(pseudo) Przedmowa
Tak, w
końcu udało mi się coś wysmarować – cieszmy się! ^^
Przyznam
szczerze, że niekoniecznie dobrze znam 0.1g
no gosan, ale postawa członków tegoż zespołu względem ich perkusisty
naprawdę mnie urzekła i to właściwie ona sprawiła, że zaczęłam się nimi
interesować. Ich styl jest z pewnością ciekawy, choć muzyka nie do końca jest
tym, czego ja szukam, ale cii… w końcu każdy ma inne gusta, prawda? Zresztą,
nie o tym teraz. Chciałam tylko napomnieć, że opisane przeze mnie sytuacje miały miejsce naprawdę, a więc Iria
miał zapadnięte płuco, trafił do szpitala i faktycznie ma uszkodzoną wątrobę,
nie może spożywać alkoholu, a zespół oficjalnie poprosił na twitterze, żeby nie
wysyłać im żadnych zaproszeń na imprezy, ponieważ nie będą brać w nich udziału
właśnie ze względu na stan zdrowia Kanzakiego.
Ach,
no i dla niezorientowanych w temacie, co by się jednak jakoś orientować chcieli
xD :
You Midorikawa – wokalista
Tomoyuki Kawamura – gitarzysta
Mari Mizuta – gitarzysta
Daisuke Masaki – basista
Iria Kanzaki - perkusista
Tytuł: „…rzeczy, na które
warto czekać”
Paring: Iria Kanzaki x
Tomoyuki Kawamura (0.1g no gosan)
Typ: oneshot
Gatunek: obyczajowe
Beta: -
Ostrzeżenia: tekst pisany
na podstawie faktów (nie wiem czy to poprawna rubryka, ale po prostu chciałam
to podkreślić ^^”)
To był
jeden z najzwyklejszych i tym samym najnudniejszych dni w ostatnim czasie.
Wyglądało na to, że nie działo się praktycznie nic. Pogoda była nijaka; ani nie
padało, ani nie świeciło słońce, było zwyczajnie pochmurno i mdło. Nie było
zimno, nie było jednak też ciepło i wiał nie za mocny, ale wyczuwalny i dający
się we znaki wiatr, który szybko mógł zamienić twoje dłonie w zgrabiałe,
zbielałe szkielety, których palce poruszały się z wielkim trudem i chrzęstem
oporu. Nawet ruch uliczny był dziś wyjątkowo spokojny, a tłum w metrze wydał mi
się być niecodziennie rozrzedzony. W studiu też za bardzo nic się nie działo.
Wszyscy przechadzali się niespiesznie szerokimi korytarzami zamiast gnać nimi
na złamanie karku, tak jak to zazwyczaj było. Osoby znające się z widzenia
kiwały sobie głowami w geście powitania lub rzucały pojedyncze słowo
przywitania, inni jedynie udawali bardziej zapracowanych niżby w rzeczywistości
byli tylko po to, żeby uniknąć kontaktu z mniej lubianymi współpracownikami, a
jeszcze inni z kolei chodzili z nieobecnym spojrzeniem i najwyraźniej oddali
się chwili zadumy, odpływając myślami gdzieś daleko. Zazwyczaj tak gwarna i
głośna kawiarnia na parterze stała się dziś wyjątkowo przytulnym, niemal
ustronnym miejscem o przyjemnym zapachu świeżo mielonej kawy i słodkich
wypieków. Przy stolikach zasiadało zaledwie kilka osób. Ci z nich, którzy
spędzali czas samotnie kiwali się sennie nad filiżankami z parującymi,
aromatycznymi napojami, głównie zabijając czas i nudę zajmując się czymś na
telefonach. Pozostali spędzali czas w małych grupach i rozmawiali przyciszonymi
głosami, niektórzy nawet śmiali się, jednak nawet ich reakcje wydawały mi się
być dziwnie rozleniwione i bez energii. Może dlatego, że co jakiś czas
regularnie były przerywane rozdzierającymi ziewnięciami, które wymuszały na
nich rozwarcie szczęk, jakiego nie powstydziłby się rosły aligator.
W sali,
w której pracował mój zespół było podobnie. You poszedł przedstawić nasze nowe
plany managerowi i pozostawał nieobecny już przez kilka godzin, przez które
reszta… cóż, nie robiła nic, prawdę rzekłszy. Bo co w sumie mogliśmy robić?
Póki plany nie były zatwierdzone nie było sensu dokańczać utworów, które w
ostateczności mogły się przecież nie znaleźć w nowym mini-albumie, nie było
sensu projektować nowych strojów, myśleć nad detalami nowego imagu, kiedy
wszystko wciąż było jeszcze w proszku i jedno krótkie „nie” wychodzące z ust
zwierzchnika mogło przekreślić nasze plany i obrócić nasze starania w niwecz.
Nie było sensu urabiać się po łokcie niczym sam wół (gdyby wół mógł mieć
łokcie, o ironio), żeby później móc jedynie wyrzucić do śmietnika efekty swojej
własnej pracy lub ewentualnie schować je na dno szuflady, gdyby sentyment i
poczucie krzywdy nie pozwoliłoby nam z miejsca zakończyć żywota naszych starań
w kuble na śmieci. Chociaż nie oszukujmy się, rzeczy lądujące na dnie szuflady
to rzeczy stracone i przekreślone tak samo jak te, które od razu szły na
makulaturę. Koniec końców nikt i tak nie zaglądał na samo dno szuflad – a jak
już nawet to robił, to zazwyczaj jedynie tylko podczas gruntownego
odgruzowywania stanowiska pracy, pozbywając się zbędnych rupieci, więc w
ostateczności prędzej czy później niewykorzystane od razu projekty i tak
lądowały na wysypisku.
Tak
więc, żeby nie marnować zbędnie energii, w zmowie milczenia najwyraźniej
komunikując się bez konieczności otwierania ust, mój zespół postanowił odpocząć
i zebrać, skumulować energię na kolejne tygodnie wypełnione pracą, kiedy tylko
dostaniemy zielone światło do startu lub do wprowadzania poprawek i ponownego
poddawania naszych propozycji pod osąd managera.
Senna
atmosfera unosiła się w powietrzu wraz z przyjemnym, delikatnym zapachem
herbaty jaśminowej, którą sączył Daisuke w prostym fotelu czytając książkę.
Mari okupował niewielką kanapę, wiercąc się na niej niespokojnie i mrucząc coś
złowróżbnie do siebie pod nosem o wyrzuceniu telefonu przez okno za każdym
razem, kiedy przegrywał z nierealnymi przeciwnikami w grę, na której skupiał
całą swoją uwagę. Tomoyuki z kolei siedział przed niskim stolikiem do kawy na
podłodze i gryzmolił po przypadkowych skrawkach papieru i chusteczkach
higienicznych, próbując projektować nowe stroje dla muzyków. Ostatecznie jednak
i tak wszystko skrzętnie zamazywał, jednak bardziej niż poirytowany wyglądał na
zwyczajnie znudzonego.
- Idę
zapalić – oświadczył w końcu gitarzysta, podnosząc się z podłogi.
- Idę z
tobą – odezwałem się, również zrywając się na nogi. Jasnowłosy spojrzał na mnie
niepewnie, ściągając brwi. – Potowarzyszyć – sprostowałem, uśmiechając się
niewinnie.
Chłopak
otworzył usta, żeby coś powiedzieć, jednak w ostateczności z powrotem zamknął
je bez słowa i jedynie wzruszył ramionami, kierując się do drzwi.
Jakiś
czas temu przeszedłem zabieg z powodu zapadniętego płuca. W ostatnim czasie
moje zdrowie nie dopisywało pod wieloma względami, jednak szczęśliwie udało mi
się w miarę szybko wrócić do pracy i do ludzi, z którymi uwielbiałem pracować.
Serio, uważałem się za szczęściarza mając przy sobie właśnie takich, a nie
innych współpracowników – właściwie to myślałem o nich bardziej jak o
przyjaciołach niżby o cieniach przesuwających się po ścianach studia. Byli mi
naprawdę drodzy i miałem wrażenie, że od czasu mojego zabiegu nasze relacje
tylko pogłębiły się, gdyż chłopcy z zespołu często mnie odwiedzali. Właściwie
niemal codziennie ktoś siedział przy moim łóżku, tak, że w pewnym momencie
musiałem zacząć odsyłać ich do domu, żeby samemu mieć trochę czasu na
odpoczynek i rewitalizację sił, a przy tym nie czuć się winnym, że ci ze
względu na mnie zwyczajnie marnowali czas, w którym mogliby przecież robić coś
znacznie bardziej przyjemnego czy pożytecznego.
Moje
relacje w szczególności pogłębiły się z Kawamurą, który dbał o mnie niczym
kochająca matka. Przynosił mi jedzenie, picie, siedział nad głową, po której
gładził mnie delikatnie dłonią lub ściskał moje ramię, jakby tym samym chcąc
pokazać mi, utwierdzić mnie w przekonaniu, że jest tu ze mną, że jest obecny,
że nie jestem sam. Byłem mu za to wdzięczny. Cholernie wdzięczny. Wiele to dla
mnie znaczyło. Tym bardziej, że nie pochodziłem z Tokio, a do stolicy na stałe
przeprowadziłem się dopiero niedawno, toteż nie miałem tu żadnej rodziny czy
nawet zbyt wielu znajomych spoza pracy. Mając go u boku czułem się dużo raźniej
i miałem wrażenie, że znacznie szybciej wracałem do zdrowia.
Szybko
odkryłem, że zwyczajnie lubiłem spędzać czas w jego towarzystwie. Czasami
godzinami rozmawialiśmy, planowaliśmy przyszłość naszego zespołu lub zwyczajnie
obgadywaliśmy ostatni odcinek serialu, który nam obu przypadł do gustu. Czasem
zwyczajnie siedzieliśmy w ciszy i zadawalaliśmy się przyjemnym, ciepłym
poczuciem bliskości drugiej osoby lub zajmowaliśmy się zupełnie innymi
rzeczami, jednak wciąż staraliśmy się pozostawać możliwie jak najbliżej siebie,
żeby nieprzerwanie czuć i czerpać z tego ciepła. Słuchałem muzyki, podczas gdy
on rozwiązywał krzyżówki, on oglądał powtórki z weekendu na miniaturowym
ekranie szpitalnego telewizora, kiedy ja jadłem lub komponował, próbując
dopasować słowa pod linie melodyczne, kiedy ja udawałem, że śpię, a w istocie
obserwowałem go z chorą, niezdrową i ciągle rosnącą fascynacją spod
półprzymkniętych powiek. Nie musieliśmy robić wszystkiego razem, żeby fizycznie
być razem. Liczyła się po prostu obecność tej drugiej osoby, ciepło bijące od
jej ciała, jej uspakajający zapach, rytmiczny, spokojny oddech i ledwo
słyszalny łomot serca, w który mogłeś wsłuchać się dopiero wtedy, kiedy ta
druga osoba była naprawdę blisko. Wtedy właśnie było najlepiej.
Tomoyuki
wygrzebał z kieszeni pomiętą paczkę fajek i oparł się przedramionami o zimną
poręcz balkonu, na który wyszliśmy. Odpalił używkę i zaciągnął się, a chwilę
potem wydmuchnął siwy obłok dymu, który wyglądał niczym pędząca z niesamowitą
prędkością chmura na tle stalowego, zaciągniętego nieba. Stanąłem obok niego w
ciszy, kopiując jego pozycję. Chłopak spojrzał na mnie z lekka zaalarmowany i
przezornie odsunął się, odwracając głowę w drugą stronę i wydmuchując dym w
przeciwnym kierunku. Na całe jego nieszczęście natura działała dziś z
premedytacją przeciwko niemu, gdyż podmuch wiatru i tak doniósł do mnie ostry,
drapiący dym.
- Nie
umrę, jeśli będziesz palił koło mnie – zaśmiałem się, odczytując jego
niewygodne myśli z jego napiętej postawy.
- Może
nie – przyznał kwaśno. – Jednak wdychanie dymu tytoniowego to raczej słaba
kuracja zdrowotna. Szczególnie dla ciebie – prychnął. – Niedawno miałeś zabieg.
Powinieneś jeździć po jakiś sanatoriach i kurortach zdrowotnych, spacerować
brzegiem morza i cieszyć się świeżym powietrzem, a nie chodzić za mną niczym
pies za każdym razem, kiedy ja idę się truć – przewrócił oczyma.
-
Mówisz tak, jakbym miał co najmniej ze sto lat albo był umierający – zaśmiałem
się. – Poza tym palenie jest dla ciebie tak samo niezdrowe jak i dla mnie, więc
nie wykręcaj kota ogonem. A do kurortu z chęcią pojadę, jeśli ty pojedziesz ze
mną i nie będziesz tam palił – wyszczerzyłem się.
- Nie
wiesz, co to znaczy prawdziwy głód nikotynowy… - burknął i zaciągnął się
głęboko, na co ja ponownie zaśmiałem się.
Od
zabiegu nie paliłem wcale. Nie przeszkadzało mi to jakoś specjalnie, bo w
istocie nigdy nie byłem jakimś wielkim palaczem. Powiedziałbym raczej, że
popalałem od święta i bardziej dla towarzystwa lub z nudów niżby dla
faktycznego ugaszenia jakiejś palącej potrzeby.
Od
zabiegu również nie piłem alkoholu. Jak już wspomniałem, moje zdrowie
pozostawiało do życzenia pod wieloma względami, więc kiedy już się wybudziłemzostałem
poinformowany, że zabieg udał się, a i owszem, jednak doszło do pewnych
komplikacji po zabiegu w wyniku czego moja wątroba została uszkodzona i
najzwyczajniej w świecie nie mogłem już spożywać alkoholu.
Nigdy
nie byłem jakimś przesadnym amatorem napojów wyskokowych, jednak nie oznaczało
to, że nie miałem ochoty od czasu do czasu napić się piwa lub wyjść z
chłopakami do baru. Cóż… poza tym trzeba było przyznać, że moja profesja
rządziła się nieco swoimi własnymi prawami i wielu innych muzyków nie
szczędziło sobie alkoholu, więc czasem czułem się nieco odsunięty na bok, kiedy
raz za razem zmuszony byłem odrzucać zaproszenia na różne imprezy. Bo co niby
miałbym tam robić? Pakować wszystkich nieprzytomnych do taksówek? Robić za
guwernanta lub opiekunkę? Siedzieć i pić wodę ze szklanki, tylko udając, że z
czasem staję się coraz bardziej pijany? To było bez sensu. Mijało się z celem.
A ponad to nie brzmiało ani za grosz przyjemnie. Po co miałbym pchać się na
spotkania, na których nie mógłbym się dobrze bawić?
Czasami
bywałem też trochę zazdrosny. No bo nachodziły mnie takie chwile słabości,
kiedy naprawdę miałem ochotę utopić wszystkie swoje smutki i stresy w butelce
piwa czy szklance drinka. To w końcu tak popularny, „dorosły” sposób na
rozwiązywanie problemów, prawda? Albo kiedy było gorąco. Człowiek zwyczajnie
miał ochotę napić się piwa zupełnie w taki sam sposób, jak późnym wieczorem
miał ochotę na coś słodkiego. Alkohol nie był substancją, której potrzebowałem
do przeżycia, ale zwyczajnie komfortem, na który od czasu do czasu miało się
ochotę sobie pozwolić. Teraz musiałem nauczyć się żyć bez tego. Szło mi to
całkiem nieźle i dość bezboleśnie, muszę przyznać, jednak odnosiłem dość dziwne
i smutne wrażenie, że na tym wszystkim najbardziej cierpiały moje stosunki
międzyludzkie. Niezależnie od tego, ile benefitów moje ciało zyskiwało na mojej
zmianie trybu życia, moje zdolności do socjalizowania się z innymi spadały,
głównie z powodu ograniczonej ilości możliwości i sposobności do spotkania,
wyjścia na miasto. Alkohol działał na ludzi w pewien sposób łącząco – dawał
powód do spotkań i ułatwiał je. Wcześniej nigdy nie pomyślałbym, że bez butelki
piwa tak trudno jest zapytać kogoś o wspólne wyjście. Mało tego, zatrzymanie
owej osoby w swoim towarzystwie na dłużej niż kawę i mniej więcej dwadzieścia
minut pogadanki o niczym bywało czasem niemal heroicznym zadaniem.
To
takie… w gruncie rzeczy smutne. Może nawet w pewien sposób gorszące… obnażające
nasze słabości…
Z
powodu mojego stanu zdrowia unikałem w ostatnich czasach wszelkich wyjść, gdzie
mógł pojawić się alkohol – uprzednio zapowiedziany lub też nie – i szybko
znalazłem się w sytuacji, w której zorientowałem się, że moje życie towarzyskie
znacznie zubożało, a ja sam najczęściej wychodziłem jedynie do pracy lub osiedlowego
sklepu. Nawet osiedlowy w większości przypadków odwiedzałem jedynie po karmę
dla kota. Fajnie, nie?
Człowiek
jednak uczy się przez całe życie… a jak to życie wciąż i wciąż potrafi go zaskoczyć!
Myślisz, że masz już te dwadzieścia-parę lat, że się wyprowadziłeś,
usamodzielniłeś, zarobiłeś trochę grosza i masz jako-takie pojęcie o życiu – a
tu proszę. Guzik prawda. Delikatnie rzecz ujmując, guzik prawda. Darując już
sobie wszelkie inwektywy, guzik prawda.
Z
rozmyślań wyrwał mnie dźwięk obwieszczający nową wiadomość dochodzący z
telefonu mojego towarzysza. Jasnowłosy sięgnął do kieszeni raz jeszcze i tym
razem wyjął z niej komórkę. Obrzucił szybkim, pobieżnym spojrzeniem jej
wyświetlacz, który rozjarzył się gamą kolorów. Jego palce przebiegły po
dotykowej klawiaturze wystukując krótką, rzeczową odpowiedź. Zaraz potem z
powrotem schował urządzenie i ponownie skupił się na przerwanej czynności, jaką
było palenie papierosa, jakby nigdy nic.
- Kto
napisał? – zainteresowałem się, gdyż cisza panująca między nami zaczęła się już
przedłużać i nabierać tego mniej przyjemnego charakteru. Nabrała jakby echa i
zaczęła dzwonić mi w uszach.
-
Kolega – mruknął lakonicznie.
- Czego
chciał? – dopisywałem.
-
Proponował małe spotkanie dziś wieczorem wśród „zaufanego grona” – przewrócił
oczyma na to określenie. – Proponował, żeby zaprosić cały zespół – dodał.
-
Pójdziecie? – zapytałem, z góry od razu wykluczając siebie, gdyż oczywistym był
cel owego spotkania.
- Nie.
-
Dlaczego? Nie lubisz tego gościa? – zgadywałem. – Mimo wszystko powinieneś
przekazać zaproszenie reszcie zespołu… tak przynajmniej mi się wydaje –
pozwoliłem sobie zauważyć.
- Nie
ma takiej potrzeby.
-
Dlaczego? – nie dawałem za wygraną niczym natrętny, namolny dzieciak.
- Bo oni
też nie pójdą – wydmuchnął dym nosem po raz ostatni, po czym zgasił niedopałek
w stającej nieopodal popielniczce. – I zanim znów zapytasz: „Dlaczego?” –
przedrzeźnił mnie – od razu ci odpowiem. Nie pójdziemy, bo 0.1g no gosan nie
przyjmuje już podobnych zaproszeń – rozłożył bezradnie ręce, jakby mówił o
najoczywistszej rzeczy na świecie.
- Jak
to? – zdziwiłem się, ściągając brwi w niezrozumieniu.
- Tak
to – westchnął ciężko. – Tak się składa, bo nie wiem czy może ostatnio
słyszałeś, że nasz perkusista „trochę” się rozchorował – sarknął. – Najpierw
urządził sobie przedłużone wakacje w szpitalu, a potem wyszedł z niego z
uszkodzoną wątrobą. To tak w skrócie ujmując – założył ręce na piersi.
- Nie
możecie odrzucać zaproszeń na imprezy tylko ze względu na to, że ja nie mogę
pić – oburzyłem się. – Nikt wam przecież nie zabrania się bawić! – zauważyłem.
-
Słuchaj, Iria – przerwał mi ostro. – Rozmawialiśmy już na ten temat z
chłopakami. Sprawa jest zakończona. Postanowiliśmy, że albo będziemy wszędzie
chodzić razem jako zespół, tak, jak dotychczas, albo nie będziemy chodzić
nigdzie – postawił sprawę jasno. – Nie chcemy, żebyś czuł się w jakiś sposób
wykluczony czy odsunięty – jego ton głosu znacznie złagodniał, a w
czekoladowych oczach pojawił się opiekuńczy błysk, który sprawiał, że chłopak
wyglądał jak uosobienie dobroci. – Jesteś częścią 0.1g no gosan – wzruszył
ramionami. – A u nas panują jasne zasady: jeden za wszystkich, wszyscy za
jednego – uśmiechnął się półgębkiem.
Mówiąc
wprost… zatkało mnie. Stanąłem, jak wryty w miejscu i poczułem się, jakby
gitarzysta strzelił mnie po łbie, nawet jeśli jego słowa były miłe. Nadzwyczaj
miłe. Wręcz niemożliwie. Wszak tyle słyszało się o popadających w ruinę za
sprawą komputeryzacji, mediów socjalnych, izolacji i tym podobnych relacji
międzyludzkich, a tu proszę - jak widać na całe szczęście ostał się jeszcze
ktoś, dla kogo takie rzeczy wciąż posiadały jakąś wartość, o którą warto było
się starać, zabiegać, walczyć i dbać.
Nazwijcie
mnie głupim, ale poczułem, jak zapiekły mnie oczy. Zagryzłem wargi i odwróciłem
spojrzenie, choć wiedziałem, że Tomoyuki już i tak widział wystarczająco.
Poczułem przyjemną falę ciepła, wręcz żaru, która ogarnęła moje ciało. Wcale
nie byłem odsunięty czy osamotniony. Moje wcześniejsze poczucie wyizolowania
było bezpodstawne i wyimaginowane. Nie mające racji bytu. Jak mogłem w ogóle
dopuścić do siebie podobną, absurdalną myśl mając przy sobie takich przyjaciół?
Ludzi,
których, jak się okazało, nazywałem tak nie na darmo.
- You
wspominał coś, że zamierza, cytuję: „zaciągnąć nas wszystkich dzisiaj do swojej
centrali i skopać nam tyłki w grach video” czy coś takiego… - rzucił,
odwracając nieco uwagę od mojego stanu i dając mi moment na ponowne dojście do
siebie. – Cóż, Midorikawa był pierwszy – wzruszył ramionami. – Zaanonsował się
z pomysłem, jako pierwszy, a więc będziemy wygniatać tyłkami poduszki na jego
kanapie dzisiejszego wieczoru – zaśmiał się. – Dzisiaj ten wspaniały zaszczyt spocznie
na naszym wokaliście – parsknął. – Będziemy się dobrze bawić we własnym
towarzystwie – zapewnił, kładąc dłoń na moim ramieniu. – Bez alkoholu –
zaznaczył. – Więc nie masz się, o co martwić – uśmiechnął się delikatnie,
pokrzepiająco. – I nie waż mi się tylko czuć w jakiś sposób winny! –
wyprostował się gwałtownie, unosząc palec wskazujący w górę, jakby wygrażał
niebu albo podkreślał coś bardzo ważnego. – Zapewniam cię, że wszyscy robimy
to, co robimy z własnej, nieprzymuszonej woli. Znacznie bardziej cenimy sobie
twoją obecność i dobre samopoczucie niżby napoje wyskokowe – poklepał mnie po
ramieniu.
Otworzyłem
usta, chcąc odpowiedzieć, jednak nagle zorientowałem się, że tak naprawdę nie
mogę znaleźć żadnych słów, które mogłyby ułożyć się w jakąś spójną odpowiedź.
Przez dłuższą chwilę rozglądałem się zatem rozbieganym, rozgorączkowanym
wzrokiem dookoła, jakby szukając podpowiedzi w otoczeniu. W końcu jedynie
westchnąłem ciężko i wydusiłem z siebie:
-
D-dziękuję… - wydukałem.
- Nie
wiem, za co dziękujesz, ale nie ma sprawy – zaśmiał się serdecznie. – Swoją
drogą, mógłbyś nam przyrządzić te pikantne krewetki dzisiaj na kolację? Jak
ostatnim razem je zrobiłeś, to mi się śniły po nocach… - przyznał rozmarzony.
- Tomo,
dobrze wiesz, za co ci dziękuję… za co wam dziękuję… ale przede wszystkim tobie
– odezwałem się cicho, próbując nie zwracać uwagi na to, że chłopak swoim
głośnym i pogodnym zachowaniem próbował odwieść nas od wkroczenia na
poważniejsze tematy.
- To co
z tymi krewetkami? – uparcie brnął we własnym kierunku.
-
Dostaniesz porcję ekstra – uśmiechnąłem się i przysunąłem bliżej. – Obiecuję.
- Iria,
jeśli boisz się, że zostaniesz sam… albo zwyczajnie czujesz się czasem trochę
samotny – jasnowłosy stanął tak blisko, że nasze ramiona stykały się – pamiętaj,
że zawsze masz mnie u swojego boku. Niezależnie od sytuacji. Kiedy możesz palić
i kiedy nie możesz. Kiedy możesz pić i kiedy nie możesz. Kiedy masz dla mnie te
krewetki i nawet kiedy ich nie masz, choć wtedy mogę być trochę obrażony lub
nawet zły, jeśli faktycznie byłbym głodny – szturchnął mnie zaczepnie łokciem w
żebra, na co ja zaśmiałem się pod nosem.
-
Dziękuję…
- Jeśli
chcesz mi faktycznie podziękować, to może przestań już gadać, a weź się za
robotę – wyszczerzył się. – Jeśli jeszcze nie zauważyłeś, to jestem
człowiekiem, który zdecydowanie bardziej woli czyny od pustych słów –
uśmiechnął się po raz ostatni, po czym nachylił się nade mną i delikatnie
musnął moje usta.
Jego
wargi wciąż miały dość ostry tytoniowy posmak, jednak nie przeszkadzało mi to.
Kiedy gitarzysta chciał już się odsunąć, ja zaplotłem ręce wokół jego szyi i
szarpnąłem go w dół, przyciągając go tym samym do siebie. Całowałem go mocno i
z pasją, zachłannie, jakby ktoś zaraz miałby mi go zabrać. Chciałem mu w ten
sposób uzmysłowić, że moje słowa wcale nie były puste. Czynami mogłem wyrazić
swoje uczucia jeszcze lepiej niż słowami. To wydawało się jakieś… prostsze… kto
wie, może nawet bardziej naturalne?
Jasnowłosy
odpowiedział na moje pocałunki, co niezmiernie mnie ucieszyło. Polizał moją
dolną wargę, a chwilę potem pogłębił pieszczotę wsuwając język w moje usta.
Oderwaliśmy się od siebie dopiero, kiedy nam obojgu zabrakło nam tchu.
- No,
to już mi się znacznie bardziej podoba – zaśmiał się pod nosem. – To teraz
jeszcze krewetki i już w ogóle będę pewien, że nie jesteś gołosłowny – cmoknął
mnie jeszcze raz.
- Ej,
kochasie – doszedł nas rozbawiony głos basisty zza naszych pleców – You już
wrócił i obiecał nam streścić negocjacje z „górą” podczas obiadu. Idziecie z
nami? – zapytał. – Czy może to już ten czas, kiedy chcecie poprzebywać sam na
sam? – zaśmiał się.
- Nie
produkuj się – prychnął Kawamura. – I tak wiemy, że po prostu jesteś zazdrosny,
Dai – wytknął mu język. – Ale nie bój się, na ciebie też kiedyś przyjdzie pora.
Przyjaźń i miłość to nie są rzeczy, które można przyspieszać. Poza tym… -
spojrzał na mnie ponownie z tym ciepłym błyskiem w oku. - …czasami naprawdę
warto trochę poczekać… - odezwał się ciszej, po czym przygarnął mnie do siebie.
W odpowiedzi zadowolony wcisnąłem się w jego bok, łaknąc jego ciepła i
bliskości.
- Zaraz
rzygnę tęczą… – zielonowłosy muzyk przewrócił oczyma.
-
Daisuke, przestań! Przecież oni są uroczy! – nagle zza jego pleców wyskoczył
Mari, którego obecności jak dotąd nikt nie był świadom.
- O,
patrzcie, kolejny nawiedzony, co to naoglądał się tandetnych romansideł… -
prychnął basista.
- Czy
ty jesteś ślepy? Nie widzisz tego piękna kwitnącej miłości? Nie czujesz jej
słodkiego zapachu w powietrzu? – drugi gitarzysta ruszył za zielonowłosym
muzykiem, który poirytowany skierował się w głąb korytarza ciężkim krokiem.
-
„Piękna kwitnącej miłości”? „Jej słodkiego zapachu”? – powtórzyłem,
niedowierzając, że Mizuta mógł użyć takich zwrotów.
- Ja
tam czuję ozon – parsknął Tomoyuki. – Zbiera się na deszcz – rozłożył bezradnie
ręce. – Ale Mari mógłby się o to wykłócać. Taa… jego słownictwo bywa czasem…
bardzo kwieciste – widocznie zafrasował się, szukając odpowiednich epitetów,
żeby określić sposób, w jaki wyrażał się jeden z naszych przyjaciół. – I ogląda
dużo romansów. To fakt – zgodził się, na co ja wybuchnąłem gromkim śmiechem.