Dziś przychodzę do was z czymś innym, nowym (wiem, niektóre osoby pewnie mają ochotę mi natrzaskać ^^'') - nie tylko jest to jednak nowa mini-seria (zakładam, że będzie ona miała trzy rodziały), ale przy tym i nowy dla mnie gatunek, w którym jeszcze nie próbowałam swoich sił. Zazwycaj uciekałam do przeszłości w swoich opowiadaniach, jednak tym razem zdecydowałam się wybiec w przyszłość. W końcu w życiu trzeba spróbować kiedyś wszystkiego, prawda?
Koniecznie dajcie mi znać, co myślicie o moich pierwszych próbach przeniesienia was do futurystycznej przyszłości! ♥ Mam nadzieję, że mini-seria przypadnie wam do gustu, bo ja, przyznam szczerze, nieźle się bawiłam pisząc to dla was ♥♥♥
Jakby co, postacie autorskie C:
„Codename:
Apocalypse”
ROZDZIAŁ I
Nieodległa przyszłość
Tak nieodległa, że to aż przerażające
-
Wychodzę – oświadczyłem.
-
O tej porze? Dokąd? – zdziwiła się matka.
-
P… Przejść się – mruknąłem i wyminąłem kobietę, starając się na nią nie
patrzeć. Źle się czułem okłamując ją, a już tym bardziej wciskając jej taki
cienki kit, ale w ostatnim czasie wyzbyłem się już wszelkich dobrych wymówek.
-
Tylko wracaj szybko! – zawołała zatroskana. – Tyle się teraz słyszy o przemocy
w mieście! – złapała się za głowę. – Nie chcę, żeby coś ci się stało!
-
Będę na siebie uważał – obiecałem burkliwie i wsunąłem stopy w buty.
-
I pamiętaj, unikaj tych niebezpiecznych typów, co to bawią się w tą wirtualną
rzeczywistość! – przestrzegła. Na te słowa zamarłem na moment. Czyżby już się
domyślała?
-
Będę – odparłem chłodno i wyszedłem.
Westchnąłem
ciężko obserwując przez moment swój własny, zmrożony oddech w postaci białego
kłębu pary zanim ten nie zniknął w bezlitosnym mroku nocy. Niespiesznie
ruszyłem przed siebie. Wepchnąłem zgrabiałe dłonie w kieszenie kierując się w
coraz ciaśniejsze i coraz słabiej oświetlone uliczki między strzelistymi,
betonowymi kolosami.
„Niebezpieczne
typy bawiące się w wirtualną rzeczywistość”, jak nazwała ich moja rodzicielka, byli
w istocie graczami. Amatorami, fanami lub obsesyjnymi nałogowcami, którzy
mierzyli się wzajemnie ze sobą w sztucznie wygenerowanych warunkach. Technologia
rozwijała się w zawrotnym tempie, jej postęp był wręcz zastraszający, przez co
sam czas zdawał się płynąć szybciej, gdyż te same miejsca i ludzie z roku na
rok, a nawet z miesiąca na miesiąc zmieniali się za jej sprawą nie do poznania.
Zasady jednak, na których opierały się gry, praktycznie zostawały takie same.
Od długich lat w większości chodziło o jedno. O zwyciężenie przeciwnika. O
rozlew krwi.
Tak
długo, jak była to wciąż wirtualna krew, nie było problemu. Kiedy wracałem
wspomnieniami do czasów, kiedy przeciwnicy podobnych rozrywek krzyczeli, że gry
promowały przemoc i źle wpływały na dzieci, chciało mi się śmiać. Przecież wówczas
krew rozlewała się tylko na ekranie. Nie była niczym innym jak zbitkiem
kolorowych pikseli. Teraz było inaczej. Gracze chcieli więcej. Doznania
wzrokowe już im nie wystarczały. Chcieli czuć. Więc koncerny technologiczne
wyszły im naprzeciw, aby sprostać im oczekiwaniom. Stworzyli urządzenia, które
pozwalały na odczuwanie wszelkich bodźców generowanych przez sztuczną
rzeczywistość – smak, zapach, temperaturę, ból… w szczególności zadbali o to,
żeby to ostatnie doznanie było wierną kopią oryginału. Biorąc udział w walkach
w grach odczuwaliśmy ból. Zapytasz więc, kto chciałby grać w gry, w których
faktycznie możesz się poturbować? Jaki był w tym sens? Czy nie łatwiej było
zwyczajnie zaczepić grupkę osiedlowej „inteligencji”, żeby ta kogoś sprała,
jeżeli delikwent szukał „mocnych wrażeń”? Ano nie wszystko było takie proste. Główny
problem polegał na tym, że osiedlowe młotki należały do dziedziny tej
prawdziwej rzeczywistości, od której tak często przecież chcieliśmy uciec. W
prawdziwym życiu często stawaliśmy twarzą w twarz z sytuacjami, na które nie
mogliśmy poradzić zbyt wiele albo nawet nic. To irytowało ludzi. Sprawiało, że
ci wciąż szukali nowych alternatyw i skutecznych sposobów na odcięcie się od
realnego świata. Jednym z takowych sposobów były gry. Sztuczna rzeczywistość
potrafiła być łudząco podobna do tej prawdziwej lub skrajnie różna. Wciąż
jednak zapewniała realne odczucia i to przyciągało kolejnych graczy. Ponad to w
świecie wygenerowanym przez komputer mogliśmy się bronić. Jeśli zaszła taka
potrzeba, mogliśmy zabijać. Bezkarnie. A nawet jeśli nie bezkarnie, to zawsze
przecież można było także wyrżnąć wszystkich przedstawicieli prawa. Ze słabego
leszczyka, popychadła w mgnieniu oka mogliśmy stać się jednymi z
najpotężniejszych istot sztucznego świata, którym trzęśliśmy od podstaw i w
którym ustalaliśmy zasady, zgarnialiśmy wszystko, co się dało. Poczucie władzy
i bezkarności uzależniało. Działało gorzej niż narkotyk.
Oczywiście
gry, w których faktycznie można było się uszkodzić wzbudziły wiele kontrowersji
i oficjalnie zostały zakazane ze względu na możliwość poważnego poturbowania
gracza, a nawet śmierci. Ponoć takie skrajne przypadki również miały miejsce,
choć nie mówiło się o tym głośno. Póki co były to tylko miejskie legendy i
plotki.
Jak
zwykle tam, gdzie pojawiały się regulacje prawne, pojawiała się również „ciemna
strona mocy” w postaci mafii, yakuzy i gangów. Typki spod ciemnej gwiazdy
umożliwiały graczom branie udziału w symulacjach, które dostarczały wszelkich
bodźców i oferowały nagrody pieniężne dla zwycięzców. Walki uliczne weszły na
inny poziom, ewoluowały. Ich głównym atutem było to, że dzięki dobrodziejstwu
sieci nie musieliśmy już ograniczać się do zwykłego wymieniania ciosów z
kilkoma miejskimi grupkami drobniejszych przestępców i trudnej młodzieży. Teraz
mogliśmy walczyć z przeciwnikami z całego świata, z którymi mogliśmy połączyć
się w jedną krótką chwilę. To oznaczało także, że na całym świecie gdzieś
zawsze znalazł się gotowy dla ciebie przeciwnik – o każdej porze dnia i nocy, w
momencie, kiedy byłeś gotowy i w nastroju do walki. Yakuza zbierająca zakłady
zarabiała na podobnych walkach krocie, gdyż te odbywały się non stop.
Zatrzymałem
się w niemalże wyludnionej części miasta i wszedłem do podniszczonego
pustostanu. Nie byłem tu już po raz pierwszy, toteż grupka oprychów zbita w
ciasny okręg rzuciła mi jedynie znudzone, szybkie spojrzenie. Niezainteresowani
moją osobą wrócili do raczenia się wzajemnie swoimi niemalże heroicznymi
historiami. Minąłem ich tak samo obojętny na fakt ich egzystencji i wkroczyłem
do obszernego pomieszczenia, które w przeszłości prawdopodobnie było halą
produkcyjną. W sali zebrało się już całkiem sporo ludzi. Więcej niż zazwyczaj.
Gapie ściskali w morderczym uścisku niewielkie podwyższenie na planie koła sklecone
na szybko z kilku gołych desek i płyt pilśniowych, które walały się wszędzie
dookoła. Przy krawędziach „sceny” zostały ustawione wielkie monitory plazmowe
na metalowych stelażach – wszystko ustawione tak, żeby widzowie mogli dobrze
przyglądać się wirtualnej walce. Za metalowymi nogami stelaży i plecami
monitorów, w ich cieniach skrywali się organizatorzy walk nazywani
współczesnymi lanistami oraz sami „gladiatorzy”, który grzecznie czekali w
rządku, aby uiścić opłatę wstępną, a następnie na swoją kolej. Na kilku
krzesłach tudzież fotelach wyciągniętych ze śmietników siedziało kilka
śmiałków, którzy jako pierwsi zgłosili się do walki. Wszyscy oni mieli
zamknięte oczy, przez co wyglądali jakby ucięli sobie zbiorową drzemkę, jednak
atmosfera sielanki była zakłócona przez ich wykrzywiające się w bólu twarze i
sińce w głębokim śliwkowym odcieniu, które wykwitały na ich ciałach jakby znikąd.
Gracze miotali się na swoich miejscach niespokojnie, od czasu do czasu któryś z
nich machnął którąś z kończyn, krzyknął krótko lub wydał z siebie jakiś inny
dźwięk. Wyglądało to tak, jakby chcieli zerwać się z miejsca i uciec, ale wciąż
byli pod wpływem paraliżu sennego, przez co nie panowali w pełni nad swoimi
ciałami. Jakby byli uwięzieni w koszmarze, z którego nie mogli się wydostać.
-
Aoki! – usłyszałem znajomy głos. – W końcu postanowiłeś się pokazać! – Narazu,
wysoki, czerwonowłosy lanista, przywitał mnie gromko. – Nie było cię jakiś
czas, więc zacząłem się już martwić! Sprawdziłem rankingi, ale w tych wciąż zajmujesz
wysokie miejsce, więc to utwierdziło mnie, że nie mogłeś przegrać –
wydedukował. – Nie dostałeś więc porządnego lania. Co się z tobą działo? –
zainteresował się ciekawsko.
-
Musiałem odespać te wszystkie walki – wzruszyłem ramionami. – Byłem zmęczony –
wytłumaczyłem się.
-
Ale za spanie nie płacą, co? – rzucił zaczepnie i zaśmiał się gardłowo. Obszukał
się po kieszeniach i wyciągnął z jednej paczkę papierosów. Odpalił używkę.
Papieros w kąciku ust był niemalże jego znakiem rozpoznawczym.
-
Ano nie… - przyznałem niechętnie.
-
Znów zamierzasz oskubać nas na fortunę? – szturchnął mnie w ramię i poruszył
znacząco brwiami.
-
Zabiorę tylko tyle, ile będzie mi się należało – odparłem dość szorstko i
wcisnąłem mu w rękę odliczoną sumę.
Narazu
nie był złym gościem… znaczy, on też mógł pochwalić się rodowodem spod ciemnej
gwiazdy, ale nie był znowu aż taki najgorszy. Był zaczepny i charakteryzował
się dość sprośnym poczuciem humoru. Lubił bójki i cenił sobie te realne ponad
te rozgrywające się w komputerowej rzeczywistości. Wiele osób mówiło przez to o
nim jako o osobie starej daty. W istocie, czerwonowłosy lanista nie należał już
najmłodszych. Podejrzewałem, że gdyby się postarał, to mógłby mieć syna w moim
wieku.
-
Będę na ciebie stawiał – poinformował mnie. – Więc mnie nie zawiedź – puścił mi
oczko.
-
Na pewno nie zawiodę – odparłem pewnie.
Moja
pewność siebie nie wynikała jednak z wiary we własne możliwości czy próżności.
Zwyczajnie potrzebowałem pieniędzy. Teraz. Natychmiast. Zbliżał się termin
płacenia czynszu za mieszkanie, a długość zmian w pracy mojej mamy znów została
zredukowana, co przekładało się na to, iż znów zarabiała mniej. Maszyny
wypychały ludzi z ich stanowisk, więc ci sukcesywnie tracili prace, a także
źródło utrzymania. Ogólna sytuacja społeczeństwa pogarszała się z chwili na
chwilę. Ludzie cierpieli z powodu niedostatku, ubóstwa i ogromnych różnic
majątkowych. Po jednej stronie mieliśmy właścicieli wielkich korporacji, którzy
obracali prawdziwymi fortunami oraz „zatrudniali” coraz więcej robotów, które
nie potrzebowały przerw, mogły wykonywać swoje zadania dwadzieścia cztery
godziny na dobę i to w dodatku perfekcyjnie, niemalże minimalizując margines
błędu do zera, nie przynosiły zwolnień lekarskich… a z drugiej strony byli
przeciętni ludzie tacy jak ja i moja matka. Ludzie, którzy z dnia na dzień
zastanawiali się, jak i za co przeżyć, i co włożyć do garnka.
Wreszcie
nadeszła moja kolej. Usadowiłem się na śmierdzącym pleśnią fotelu i oparłem
rękę na podłokietniku. Odsłoniłem wewnętrzną stronę nadgarstka, gdzie
znajdywało się wejście przypominające port USB w komputerze. W obecnych czasach
wszyscy mieli takie. Dzięki temu rozwiązaniu można było bezpośrednio podłączyć ludzi
do niemal każdej maszyny – od aparatury podtrzymującej życie, do komputera w
biurze podatkowym, który kopiował wszystkie dane na temat delikwenta, na
lotnisku czy dworcu pociągowym. Na grzbiecie dłoni z kolei wszyscy mieli
wszczepione mikroskopijne chipy, które pozwalały na identyfikację danego
człowieka, a także uniemożliwiały podanie się za kogoś innego lub sfałszowanie
danych. W ten sposób każdy miał także dostęp do informacji, do których musiał
mieć dostęp. Lekarz skanował swój chip przy każdym wejściu do pokoju chorego. Z
tej racji wiadomo było, kto jako ostatni widział się z pacjentem i kogo w razie
potrzeby pociągnąć do odpowiedzialności. Członkowie rodziny mogli wejść do
pokoju krewnego przebywającego w szpitalu i do nikogo innego. Jeżeli próbowali
dostać się do pomieszczenia, do którego nie mieli dostępu, drzwi były
blokowane. Podobnie było z wiadomościami. W dzisiejszych czasach nikt nie pisał
już listów. Maile były poufne, gdyż ich zawartość mógł odczytać jedynie ich
nadawca i adresat. Osoby postronne nie miały do nich dostępu. No, oczywiście z
wyjątkiem zarządu bezpieczeństwa, który miał dostęp do wszelkich danych, żeby
„chronić obywateli przed potencjalnym zagrożeniem i wykrywać niebezpieczeństwa
zanim te zbiorą swoje żniwa”. Pełna inwigilacja. Pełna komputeryzacja. W
obecnych czasach nie istniało już coś takiego jak prywatność. Termin ten stał
się czysto abstrakcyjny.
Jeden
z organizatorów dzisiejszej walki podał mi maleńkie urządzenie, które wyglądało
jak input od bezprzewodowej myszki. Bez wahania podłączyłem urządzenie do
własnego układu. Gadżet ten pozwalał na wejście do gry i generował impulsy
elektryczne, które niszczyły drobne naczynia krwionośne powodując siniaki oraz
raziły mięśnie i nerwy, wywołując ból. Owe impulsy wywoływały także
mini-krwotoki, które mogły objawić się krwawym kaszlem, metalicznym posmakiem w
ustach, krwawieniem z nosa lub oczami nabiegłymi krwią. Nigdy nie doznałem
jakiegoś poważniejszego uszkodzenia w grze, ale słyszałem, że urządzenie to
było w stanie nawet generować impuls tak silny, który ludzki mózg odczytywał
jako ból towarzyszący złamaniu kości lub utracie kończyny.
Zamknąłem
oczy i wziąłem głęboki wdech. Przełknąłem głośno, krzywiąc się nieznacznie,
kiedy poczułem ładunek elektryczny, który emanował z mojego nadgarstka. W
pierwszej chwili to zawsze było nieprzyjemne. Nie lubiłem tego uczucia
mrowienia i szczypania pod skórą i za nic nie mogłem się do niego przyzwyczaić
niezależnie od tego, ile razy brałem już udział w wirtualnych walkach. W moim
mniemaniu dowodziło to tylko tego, że maszyny i ludzie nie powinni jednak być
ze sobą aż tak blisko, gdyż nie mieliśmy się ze sobą najlepiej i najzwyczajniej
w świecie nie potrafiliśmy się wzajemnie do siebie dopasować.
W
następnej chwili zostałem przeniesiony już do komputerowego świata. Rozejrzałem
się dookoła po błękitno-fioletowym bezkresie połyskujących kolorów. Barwy
mieszały się ze sobą, kolorowe plamy naprzemiennie rosły i kurczyły się,
rozlewały się, zajmując coraz to większą powierzchnię, po czym wsiąkały w
niewidzialny materiał materii. Pulsowały, lśniąc raz mocniej, raz słabiej,
zupełnie tak jakby były żywymi istotami. W jakiś sposób to było przerażające…
Żeby
było ciekawiej, ja sam byłem zawieszony w tym samym bezkresie kolorów. Nie
spadałem, mimo iż nie czułem pod sobą żadnego gruntu. Przede mną
zmaterializował się mój przeciwnik. Miał on ciemniejszą ode mnie skórę, czarne
włosy i ubrany był w letnią koszulkę i krótkie spodenki. W mojej okolicy była
zima, a ja sam miałem na sobie grubą kurtkę. To naprowadziło mnie na myśl, że
komputer wygenerował mi rywala z zupełnie innej części świata. Ten akurat wyglądał
mi na Latynosa.
Chłopak
naprzeciw mnie uśmiechnął się kpiąco i skłonił w głębokim ukłonie.
-
To prawdziwy zaszczyt móc zmierzyć się z samym Aoi Nikuya (jap. niebieski
rzeźnik) – rzucił cynicznie. – Pozwolisz, że zajmę twoje miejsce w rankingu? –
zaśmiał się.
Ja
nie strzępiłem sobie języka na głupie przepychanki słowne. Zbyt często
słyszałem podobne gadki, żeby wciąż się nimi przejmować. Nie przeszkadzał mi
już nawet przydomek, jakim zostałem ochrzczony, mimo iż wciąż uważałem go za
znacznie przerysowany. Nazywali mnie „niebieskim” ze względu na kolor moich
długich, sięgających niemalże połowy długości pleców włosów i mogłem się z tym
pogodzić – ale żeby zaraz „rzeźnikiem”? Koniec końców przecież nikogo nie
zabiłem. Mierzyliśmy się jedynie w grze. Co najwyżej mogłem nabić komuś parę
sińców.
Nie
zamierzałem oddać swojego miejsca w rankingu. Ci, którzy plasowali się na jego
szczycie, byli lepiej opłacani. A ja naprawdę potrzebowałem gotówki. Byłem więc
zdeterminowany, żeby ją zdobyć. I może trochę zdesperowany przy okazji.
Chwytałem się każdej możliwej formy zarobku.
Nie
wszyscy jednak byli w tak fatalnej sytuacji jak ja. Niektórzy gracze byli po
prostu znudzeni. Szukali mocnych wrażeń. Paru z nich mogło ustawić sobie
znalezienie się w rankingu jako punkt honoru czy coś podobnego… Żaden z nich
nie miał tak dobrego powodu i motywacji, żeby wygrać tak jak ja. Dlatego
właśnie zawsze ze mną przegrywali.
Latynos
uśmiechał się, spoglądając na mnie z góry, jakby już wiedział, że ta walka
należała do niego. Nie lubiłem takiego typu graczy. Nie, żebym sam uważał, że
nigdy nie przyjdzie mi przegrać, w przeszłości też kilka razy zdarzyło mi się
posmakować gorzkiego smaku porażki, szczególnie kiedy dopiero zaczynałem i nie
miałem zbyt wiele wprawy i doświadczenia w wirtualnych starciach. Wszyscy
mieliśmy swoje wzloty i upadki. Tym razem jednak jego cwaniacki uśmiech
wskazywał mi na jedno – kody. Mogłem iść o zakład, że mój przeciwnik zapewne
odkrył bogactwo zakazanej bazy danych z kodami, które pozwalały wyprowadzać
ataki i bloki, które normalnie nie były możliwe. Oczywiście głośno mówiło się o
zasadach gry fair play i tak dalej, jednak w gruncie rzeczy nikt za bardzo nie
przejmował się hackerami i oszustami. W końcu im bardziej dramatyczne
widowisko, tym lepiej. Jakoś trzeba było zaspokoić widownię, prawda?
Nie
lubiłem takich typów, nawet nie tyle dlatego, że byli jacyś przesadnie trudni
do pokonania, ale zwyczajnie z samej zasady. Nie lubowałem się w oszustwie i
krętactwie, toteż nawet okłamywanie matki przychodziło mi z trudem i
niesmakiem, który później długimi godzinami odbijał mi się zgagą poczucia winy.
Sam niestety natknąłem się na podobnych typków już nie raz, toteż nauczyłem się
z nimi radzić. Zazwyczaj nie posiłkowałem się kodami, ale jeśli ktoś nie był w
porządku w stosunku do mnie, dlaczego ja miałbym być inny w stosunku do niego? Musiałem
przyznać, że niezależnie od tego, co myślałem o dobie komputeryzacji, w której
przyszło nam żyć, całkiem nieźle radziłem sobie z różnego rodzaju maszynami i
miałem o nich jako-takie pojęcie. Może wciąż daleko mi było do eksperta, ale
przynajmniej byłem na tyle obrotny, żeby uporać się z własnymi problemami bez
proszenia się o cudzą pomoc.
Rozbrzmiał
dzwonek obwieszczający rozpoczęcie pierwszej rundy walki. Chłopak w szortach
pogłębił uśmiech i zamachał rękami, które w mgnieniu oka pokryły się
płomieniami aż do wysokości łokci. Jak przez ścianę usłyszałem zduszone,
zdziwione westchnięcie tłumu gapiów. No tak, świetnie. Czyli jednak miałam
rację. Miałem przed sobą kolejny, godny pożałowania egzemplarz, który czuł się,
jakby chwycił boga za nogi, bo ktoś mu sprzedał kilka kodów. Przewróciłem na tę
myśl oczami i sapnąłem poirytowany.
Handel
kodami kwitł swoją drogą wraz z rosnącą popularnością walk ulicznych. Jedni
uważali to za zjawisko zupełnie niezależne, inni twierdzili, że kody są
kontrolowane przez mafię tak samo jak i całe pojedynki. Co było prawdą, nie
wiedziałem i jakoś nie zależało mi przesadnie, żeby zmienić ten porządek
rzeczy.
Czas
było brać się do roboty. Latynos w hawajskiej koszuli wysunął przed siebie
nogę, chcąc ruszyć z miejsca, jednak ubiegłem go. Jeśli on postawił na siłę i
obrażenia używając kodów, ja musiałem kontratakować i bronić się szybkością
oraz refleksem. Tak też zrobiłem. Nim zdążył się zorientować, ruszyłem z
miejsca i zniknąłem z jego pola widzenia. Zszokowany oszust wytrzeszczył oczy i
rozdziawił usta, jednak nie zamierzałem dawać mu czasu na wydobycie z siebie
żadnych słów. W ogóle chciałem mieć to wszystko jak najszybciej za sobą,
dlatego nie miałem w planach marnowania czasu.
Zaatakowałem
z jego lewej. Kody wspomagające szybkość gracza pozwalały poruszać się z taką
prędkością, że przeciwnik miał wrażenie, jakby ten teleportował się z miejsca w
miejsce lub ciosy padały dosłownie znikąd w szczególności, jeśli ktoś potrafił
umiejętnie się nimi posługiwać i pozostać poza widnokręgiem wroga przez cały
czas.
W
wirtualnej rzeczywistości i tak dysponowałem już niebanalną siłą, dlatego nie
potrzebowałem żadnych kolejnych kodów w tej dziedzinie. Wyprowadziłem kopnięcie
z półobrotu wprost w jego żebra. Latynos charknął głucho i odleciał na dobre
kilkanaście metrów, zatrzymując się dopiero na jednej z niewidzialnych ścian,
które wyznaczały nasze pole walki. Kości stawiły opór pod podeszwą moich
znoszonych butów, a potem poczułem zaskakującą swobodę ruchów, jakby dalej już
nic mnie nie blokowało, jakby jego żebra ustąpiły. Zdziwiony zatrzymałem się na
chwilę, obserwując z zaciekawieniem przeciwnika, który z widocznym problemem
gramolił się na kolana. Z jego ust popłynęła krew. Mocno drżał i jedną ręką
łapał się za obolałą stronę, krzywiąc się, jakby połknął cytrynę. Czyżbym
połamał mu żebra? Czyli to jednak możliwe? Zaskoczony tym odkryciem potarłem
brodę w zamyśleniu. Zastanawiałem się czy w takim razie mogłem uszkodzić kogoś
poważniej już wcześniej, jednak jakimś cudem tego nie zauważyłem. Może nie
byłem znowu taki „święty”, za jakiego się uważałem? Tym razem użyłem
zdecydowanie zbyt wiele siły. Normalnie nie szedłem na całość, gdyż nie
chciałem zbyt mocno poturbować innych graczy – nie widziałem w tym sensu i nie
czerpałem z tego żadnej, chorej radości. Nie lubiłem krzywdzić innych,
przynajmniej nie bez potrzeby, nie w obronie własnej lub bliskich mi osób,
jednak dzisiaj wydawałem się być wyjątkowo rozdrażniony i spieszyło mi się.
Chciałem wrócić do domu i z powrotem położyć się do łóżka, mimo że przez
ostatnie trzy dni praktycznie z niego nie wychodziłem.
-
Cholera! – wrzasnął chłopak, chwiejnie podrywając się na dygoczące nogi,
wyrywając mnie tym samym z chwilowego letargu.
Rzucił
się na mnie nieskładnie, młócąc jedną ręką powietrze, a drugą wciąż oplatając
się na wysokości żeber. Wyciągnął w moim kierunku płonące przedramię, jednak
nim zdążył mnie dosięgnąć uchyliłem się bez większego trudu, a następnie, wciąż
pozostając w półprzysiadzie, wyprowadziłem kolejny cios. Tym razem uderzyłem go
kolanem w splot słoneczny, co odebrało mu oddech. Dzieła dokończyłem kopnięciem
tuż pod brodą, które odrzuciło go do tyłu i sprawiło, że Latynos wylądował na
plecach.
Nie
czułem żalu, nie było mi go szkoda. Nie czułem się już nawet winny. Po tak
długim „stażu” w tej „branży” po prostu wyzbyłem się takich uczuć i emocji.
Zdawało się, że najzwyczajniej w świecie w jakimś stopniu stałem się
zwyrodnialcem.
Bezdusznie
odwróciłem się na pięcie, będąc pewnym, że już po wszystkim. Zamierzałem wrócić
na moje poprzednie miejsce, oczekując następnego przydzielonego przeciwnika,
kiedy nagle coś zwróciło moją uwagę. Nad moją głową wciąż latały czerwone
napisy układające się w napis: „WINNER”, a za moimi plecami dwie roznegliżowane
cyber-nastolatki odstawiały wzbudzający we mnie tylko zgorszenie taniec z pomponami,
choć zdawałem sobie sprawę, że wiele osób znajdowało ich nierealne,
przerysowane biusty oraz nieproporcjonalnie wąskie talie w stosunku do
szerokich bioder jako pociągające. Nowy przeciwnik nie pojawiał się, dopóki te
nie zniknęły, ale dziś wyglądało na to, że coś było inaczej. Gdzieś na granicy
pulsujących kolorów dostrzegłem niepokojący cień. Zaalarmowany zatrzymałem się,
obserwując wysoki, czarny prostokąt, który rozsunął się niczym przesuwane
drzwi, rosnąc wzdłuż oraz ukazując w swoim wnętrzu dziwną postać. Niespotykany
gość był wysoki i chudy. Nosił czarne, skórzane spodnie, kurtkę oraz tego
samego, sięgające kolana buty. Chorobliwie bladą twarz skrywał za maską gazową,
która tkwiła nieruchomo w objęciach jego długich, czarnych włosów, które spływały
swobodnie po jego ramionach, sięgając niemal ostatnich żeber. Nieznajomy posłał
mi ciężkie spojrzenie oczu, które wyglądały jak dwa kawałki oszlifowanego,
lśniącego antracytu.
-
Nowy uczestnik! – zawołała przesłodzonym głosikiem nastolatka ubrana jedynie w
futrzastą bieliznę. - Nickname:
Apocalypse, serwer: nieznany – przedstawiła nowego gracza.
Coś
tu było nie tak. Mocno nie tak. Po pierwsze, przeciwnicy nie pojawiali się w
losowych miejscach, gdzie im się żywnie podobało. Zawsze wychodzili naprzeciw
mnie, zawsze w tym samym miejscu. To jedna sprawa. Inną zagwozdką był jego
serwer. Wszyscy byliśmy gdzieś podłączeni. Jeśli jego lokalizacja była nieznana,
mogło to oznaczać, że włamał się do sieci na własną rękę i utajnił swoje dane.
Tylko jak mógłby tego dokonać? I po cholerę? W końcu takim zachowaniem
ryzykował narażenie się yakuzie, a przecież wystarczyło skręcić za dowolny,
bardziej obskurny róg, żeby znaleźć podobne miejsce do tego, w którym obecnie
przebywałem.
Apocaypse
ruszył w moim kierunku. Spiąłem się, odruchowo przygotowując na błyskawiczną
obronę, gdyby ten zechciał zaatakować, nim walka oficjalnie została rozpoczęta.
Cofnąłem się mimowolnie o dwa kroki, gdyż gość przede mną miał jakąś dziwną,
przerażającą aurę, która wywoływała u mnie nieprzyjemne dreszcze. Przełknąłem z
trudem.
Dziwny
gracz w czerni rozłożył szeroko ręce, jakby chciał mnie objąć i sapnął ciężko,
a dźwięk jego wydechu został spotęgowany przez maskę gazową na jego twarzy.
Wymruczał coś niewyraźnie, czego nie mogłem dosłyszeć. Ogarnęło mnie
niepokojące przeczucie, że zaraz zdarzy się coś złego.
Nim
zdążyłem się obejrzeć, ktoś jakby zgasił światło i cały świat pogrążył się w
ciemności. Krzyknąłem, kiedy silny ładunek elektryczny przebiegł przez mój
nadgarstek, przedramię i rozniósł się po całym ciele. Co gorsza nie był to
jednorazowy impuls, ale ten trwał w najlepsze, jakby ktoś zrobił sobie ze mnie
osobliwy przewodnik. Darłem się tak długo, aż ochrypłem. Całe szczęście ktoś
jednak wpadł na genialny pomysł, żeby mi pomóc. Poczułem mocne szarpnięcie i
wtyczka z mojego nadgarstka została wyciągnięta, a moje naprężone ciało opadło
bezwładnie na zapleśniały fotel. Roztrzęsiony z trudem rozlepiłem załzawione
oczy, żeby spojrzeć w twarz przestraszonego nie na żarty czerwonowłosego
lanisty.
-
Aoki, nic ci nie jest?! – położył mi rękę w uspakajającym geście na ramieniu.
-
C-chyba nie… - wydukałem z trudem, podnosząc dłonie do mokrego czoła i
ocierając linię włosów. – Co to było? – zapytałem wciąż drżącym głosem.
-
Szczerze? – Narazu podniósł się z kucek i rozejrzał po sali, która pogrążyła
się w ciemności. – Nie mam pojęcia… - przyznał przyciszonym tonem.
Gapie
spanikowali, członkowie mafii starali się ich uspokoić i wyprowadzić z budynku.
Przełknąłem z trudem raz jeszcze, po czym ostrożnie wywindowałem się do pozycji
stojącej. Rozejrzałem się dookoła, a kiedy moje oczy przyzwyczaiły się już do
wszechobecnej ciemności dostrzegłem, że plazmowe ekrany telewizorów były
zepsute, pobite, zupełnie jakby coś próbowało wydostać się z ich wnętrza.
Kolorowe flaki przewodów i kabli zwisały smętnie, niektóre z nich wciąż sypały
miniaturowymi fajerwerkami iskier.
Co
to, do ciężkiej cholery, miało być?!
***
Byłem
tak osłabiony, że miałem problem, żeby wrócić do domu o własnych siłach, toteż
przez pewien czas pozwoliłem sobie jeszcze zostać na miejscu, żeby zebrać siły.
Zdawało się, że chyba nawet przysnąłem na tym przeklętym fotelu, który
zdecydowanie pamiętał lepsze czasy, gdyż ładunek elektryczny, który przeszedł
przez moje ciało, zbierał swoje żniwa. Członkowie yakuzy zajęci byli
uspokajaniem gapiów, naprawianiem zepsutego sprzętu, dzwonieniem do wszystkich
znajomych królika w celu rozeznania się w sytuacji, samodzielnymi próbami
znalezienia wyjaśnienia, co też się tak właściwie stało. Wyglądało na to, że
nasz przypadek nie był jedynym i odosobnionym. Z tego, co się zorientowałem z
podsłuchanych rozmów, wychodziło mi na to, że w wielu miejscach miały miejsce
podobne wypadki. W tym samym czasie. Dziwne wypadki zsynchronizowane ze sobą
jak w szwajcarskim zegarku. A to dobre. Ciekawe. Coś jednak jakoś nie chciało
mi się wierzyć w zrządzenie losu, w karmę, której nagle zachciało się w tak okrutny
sposób z nas zażartować. Rzeczy nie dzieją się bez przyczyny. To musiał być
atak.
Czyżby
jakiś hacker chciał przejąć rynek? A może jakiś gang próbować odgryźć się na
skłóconych współpracownikach? Cóż, opcji było wiele, ale ja niestety nie miałem
żadnych narzędzi, żeby obalić lub potwierdzić swoje domysły, więc wciąż
pozostawałem z ręką w nocniku. A raczej z porządnym bólem i poparzeniem
nadgarstka, gdyż skóra wokół mojego portu nabrzmiała, zaczerwieniła się i była
gorąca jak diabli.
Musiałem
poczekać aż wszystko chociaż względnie się uspokoi, żeby odebrać moje
wynagrodzenie za wygraną walkę. Za jeden pojedynek nie zarobiłem wiele, jednak
na całe moje zakichane szczęście Latynos był na całkiem niezłej pozycji w
rankingu, więc przynajmniej byłem pewien, że te kilka groszy starczy, żeby
uiścić czynsz, jeśli dołożę je do pensji mojej rodzicielki. Mimo to byłem
wściekły. Byłem obolały, – tak, znowu – stało się coś dziwnego, czego nikt nie
potrafił wyjaśnić, a ponad to straciłem niemal całą noc i wyniosłem z tego tylko
kilka zwitków pieniędzy. Liczyłem na znacznie więcej. Byłem rozczarowany. W
jakiś sposób byłem też przestraszony, gdyż zdawałem sobie sprawę, że działo się
coś złego, a mimo wszystko nie mogłem „od tak sobie” po prostu odciąć się od
walk ulicznych. Będę musiał tu wrócić, żeby zarobić, a teraz możliwe, że
wiązało się to z prawdziwym niebezpieczeństwem. Co jeśli następnym razem Narazu
nie będzie w pobliżu i nikt mnie w porę nie odłączy albo impuls elektryczny
będzie tak silny, że zatrzyma moje funkcje życiowe? A może zdarzy się coś
nowego, coś jeszcze bardziej niecodziennego, nieprzewidywalnego, gorszego? Kto
wie… Niezależnie od tego, co będzie miało miejsce w najbliższej przyszłości,
będę musiał stawić temu czoła, nawet jeśli miało to być bolesne.
Ostatecznie
jednak odebrałem swoją zapłatę i wróciłem do domu. Zostawiłem pieniądze na
stole w jadalni, a sam udałem się na piętro do swojego pokoju. Było wciąż
bardzo wcześnie, około piątej nad ranem, więc nie chciałem budzić mamy.
Zostawiłem pieniądze w widocznym miejscu, żeby ta miała, z czego zapłacić,
kiedy właściciel mieszkania przyjdzie po czynsz. Ta krwiożercza, bezlitosna
bestia zawsze stawała w progu naszego domu o samym świcie. Ja zamierzałem o tej
porze jeszcze spać. Potrzebowałem odpocząć.
Z
ciężkim westchnięciem padłem na materac i zagrzebałem się w pościeli, nawet nie
kłopocząc się, żeby ściągnąć ubrania. Zrzuciłem jedynie buty i rozpiąłem
kurtkę, pod którą i tak nosiłem tylko lekki podkoszulek. W domu było zimno.
Musieliśmy oszczędzać na ogrzewaniu.
Ułożyłem
się wygodnie, próbując ogrzać zmarznięte dłonie pod poduszką. Zamknąłem oczy i
czekałem na nadejście błogiego snu, jednak ten jak na złość mnie omijał. Bolała
mnie głowa, oczy same mi się zamykały, jednak nie mogłem zasnąć. Ten podejrzany
gracz o pseudonimie Apocalypse nie dawał mi spokoju. Jego obraz raz za razem
wciskał mi się pod powieki, przez co drżałem niekontrolowanie niczym w napadach
febry. Było w nim coś… niebezpiecznego. Tak, z całą pewnością niebezpiecznego.
Zastanawiało mnie, kim mógł być i skąd się wziął. Z jakiejś racji nie dawały mi
też spokoju jego słowa. Miałem dziwne przeczucie, że gdybym tylko mógł
usłyszeć, co powiedział w moment przed tym zanim cały system szlag trafił,
mógłbym coś zrozumieć. Miałem wrażenie, jakby uciekało mi coś ważnego – coś
niekoniecznie trudnego do zauważenia, ale też nie oczywistego, a jednocześnie
tak kluczowego. Miałem puzzle w rękach i nie mogłem ich złożyć. Gdybym tylko
odpowiednio się skupił, może udałoby mi się ułożyć obrazek nawet bez
instruktarzu na pudełku – tylko, żebym się skupił, potrzebowałem świeżego
spojrzenia i przede wszystkim odgonić się od doskwierającej migreny i senności.
A na chwilę obecną to nie było możliwe. Co za upierdliwa sprawa…
***
Oprócz
zarabiania na wirtualnych walkach miałem też bardziej przyziemną, tradycyjną
pracę. Popołudniami pomagałam w niewielkim sklepie na rogu jednej z mniejszych
uliczek, czasami zdarzało się, że dostarczałem jakieś zamówienia klientom,
którzy preferowali robić zakupy przez internet niżby zmusić się do przejścia
tych kilkudziesięciu metrów i pofatygować się po paczkę osobiście. Czasami
miałem smutne przeczucie, że jeśli tak dalej pójdzie to ludzie niedługo
zapomną, jak się chodzi. W dzisiejszych czasach niemal wszystko można było
zrobić za pośrednictwem maszyn, podłączając się do sieci. Nie było przymusu,
żeby w ogóle wychodzić z domu. Spacerowanie czy, o zgrozo, uprawianie jakiś
sportów na świeżym powietrzu też już dawno wyszło z mody, więc właściwie ulice
przez większość czasu pozostawały wyludnione i trudno było kogoś spotkać nawet
w centrum miasta. Spacerując tak między kolosalnymi blokami mieszkalnymi
zastanawiałem się, dokąd my, jako ludzie, w ogóle zmierzamy i co też robiły z
nami nasze własne wytwory i wynalazki…
Wiele
osób uważało moją pracę za wyjątkowo upierdliwą i wkurzającą, gdyż wymagała ona
chociażby minimalnej aktywności fizycznej, ale ja ją lubiłem i nie narzekałem.
Poza tym byłem szczerze wdzięczny za to, że w ogóle ją miałem, gdyż zdawałem
sobie sprawę, że właściciel sklepu mógł z wielką łatwością zastąpić mnie
kilkoma robotami – jednym, który stałby za ladą w sklepie, pilnowałby zaopatrzenia
i usługiwał ekstrawaganckim klientom, którzy jednak zdecydowali się wstąpić do
lokalu osobiście prawdopodobnie tylko dlatego, że mieli do drodze do domu i
drugim, jeździkiem, który mógłby niezmordowany krążyć po całym mieście i to w
dodatku znacznie szybciej niż ja. Całe szczęście mój pracodawca, staroświecki
starszy pan, którego nazywałem „dziadkiem” na jego własne życzenie, pozostawał
staromodny i, jak sam twierdził, nie miał zaufania do maszyn. Uważał, że pewne
prace po prostu muszą być wykonywane przez ludzi i koniec kropka. Można
powiedzieć, że poniekąd podzielałem jego zdanie, dlatego dość dobrze nam się
współpracowało.
Właśnie
wracałem z pracy do domu. Dziś nie działo się absolutnie nic, przez co byłem
znudzony. Przez całe popołudnie odebrałem może ze dwa telefony i to by było na
tyle. Ziewnąłem rozdzierająco, przeciągając się i zakładając splecione dłonie
na kark. Zrobiło się już ciemno, jednak to ze względu na porę roku, gdyż w
istocie nie było jeszcze znowu aż tak późno.
Skręciłem
za róg. Na wąskiej uliczce między hangarami przemysłowymi jedynym źródłem
światła była pojedyncza żarówka wisząca nad jedną z bram garażowych, która
rzucała chorobliwie żółte światło na oszroniony asfalt. Dookoła było cicho. W
mieście nie dało się już słyszeć warkotów silników samochodów, gdyż te dawno
temu zostały zastąpione nowocześniejszymi wynalazkami, które nie hałasowały ani
nie zanieczyszczały powietrza. Ludzi też nigdzie nie było słychać, gdyż, tak
jak już wspomniałem wcześniej, większość z nich wegetowała w jednym miejscu
przemieszczając się co najwyżej z jednego pomieszczenia do drugiego we własnym
mieszkaniu. Obecnie na ulicach najczęściej można było zobaczyć miniaturowye
jeździki, które zajmowały się dostarczaniem przeróżnych dóbr lub sprzątaniem.
Nawet te jednak nie wydawały zbyt wiele odgłosów. Rolki obracające ich
gąsienicami wydawały z siebie ledwo słyszalny odgłos, który przypominał wiatrak
młócący powietrze.
Dziadek
przyniósł dziś do pracy ciastka upieczone według starego przepisu przez jego
żonę. Były one wręcz przepyszne, przez co najwyraźniej pozwoliłem sobie zjeść ich
dzisiaj zbyt wiele. Zwyczajnie nie mając co robić, zająłem się jedzeniem. Teraz
odczuwałem tego skutki. Proste cukry wpłynęły falą tsunami w moje żyły, przez
co krew w nich przypominała teraz bardziej syrop truskawkowy, a ja sam zrobiłem
się senny i nieuważny. A szkoda. Bo może, gdyby nie to, zorientowałbym się
wcześniej…
Coś
było nie tak. Towarzyszyło mi niepokojące poczucie bycia obserwowanym.
Zatrzymałem się i przezornie rozejrzałem dookoła, jednak nikogo nie zauważyłem.
To mnie nie uspokoiło. Odwróciłem się i wyjrzałem na dopiero minięte
skrzyżowanie, jednak oprócz mnie oraz niewielkiego robota dostarczającego pizzę,
który wyglądał jak poruszający się kubeł na śmieci, wszystko pozostawało
statyczne i nieruchome.
Wzruszyłem
ramionami sam do siebie, próbując wmówić sobie, że moja własna wyobraźnia
płatała mi figle, że byłem przewrażliwiony po tym ostatnim, niewyjaśnionym i
dziwnym zajściu mającym miejsce podczas walk w wirtualnej rzeczywistości.
Odwróciłem się z powrotem, mając zamiar kontynuować swoją drogę powrotną, kiedy
nagle jakiś bardzo głęboki i wysoki cień zagrodził mi drogę. Mało brakowało, a
byłbym w niego uderzył.
Zdziwiony
podniosłem wzrok, żeby spojrzeć w twarz, którą, mimo iż widziałem zaledwie
chwilę, to już tak dobitnie zdążyła wyryć mi się w pamięci. Przede mną stał
Apocalypse – tym razem jednak w tym jak najbardziej rzeczywistym świecie. Nie
miałem pojęcia, jak zakradł się do mnie od tyłu w tak absolutnej ciszy, gdyż
teraz jego wydech uwydatniony przez maskę gazową, za którą się skrywał, zdawał
się wręcz ogłuszająco głośny.
-
C-co…? – zdążyłem tylko tyle z siebie wydusić, gdyż w następnej chwili brunet
przyciskał mnie już do najbliższej ściany.
Trzymał
mnie za gardło, tym samym utrudniając mi przełykanie śliny oraz oddychanie.
Cisnął mną o ścianę z zadziwiającą łatwością, a nawet podniósł mnie na
niewielką wysokość, tak, że musiałem stawać na palcach, żeby nie wisieć
bezwładnie w jego uścisku i całkiem się nie udusić.
Żółte
światło żarówki odbijało się w jego jednolicie czarnych oczach świetlistym
kręgiem. Spoglądał na mnie pustym i bezdusznym wzrokiem, jakby nie widział
niczego złego w tym, co robił – jakby był to dla niego jak najbardziej na
miejscu gest powitania lub gdyby pozbywał się jakiegoś irytującego insekta,
którego przecież nikt i tak nie będzie żałował.
Nie
zamierzałem pozostawać w takiej sytuacji bierny. Zacisnąłem jedną rękę na jego
wyciągniętym przedramieniu, głęboko wbijając paznokcie w jego skórę. Próbowałem
odciągnąć jego zaciskającą się dłoń od własnego gardła, jednak ten jakby
dysponował jakąś nadludzką siłą i zupełnie nie zwracał uwagi na moje próby i
starania. Szybko zaczęło mi ciemnieć przed oczami, a na moim widnokręgu pojawiły
się czarne, latające plamy. W akcie obrony wsparłem się mocniej plecami o
ścianę, przeniosłem ciężar ciała na jedną nogę, a drugą wyprowadziłem
kopnięcie. Trafiłem go w żebra, jednak ten znów ani drgnął, mimo iż siła ciosu
sprawiła, że sam z chęcią zawyłbym z bólu, gdybym tylko mógł. Poprawiłem i tym
razem wyprowadziłem kopnięcie z kolana wprost w jego brzuch, jednak ten dalej
stał jakby wrośnięty w podłoże. W akcie desperacji postanowiłem zagrać
nieczysto i przygotowałem się do kopnięcia w krocze, jednak wtedy mój napastnik
odskoczył, nareszcie puszczając mnie.
Odetchnąłem
z ulgą i cudem udało mi się nie zsunąć na ziemię. Wsparłem się na własnych
kolanach, zginając w pół i obserwując go uważnie, dysząc przy tym ciężko,
łapczywie nabierając zbawczego tchu. Apocalypse stał wyprostowany i statyczny
jak manekin. Nie wiedziałem czy zatrzymał się, żeby przemyśleć następny ruch,
czy w jakiś sposób sprawiało mu przyjemność oglądanie mnie w takim stanie,
jednak nie zamierzałem biernie czekać na jego następne posunięcie. Koniec
końców ja też potrafiłem o siebie zadbać. Kiedy tylko mniej więcej uspokoiłem
oddech, rzuciłem się na niego z uniesioną pięścią. Nieznajomy był szybki.
Znacznie szybszy niż mógłbym przypuszczać. Momentalnie zniknął mi z pola
widzenia, tak, że nieomal znów wylądowałem na asfalcie przez mocny zamach, jaki
wziąłem, żeby porządnie grzmotnąć go w tą zamaskowaną facjatę. Nie spanikowałem
jednak. Nie wiedziałem, skąd we mnie tyle opanowania. Możliwe, że doświadczenie
zdobyte w wirtualnych walkach pozwalało mi w jakiś sposób czuć się bardziej
pewnym siebie, nawet jeśli nie miałem już tak wiele do powiedzenia w kwestii
walki wręcz w prawdziwej rzeczywistości. Nie byłem jak Narazu. Byłem dużo
młodszy, a w moich czasach bójki na jawie zdarzały się rzadziej niż rzadko,
głównie można było przeczytać o nich w jakiś plotkarskich magazynach, które
chciały tylko zainteresować możliwe jak największą ilość czytelników, a dla
osiągnięcia obranego celu były zdolne nawet kreować i zmyślać opisywane
historie, więc w gruncie rzeczy nikt im za bardzo nie dowierzał.
Orientując
się, że mój przeciwnik mógł poszczycić się nieprzeciętnym refleksem, szybko
zdałem sobie sprawę, że musiałem myśleć kilka kroków przed nim i nauczyć się
przewidywać jego ruchy, żeby nie skończyć marnie. Domyśliłem się, że ponownie
będzie próbował wziąć mnie z zaskoczenia i pojawi się za moimi plecami. Nie
pomyliłem się. Momentalnie obróciłem się i wyprowadziłem blok rychło w czas,
aby uniknąć ciosu w szczękę. Jego pięść zatrzymała się na moim przedramieniu.
Zaparłem się, wkładając całą swoją siłę, żeby nie ruszyć się z miejsca. Moja
ręka zadrżała. Był silny. Cholernie silny. To nie były żarty. Wyglądało na to,
że traktował mnie całkiem na poważnie.
Próbował
dosięgnąć mnie drugą ręką, wyprowadzając cios w mój splot słoneczny, jednak w
porę udało mi się odskoczyć. Ulżyło mi, kiedy między nami pojawiła się wolna
przestrzeń, gdyż walka w zwarciu z tym dziwakiem nie należała do łatwych.
-
Czego ty ode mnie chcesz?! – ściągnąłem groźnie brwi. W odpowiedzi usłyszałem
jedynie jego zdeformowany, jakby poirytowany wydech.
To,
co już udało mi się zauważyć to, to że był leworęczny. Ciosy zadawane lewą ręką
były silniejsze, a ponad to jakby preferował używanie lewej ręki do ofensywy,
podczas gdy prawa głównie służyła mu do zachowania balansu. Ponad to przydałoby
się, żebym możliwe trzymał go na dystans. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że
nie wytrzymałbym długo w walce w zwarciu. Był dla mnie za szybki i za silny.
Musiałem go jakoś rozproszyć lub obezwładnić przy użyciu jakiejś chociażby
prowizorycznej broni, a następnie ratować się ucieczką. Nie było innego wyboru.
Potrafiłem ocenić zagrożenie. To nie była moja liga. W prawdziwym świecie,
gdzie nie miałem swoich wirtualnych broni, ekwipunku, całej masy wspomagaczy i
kodów do pomocy, nie prezentowałem się już tak świetnie.
Brunet
zaatakował raz jeszcze. Prawa ręka z przodu – to błyskawicznie naprowadziło
mnie na myśl, że to tylko zmyłka. Nie myliłem się. Zaraz zauważyłem jak lewa
ręka zaciśnięta w pięść była już w pogotowiu tuż przy jego biodrze, czekając
tylko aż ten mnie dopadnie. Prawa ręka była wymierzona wysoko, podczas gdy lewa
zupełnie odwrotnie. Wyprowadzając wysoki blok nie byłbym w stanie zatrzymać
drugiego ciosu, który mierzył gdzieś na wysokości mojej przepony. Trzeba było
mu przyznać, że był niegłupi i nie atakował na ślepo. Wychodził planem, który
zapewne w normalnych warunkach był bardzo skuteczny, co w moim mniemaniu
dowodziło tego, że miał znacznie większe doświadczenie w walkach wręcz niż ja.
Nie
dałem się jednak złapać. Uchyliłem się w bok, przepuszczając zwodniczy atak, a
następnie zablokowałem jego lewą rękę, zatrzymując go tym samym w miejscu. Był
tak silny, że musiałem użyć obu dłoni, żeby sparować jego atak, jednak nie
zamierzałem poprzestawać jedynie na defensywie. Pociągnąłem go w dół za
trzymaną rękę, a następnie wymierzyłem mu cios z kolana w brzuch. Na to nie był
przygotowany. Poprawiłem jeszcze łokciem w twarz. Ten atak odrzucił go na dobre
kilka metrów na ziemię i sprawił, że stracił swoją maskę.
Apocalypse
dźwignął się na łokciach i spojrzał na mnie z czystą furią w czarnych oczach.
Był to pierwszy raz, kiedy widziałem jego chudą, podłużną, bladą twarz w pełnej
krasie. Miał ostre, wręcz kanciaste rysy twarzy jak kamienny posąg wykuty ręką
dopiero początkującego rzeźbiarza. Nie oznaczało to, że brakowało mu urody,
jednak było w nim coś tak drapieżnego i niebezpiecznego, że to aż zwyczajnie
przerażało. Wzdrygnąłem się na ten widok.
Otarł
wąską stróżkę krwi cieknącą z nosa i warknął niczym rozjuszony wilk. Odruchowo
przygotowałem się na następny atak, kiedy wtem po okolicy rozniósł się
ogłuszający jęk policyjnych syren. No tak, w obecnych czasach monitoring był
niemal wszechobecny, toteż nic dziwnego, że ktoś wreszcie zauważył, że działo
się coś niedobrego, a interwencja okazała się niezbędna.
Mój
przeciwnik najwyraźniej nie zamierzał ryzykować stanięciem twarzą w twarz z
przedstawicielami prawa. Zamiast rzucić się na mnie, zerwał się na równe nogi i
zniknął w cieniach między kolejnymi hangarami. Ja zostałem. Nie miałem powodu,
żeby uciekać. W końcu to ja byłem tu tym, który został ofiarą. Poza tym
wypadałoby, żeby ktoś w końcu sprostował tę niejasną sprawę z facetem, który z
nieznanych przyczyn najpierw rozwala cały system walk ulicznych, a następnie
znienacka atakuje ludzi podczas ich rutynowej drogi do domu. Jakoś nie chciało
mi się wierzyć, żeby był to przypadek, że akurat byłem obecny podczas jego obu
ataków. Czyżby wychodziło na to, żeby ten miał do mnie jakiś problem?
Zadając
sobie całą masę pytań bez odpowiedzi schyliłem się i podniosłem porzuconą przez
bruneta maskę i przyjrzałem jej się dokładnie. Jej widok wciąż wywoływał u mnie
nieprzyjemne dreszcze.
-
Kim ty, u diabła, jesteś? – zapytałem sam siebie.
W
tej samej chwili uliczka, w której wciąż stałem, zalana została
czerwono-niebieskim światłem policyjnych robotów i ich kogutów, które dopiero
co się pojawiły. Musiałem jakoś wyjaśnić tę sprawę…
***
-
Aoki, gdzie ty byłeś tyle czasu?! – zdenerwowana matka wyszła z kuchni, kiedy
tylko zamknąłem za sobą drzwi frontowe. – Na litość pańską, dziecko, jak ty
wyglądasz?! Co ci się stało? – zaczęła panikować widząc moje potargane włosy i
wyświechtane ubranie będące dość oczywistym śladem po bójce, w którą się
wdałem.
Ściągnąłem
buty i kurtkę milcząc. Właściwie to byłem wściekły. Nie na rodzicielkę, ale na
beznadziejną i bezsilną policję, która w gruncie rzeczy nie mogła mi w żaden
sposób pomóc. Trzymali mnie na komisariacie przez kilka dobrych godzin, gdzie
musiałem opowiadać, do czego doszło aż kilkakrotnie. Z tego, co wywnioskowałem
z rozmów prowadzonych między funkcjonariuszami, to nie była pierwsza taka akcja
Apocalypse. Mężczyzna ten atakował już wcześniej, w szczególności osoby, które
były w jakiś sposób powiązane z walkami ulicznymi. Wychodziło jednak na to, że
ja miałem więcej szczęścia niż rozumu, gdyż większość z jego poprzednich ofiar
trafiło w stanie ciężkim do szpitala, a niektórym nawet zdarzyło się
nieszczęśliwie przedwcześnie kopnąć w kalendarz z jego pomocą. Usłyszawszy to,
wściekłem się nie na żarty. Zacisnąłem szczęki ze złości z taką siłą, iż niemal
myślałem, że popękają mi zęby.
Zostałem
zapewniony, że policja pracuje nad tą sprawą, więc nie mam, czym się
przejmować. Zostałem także uprzejmie upomniany, żeby nie kręcić się samotnie po
zmierzchu i w szczególności nie odwiedzać żadnych podejrzanych kątów – tak dla
dobra mojego ogólnego bezpieczeństwa – a wszystko powinno być już w porządku.
Po tej pogadance niewartej nawet funta kłaków oraz słabej, lurowatej kawie
zostałem odwieziony do domu i na tym cała sprawa się zakończyła. Przynajmniej
póki co.
Mnie
jednak to wciąż nie dawało spokoju – głównie dlatego, że trawiło mnie głębokie
przekonanie, że nic tak naprawdę nie będzie w porządku. Coś podpowiadało mi, że
brunet nie wybierał swoich ofiar na chybił-trafił. On jeszcze wróci, tego byłem
niemal pewien. A to z kolei oznaczało jedno: musiałem przygotować się na jego
ewentualne ponowne spotkanie.
-
Aoki! – ponagliła mnie matka.
-
Powiedzmy, że pracuję nad odpowiedzią… - burknąłem i minąłem ją, kierując się
ciężkim krokiem do własnego pokoju.
Skoro
policja mnie zbywała lub przynajmniej sprawiała takie wrażenie, sam musiałem
się o siebie zatroszczyć i rozwikłać zagadkę, o co też temu facetowi chodziło.
Nie mogłem po prostu naiwnie wierzyć, że jasna i świetlista przyszłość
postanowi rozewrzeć przede mną swoje ramiona, jeśli tylko będę wystarczająco
cierpliwy.
Nie
chciałem być opryskliwy wobec rodzicielki, w końcu nie mogłem jej winić za to,
że się martwiła i troszczyła. Póki co nie chciałem jej jednak o niczym mówić –
przynajmniej do czasu, kiedy zorientuję się i zrozumiem, o co tu tak właściwie
chodzi. Nie chciałem jej straszyć. I tak miała wystarczająco zmartwień, a ja
nie chciałem przysparzać jej nowych. Poza tym pozostawała jeszcze kwestia tego,
że dla mojego własnego dobra byłaby zapewne w stanie przynajmniej spróbować
mnie uziemić, a przecież musiałem wiąż brać udział w wirtualnych walkach, żeby
zarabiać. Bez tego nie poradzilibyśmy sobie finansowo, a ostatnią rzeczą,
jakiej teraz sobie życzyłem to zaciągnie długów i pożyczek bez możliwości ich
spłacenia.
Westchnąłem
ciężko, rzucając się na materac. Cholera, czy choć raz nie mogło być łatwo,
miło i przyjemnie? I o co w tym wszystkim, do ciężkiej cholery, w ogóle
chodziło? Przecież nic się tu nie trzymało kupy! No i ja – co ja miałem z tym
wszystkim wspólnego? Dlaczego znalazłem się na celowniku zamaskowanego gościa
wyskakującego jak diabeł z pudełka? Tyle pytań, a żadnych odpowiedzi…
***
Następnego
dnia spotkałem się z Narazu na tyłach jego studia tatuażu. Lanista wysłuchał,
co też przytrafiło mi się wczoraj, a teraz spoglądał na mnie zaniepokojony w
ciszy. Przyszedłem do niego po jakieś rady odnośnie walki wręcz na wypadek,
gdyby ten przeklęty gość zamierzał po mnie wrócić, jednak czerwonowłosy zamiast
zbombardować mnie niekończącą się ilością historii ze swojej młodości, uparcie
milczał i przyglądał mi się niemniej zmartwiony niż własna matka. Przyznam
szczerze, że tego się po nim nie spodziewałem. Nie miałem pojęcia, że w jakiś
sposób mogłem stać mu się bliski lub mogło mu zacząć na mnie zależeć.
-
Narazu – mruknąłem, mając wrażenie, że ten odpłynął gdzieś daleko myślami i
przestał kontaktować z rzeczywistością.
-
Niedobrze… - westchnął w końcu, zakładając ręce na piersi. – Wygląda na to, że
mamy tu do czynienia z jakimś rewolucjonistą, który zamierza walczyć z systemem
– prychnął. – I niezależnie od tego, jak głupio by to nie brzmiało, wygląda też
na to, że póki co ma nad nami przewagę. Jest w pojedynkę, a jednak trzyma nas
za mordy, bo skubany dobrze wykorzystał efekt zaskoczenia – zawyrokował.
-
O czym ty gadasz? – ściągnąłem brwi w niezrozumieniu.
-
Nie, masz rację, gadam głupoty – machnął ręką. – On tylko chce, żebyśmy
myśleli, że jest w pojedynkę, żebyśmy narobili pod siebie ze strachu, że mamy
do czynienia z jednostką, która w gruncie rzeczy może bawić się nami jak
marionetkami – pokiwał głową, jakby podkreślając, że tym razem już się ze sobą
zgadza.
-
Możesz jaśniej? – poprosiłem.
-
Słuchaj, Aoki, pomyśl o tym przez chwilę – chwycił mnie za ramię i ścisnął tak,
że aż skrzywiłem się z bólu, jednak nie odezwałem się nawet słowem. – Mamy jakiegoś
szemranego typa, który włamuje się do naszej sieci nie wiadomo skąd, nie
wiadomo jak. Okej, możemy zakładać, że to bardzo utalentowany hacker
dysponujący niebanalnym sprzętem, jednak bardziej prawdopodobnie brzmi to, że
stoi za tym cała grupa ludzi, która dokładnie zadbała o to, żeby nikt ich nie
znalazł, żeby cała ich akcja przebiegła szybko, gładko i bezproblemowo, a
przede wszystkim z wielkim hukiem, prawda? Teraz zaczęły się jeszcze ataki nie
tylko w sieci, ale i na żywo – rozwijał swoją myśl. – Gość zaczął eliminować
graczy. Mało tego, zaczął od nie byle kogo, nie od przypadkowych typków, ale od
tych, którzy zajmowali najwyższe pozycje w rankingu. Pozbawia nas najbardziej dochodowych
ludzi, których walki oglądało i obstawiało najwięcej gapiów – tłumaczył. –
Psuje nam krew, niszczy biznes. Mam uwierzyć, że jeden człowiek byłby w stanie
tego dokonać? Weź też pod uwagę, że wszyscy jesteśmy podłączeni do sieci
globalnie. Ludzie w rankingu pochodzą z różnych stron świata, a on skacze po
całym globie jak jakiś pieprzony królik na sterydach – prychnął. – To fizycznie
niemożliwe, żeby przemieszczał się tak szybko z miejsca na miejsce. Ktoś musi
mu pomagać. Poza tym to nawet by się zgadzało. Po co niby miałby zamaskowaną
facjatę? Po to, żeby nikt go nie rozpoznał, żeby właściwie każdy należący do
grupy zbuntowanych hackerów mógł podszyć się pod tego całego Apocalypse.
Wystarczy, że ubierze się w skóry, zasłoni twarz i gotowe! – rozłożył ręce,
jakby to wszystko było jasne i oczywiste.
Może
i brzmiało to w jakiś sposób sensownie, jednak miałem silne przeczucie, że
sprawa ta nie była tak prostolinijna, jak przedstawił to lanista. Miałem
wrażenie, że coś mu uciekało. Że coś uciekało nam wszystkim. Coś ważnego. Było
jeszcze coś, o czym na chwilę obecną jeszcze nie mieliśmy pojęcia.
Sięgnąłem
do torby, którą miałem przewieszoną przez ramię. Wyciągnąłem z niej maskę
gazową, której jakimś cudem wczoraj nie przekazałem policji – może zwyczajnie w
nerwach nie pomyślałem o tym, a może zrobiłem to celowo… kto wie? W chwili
obecnej sam nie byłem już pewien. Teraz jednak liczył się jedynie fakt, że ją
posiadałem. Pokazałem ją rozmówcy, na co ten wytrzeszczył na mnie oczy w
niedowierzaniu.
-
Wczoraj zgubił ją, kiedy trzasnąłem go po twarzy – wyjaśniłem.
-
Widziałeś jego twarz? – zapytał ożywiony. – Byłbyś w stanie go rozpoznać?
-
Tak – przytaknąłem, przełykają ciężko. – Z całą pewnością – poręczyłem, będąc
pewnym, że nie mógłbym pomylić wiadomego bruneta z nikim innym.
-
No to mamy jakiś punkt odniesienia – Narazu w zamyśleniu potarł brodę. – Skontaktuję
się z chłopakami. Możliwe, że będziemy potrzebowali twojej pomocy – uprzedził. –
Musimy dorwać tego suczysyna, zanim rozwali nam biznes doszczętnie – warknął. –
Tymczasem przydzielę ci ochronę – oznajmił. – Skoro widziałeś jego twarz, to
niewykluczone, że znalazłeś się w samej czołówce osób do wyeliminowania na jego
liście – stwierdził ponuro. – Od teraz musisz na siebie uważać.
Pokiwałem
głową, zdając sobie sprawę, że czerwonowłosy miał rację. No pięknie. I tak oto
skończyłem z całodobowym dozorem w postaci oprychów lanisty oraz potencjalnym
mordercą na karku. Cudownie. Jak ja się w to w ogóle wplątałem? I co
ważniejsze, jak miałem się z tego wyplątać?