"Książę z bajki" cz.2

Ten sam tekst zamieszczam w opisie w zakładce "The GazettE", gdyby ktoś nie zauważył - po co? Ano po to, aby wszyscy znali moje stronnictwo w tej sprawie i żeby uniknąć kolejnych niepotrzebnych dywagacji na ten temat i tekstów typu: "bo ma być Gazetto i koniec".

Tytuł: „Książę z bajki” cz.2
Paring: Hiro (Nocturnal Bloodlust) x Crena Ketsueki (Bird as Omen)
Typ: mini-seria
Gatunek: ?
Beta: -
Ostrzeżenia: nagminne wulgaryzmy

- Przedszkole było zamknięte? – mruknąłem z niedowierzaniem. – Czy może po prostu nikt nie był na tyle uprzejmy, aby poinformować mnie, że to my je otwieramy?
Stałem w progu sali niczym wryty w podłogę przyglądając się tępo to Daichiemu, który siedział na jednej z kanap ze swoją córką na kolanach, to pozostałej części zespołu, która zbiła się niczym opozycja na drugiej sofie. Masa, Cazqui i Natsu niczym jeden mąż przybrali zacięte miny, za którymi próbowali skryć swoje zdziwienie. Widocznie byli niemniej zaskoczeni niż ja.
- Mniej więcej… - odezwał się nieśmiało „odseparowany” od reszty zespołu gitarzysta.
- „Mniej więcej” to znaczy, że otwieramy „Nocturnal Bloodlust Kindergarden” czy to, że przedszkole było zamknięte? – dopytywałem, nie ruszając się z miejsca.
- Zawsze zaprowadzałem Setsuko (imię wymyślone; nie wiem nawet czy Daichi ma syna czy córkę… nigdzie nie mogę znaleźć o tym informacji. Poza tym dziecko Daichiego z pewnością jest młodsze niż w tym opowiadaniu, ale musiałam trochę naciągnąć fakty ze względu na Hiro [później się dowiecie, o co chodzi xD] od aut.) do małego przedszkola, które znajduje się na moim osiedlu, ale dziś pocałowałem w klamkę. Na drzwiach została wywieszona informacja, że obie opiekunki, które tam pracowały, zaraziły się rotawirusem i… no i przedszkole jest dziś nieczynne… - westchnął bezradnie. – Nie miałem, gdzie jej zostawić. Moja mama nie mieszka w Tokio, a moja była podrzuciła mi Setsuko wczoraj z wyjaśnieniem, że skoro jestem ojcem, to mimo iż nie jesteśmy razem, powinienem zająć się dzieckiem… - gitarzysta powlókł po nas udręczonym i zarazem przepraszającym spojrzeniem. Westchnąłem ciężko.
Kto by pomyślał, że to właśnie Daichi jako pierwszy z nas doczeka się dzieci? Daichi – facet, którego najczęściej podrywano na imprezach, gdyż większość myliła go z kobietą…
- Dai – podszedłem do muzyka i usiadłem obok niego. – Mamy nawał roboty, nagrywamy nową płytę, a ty przyprowadzasz do studia dziecko… - gitarzysta skulił się w sobie, pewien, że zamierzam go ganić. – Gdzie ty masz głowę, co? Przecież wystarczyło zadzwonić i powiedzieć, że dzisiaj nie dasz rady przyjść do pracy – założyłem ręce za głowę, rozsiadając się wygodniej. – Smarkula to siła wyższa, nie?
- Ale przecież sam powiedziałeś, że mamy nawał pracy i…
- Więc lepiej było przyprowadzić do studia ze sobą dziecko? – spojrzałem na niego z politowaniem. – Jak zamierzasz pracować i jednocześnie zajmować się Setsuko? Weźmiesz ją ze sobą na nagranie? Ja wiem, że czasem brzmię, jakbym zawodził, ale sam przyznasz, że taka solówka płaczącego dziecka mogłaby słabo brzmieć…
- No tak… - zgodził się. – Ale szczerze to myślałem, że najpierw wy moglibyście nagrać swoje partie, a potem…
- …a potem ktoś miałby zająć się Setsuko, kiedy ty będziesz nagrywał swoje? – dokończyłem za niego, spoglądając na Daichiego z niedowierzaniem. – Przepraszam cię bardzo, ale kogo ty chcesz wrobić w rolę serdecznego wujka?
Prędkość światła.
Dosłownie.
W mgnieniu oka dziewczynka znalazła się na moich kolanach, a reszta chłopaków poderwała się na równe nogi, sięgnęła po swoje instrumenty i jeszcze szybciej zamknęli się w sali nagraniowej z trzaskiem drzwi.
Cholera… To wszystko było ukartowane…
Niepewnie spojrzałem na Setsuko. Była to trzyletnia, pucołowata dziewczynka o ciemnobrązowych włosach związanych w mocny warkocz przez jej ojca, który najwyraźniej doszedł już do perfekcji, jeśli chodzi o kobiece upinanie włosów. Ubrana była w jasnoróżową, wielowarstwową sukienkę oraz obuta w o odcień ciemniejsze sandałki z motylkami. Tak, z pewnością stanowiliśmy komiczny kontrast biorąc pod uwagę, że ja ubrany byłem w czarne, poprzecierane jeansy z przypiętymi łańcuchami, białą bokserkę z nadrukiem wielkiej czaszki oraz nosiłem glany, 2o, rzecz jasna… Książę ciemności i mała księżniczka z Kraju Tęczy… brzmi jak początek jakiejś bajki, nie?
Mała spoglądała na mnie roześmianymi, czekoladowymi oczami, uśmiechając się niewinnie.
- Pobawis się ze mną, wujek…? – zająknęła się, wciąż sepleniąc nieco.
- Hiro.
- …wujek Hilo – zachichotała niczym mała kokietka.
- Jasne, spoko, może być i Hilo… - mruknąłem pod nosem. – Masz wyrodnego ojca, wiesz, mała? – skwitowałem kwaśno. – Ciekawe czy jak będziesz starsza, to też będzie tak ochoczo wpychał cię w objęcia obcych facetów? – westchnąłem.

***

Jakimś dziwnym fartem nagranie schodziło chłopakom strasznie długo. Nigdy nie robiłem za niańkę, jednak muszę przyznać, że Setsuko nie była jakoś wybitnie wymagającym dzieckiem. Ot tylko wyczyściła mnie ze wszelkich drobnych, naciągając mnie na kolejne słodycze z automatu, który stał na korytarzu i niezmordowanie kazała mi rysować księżniczki, które potem z wielką radością zamazywała, tak, że nie można było się nawet domyśleć, czym w istocie był w pierwotnym zamyśle ten obrazek. Kanapa, na której siedziała dziewczynka, była już cała pomazana mazakami, ale nie zwracałem nawet na to uwagi. Najwyżej któregoś dnia Dai będzie musiał zostać i zabawić się w sprzątaczkę, tak jak mnie przyszło bawić się w dobrego wujka…
Siedziałem na podłodze przed kanapą, aby dziecko miało więcej miejsca na swoje pierwsze impresjonistyczne dzieła. Miałem wrażenie, że moje szanowne zakończenie pleców niedługo zespoli się z podłożem albo przynajmniej dostanę odleżyn, gdyż tak bardzo bolała mnie kość ogonowa. Zimno bijące od posadzki było tak przejmujące i tak rozeszło się po kościach, iż miałem wrażenie, że mój szkielet zbudowany jest z zardzewiałych metalowych rur, które ktoś bardzo zdolny jednak niekoniecznie trzeźwy pospawał tak „aby tylko się trzymało”, przez co bóle reumatyczne towarzyszyły każdemu mojemu ruchowi, który wymagał zbyt wielkiego udziału stawów.
Daichi zapłaci mi za to…
Z morderczych rozmyślań, w których dawałem upust swoim rzeźnickim zapędom (przez co zdarzało mi się zadrżeć z rozkoszy) wyrwało mnie pukanie. Nim zdążyłem się odezwać, drzwi otworzyły się, a w ich progu stanął chłopak ze spóźnionym zapłonem, który zareagował podobnie jak ja na widok gitarzysty z dzieckiem. Zatrzymał się gwałtownie, po czym nawet cofnął o krok.
- To… to twoje dziecko… Hiro-sama? – wydusił z trudem.
- Pewnie; ależ oczywiście, że tak – przewróciłem oczyma, prychając.
- S… serio? – wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.
- Nie! – sapnąłem. Boże, co jest z nim nie tak? Nie dość, że ma spóźniony zapłon, to jeszcze nie wyczuwa ironii… - Zostałem postawiony przed faktem dokonanym i wrobiony w rolę dobrego wujka…
- Ach… - odetchnął jakby… z ulgą? – Właściwie to… - postąpił kilka niepewnych kroków w moją stronę. - …chciałem podziękować ci za… za wczoraj – niemalże podejrzliwym spojrzeniem taksował Setsuko.
Ja wiem, że to wszystko wina dzieci – że zaczynamy jeść resztki z obiadu, a nie pełnowartościowe posiłki, że wiecznie świecą nam pustki w portfelu, że mamy nerwy w strzępach, starzejemy się, gnuśniejemy i tyjemy – ale żeby spoglądać z taką niechęcią na trzylatkę? Crena wyglądał jakby obawiał się, że gdy tylko straci z oczu małą, ta rzuci mu się do gardła z zamiarem przegryzienia mu tętnicy… a przecież to moja rola. Z naszego towarzystwa tylko ja mam w zwyczaju chodzić umazany cały we krwi… no dobra, substancji krwio-podobnej…
- Coś jeszcze? – zmierzyłem go nieprzyjemnym spojrzeniem. – Jakieś życzenia, uwagi, postulaty, cokolwiek?; czy po prostu zamierzasz mi od tak sobie stać nad głową? – skrzywiłem się.
- Em… - zająknął się. – Wiem, że może nie znamy się zbyt dobrze, ale…
- Nie – przerwałem jego monolog w zalążku. – Słuchaj, chłopcze – w końcu podniosłem się z podłogi i spojrzałem z niego z góry (z tej racji, że byłem od niego wyższy) – to nie jest jakiś pieprzony harlequin czy drama, jasne? Zapamiętaj to sobie – puknąłem go palcem w czoło. – W tym świecie twoi wybawiciele nie umawiają się z tobą na kawę, gniją wszelkie empatyczne zachowania i nie ma miejsca na przyjaźń czy miłość. Jeśli chcesz jeszcze kiedykolwiek pohasać po swojej różowej łące na końcu tęczy, to, mówiłem ci już, zabieraj się stąd, byle szybko. Im dłużej będziesz siedział w tym gównie, tym bardziej będziesz przypominał mnie – uśmiechnąłem się paskudnie.
Ketsueki nie odpowiedział. Spoglądał na mnie z niewyraźnie, a jego wyraz twarzy... właściwie nie wyrażał nic. Wzruszyłem ramionami i wróciłem na miejsce koło córki Daichiego, by chwilę potem zaliczyć elegancką różową krechę na białej bluzce. Zajebiście…
- Mylisz się, Hiro-sama.
- Co? – podniosłem wzrok na bruneta, który jakby na przekór uśmiechnął się do mnie w niewymuszony sposób. Właściwie ten jego uśmiech… ładny był. Dawno takiego nie widziałem…
- Uważam, że się mylisz – powtórzył. – I udowodnię ci to, ale najpierw musisz umówić się ze mną na tę kawę – zaśmiał się perliście.

***

Ja serio nie wiem, co mnie podkusiło, żeby się zgodzić. Ogłupiałem do reszty czy jak? W sumie… bardzo prawdopodobne…
Każde czyny niosą za sobą jakieś skutki, których nie da się uniknąć, które trzeba ponieść – w moim wypadku było to ślęczenie niczym na tureckim kazaniu w niewielkiej kawiarni, która mieściła się na parterze studia nagraniowego. Niewygodne, twarde krzesło wbijało się z pasją w moją miednicę, a jego metalowe, źle wyprofilowane oparcie torturowało bezlitośnie moje plecy, a już w szczególności łopatki. Blat stołu, przy którym zasiedliśmy był tłusty, niedomyty, co niezmiernie mnie irytowało. Przede mną stał papierowy kubek czarnej niczym mój humor lury, której w żadnym stopniu nie można było nazwać kawą. Po mojej prawej siedziała córka Daichiego zajadająca się zielonym sernikiem na zimno (popularne ciastko w japońskich kawiarniach – jedna z ich wariacji kulinarnych i przykład „zjapońszczenia” tego, co przyjęli z zachodu od aut.), z czego całkiem spore kawałki ciasta przyozdobiły malowniczo jej różową sukienkę, a nawet moje spodnie. Dziewczynka, że tak powiem, miała szerokie pole rażenia… Gitarzysta pewnie nie będzie zadowolony na widok własnego dziecka w zielonych ciapkach, ale to już mniejszy problem. Może nauczy się, żeby nie powierzać opieki nad dziećmi komuś takiemu jak ja…
Naprzeciw mnie z kolei siedział Crena. Uśmiechał się samymi kącikami ust, a jego wzrok zdradzał, że jest z lekka nieobecny, może nawet rozmarzony. Obracał w dłoni identyczny kubek jak mój, przyglądając się jak napój w środku wirował, oblewając papierowe ścianki. Sprawiał wrażenie, jakby wszelkie problemy tego świata go nie dotyczyły – ot zwykły, beztroski chłopak przyszedł napić się obrzydliwej kawy ze swoim kumplem, który ubzdurał sobie, że jest księciem Mordoru oraz różową wróżką-zębuszką bez prawej jedynki, która ewidentnie nie przestrzegała diety. Zdziwieni moją samokrytyką? Myśleliście, że potrafię tylko warczeć na wszystko wokół, a siebie wywyższać niemalże na wyżyny niebios? Błąd. Zawsze twierdziłem, że obiektywna ocena własnej osobowości jest tym, od czego trzeba zacząć.
No to skoro już zdawałem sobie sprawę, że jestem przyjemny jak nóż wbity w brzuch, empatyczny jak woda w klozecie i wyglądałem jak ktoś, komu zaraz mogą puścić nerwy, co może skończyć się rozlewem krwi w masowych ilościach oraz zabarwieniem ścian lokalu na czerwono, to dlaczego nie próbowałem tego zmienić? Odpowiedź jest prosta: bo nie.
Bo nie było takiej potrzeby.
Bo tak jest dobrze.
Świat jest zepsuty; podobnie jak ja – po co udawać, że jest inaczej?
W życiu możesz być jednym z dwóch typów ludzi – nie jest to takie banalne rozgraniczenie na „pan/pani dobry/dobra” i „pan/pani zły/zła” – możesz być szczęśliwą świnią albo smutnym Sokratesem. Co to oznacza? Już spieszę z wyjaśnieniami: albo możesz mieć wszystko w dupie i udawać, że jest pięknie, ładnie, izolować się w swoim cudnym światku rodem z „Teletubisiów” lub przyjąć owe wszystko takim, jakie jest w rzeczywistości. Ta druga opcja kończy się zazwyczaj doszukiwaniem powodu, przyczyny, dla której przyszło mi egzystować w takim świecie, a nie innym, niemalże filozoficznym rozprawom, czemu z początku towarzyszy entuzjastyczny zapał i chęć zmieniania świata, bawienie się w „Miss America”, czyli walczenie z terroryzmem, przeciwdziałanie wycince lasów Amazonki, rozdawanie ubogim wody, jedzenia oraz leków, budowania szkół w krajach trzeciego świata, zaprowadzenie pokoju na świecie… aż w pewnym momencie uświadamiasz sobie, że nie jesteś wszechmocny i żadnej z tych rzeczy nie uda ci się zrealizować; tym bardziej samemu. Niestety, pech chciał, że człowiek wyewoluował do swojej najbardziej snobistycznej, egocentrycznej i złośliwej formy, przez co z kolejnym upływem czasu dostajesz kolejne lekcje życia, z których wynosisz to, że za twoje dobro ludzie odpłacą ci się jedynie kopem w dupę, a jak dasz im palec, to odgryzą całą rękę, zostawią cię gdzieś w rynsztoku zakrwawionego, zakneblowanego i nawet nie będą tak mili, żeby cię dobić, tylko zostawią cię samemu sobie, żebyś wykrwawił się na śmierć, a przedtem odpowiednio zajęła się tobą gangrena. Zajmą twoje miejsce, będą sypiać z twoją żoną, wyrzucą twoje dzieci z domu i zgwałcą twoją córkę na twoim grobie, jak to śpiewał Kyo w „Agitated Screams of Maggots”.
Optymistycznie, prawda?
Ja już mam za sobą te lekcje życia, toteż zostałem ograbiony ze wszystkich złudzeń. Teraz zostało mi tylko pisanie o tym piosenek, darcie się do mikrofonu i wysłuchiwanie, jakiż to jestem „kawaii” od moich nastoletnich fangirlów.
Ten świat się pogrąża…
Dobra, ale wracając do głównego tematu, tak oto znalazł się przy jednym stoliku smutny Sokrates, niedoświadczone życiem dziecko – wciąż pusta kartka – oraz szczęśliwy prosiak, który albo coś tam sobie dosypał do tej kawusi, że był aż tak kurewsko szczęśliwy, albo chciał mnie po prostu wkurwić.
- No więc…? – mruknąłem wyczekująco.
- „No więc” co? – Ketsueki spojrzał na mnie z niezrozumieniem.
- Chyba po coś mnie tu przyciągnąłeś nie? – wywróciłem oczyma.
- „Po coś”…? – kuźwa, trybiki mu się w głowie zacięły czy jak?! – Ach! – zaśmiał się niespodziewanie. – Myślałem, że już się zorientowałeś.
- Co? – ściągnąłem brwi w niezrozumieniu.
- Uważasz, że wszystko, co cię otacza jest sztuczne, zepsute, bezwartościowe… że ludzie to pozerzy, którzy tylko grają przed tobą, kiedy chcą coś od ciebie wyciągnąć… że nie ma miejsca na miłość czy przyjaźń – pokręcił głową. – Ale mylisz się. Czy sam fakt, że przyszedłeś tu ze mną nie jest już czymś pozytywnym? W końcu nie chciałeś mnie urazić i…
- Wmawiaj sobie – prychnąłem. – Myślisz, że obchodzą mnie twoje uczucia? Dla mnie jesteś niestabilną emocjonalnie nastolatką z okresem – uśmiechnąłem się przesłodko. Brunet zachichotał. – Bawi cię to?
- Jasne – przytaknął. – Bawi mnie to, jak desperacko próbujesz wykreować w mojej świadomości swój obraz jako bezdusznego skurwiela, który z nikim i niczym się nie liczy – posłał mi przeszywające spojrzenie. – Wiem, że tak nie jest – rozłożył ręce, jakby podkreślał, że to, co mówi, jest rzeczą oczywistą. – Ale wracając do tego, co mówiłem wcześniej; czy to, że na prośbę jednego z członków twojego zespołu zgodziłeś się opiekować cudzym dzieckiem nie jest czymś pozytywnym? Gdyby w istocie świat był taki, jakim go sobie wyobrażasz, dobro nie istniałoby wcale, zgodzisz się ze mną?
- Zostałem wrobiony w niańczenie dzieciaka – warknąłem.
- Nawet jeśli to prawda – nachylił się nad stołem – to wciąż nie zmienia to faktu, że miałeś wybór.
- Zostałem postawiony przed faktem dokonanym – uparcie trwałem przy swoim.
- Gówno prawda – odchylił się z powrotem, opierając o oparcie krzesła i zakładając ręce na piersi. – Nigdy nie zdarzy się taka sytuacja, w której nie będziesz miał absolutnie żadnego wyboru. Wybór jest zawsze. Problem tkwi w tym, że moralność człowieka… jakby to powiedzieć?... tuszuje pewne sprawy; sprawia, że pewne ewentualne rozwiązania danej sytuacji nie są przez ciebie nawet brane pod uwagę, nie rozważasz ich – założył nogę na nogę. – Mogłeś zostawić dziecko same sobie i iść w siną dal – już chciałem coś powiedzieć, jednak chłopak nie dał mi dojść do głosu. – Była to jedna z możliwości, jednak nawet nie przeszła ci ona przez myśl. Od razu założyłeś, że musisz zająć się dzieckiem, wziąć na siebie odpowiedzialność za nie; gdybyś w istocie był takim skurwysynem, za jakiego się podajesz, byłoby zupełnie odwrotnie – nawet nie rozważałbyś możliwości zajęcia się dzieckiem. Wyszedłbyś trzaskając drzwiami – uśmiechnął się szeroko. – Ale tego nie zrobiłeś. Zostałeś. A wiesz dlaczego? Bo nikt nie jest tak do końca zepsuty – uśmiechnął się ładnie. – Owszem, zgodzę się, że świat ten nie jest jednolicie różowy, ale nie mogę przytaknąć też na to, że jest czarny czy szary. Rzeczywistość emanuje całą gamą barw; pytanie tylko, dlaczego tak usilnie starasz się pozostawać na nie obojętnym?
Minęła długa chwila wypełniona stukaniem obcasów kelnerek, dzwonieniem dzwonka przy drzwiach wejściowych i irytującego dźwięku towarzyszącego otwieraniu kasy fiskalnej nim ponownie zdecydowałem się odezwać. Ta niby swoista, ale jednak drażniąca kakofonia sprawiała, że miałem mętlik w głowie.
- Chwilowe podjęcie odpowiedzialności za dziecko jest uzasadnione samolubną motywacją; wizją tego, że jeśli bachor zrobi sobie coś podczas, „rzekomo”, mojej opieki, będę miał znacznie gorsze kłopoty, tym bardziej jeśli wyda się, że owa opieka była tylko i wyłącznie „rzekoma”, bo w istocie nie było mnie na miejscu przy Setsuko – mruknąłem.
- Uparty jesteś – zaśmiał się młodszy. – Niemniej obawa przed tym, że przez ciebie lub, w takowej sytuacji, przez twoją nieobecność stanie się coś drugiej osobie oraz wyrzuty sumienia towarzyszące takiej myśli są jednak przejawem twojej „ludzkiej” strony – wzruszył ramionami. – Poza tym… Mimo iż jesteś tak święcie przekonany o swojej racji, zgodziłeś się tu przyjść, pomimo iż celem naszego spotkania było moje zanegocjowanie twojego światopoglądu. To świadczy o tym, że przyjmujesz do wiadomości, że ktoś może myśleć inaczej, a więc jesteś tolerancyjny, co jest kolejną ujawnioną przez ciebie pozytywną cechą. No i… - uśmiechnął się szelmowsko. – No i powiedziałem przecież, że udowodnię ci, że się mylisz. Hiro-sama, powiedz szczerze, chciałeś usłyszeć, że jest inaczej. Chciałeś usłyszeć, że nie masz racji – jego uśmiech z każdym kolejnym zdaniem pogłębiał się. – Możesz się do tego nie przyznawać, ale gdzieś tam w głębi ciebie tkwi płomyk nadziei i dobra. Jesteś tacy jak wszyscy inni ludzie; nie idealny, ale także nie zepsuty do cna – posłał mi ciepły uśmiech i spojrzenie spod półprzymkniętych powiek. Crena wyglądał jakby promieniował szczęściem. Ukontentowany wpatrywał się we mnie niczym uosobienie radości; nie wiem, dlaczego, ale w tym momencie przeszło mi przez myśl, że wygląda niczym małe, żywe słońce.
- Pierdolenie kotka za pomocą młotka – przewróciłem oczyma, kwitując wulgarnie, kwaśno. – Zaciągnąłeś mnie tu na jakieś pseudofilozoficzne rozmowy? – prychnąłem.
Ketsueki już otwierał usta, by odpowiedzieć, kiedy niespodziewanie odezwała się jak dotąd milcząca dziewczynka. Pacnęła nieco obślinionym przy krawędziach, pustym już papierowym talerzykiem o stół i kopnęła mnie w rzepkę.
- Wujku Hilo… - zaczęła słodko, machając nogami w powietrzu i oblizując obklejone ciastem rączki. – Chcę siku…

***

- Pierdolę to! Idę do domu! Nic nie będę dzisiaj nagrywał! – wepchnąłem względnie doprowadzoną do czystości Setsuko w objęcia ojca.
- Ale Hiro będziemy mieć obsuwę i…
- Mam to w dupie! Było mi nie wciskać bachora pod opiekę! – wyszedłem z sali trzaskając drzwiami.
- Wściekł się?
- Jak cholera…
Prychnąłem pod nosem i szybkim, sprężystym krokiem ruszyłem do windy. Już po drodze przeszukiwałem kieszenie w poszukiwaniu paczki papierosów. Ukontentowany wsunąłem jedną z używek między wargi i odpaliłem ją, nim jeszcze zdążyłem wyjść z budynku. W ekspresowym tempie pokonałem całą długość parkingu, by znaleźć się przy własnym samochodzie, oprzeć się o karoserię i westchnąć ciężko, jednocześnie wydmuchując z płuc szary obłok. Nim zdążyłem spalić połowę papierosa, znów ktoś zwalił mi się na głowę.
- Podwieziesz mnie?
- A co ja, kurwa, taksówka? – zmierzyłem wściekłym spojrzeniem wiecznie roześmianego bruneta.
- No niby nie – oparł się zaledwie kilka centymetrów ode mnie, chichocząc. – Żeby tak doszczętnie nie niszczyć twojego światopoglądu na „dzień dobry”załóżmy, że rzeczywiście nie istnieje w dzisiejszych czasach coś takiego jak bezinteresowna pomoc, a więc powiedzmy, że i twoja nie będzie darmowa.
- Zapłacisz mi? – spojrzałem na niego z politowaniem.
- Nie w formie pieniężnej – ściągnąłem brwi w niezrozumieniu, spoglądając na niego, nie ukrywam, z lekką dozą zaciekawienia. – Mogę się odwdzięczyć – uśmiechnął się.
- W jaki sposób? – dociekałem.

- A w jaki chcesz? – odpowiedział mi pytaniem na pytanie, nie przestając się szczerzyć.