobie ludzi. Był może przy tym trochę nadpobudliwy, czasem kolokwialny lub trywialny, jednak w gruncie rzeczy doby był z niego chłopak. Jeszcze lepszy perkusista. Był szczery, gadatliwy, zabawny, niewyszukany, powiedziałbym, że nawet nieco prostacki, ale niezaprzeczalnie miał też swój magnetyczny, charakterystyczny urok dużego dziecka, któremu wszyscy dookoła ulegali. Zatrzymywali i pochylali się nad nim z westchnieniem: "Och, spójrzcie jaki on uroczy!" - zupełnie tak, jakby faktycznie był jakimś bobasem w pieluchach, nad którym można byłoby się rozczulać. 
A przecież nie był.
Nie mogłem przeboleć tego, jak szybko Maya zaaklimatyzował się w nowym otoczeniu, jak szybko znajdywał sobie przyjaciół. Byłem zazdrosny. Ja tak nie potrafiłem. Byłem raczej skrytą osobą, która nie odzywała się za wiele. Byłem zdecydowanie typem słuchacza niżby gaduły. Nawiązywanie nowych znajomość, a tym bardziej ufanie ludziom przychodziło mi z niebanalnym trudem. Z tej samej racji zapewne musiałem dużo dłużej i dużo ciężej pracować, żeby stać się kimś bliskim dla innej osoby, gdyż w końcu nie jest łatwo zakumplować się z osobą, która broni się rękami i nogami przed tym, żeby się przed tobą otworzyć, prawda? 
Ciężko jest przyjaźnić się z kimś, kogo tak na dobrą sprawę nie znasz.
Grałem w Archemi. od samego początku - to będzie już blisko trzy lata. Mimo to nigdy nie udało mi się jednak znaleźć tak blisko Isamiego w sposób, w jaki udało się to Mayi. Starałem się, naprawdę się starałem, jednak nasze relacje nigdy nie wyszły spoza kategorii "znajomych po fachu". Perkusista, dla odmiany, z każdym kolejnym tygodniem stawał się coraz większą i coraz istotniejszą częścią życia wokalisty, co mogłem wywnioskować chociażby po tym, jak ten się na niego zapatrywał. Szatyn też wyczuł, co się święci. W końcu nie był ślepy, a i jego działania nie były bezpodstawne. Jednego razu zaproponował wspólną kolację w drodze do domu drugiemu muzykowi, przy następnej okazji wypad do kina, a jeszcze innym razem wprosił się do niego na noc, tłumacząc się, że z klubu, w którym wtedy graliśmy, miał przecież tak daleko do domu, że jest zmęczony i nie będzie tłukł się w środku nocy przez pół miasta tylko po to, żeby przespać się kilka godzin i zaraz potem znowu wstać i wrócić do pracy. I tak to jakoś leciało. Tydzień za tygodniem, a brunet ani razu nie odmówił czy się nie sprzeciwił. No bo przecież był dobrym przyjacielem, prawda? Takim argumentem posługiwał się drugi chłopak. "No nie bądź bez serca, przyjaciół nie wyrzuca się na bruk!" - lamentował. A muzyk mu ulegał. I podobało mu się to. Widziałem w jego oczach rosnącą ekscytację, zniecierpliwienie, kiedy wyczekiwał na kolejną chwilę, kiedy będą mogli zostać sam na sam, aż w końcu w jego spojrzeniu zagościło już nic innego jak czyste pożądanie. 
Może nie byłem zbyt dobrym mówcą, jednak byłem bardzo uważnym słuchaczem i obserwatorem. Przez lata spędzone przy boku Isamiego nauczyłem się go rozszyfrowywać. Czytałem z niego niemal jak z otwartej księgi, jednak nawet to nie dawało mi upragnionej przewagi. Bo co mi było po takiej zdolności, która pozwalała mi tylko zauważyć zauroczenie innym mężczyzną w twarzy chłopaka, którym sam się interesowałem?
Nie umiałem go sobie zjednać. Nie umiałem go do siebie tak przekonać. Nie potrafiłem być tak otwarty jak Maya. Próbowałem wychodzić z pewnymi propozycjami spędzenia wspólnie czasu z wokalistą, jednak ten czasami potrafił mi odmówić. W szczególności jeśli na horyzoncie pojawiał się perkusista. Jakby tego wszystkiego wciąż było mało, nie potrafiłem wzruszyć ramionami i przejść obojętnie ponad tymi niepowodzeniami, które w odmianie do mnie szatyna nie ruszały wcale i nie zrażały go do ciągłego próbowania. Spędzałem dużo czasu pochylając się nad moimi prywatnymi Waterloo. Zwykłem usprawiedliwiać się sam przed sobą, tłumacząc się, że próbowałem wyciągnąć jakieś wnioski z przeszłości, aby następnym razem nie wejść do tej samej rzeki, jednak prawda było, że zwyczajnie marnowałem czas. A zegar tykał. Czas nie czekał. Podobnie jak i Maya. On działał.
Chyba wychodziło na to, że czasami jednak dobrze było zamknąć oczy, przestać przesadnie kombinować i "iść na żywioł". Cały problem polegał jednak na tym, że takie podejście i porwanie się na improwizację kosztowało wiele odwagi. 
Odwagi, której mnie zawsze brakowało.
Ludzie w jakiś niewyjaśniony sposób mnie przerażali. Bałem się ich. Byłem świadomy ich natury i ich ułomności - bo w końcu sam należałem do ich gatunku, prawda? Nawet jeśli czasami nie byłem z tego faktu dumny ani trochę lub życzyłbym sobie, żeby było inaczej. Bałem się zdrady, osamotnienia, bólu... Nie wiedziałem, komu mogłem ufać, dlatego od tak przezornie zdecydowałem się trzymać język za zębami i nie zbliżać się do nikogo przesadnie, żeby nie zostać zranionym. Bo niby po co ryzykować? W końcu nie od dziś wiadomo, że najgorszymi bestiami zamieszkującymi naszą planetę są ludzie. Ponad to, każda rana potrzebowała czasu, żeby się zagoić - niektóre z nich potrzebowały nawet więcej czasu niż inne. Ów czas spędzało się nieco z boku, odsuniętym od grupy z racji ograniczonej mobilności, w bólu... Dlaczego niby z własnej, nieprzymuszonej woli miałbym się pisać na podobne ryzyko, które mogłoby nie zostać wynagrodzone w żaden sposób?
No właśnie może dlatego, że zawsze istniała druga strona medalu - ta jaśniejsza i bardziej pozytywna, która zakładała, że wszystko jednak pójdzie po dobrej myśli. Bo w końcu, kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana, prawda? 
Ano właśnie...
Wygląda na to, że dobrze byłoby mieć w tym wszystkim jakiś umiar, jednak popadanie ze skrajności w skrajność jest przecież tak prostym błędem do pełnienia. A popełnianie błędów z kolei jest takie ludzkie. No a koniec końców, jak już wspomniałem, ja też byłem tylko człowiekiem, więc nic, co ludzkie, nie jest mi obce. W szczególności mylenie się. Nawet kilka razy pod rząd w tej samej sprawie.
Ostatecznie, nawet jeśli interesujący mnie muzyk zgodził się już poświęcić mi trochę swojej uwagi, nie potrafiłem go tak zaczarować, jak robiła to moja prywatna, chodząca klątwa i utrapienie w postaci szatyna. Nie potrafiłem być tak zabawny, fascynujący, dowcipny. Byłem dla niego kolegą i nikim więcej. Zostałem uwięziony we "friend zone". Co za patowa sytuacja...
Sam nie wiem, kiedy i dlaczego tak właściwie zacząłem się fascynować Isamim. Nigdy wcześniej nie czułem takiej palącej chęci, a nawet potrzeby zbliżenia się do drugiej osoby. Zazwyczaj stroniłem od ludzi, bałem się ich, jednak on... on był inny. Nie przerażał mnie. Wydawał się być ciepły i godny zaufania. Pierwszy raz chciałem komuś zaufać, otworzyć się przed kimś, jednak mój skryty obiekt westchnień nie wyglądał na zainteresowanego. Co za szkoda. 
Myślę, że doszukiwałem się między nami pewnych podobieństw i stąd ta chęć zbliżenia się, która z czasem ewoluowała w coś więcej. Brunet był cichy i skryty podobnie jak i ja. Był wysoki, szczupły, przystojny, zagadkowy, utalentowany, pomysłowy... Mogłem mówić o nim w superlatywach godzinami. Ciężko było przejść koło niego obojętnie. Zdawało się, że kategoryzując nas obu jako introwertyków, myślałem, że uda nam się dość szybko i sprawnie znaleźć wspólny język, jednak przeliczyłem się. Kiedy dochodziło do spotkania dwóch niezbyt gadatliwych osób, ciężko było w ogóle o jakikolwiek dialog, gdyż każdy z nas wolał czekać w wygodnej i bezpiecznej pozycji na to, aż to w końcu ten drugi coś powie. Z tej racji w ostateczności nie padały żadne słowa, toteż zdarzało się nam czasem tak, że przez długi czas nie odzywaliśmy się do siebie w ogóle - zupełnie tak, jakbyśmy się posprzeczali, mimo iż tak naprawdę nigdy między nami nie doszło do żadnego spięcia.
Skrycie marzyłem o tym, że moglibyśmy się w jakiś magiczny sposób uzupełnić, gdyby w końcu udało nam się wzajemnie przełamać i zacząć mówić, jednak tak drastyczna zmiana dla nas obojga byłaby nie lada wyzwaniem. Ja wciąż śniłem i żyłem w swojej ułudzie, roztaczając drżące mrzonki wokół własnej osoby, podczas gdy w tym samym czasie Maya działał. Perkusista nawijał jak najęty, a brunet zdawał się czuć z tym dobrze, gdyż mógł zadowolić się słuchaniem i nie musiał się wcale tak często odzywać. Wystarczyły tylko jakieś półsłówka, głębokie pomruki, przeciągane monosylaby. Ponad to, zdawało się, że czerpał z tego wszystkiego radość, którą zarażał go najbardziej entuzjastyczny członek zespołu. Uśmiech rozciągający jego pełne usta był dla mnie jak najpiękniejszy prezent, jednak świadomość, że został on wywołany przez kogoś innego bolała i raniła. Bo ja nie potrafiłem go tak rozbawić. Próbowałem, jednak byłem dość osowiałą i stonowaną osobą, toteż zazwyczaj wszystkie moje starania kończyły się fiaskiem. 
Wyglądało na to, że powiedzenia funkcjonujące w społeczeństwie w istocie niosły ze sobą jakieś mądrości i ogólne prawy - zatem przeciwieństwa faktycznie się przyciągały. Ludzie najwyraźniej byli jak magnesy. Te same bieguny odpychały się wzajemnie, a różne przyciągały, tworząc pary, które ciężko było od siebie rozdzielić. Tak właśnie było w wypadku dwóch muzyków siedzących na sofie, których właśnie obserwowałem. Tak właśnie było także ze mną i brunetem.
W tym wszystkim najgorsze było jednak to, że absolutnie wszystko wskazywało na to, że sprawy szły dobrze dla obu stron. Nie tylko Isami był zadowolony, ale także Maya. Isami nie musiał się odzywać i mógł słuchać, tak jak lubił, jednocześnie będąc zarażanym "pozytywnymi wibracjami" perkusisty, podczas gdy ten drugi miał w końcu komu się wygadać, miał kogoś, kto mu nie przerywał, przytakiwał i był zawsze gotów znaleźć dla niego czas. Zdawałoby się, że był to układ wręcz idealny. Taki, który gwarantował długotrwały i stabilny związek, jakiego wszyscy na pewnym etapie życia zaczynamy poszukiwać.
Moje rozmyślania i gadulstwo perkusisty zostały przerwane przez trzask drzwi towarzyszący wejściu spóźnionego Yukiego do sali. 
- Sorry za spóźnienie - rzucił z lekka zdyszany, zdejmując bas z ramion i kładąc papierowe pudełko, które przyniósł ze sobą na stole. - Korki - usprawiedliwił się, przysiadając na oparciu fotela, na którym się ulokowałem. - Ale przynajmniej przyniosłem pączki na przeprosiny, żebyście nie mieli mi tego za złe! - wyszczerzył się, otwierając wspomniane wcześniej pudełko.
- Oo, Yuki, spóźniaj się częściej, co? - zaśmiał się Maya, od razu sięgając po jedną ze słodkości.
- To miłe z twojej strony, że nie chowasz do mnie urazy za to małe uchybienie, jednak lepiej będzie zarówno dla mojego portfela jak i dla naszego harmonogramu pracy, jeśli nie będę się jednak spóźniał - zaśmiał się fioletowowłosy, również sięgając po jednego z pączków. Isami także się poczęstował. Pozostałem jedynym, który nie ruszył się ze swojego miejsca i ani myślał przełknąć cokolwiek przez ściśnięte do granic możliwości gardło. - Zdaje się, że wspominaliście, że chcieliście nam coś powiedzieć? - Yuki zmienił temat, zwracając się do dwójki siedzącej naprzeciwko.
No i pięknie. Teraz nadeszła pora na nieuniknione. Na to, na co czekałem w napięciu od samego początku, co nie dawało mi spokoju, przyprawiało o ból głowy, mdłości, naprzemienne napady furii i smutku, co nie pozwalało mi jeść, a nawet oddychać spokojnie...
- Ano właśnie - ponownie odezwał się perkusista. - Wiecie... Jakoś tak wyszło, że... od niedawna jesteśmy z Ismaim razem - odezwał się spokojnie, jakby to nie było nic wielkiego. - Z początku nie zamierzaliśmy się z tym jakoś obnosić, ale po pewnym czasie i namyśle stwierdziliśmy, że miło byłoby mieć jednak wasze błogosławieństwo i upewnić się, że nie jest to dla was problem, szczególnie gdyby zdarzyło się nam zapomnieć... dobra, gdyby mnie zdarzyło się zapomnieć - uściślił, szczerząc się rozbrajająco.
- Jesteście parą, naprawdę? - basista uniósł wysoko brwi w zdziwieniu. Co za ignorant... żeby się tak nie zorientować wcześniej... - Moje gratulacje! - klasnął w dłonie. - No, ja tam nie mam z tym żadnego problemu, póki zamierzacie wciąż pracować tak ciężko, jak do tej pory i nie zapomnicie o całym otaczającym was świecie, wpatrując się sobie wzajemnie w oczy - zaśmiał się. 
To teraz chyba nadeszła moja kolej, wypadało, żeby kulturalnie zaprzeczył, że w jakikolwiek sposób przeszkadza mi ta sytuacja, prawda?
Z jakiejś racji do głowy nagle przyszedł mi tekst, który głównie słyszałem w amerykańskich filmach i serialach, kiedy główna para podchodziła wspólnie do ślubnego kobierca, a ksiądz mówił: "Jeśli ktoś zna powód, dla którego ci dwoje nie mogą się pobrać, niech przemówi teraz albo zamilknie na wieki.". No i co ja niby miałem zrobić w takiej sytuacji? Mój wybór był chyba dość oczywisty...
Oczywiście, że zdecydowałem się zamilknąć. W końcu wygłaszanie swoich przemyśleń na głos nie leżało w mojej naturze. Nie miałem wystarczająco odwagi. Było już za późno. Mój zegar najwyraźniej się zatrzymał. Koniec gry. Zbyt długo zwlekałem i przegrałem.
Niemniej, fakt, że się nie odezwałem, nie oznaczał, że nie zamierzałem zrobić nic z zaistniałą sytuacją, zignorować ją i udawać, że nic się nie stało. Nie było mi łatwo przejść ponad czymś podobnym do porządku dziennego - głównie dlatego, że byłem emocjonalną osobą, czasami nawet bardziej niżbym chciał, nawet jeśli się do tego nie przyznawałem i przeklinałem się za to w myślach. Lata tłumienia w sobie własnych uczuć i emocji, gryzienia się w język i łykania własnych łez robiło swoje. Zbierało swoje żniwa. To chyba właśnie dlatego roztrząsałem każdą małą sprawę, nad którą nikt inny zapewne by się nie rozwlekał. Ciągnąłem za sobą bagaż doświadczeń, który dawał mi o sobie znać za każdym razem w podobnej sytuacji. Przyciskał mnie swoim ciężarem, sprawiając, że nie mogłem ustać prosto, że się zginałem, łamałem - pękałem. Wracałem myślami do wspomnień o czasach, kiedy siłą zatrzymałem słowa cisnące mi się na usta i ból powracał. Kumulował się gdzieś w głębi klatki piersiowej, tuż pod tym zmartwiałym głazem, który w niej nosiłem. Łączył się z tym, który był wywołany świeżymi przeżyciami. Ścigało mnie widmo minionych zdarzeń, które wciąż odbijało się echem w mojej głowie. To nie dawało mi spokoju. Wyniszczało. Zatruwało. Zżerało żywcem od środka.
Chciałem być silny, ale byłem już zmęczony nawet samym udawaniem. Miałem dość. W takim wypadku naprawdę nie widziałem żadnego innego wyjścia czy rozwiązania niżby własne odejście. Wiedziałem, że dłużej już nie zniosę tego pięknego widoku zakochanych - widoku szczęścia, którego ja miałem nigdy nie doznać ze względu na własną ułomność emocjonalną, jakieś swoiste skrzywienie, w którym kopałem i brnąłem dalej i głębiej na własne życzenie.
To się chyba nazywa masochizm, nie?
A więc zdecydowałem się odejść z zespołu. Nie byłem pewien czy tak będzie lepiej dla innych, czy tak będzie lepiej dla mnie samego. Nie wiedziałem, czym innym mógłbym się zająć w życiu niżby grą na gitarze. Wiedziałem, jednak za to, że to była najwyższa pora na to, żeby odwrócić się i odejść, póki mogę jeszcze przynajmniej zrobić to o własnych siłach. Nie chciałem, żeby inni widzieli, jak poddawałem się, jak byłem wyniszczany i pożerany przez własne demony. Mogłem im zaoszczędzić tego widoku i taki właśnie miałem plan.
Koniec końców przynajmniej zdecydowałem się na jakieś działanie. Nie stałem już biernie w miejscu, a to oznaczało, że podjąłem jakieś decyzje, że wykonałem jakiś krok. Podjąłem ryzyko. Istniała zatem jakaś szansa i nadzieja na to, że to przybliży mnie do jakiegoś prywatnego sukcesu - że w końcu to ja będę tym, który będzie przechylał kieliszek z szampanem zwycięstwa. Oczywiście istniała także możliwość, że znów źle wybrałem, że znów się pomyliłem, jednak próbowałem nie myśleć o tym zbyt wiele. O tym, czy dokonałem właściwego wyboru, poinformuje mnie czas, kiedy mój zegar znów zacznie tykać. Czas pokaże i wtedy się przekonamy.
Czym zatem tym razem życie uśle moją drogę? Jakie kłody rzuci mi pod nogi? 
Czas pokaże.